W kawiarence

moja historia, moje późne macierzyństwo

wkawiarence.pl

Lamama z odblaskami

ZAPISKI MAMY

Lamama z odblaskami

Pierogowa Mama

11 miesięcy, kumplu.

Mam w swoim macierzyństwie dni lepsze i gorsze. Wzloty i upadki. Czasem mam rację, a czasem się mylę. Ale jest jedna osoba, która tym wszystkim się nie przejmuje, której wystarczy tak niewiele. Bylebym tylko była. Czasem wstaję z łóżka w euforii, czasem doła mam, ale Jego to nie obchodzi. Nie liczy się makijaż, fryzura, czy jestem w nastroju do żartów czy bardziej awantury, nigdy nie stawia mi żadnych warunków. Zawsze ma dla mnie uśmiech. Bez oczekiwań, bez masek. Gdy jesteśmy sami zawsze mogę być w stu procentach sobą. Nigdy nie powie mi, że jestem złą matką, bo dla Niego, zawsze jestem tą najlepszą. Jest najwspanialszą publicznością przy tańcach i śpiewach, radość z po prostu bycia razem wiecznie odbija się w jego oczach – dwie niebieskie tęczówki miłości. Nie chce ode mnie niczego. Nie muszę być specjalnie rozrywkowa ani elegancko ubrana. Mimo, że od czasu gdy się urodził telefon przestał dzwonić z zaproszeniami, więc nie chodzę już na imprezy, ale to właśnie z nim codziennie bawię się najlepiej. Nigdy nie usłyszę od Niego żadnej wymówki, zawsze ma dla mnie czas. To On pokazał mi jak cieszyć się i doceniać piękne sekundy, które dla niektórych mogą być nic nie znaczące, ale to właśnie z nich składają się momenty najbardziej warte zapamiętania. Codziennie uczę się od Niego, że przytrafiają się czasem w życiu małe zawody i upadki, ale nie warto się nimi przejmować, dopóki obok zawsze jest ktoś, kto Nas przytuli i pomoże z nich wstać. Śmiga mi teraz małą rączką po klawiaturze poganiając do zabawy, więc bez przedłużania – od 11 miesięcy mam nowego ziomka. Takiego, który zawsze śmieje się z moich żartów, któremu zawsze smakuje moja kuchnia, którego jestem ulubioną osobą na całym świecie. Tak sobie, myślę, że najwyższa pora przestać dziwić się, że macierzyński zleciał tak szybko. Czas zawsze szybko leci, gdy spędzasz go dobrze się bawiąc i będąc po prostu szczęśliwym. 11 miesięcy za Nami kumplu. A przed Nami kolejny super dzień.

Jak przez weekend uszyłam 40 czapek.

Pierogowa Mama

Jak przez weekend uszyłam 40 czapek.

antoonovka

Zdjęcie tygodnia #14

W ciągu ostatniego tygodnia razem z Moniką zrobiłyśmy tyle zdjęć, że naprawdę ciężko było zdecydować mi się na to jedno jedyne. Ale jest! Niepublikowane zdjęcie, którego jeszcze nie znacie i kilka słów o tym co u nas. TYDZIEŃ #14 Wiosna, słodycze i mnóstwo świeżego powietrza. Bilans ostatniego tygodnia? Zapalenie zatok u matki, które zostało zlekceważone przez lekarza (o tym możesz przeczytać we wpisie „Skarżypyta bez kopyta…”) i zapalenie ucha u dziecka. Wylizałyśmy się z tego i zaczęłyśmy spędzać mnóstwo czasu na dworze, bo kwiecień zdecydowanie rozpieszcza nas pogodą. Ale zanim to się stało Antosia poszła po dłuższej przerwie do żłobka i…  Była tam ostatni raz – więcej w Pamiętniku żłobkowej mamy. W ciągu ostatnich dni byłyśmy na zewnątrz w zasadzie jakieś 80% czasu. Dodatkowo nasza kochana sąsiadka Monika ma nowy sprzęt, a kto byłby naczelną modelką sąsiadeczki jak nie Antonina i ja? Dodając do tego piękną pogodę, mnóstwo czasu na dworze i moje uwielbienie do fotografowania mam w folderze KWIECIEŃ 2016 więcej podfolderów niż minęło dni w miesiącu! Czyste szaleństwo – a porządków w zdjęciach nadal nie zrobiłam, jak to ja. Chociaż przyznam Ci, że od dłuższego czasu zdjęcia układam chronologicznie, obrabiam od razu i porządkuję w odpowiednich folderach. A słodycze? To zdecydowanie moja kwietniowa zmora. Ostatnio pisałam o tym jak udało mi się pozbyć 40 kg,  a teraz nie potrafię przeżyć dnia bez zjedzenia czegoś słodkiego!

Pierogowa Mama

Rozmowy o Chustoświrstwie cz.2 – Marysia z mamygadzety.pl

Bardzo się cieszę, że udało mi się spotkać z Marysią – autorką  wiodącego bloga parentingowego mamygadzety.pl, pierwszego miejsca w polskiej blogosferze, które jest tak rozbudowaną bazą gadżetów ułatwiających życie młodej mamie. Jej bloga śledzę już od dłuższego czasu, czytałam go już wtedy gdy Julek nie był jeszcze w planach, cenię Marysię za dystans i rzetelność. Jej recenzje były dla mnie nieocenioną pomocą przy kompletowaniu wyprawki. Również dzięki Niej postanowiłam spróbować z chustowaniem, więc gdy wpadłam na pomysł cyklu wywiadów na bloga, wiedziałam, że nie może jej zabraknąć na liście moich rozmówczyń. Trochę wstydziłam się poprosić, ale Michał powiedział „Napisz, co Ci szkodzi, najwyżej powie nie”. Nie powiedziała „nie”. Powiedziała „tak” i zaowocowało to 3 godzinną rozmową. Miał być szybki, poważny i poukładany wywiad. Skończyło się na kilkugodzinnych plotach. Uwierzcie, transkrypcja nagrania nie była łatwa do zrobienia. Zapraszam! Marysia: Od razu na wstępie powiem, że nie jestem żadną Chustoświrką, nie mam jakiegoś wielkiego stosu tych chust i tak dalej. Mam tylko trzy chusty. Pierogowa Mama: 3? No wiesz co, ja też mam 3, i  zdecydowanie jestem Chustoświrką. Pamiętam, że kiedyś czytałam na Twoim blogu wpis o nosidle Caboo i chwilę później zaczęły się pojawiać wpisy o chustach i tak się zainteresowałam tematem bo jeżeli kiedykolwiek zbankrutuję to na pewno przez Twojego bloga Marysia: Każdy mi to mówi Pierogowa Mama: Więc jak w ogóle to się zaczęło, właśnie tam pisałaś, że jesteś zupełnie niechustowa? Marysia:  No nie, na samym początku myślałam, że będę chustować. Franka, który ma teraz 6 i pół roku, rodziłam w Szwajcarii, byliśmy tam sami , nie było Dziadków, Babć, koleżanki też były raczej bezdzietne, albo miały takie duże dzieci. Jak się nie obracasz w towarzystwie Mam to powiem Ci, że o dużej ilości rzeczy w ogóle nie masz pojęcia. Nie masz niektórych rzeczy z kim skonsultować. Ja chciałam nosić i wiedziałam, że nie chcę nosidła, bo wydawało mi się to drogą na skróty. Kupiliśmy chustę elastyczną, głównie z tego względu, że była najbardziej dostępna. W Genewie raczej nie było wtedy sklepów z chustami  bo też  nie było tam chustujących mam, więc wszystkie takie rzeczy dla dzieci kupowało się w sklepach podobnych do polskiego Smyka, tam nie było chust tkanych, bo niby w jaki sposób sprzedawca miałby mamie wytłumaczyć co się z tym robi „No i Pani owija, nie?”. Natomiast chusty elastyczne są dużo prostsze dla laikow, bo zawiązujesz je raz i później możesz już w tym nosić dziecko,jak w nosidle. Dlatego my kupiliśmy chustę elastyczną, ja nosiłam w niej Franka przez pewien czas, ale on nie był zachwycony. Mimo że był takim, bardzo przytulaśnym dzieckiem, chusty elastycznej nie lubił. Myślę, że gdybym wtedy miała konsultację z doradcą i dostała chustę tkaną i ktoś by mnie nauczył wiązać kangurka to pewnie bym go nosiła. Używałam elastyka głównie dlatego, że nie miałam prawa jazdy. Jak chciałam gdzieś pojechać i wiedziałam, że po drodze będą schody i inne przeszkody, to brałam chustę, nie wyobrażałam sobie, że mam po francusku prosić ludzi o pomoc w przeniesieniu wózka. Franek nie był w chuście bardzo zadowolony, myślę że to też częściowo przez to, że jednak chusta elastyczna jest grubsza i jest w niej gorąco, to była zima więc był ciepło ubrany, do tego jeszcze dochodziła chusta i jeszcze ja – matka grzejąca – koszmar!. Odpuściłam sobie. Zobaczyłam, że tak naprawdę to jest bez sensu. Później jak był już trochę większy dostaliśmy BabyBjorna od rodziców, nosiliśmy w tym nosidle i szczerze mówiąc dla mnie to była zmiana na plus, on faktycznie chciał być w tym noszony, lubił to. Tak sobie wtedy pomyślałam, że to nie jest jednak problem z dzieckiem tylko problem z tym w jaki sposób był noszony, czyli po prostu pewnie w tym elastyku było mu za gorąco i też wiązanie chusty elastycznej było zdecydowanie niedostosowane do jego możliwości i wieku. Później, już przy Lili, kupiliśmy Tulę, co było dla mnie mega odkryciem. Potrzebowałam nosidła w, którym będę mogła nosić na plecach roczną Lilę na wyjeździe, poczytałam fora, na których wszyscy bardzo chwalili Tulę i Manducę. Oczywiście cena Manduci była taka, że nawet ja stwierdziłam, że to jest lekka przesada, Tula była troszkę tańsza więc kupiliśmy Tulę i się zakochałam, bo okazało się, że to noszenie jest super proste można nosić dziecko i z przodu i z tyłu – Franka w Tuli też nosiłam, on ważył wtedy 16 kilo i miał 3 lata. Kiedy blog zaczął się rozwijać, to do mnie zaczęło przychodzić dużo próśb od czytelniczek o recenzowanie chust, sporo dziewczyn namawiało mnie na chusty tkane, bo chusty są przecież bardzo gadżeciarskie. A ja zawsze pisałam, że nie, że chusty nie są dla mnie, że ja się w to nie zamotam. Dla laika używanie chusty tkanej polega na owinięciu wokół siebie i dziecka 5 metrów materiału, tak, żeby dziecko z tego nie wyleciało. To brzmi bardzo ryzykownie Pierogowa Mama: Nie musisz mi nic mówić ja też bardzo długo byłam antychustowa,  Julka zaczęłam nosić w Bondolino jak miał 6 tygodni. Co jest oczywiście sprzeczne z zasadami chustowego świata – niesiedzące dziecko w nosidle. Bałam się tej całej ideologii, że tylko chusta, chusta i nic poza chustą. Marysia:  Ja też się bałam, ja bardzo bałam się pójść na kurs doradców noszenia, na który sama się zgłosiłam, tuż przed kursem zastanawiałam się czy nie zrezygnować. Byłam pewna, że jak tam pójdę to będzie chustoterroryzm i bicie po głowie za sprzeczność z jedynym słusznym podejściem do noszenia. Ale okazało się, że Iza, która prowadzi szkołę ClauWi ma niesamowitą wiedzę, ma też niesamowice duże doświadczenie, bo ona pewnie tych konsultacji przeprowadziła z kilka tysięcy, i ona jest bardzo daleko właśnie od tego “chustoterroryzmu”, od mówienia, że tylko i wyłącznie chusta tkana, że jak nie chcesz nosić w kangurku w chuście tkanej to nie noś wcale. Kurs dał mi dużo, między innymi podejście, że czasami będzie tak, że to nosidło będzie najbardziej optymalnym rozwiązaniem dla danej rodziny – nie idealnym, ale optymalnym. Nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić z jakimi wyzwaniami borykają się niektóre rodziny i czasem upieranie się przy chuście tkanej będzie po prostu niebezpieczne. Są sytuacje, w których upieranie się przy noszeniu wcale nie jest dobre – matka ma jeden kręgosłup, dwie ręce i dwie nogi, i to ma wystarczyć na całe jej życie, a nie na dwa pierwsze lata życia dziecka. Byłam naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona, że skończyłam tę szkołę i nikt mnie nie bił po głowie i nie mówił „no teraz to już musisz nosić tylko w chuście tkanej i skasować wszystkie wpisy z bloga, w których piszesz o nosidłach”. Zresztą ja po kursie Doradców przeczytałam wszystkie moje wpisy o nosidłach i nie zmieniłam tam ani pół zdania, dlatego, że nawet z tą wiedzą którą już później miałam, uważam, że to co napisałam nadal jest zgodne z moim podejściem. I dalej uważam, że jeżeli ktoś chce nosić, ale po prostu nie chce nosić w chuście, bo jego to przeraża, przerasta, nie potrafi tego zamotać, ma dwie lewe ręce, to jest dla niego za dużo roboty, to niech nosi w nosidle, tylko niech wybierze takie, które będzie odpowiednie dla takiego malucha i niech wie, na co zwrócić uwagę przy wkładaniu dziecka do nosidła. Po kursie przestałam też wchodzić w internetowe dyskusje o chustonoszeniu, nie mam na to siły Chętnie rozmawiam z innymi doradcami, bo wiem, jaka jest ich wiedza bazowa i, że wychodzimy od tego samego, chętnie rozmawiam z rodzicami, którzy chcą się czegoś dowiedzieć, ale te internetowe dyskusje tylko mnie frustrują, bo wiem, że nikogo nie przekonam, a już najbardziej uciekam od tych chustoterrorystek, które krzyczą, że niesiedzących dzieci nie nosi się w nosidle, a same noszą noworodki w źle dociągniętej kieszonce z wielką dupowpadką. Ta otoczka wokół chustomaniactwa była dla mnie zniechęcająca, bo ja jestem co prawda maniaczką dużej ilości rzeczy, ale daję innym ludziom swobodę. Ludzie mają prawo się ze mną nie zgadzać, może się im nie podobać to, co mi się podoba, co więcej mogą mieć zupełnie inny sposób na macierzyństwo. I tyle.  I dopóki nie krzywdzą dziecka to jest ich sprawa. A w chustoświrstwie przerażało mnie właśnie to, że dziewczyny nie dają w ogóle takiej swobody w podejmowaniu własnych wyborów więc ja byłam bardzo daleko zawsze od tego, ale zostałam wzięta podstępem, ponieważ, koleżanka mojej koleżanki jest doradcą chustowym i też prowadzi bloga. Pierogowa Mama: Marta Klewińska, ja już z Nią rozmawiałam, zresztą byłam u niej na swoich pierwszych konsultacjach Marysia: A no widzisz! Marta Klewińska wiedząc,  że jestem w ciąży z Helą i znając mojego bloga napisała do mnie maila, że ona chciałaby się ze mną umówić na konsultację. Ja byłam raczej nastawiona na nie, ale napisałam, że w sumie mogłabym spróbować nawet nie dla siebie, ale z czysto poznawczego punktu widzenia dla bloga. Umówiłyśmy się na spotkanie, kiedy Hela chyba miała 2 czy 3 tygodnie. Na początku w ogóle jeżeli musiałam nosić Helę, to nosiłam ją w nosidle Marsupi, bo to nosidło było polecone przez inną doradczynię, która powiedziała, że jeżeli absolutnie nie chcę wiązać dziecka w chuście tkanej a chcę nosić to już najlepiej żebym wzięła sobie takie nosidło, w którym jest możliwość regulacji szerokości panelu. Później przyszła Marta i zaczęłyśmy motać. Ja byłam najpierw przerażona, że mam te 5 metrów materiału owinąć wokół siebie i związać się z Helą, i mam to robić równocześnie trzymając noworodka na rękach. Okazało się, że to nie tylko nie jest trudne, ale to jest jeszcze coś, co faktycznie jeżeli jest dobrze zrobione, to daje ci komfort noszenia nieporównywalnie większy od nosidła. Dopiero wtedy zrozumiałam jaka jest różnica miedzy dobrze zamotaną chustą a nosidłem. Od tego czasu zawsze zachęcam rodziców do umówienia się na konsultacje z doradcą i próbę okiełznania chusty, zanim zdecydują się na nosidło. Ale decyzja nie należy do mnie. Na pierwszej konsultacji Marta nauczyła mnie wiązać kangurka, Hela uwielbiała takie noszenie, i bardzo długo nosiłyśmy się właśnie w kangurku. Marta pomogła mi kupić moją pierwszą chustę, zresztą każdą kolejną chyba też, bo ja na te fora chustowe nie wchodzę i nie piszę się na stanie w kolejkach po chustę. To nie jest moja bajka, więc jak porzebuję coś kupić, to zawsze proszę Martę żeby zobaczyła co jest na forach. Nawet teraz, kiedy jestem doradcą, to nadal nie jest mój świat. Warto pamiętać o tym, że środowisko doradców i środowisko chustomaniaczek to są zupełnie dwie różne społeczności. Oczywiście one mogą mieć części wspólne, ale jest dużo doradczyń chustowych, które się powypisywały ze wszystkich for, bo po prostu było to dla nich za trudne. Masz dużą wiedzę, ale widzisz na tych wszystkich forach, że cały czas przewija się coś co jest niezgodne z tym, co ty wiesz. Jeżeli doradca idzie na konsultacje indywidualne to spotkanie z każdą parą rodzic-dziecko jest zupełnie inne. Doradca poleci im różne wiązania, może niektórym poleci nosidło bo się okaże, że mama po prostu nie jest w stanie zapamiętać co ma zrobić i choćby nie wiem jak się starała to jej to po prostu nie wyjdzie, zobaczy, jak reaguje dziecko, może się okaże, że dziecko ma jakieś problemy rozwojowe, do których potrzeba innego podejścia. Na forach dominują rozwiązania “uniwersalne” – mi doradca powiedział/ przeczytałam/koleżanka miała konsultacje i trzeba robić tak, jak ja robię. A przecież to, co sprawdziło się u mnie, nie koniecznie sprawdzi się u innych. Nawet na moim przykładzie mogłabym mówić, że wszyscy mają nosić dziecko w kangurku przez pierwszy rok, bo u mnie to się sprawdziło, ale to przecież nie znaczy, że to będzie działać z każdym innym dzieckiem i mamą. Pierogowa Mama:  Więc jak to się właściwie stało że z takiej nie do końca przekonanej osoby  poszłaś na kurs doradcy Marysia: Wiesz co, ja nigdy nie byłam jakąś mega maniaczką noszenia, zawsze wybierałam wózek lub chustę w zależności od tego, jak mi było wygodnie, jak szłam na spacer z psem to wygodniej mi było wziąć chustę bo wtedy mam wolne ręce na smycz, nauczyłam się 3 wiązań, korzystałam tak naprawdę tylko z 2. Natomiast od kiedy napisałam pierwszy raz o chustach i nosidłach, to zaczęłam dostawać dużo pytań na ten temat i nie zawsze mogłam udzielić na nie odpowiedzi. Z drugiej strony długo siedziałam już w domu, więc czułam taki niedosyt kształcenia się, więc stanęło na Kursie Doradcy Noszenia, który miał być pomocny w prowadzeniu bloga. Oczywiście to nie jest tak, że udzielam teraz porad mailowych, natomiast jestem w stanie wyjaśnić dlaczego coś jest lepsze od czegoś. Dlaczego w pierwszej kolejności polecam chustą tkaną, a dopiero później polecam spróbowanie czegoś innego. Jestem w stanie teraz bardzo dokładnie wytłumaczyć dlaczego warto zacząć od chusty tkanej, a nie od nosidła. Na kursie zdobyłam wiedzę, dzięki której mogę pomóc moim czytelniczkom. Oczywiście od czasu do czasu poprowadzę konsultacje, bo trzeba praktykować i od czasu kursu dużo więcej sama noszę, żeby nie wyjść z wprawy. Ten kurs był tylko i wyłącznie z chęci posiadania większej wiedzy, rozwijania się. Nie planowałam być doradcą “na pełen etat”. Gdy szłam na kurs to myślałam, że tam będą tylko “chustoświrki”, a okazało się, że tam są położne, doule, są dziewczyny, które w ogóle nie do końca mają w planach bycie tylko doradcą chustowym, ale chcą rozszerzyć wiedzę, wiedzieć więcej. To fantastyczne, że osoby mające kontakt z mamami w połogu, mają wiedzę z nakresu noszenia, bo są w stanie tej mamie lepiej pomóc. Sama tuż po pierwszym porodzie starałam się nie wpuszczać do siebie zbyt dużej ilości obcych osób, więc jeśli moja genewska położna, która była jednocześnie doradcą laktacyjnym, byłaby również doradcą noszenia, to ja więcej bym na tym skorzystała. Teraz myślę o tym, żeby pójść na kurs instruktora masażu Shantala właśnie po to by mieć większą wiedzę i móc coś więcej na ten temat napisać. Bo to jest też jakaś rzecz, która młodym mamom może pomóc. Zwłaszcza tym, które mają dzieci kolkowe,bardziej wymagające. Przecież nie tylko gadżety ułatwiają macierzyństwo, a mój blog jest o tym, by macierzyństwo ułatwiać. Pierogowa Mama: A jak to się ma jeśli chodzi o Rodzicielstwo Bliskości. Chusta, Rodzicielstwo Bliskości są dosyć blisko i czy faktycznie noszenie w chuście jakoś przewartościowało Twoje postrzeganie macierzyństwa? Marysia: Ja generalnie mam tak, że nie uznaję, że jest jakaś jedna ideologia rodzicielska, która jest słuszna. Tak mam z Rodzicielstwem Bliskości i każdym innym podejściem do rodzicielstwa opisanym w książkach. Dlatego, że z mojego doświadczenia wynika, że naprawdę każde dziecko jest inne, każdy rodzic jest inny, relacje się bardzo zmieniają w rodzinie, w miarę rośnięcia dzieci. Tak naprawdę moim zdaniem intuicja jest absolutnie najważniejsza. Oczywiście warto jest czytać, bo poznajemy spojrzenie innych ludzi na świat, ale uważam że trzeba brać co najlepsze i nie skupiać się na jednym podejściu do wychowania. Znam mamę która zawsze była propagatorką Rodzicielstwa Bliskości, ale zobaczyła, że w momencie kiedy jej całkiem duże dziecko, weszło w bardzo trudny moment, to Rodzicielstwo Bliskości przestało spełniać jej oczekiwania, okazało się że to, co opisane jest w książkach nie do końca działa u niej i musiała dopasować się do zmieniającej się sytuacji. Ja, tak generalnie nie lubię fanatyzmu, więc zawsze się odżegnuję, że to, że noszę swoje dziecko nie znaczy, że jestem rodzicielką bliskości, jestem po prostu rodzicem swoich dzieci i też popełniam błędy. Robię rzeczy i dobre i złe. W Rodzicielstwie Bliskości jest dużo rzeczy które są faktycznie pozytywne, bo moim zdaniem uspokajają relacje pomiędzy rodzicem a dzieckiem, ale to też nie jest coś co działa w każdej sytuacji. Ja mam takie zdanie, że jeżeli jest coś co działa na dziecko i na rodziców, i daje im komfort to znaczy, że to jest dla nich najlepsze i czy to się nazywa Rodzicielstwo Bliskości czy to się nazywa układaniem harmonogramu dnia dla dziecka to nie ma znaczenia, ma po prostu działać i ma być szczęśliwe dziecko i szczęśliwa mama. Tak samo jest z noszeniem – niech ludzie noszą tak, jak jest najlepiej dla nich, niech tylko podejdą do tego świadomie. Dziecko cieszy się, kiedy jest niesione w nosidle przodem do świata? To super, niech tylko mama rozumie dlaczego to nie jest najlesza pozycja i wie, na co musi zwrócić uwagę. Samej zdarzało mi się nosić nieidealnie, ale miałam tego świadomość, wiedziałam, że muszę to ograniczać. Pierogowa Mama: A Twój mąż? Nosi? Marysia: Michał generalnie lubi nosić Helę, ja wtedy wyciągam nosidło i on nosi w nosidle, natomiast dla niego owijanie się kolorowym kawałkiem materiału to nie jest szczyt marzeń. Nigdy nie próbował i myślę, że nigdy nie da się na to namówić Pierogowa Mama: A reakcje rodzinne? Marysia: W ogóle bez emocji, zauważają że mam tę umiejętnośc, więc jakby ktoś potrzebował to wie, do kogo się zgłosić natomiast ani nikt nie uważa że to jest bez sensu ani nikt nie robi z tego nie wiadomo czego Pierogowa Mama: I nie było „nie noś bo przyzwyczaisz?” Marysia: Moja mama powiedziała mi kiedyś, że jeżeli mogłaby się cofnąć w czasie i zmienić tylko jedną rzecz z początków macierzyństwa, to byłoby to częstsze noszenie. Ma rację – dzieci rosną tak szybko, że ani się obejrzysz, a po widoku wyciągniętych w Twoim kierunku rączek zostanie już tylko wspomnienie.

Lampki cotton ball lights

ZAPISKI MAMY

Lampki cotton ball lights

antoonovka

Sok z brzozy – bomba witaminowa!

Wzmacnia zdrowie i buduje odporność, zawiera mnóstwo cennych witamin, jest świetną kuracją na włosy i ma wiele innych zastosowań – sok z brzozy, bo o nim mowa, kiedyś stosowany powszechnie, dzisiaj jest odkrywany i doceniany na nowo. Gdzieś, kiedyś coś mi się obiło o uszy, że zdrowy, niesmaczny i drogi – wiesz… Jednym uchem wpadło, drugim wypadło. Teraz wiem więcej i powiem Ci, że ów sok z brzozy jest zdrowy, całkiem smaczny i przede wszystkim darmowy!   – Chcesz soku z brzozy? – spytał z nutką przekory w głosie TT. Spojrzałam na niego jak na wariata – Przecież to sam cukier, to co u mamy czytałam skład, o tym mówisz, prawda? – Nie, nie, nie. To sok z brzozy –  odpowiedział z uśmiechem i podał mi szklankę – bardzo zdrowy. Z doświadczenia nie ufam mężowi, kiedy mówi coś z tym swoim przekornym uśmieszkiem, bo albo bezczelnie mnie wkręca, a ja zawsze mu wierzę – naiwna, albo udaje, że wkręca, żebym myślała, że żartuje, a wtedy to już totalnie głupieje. No, a On oczywiście ma później nieziemską radochę. W każdym razie doszłam do wniosku, że  tym razem mówi poważnie i postanowiłam spróbować. - Przecież to jest woda – powiedziałam niepewnie po upiciu łyka, bo niby czułam jakiś smak, ale ze względu na zapalenie zatok nie byłam do końca pewna czy to nie moja wyobraźnia. - Tak, tak, woda z

antoonovka

Zdjęcie tygodnia #13

Co do zdjęcia tego tygodnia nie miałam najmniejszych wątpliwości. Kiedy wręczyłam TT aparat i powiedziałam: „Kochanie to ja podskoczę, a Ty zrób mi zdjęcie.” nie spodziewałam się, że przy tej pogodzie uda uzyskać się tak fajny efekt.Dzisiaj zdradzę Ci jak zrobić takie zdjęcie, ciekawa? TYDZIEŃ #13 Latająca Matka Uwielbiam ruch zatrzymany na fotografii. Na instagramie pytacie się jak uzyskać taki efekt i czy to aby na pewno bezpieczne. Otóż skok, który wygląda na wysoki, w rzeczywistości wcale taki nie jest. Jest to najzwyklejszy podskok. Stań przy wózku/barierce i spróbuj skoczyć. O właśnie, właśnie – to taki niewinny podskok, który można wykonać nawet bez podparcia, także wózek stoi stabilnie i nie ma możliwości, że podczas skoku mogłabym go przewrócić. Tośka najważniejsza, zapewniam! A jeżeli chodzi o zamrożenie ruchu – odpowiada za nie czas otwarcia migawki, ale o tym więcej możesz przeczytać KLIKając TUTAJ. Poniższe zdjęcie zostało wykonane w trybie manualnym, przy użyciu parametrów: 1/320 F/2 ISO 250  *** Klikając like na Facebook’u (TUTAJ) będziesz zawsze na bieżąco, a na INSTAGRAMIE (o TUTAJ) podejrzysz, co robimy i gdzie nas nosi. Jesteśmy również na Snapchacie -> ANTOONOVKA. Do zobaczenia!

Dieta bogata w magnez

ZAPISKI MAMY

Dieta bogata w magnez

Niedobór magnezu może się objawiać na wiele sposobów. U mnie jest to drżenie powiek oraz drętwienie, mrowienie i bolesne skurcze nóg. Jednak oznak deficytu tego pierwiastka jest bardzo wiele, między innymi wzrost ciśnienia tętniczego oraz kołatania serca. Niski poziom magnezu może powodować kiepskie samopoczucie, problemy ze snem, a zdaniem niektórych lekarzy nawet depresję. Dlatego warto zadbać o odpowiednią ilość tego pierwiastka w naszym organizmie.Najlepszym i najzdrowszym sposobem uzupełniania braków witamin i minerałów w organizmie jest dieta. Zatem w czym jest magnez w dużych ilościach?Produkty zbożowePraktycznie każdy produktzbożowy jest bogaty w magnez, ale prym wiodą: otręby pszenne, płatki owsiane, kasza gryczana i ryż brązowy. Orzeszki Magnez zawierają orzeszki piniowe, nerkowca, brazylijskie, włoskie, laskowe, a nawet ziemne, migdały i pistacje. NasionaPrzede wszystkim pestki dyni, pestki słonecznika, siemię lniane i sezam.Kakao i gorzka czekoladaMleczna czekolada też ma w sobie magnez, ale jest go prawie dwa razy mniej niż w gorzkiej, możecie wypośrodkować wybierając deserową.W trochę mniejszej ilości magnez znajdziecie w: szpinaku, jarmużu, botwinie, wędzonym łososiu, grochu, fasoli, ciecierzycy, soczewicy, awokado, bananach, figach, produktach mlecznych i wodzie mineralnej. Nasiona, orzeszki i produkty zbożowe zawierają również witaminę B6, która jest potrzebna, aby organizm mógł przyswoić magnez.Dobrze zrównoważona dieta, to najlepszy sposób dostarczania do organizmy wszystkich potrzebnych pierwiastków. Czasem jednak nie wystarczy, wtedy można sięgnąć po suplementy. Jednak nim się na to zdecydujecie zróbcie badani i zasięgnijcie porady lekarze.

antoonovka

„Skarżypyta bez kopyta…”

Chyba każdy kojarzy tę rymowankę z dzieciństwa, prawda? Niestety skarżenie wywołuje w nas negatywne emocje, a czasami naprawdę nie dość, że jest uzasadnione to bardzo potrzebne! Zaraz po diecie matki karmiącej, konieczności dokarmiania z byle powodu (zazwyczaj bezsensownego dokarmiania) w czołówce laktacyjnych mitów znajdują się leki. A raczej stosowanie leków w trakcie laktacji, czyli: przychodzi matka karmiąca (o zgrozo długo-karmiąca) do lekarza… A później matka jeszcze skarży! Bezczelna baba, mówię Wam! - Karmi Pani? – zapytał lekarz po zbadaniu pacjentki. - Tak - Jak długo? - Półtora roku. - To do wiosny pani odstawi. - Nie planuję – odpowiedziała pacjentka. - Nie mówię, że gwałtownie, stopniowo można. - WHO i inne światowe Organizacje Promujące zdrowie zalecają karmienie piersią co najmniej dwa lata i dłużej, jeżeli życzy sobie tego dziecko lub matka – zaczęła, ale usłyszała prychnięcie. - Podczas karmienia piersią to może pani co najwyżej wziąć paracetamol i wypić herbatę z miodem i z cytryną. - Ale panie doktorze – nie dawała za wygraną pacjentka – przecież podczas laktacji można stosować większość leków – próbowała drążyć temat. - Nie. - Dobrze, panie doktorze to proszę powiedzieć co właściwie mi jest? Uszy zdrowe, w płucach i oskrzelach ok? – postanowiła zmienić taktykę, bo widziała, że w ten sposób nic nie wskóra. - Tak, osłuchowo w porządku, zainfekowane gardło i silne przeziębienie. - A może przepisze mi pan chociaż

Bezsensu

W kawiarence

Bezsensu

wkawiarence.pl

Poranek

ZAPISKI MAMY

Poranek

Mamo, mamo – piskliwy dziecięcy głosik wwiercał się w głowę M. Pomyślała, że zaraz eksploduje, ale zebrała się w sobie i otworzyło oczy. Jak przez mgłę ujrzała różowy świński ryjek, który raz po raz poruszany małymi,pulchnymi rączkami uderzał ją w twarz. W tle było słuchać cmokanie, może i marzyła o pocałunkach na dzień dobry, ale na pewno nie od świnki Peppy. „Czy ten mały potworek zawsze musi tak wcześnie wstawać”- pomyślała, przeciągając się. Nagle jednak podniosła się i jednym ruchem ręki złapała synka w pasie, przyciągnęła do siebie i przytuliła mocno. „Mam nadzieję, że nie stał za długo boso obok łóżka i się nie przeziębi” – to właśnie ta przerażająca myśl pozwoliła jej wreszcie zebrać się w sobie i poderwać Stasia z ziemi.Maluch wtulał się w nią dobra minutę, ale nagle wstał i zaczął podskakiwać na łóżku, jednocześnie wymownie wkładając paluchy do buzi. M zrozumiała, że jeśli zaraz nie wstanie i nie zrobi mu śniadania, może zostać pożarta żywcem przez wygłodniałego potworka.Z niemym jękiem podniosła się z łóżka i poczłapała za małymi bosymi stópkami, po drodze zabierając z łóżeczka skarpetki, które synek zgubił w nocy. Nim zdążyła podejść od drzwi lodówki, Stasio już na nią czekał. Jak zwykle podniosła go i pozwoliła mu zajrzeć do środka, dając złudne poczucie, że może sam wybrać coś na śniadanie. Uwielbiał grzebać w lodówce i robił to przy każdej nadarzającej się okazji.Nim potworek zajął się pałaszowaniem śniadania, jak co rano pomógł M nasypać kawę do ekspresu. Chyba instynktownie wiedział, że kubek tego magicznego napoju pozwoli mamie stanąć na nogi. Następnie bez marudzenia wskoczył do fotelika i pochłonął miseczkę płatków, tym razem nie prosząc o dokładką, co bardzo często się zdarzało. Gdy tylko skończył jeść, kazał się wyciągnąć z fotelika i pobiegł się bawić. W tym momencie zamienił się w oczach M w małego aniołka, a ona miała 15 minut na wypicie kawy. Tego było jej trzeba, czarny, aromatyczny napój postawił ją na nogi. Dał siły do działania, bo już chwile później musiała ganiać po domu małego, nagiego potworka, który za nic w świecie nie chciał się ubrać . . .

Pierogowa Mama

Macierzyństwo nie kończy się w weekend.

Ani w Święta. Właściwie nigdy się nie kończy. Jakiś czas temu byliśmy z Michałem u znajomych, panowie jak to panowie narzekali na pracę i ogólnie takie tam męskie jęczenie. Pomarudzili, pomarudzili po czym z westchnieniem ulgi rzucili się na kanapę – „Na szczęście już piątek!” Już chciałam im wesoło zawtórować w tej piątkowej radości, gdy nagle uśmiech zamarł mi na twarzy – dotarło do mnie, że to żadna zmiana. Nie czeka mnie leniwy sobotni poranek gdy będę mogła kisić się w łóżku do południa, już nie dla mnie niedziele na kanapie z lampką wina i ulubioną książką. Są ludzie którzy myślą, że urlop macierzyński to faktycznie urlop – czas gdy siedzisz w domu i dysponujesz swoją osobą tak jak chcesz, zajmujesz się czymkolwiek co tylko sprawi Ci przyjemność. Ma się pełno wolnego by się polenić, odespać, oddać swoim pasjom. No i najważniejsze! Muszę być teraz najbardziej wyspanym człowiekiem na świecie, przecież nie wstaję codziennie do pracy. Na pewno opieka nad takim maluchem nie może być zbyt pracochłonna, przecież takie dziecko co najwyżej je i śpi. Żyć nie umierać i rodzić jak najwięcej dzieci byle tylko „urlop” nigdy się nie skończył. Może przybliżę Wam jedną dobę z takiego „urlopu”, urlopu, który tak naprawdę jest niekończącą się pracą na etacie, przebywaniem na posterunku 24/7, nieważny tu weekend, świątek, piątek czy niedziela. Zacznijmy od poranka, moje koleżanki, które mnie trochę znają dobrze wiedzą, że nie warto mnie pytać o której z Julkiem wstajemy, o której jesteśmy już po śniadaniu i ewentualnie mamy czas wolny na jakieś spotkanie. Nie warto mnie pytać bo nie jestem w stanie udzielić takiej odpowiedzi. Nasz dzień zaczyna się pomiędzy 8:30 a 11:30 czasem Julek wstanie o 8:00, ale o 9:00 jednak stwierdzi, że on jeszcze by się przespał, ale koniecznie z cyckiem w buzi i nie, nie mogę mieć zgiętej ręki, muszę mieć wyprostowaną i dotykać nią jego główki bo inaczej nie będzie spał. Więc leżę wygięta w chiński precel i zastanawiam się czy obudzi go mój wybuchający pęcherz, czy burczenie w brzuchu. Najczęściej jednak nie wytrzymuję i wstaję do toalety, Julek oczywiście wstaje i idzie ze mną. Nie, do toalety nie chodzę sama już od dawien dawna. Po porannej toalecie czas pościelić łóżko, gdy Julek był dzieckiem leżącym trwało to jakieś 3 minuty, natomiast teraz gdy już raczkuje, wstaje i chodzi przy meblach trwa to 33 minuty, dla niego odsunięcie go od krawędzi wersalki przy której stoi i wspina się by wszystko widzieć (nie wiem co jest takiego fascynującego w chowaniu pościeli do skrzyni) to zniewaga, która krwi wymaga, za każdym razem gdy go odsunę przychodzi z powrotem i tak kwadryliard razy. W końcu z irytacją odkładam go do łóżeczka. No to oczywiście płacz! Przecież on mi pomaga ścielić łóżko! Po ścieleniu pora na zmianę pieluchy i przebranie z piżamki. W zależności od zawartości pieluchy następnym punktem będzie śniadanie, albo wietrzenie pokoju… Jeżeli oboje przetrwamy proces ubierania bez trwałych uszkodzeń na ciele bądź umyśle, to czas by coś zjeść. Idziemy do kuchni. Oczywiście do kuchni nie można iść z pustymi rękami, trzeba zabrać cały wór zabawek by dziecko miało się czym zająć podczas gdy ja gotuję (i tak zazwyczaj mogę sobie te zabawki wsadzić tam gdzie słońce nie dochodzi bo koniec końców to kocia kuweta najczęściej okazuje się najbardziej interesująca i edukacyjna dla mojego dziecka). Szykuję jedzenie dla siebie i Julka, sadzam go w krzesełku, sama siadam przy stole i jemy. To znaczy ja jem. On babrze się w jedzeniu. Trochę wsmaruje w siebie, trochę w krzesełko, trochę wyląduje na podłodze ku uciesze kotów. Gdy już się znudzi, wypuszczam go z krzesełka do karmienia na podłogę i sama próbuję delektować się kawą. Od czasu gdy zainstalowaliśmy bramkę we wnęce w której stoją kocie miski nawet mi się to udaje. Po śniadaniu Julek zazwyczaj jest do przebrania. Teraz wypadałoby pójść na jakiś spacer, ewentualnie pozałatwiać sprawy, no to zaczynamy się zbierać. Oczywiście nie mogę wyjść na ulicę jak menel bez makijażu i z włosami nastroszonymi jak u upośledzonego koguta więc kieruję się do łazienki. Szybka szpachelka w trakcie której 17 razy odczepiam od swojej nogi Julka, który jest niesamowicie zainteresowany tym co nakładam sobie na twarz, jeszcze tylko związać włosy i gotowe (biję pokłony dla matek które są w stanie zrobić ze swoją fryzurą coś więcej niż koński ogon, serio!). To teraz ubieranie, a nie przepraszam, zbieranie mandżuru, przecież nie wyjdę z domu bez wielkiej ważącej 10 kilo torby, zawierającej wszelkie niezbędne atrybuty przy niemowlaku. Pampersy, chusteczki, kremik do pupy, pluszaczki, gryzaczki, śliniaczki, pieluszki, otulaczki, kocyczki, nie zdziwiłabym się gdybym miała jeszcze gdzieś w czeluściach obcęgi albo inną wiertarkę. Trzeba być przygotowanym na wszystko! Dobra, spodnie na tyłek, jakaś bluzka, kurtka na dziecko, czapeczka i wsadzanie do wózka. Podejść do wózka jest kilka bo Julek jako dziecko mobilne całkiem dobrze już sobie radzi z ucieczką z niego zanim zdążę zapiąć pasy. Ale udało się. Siedzi. Zapinam śpiworek i wychodzimy. Telepiemy się z drugiego piętra po schodach i wreszcie jesteśmy na dworzu, jeszcze tylko ominąć wszystkie niespodzianki pozostawione przez bezdomnych przy pobliskim śmietniku i wtaczamy się na swoją stałą trasę spacerową. Spacerujemy 2-3 godziny, czasem więcej, zależnie od tego czy to tylko spacer czy też mamy jakieś sprawy do załatwienia, czy zakupy do zrobienia. Gdy wracamy do domu około 16 czy 17 jestem już zazwyczaj wykończona, często niosę ze sobą jeszcze jakieś toboły, a tu jeszcze trzeba wciągnąć wózek po schodach na 2 piętro. Po powrocie czas na popołudniową toaletę i znowu zależnie od zawartości pieluchy albo wietrzymy pokój, albo idziemy do kuchni szykować obiad. Zwykłemu człowiekowi ugotowanie prostego posiłku zajmuje jakieś nie wiem 20-30 minut? Matce zajmuje półtorej godziny bo w międzyczasie musi przecież włączyć muzyczkę w zabawce, ale nie tą inną! Nie w ogóle do kitu jest ta zabawka, nie ma jakiejś fajniejszej? Musi też co 2 sekundy odczepiać dziecko od siebie albo od rączki piekarnika, z którą dziecko usilnie próbuje się pocałować. Znowu niepotrzebnie targałam do kuchni te wszystkie edukacyjne zabawki bo najfajniesza okazuje się kocia piłeczka z dzwoneczkiem w środku.  I znowu, ja jem, Julek się babrze z niewielkimi elementami konsumpcji. Sprzątam ten krajobraz po huraganie i do domu wraca Michał. Uff. Wręczam mu dziecko i gnam do toalety. Boże. SAMA! W toalecie, przez 5 minut. Do oczu napływają mi łzy z wdzięczności za to jedno spełnione dzisiaj marzenie. Wychodzę. Michał zajmuje się pożytkowaniem energii Julka na wszelkie fascynujące aktywności typu ślinienie butów albo lizanie kółek od wózka, a ja zajmuję się pracą, ponieważ ostatnimi czasy pracuję trochę przy rękodziele, ogarniam więc maile, zamówienia, notuję co jest do zrobienia. Kąpiel. Michał kąpie, ja ścielę łóżko, tym razem trwa to jednak 3 minuty bo nie mam swojego małego „pomocnika”, przebieranie w piżamkę i wieczorny cycuś. Julek po kąpieli wyraźnie daje już znaki jak bardzo jest zmęczony, płacze, trze oczka, ale później podładowuje się przy piersi jak mały króliczek w reklamach Duracella i zaczyna się bal. Fika salta po łóżku, wspina się po mnie, po Michale, tarza w pościeli, zrzuca telefony, zdejmuje mi okulary, bije mnie po twarzy, ostatnio tak przywalił mi z bańki, że do krwi rozwalił mi wargę, po takiej fascynującej sekwencji i gdy już oboje z Michałem jesteśmy na skraju w końcu zasypia. Godzina 22:00. A przede mną stos szycia. Podpierając się nosem siedzę przy maszynie do pierwszej. Szybki prysznic i do łóżka. Po kwadransie Julek zalicza pobudkę numer jeden. Alleluja, że budzi się tylko na jedzenie, bo chyba bym skisła. Zależnie od nocy pobudka może być jedna, ale może być ich też 11 – Julek nie jest noworodkiem więc nie mam prawa spodziewać się od niego jakiejkolwiek regularności. I koło się zamyka. Skończył się kolejny dzień. A opisałam tutaj swój dzień beztreningowy. Mam też dni treningowe. W te dni wstaję o 5:45 by dotrzeć na trening o 7:00. Drugi mam wieczorem o 19:15. Więc Wy wszyscy nierozumiejący „Jak możesz być zmęczona przecież siedzisz cały dzień w domu?” „Co Ty właściwie robisz w domu cały dzień?” No to teraz już wiecie.  

antoonovka

Wsparcie laktacyjne na kieleckich porodówkach. ANKIETA

Jestem Promotorką Karmienia Piersią i… „Czuję, że więcej mogę niż robię”. W ubiegły weekend byłam na kolejnym zjeździe w Centrum Nauki o Laktacji – pomimo, że ukończyłam kurs, chciałam nadrobić swoją nieobecność. Czy było warto? Oczywiście! Przede wszystkim dostałam porządnego kopa motywacyjnego, muszę, a przede wszystkim CHCĘ pisać zdecydowanie więcej o karmieniu piersią. Zaczniemy od ankiety dla mam z Kielc i okolic. Niestety, województwo Świętokrzyskie we wsparciu laktacyjnym jest na niechlubnym szarym końcu i naprawdę nie ma się czym chwalić. Mamy dwóch doradców laktacyjnych, dwie promotorki karmienia piersią i kilka(naście?) mam, które o laktacji wiedzą więcej niż „mleko jest albo nie ma” i aktywnie wspierają mamy na lokalnych grupach. To wciąż za mało, dlatego postanowiłam na początek stworzyć ankietę, aby zrobić research i poznać zwyczaje laktacyjne panujące na kieleckich porodówkach. Z opowieści wiem, że nie jest dobrze, ale wierzę w to, że można to zmienić! Potrzebuję jednak Twojego wsparcia. Przygotowałam ankietę, której wypełnienie zajmie Ci kilka minut. Ankieta jest CAŁKOWICIE ANONIMOWA. Pozwoli mi dowiedzieć się jak wygląda wsparcie laktacyjne na kieleckich oddziałach położniczych. Będę Ci ogromnie wdzięczna za poświęcenie kilku minut i wypełnienie tej ankiety, ale proszę… Bądź ze mną szczera – jeżeli coś było super to chwal, ale jeżeli spotkało Cię coś, co nie powinno mieć miejsca też mi o tym napisz. Pamiętaj – ankieta jest ANONIMOWA, a informację, które podasz wykorzystam wyłącznie w celach informacyjnych. Po zakończeniu

antoonovka

Zdjęcie tygodnia #11 #12

Projekt 52 tygodnie w moim wykonaniu cechuje się nieregularnością i nieprzewidywalnością. Tym razem przeskakując zdjęcie jedenaste znalazłam się od razu w tygodniu dwunastym. Chyba nie będzie to zaskoczeniem jeżeli powiem, że przedświątecznym cudem tamten tydzień mi po prostu umknął, a jak sobie o nim przypomniałam był już kolejny?   ZDJĘCIE TYGODNIA #11 #minkiantoninki Uwielbiam rozbudowaną mimikę mojej córki. Tutaj akurat postanowiła poczęstować się wszystkimi lizakami, które były dostępne. Nawet nakarmić się później dała, bo obie rączki zajęte były trzymaniem zdobyczy. A czy Ty pamiętasz, żeby na naszym kochanym #insta wpisać tag: #minkiantoninki? No i ciekawa jestem czy już obserwujesz nas na snapie? Bo rozkręcamy się, no i codziennie ślemy buziaki! -> szukaj pod nickiem antoonovka.     ZDJĘCIE TYGODNIA #12 big big love! jarmużowelove! <3 Czipsy z jarmużu to moje odkrycie tygodnia, miesiąca, roku! Ja wiem, że pewnie wszystkie słyszałyście, robiłyście i jadłyście, ale ja naprawdę zawsze jestem do tyłu jeżeli chodzi o jakiekolwiek nowinki. Bo dla mnie jarmuż to swojego rodzaju nowość. Kupiłam go kiedyś, chyba nawet ze dwa razy, ale był gorzki, niedobry… Zdrowy, więc próbowałam się przekonać po raz kolejny, zrobiłam pesto, po którym do końca dnia było mi niedobrze. Odpuściłam na długo, aż kilka dni temu ze sklepowej półki, podczas zakupów odezwał się do mnie znowu… „weź mnie, zaufaj, nie pożałujesz”. A, że odmawiać nie umiem (szczególnie jeżeli chodzi o jedzenie) no to

Króliczki z pomponów

ZAPISKI MAMY

Króliczki z pomponów

antoonovka

Mogłabym…

Mogłabym wyrzucać sobie i rozpamiętywać, wciąż o tym myśleć i wracać we wspomnieniach do tamtego dnia… Zastanawiać się co by było gdyby, układać w głowie różne scenariusze, mogłabym… Bez końca rozdrapywać stare rany i nie pozwalać im się zagoić. Mogłabym, ale tego nie robię i chciałabym abyś Ty też tego nie robiła. Abyś nie robiła tego sobie już nigdy więcej! Rozumiesz?   Im dłużej jestem w sieci, tym więcej z Was zwierza mi się ze swoich trosk. Tych mniejszych i większych, pyta o zdanie czy poradę. Niepokojąco często w swoich wiadomościach poruszacie pewien temat – nieudane karmienie piersią i związane z nim poczucie winy, które wyniszcza Was od środka… Żal. Porażka. Poczucie winy. Spędzając dużo czasu wśród matek (zarówno w sieci, jak i na żywo) bardzo często trafiam na te słowa. Wypowiedziane lub napisane niby od niechcenia, wplecione w jakąś inną wypowiedź. Pojawiają się wciąż i wciąż, zawsze pełne żalu i smutku, są pełne bólu i czuć w nich pewnego rodzaju stratę. Masz za sobą mleczną drogę, która wyglądała inaczej niż sobie wyobrażałaś? Chciałaś karmić, ale z różnych przyczyn stało się inaczej. Karmiłaś zbyt krótko, zbyt szybko się poddałaś… A może nie otrzymałaś fachowego wsparcia, bądź ktoś próbował wywrzeć na Tobie zbyt dużą presję? Nieważne. Traktujesz to jako osobistą porażkę, masz do siebie pretensję i nie możesz sobie wybaczyć, że nie dałaś z siebie więcej, że

Pierogowa Mama

Matki przeklinają szeptem.

Na wielkiej fali sukcesu niesie się ostatnio idea Rodzicielstwa Bliskości, wychowywanie dziecka nie jak małego niewolnika jak to kiedyś bywało, ale w szacunku i czułości. Szeroko udostępniane są wzruszające cytaty i płaczliwe teksty, gdzie Matka wzrusza się nad swoim śpiącym maleństwem, blogosfera apeluje „carpe diem” dzieciństwo szybko mija. Żebym nie została zrozumiana źle, mój blog przecież aż kipi od tych wzruszających cytatów i płaczliwych tesktów – bo wzruszam się i płaczę często, a jakże! I nie zmienię w tych wpisach ani słowa, bo codziennie moje dziecko jest dla mnie źródłem nieopisanej dawki emocji. Ale właśnie. Emocje. Tak, to jest miłość, wzruszenie, poczucie oddania, ale jest też druga strona medalu, złość, irytacja, frustracja, zmęczenie. Natknęliście się kiedyś na jakiś wpis na blogu parentingowym na wpis pod tytułem „Moje dziecko mnie wkurwia!”, „Moje dziecko doprowadza mnie do szału”, „Mam dosyć mojego dziecka”, „Oddałabym moje dziecko do okna życia, ale niestety jest już za duże!” Oczywiście pełno takich stwierdzeń w tonie żartobliwym, to takie żarciki-kosmonauciki. Wiadomo, że nikt nie weźmie tego na poważnie. Ale ja biorę. Ja biorę te emocje na poważnie, bo one są, naprawdę są, towarzyszą mi codziennie. Kocham moje dziecko nad życie i nigdy nie żałowałam decyzji o zajściu w ciążę, gdybym straciła swojego syna całkiem prawdopodobne jest, to że po prostu bym umarła z bólu, ale nie zmienia to niestety faktu, że jestem człowiekiem. Człowiekiem, który przez 25 lat swojego życia przesypiał minimum 8 godzin dziennie, chodził do toalety sam i był absolutnym panem swojego czasu we wszystkich aspektach  życia. Człowiekiem, dla, którego wyjście z domu znaczyło tyle co założenie butów i narzucenie kurtki, człowiekiem, który mógł swobodnie przemieszczać się po mieszkaniu bez uczepionej u kostki małej osoby, człowiekiem, który mógł wyjść do łazienki umyć ręce nie martwiąc się czy przypadkiem w kuchni nie dochodzi do spotkania bliższego stopnia dziecka z kuwetą. Więc tak, wkurzam się, denerwuję, mam ochotę wrzeszczeć i wybijać w ścianach dziury pięściami, a już najbardziej otwiera mi się scyzoryk w kieszeni jak słyszę „Przecież to tylko dziecko, on nie rozumie” – myślicie, że ja tego nie wiem?? Wiem! Mój mózg też to wie! Czy to sprawia, że nagle emocje znikają? Że instynkty znikają? Że jest łatwiej znosić nieustanny wrzask 20 godzin na dobę przez 7 dni w tygodniu? Łatwiej jeść 2 razy dziennie? Łatwiej wstawać po kolejnej wyrwanej z życiorysu nocy, bo dziecko stwierdziło, że 3:30 to już dzień? Powiedzmy to wprost, szczerze i głośno, że nie jest zbytnio społecznie akceptowalne gdy matka okazuje słabość. Gdy straci nad sobą panowanie, gdy powie o jedno słowo za dużo, za głośno. Gdy ręka w kieszeni zadrży trochę zbyt zauważalnie. Czy stając się matką stałam się trochę mniej człowiekiem, który ma prawo do emocji? Do tego by być zmęczony? Do tego by się czasem po prostu wkurwić! Nie na dziecko. Na sytuację! Ludzie mi radzą bym jadła więcej, regularniej, najlepiej co 3 godziny. HAHAHAHAHAHHAHAHAAHAH! HAHA! Wiecie gdybym miała jeść co 3 godziny oznaczałoby to tyle, że ledwie bym skończyła jeden posiłek już musiałabym zaczynać następny. Mój posiłek TRWA 3 godziny. A dlaczego? Dlatego, że co 30 sekund muszę zrywać się od jedzenia by odcholować Julka od kocich misek, kuwety, kibla, szafki, garnka, kawałka błota z kółka wózka który usilnie próbuje skonsumować. Tak, chcę wychowywać swoje dziecko w szacunku i miłości, ale chcę też wychowywać go w zrozumieniu, że od nikogo nie można wymagać, by zawsze był idealny. Bez skazy. Od siebie też nie powinien musieć tego wymagać. A matki trochę się zmusza by były idealne, niby powtarza się ciągle te frazesy, że matka też człowiek i ma prawo do błędów, ale jak przychodzi co do czego to wcale tak nie jest. Nieśmiertelny kult Matki Polki wciąż na posterunku. Więc od dzisiaj przeklinam głośno, nie wstydzę się tego, że czasem Julian mnie wkurza, doprowadza do szału, i całkiem szczerze są momenty w których gdyby nie powstrzymywały mnie przed tym reperkusje prawne zwyczajnie zamknęłabym go w szafie. Na godzinkę. Dwie. Ewentualnie siedem. Czy to oznacza, że kocham go jakoś mniej? Moje wychowanie ma jakąś mniejszą wartość? Nie, oznacza tylko tyle, że co ja będę walić ściemy – nie chcę kłamać sobie czy światu w twarz. Jestem matką. Jestem człowiekiem. Tak, przeklinam. Tak, krzyczę. Tak, mam z tego powodu poczucie winy. Ale od dzisiaj już nie. Można kochać swoje dziecko nad życie, nosić go tulić i jednocześnie czasem nie dawać rady. Wszystkie wiemy że granice miłości do naszych dzieci są bardzo szerokie, to prawdziwy Wielki Kanion miłości, ale wiemy też i nie bójmy się do tego przyznać, że jak nikt inny  to właśnie te same nasze dzieci, potrafią postawić nasz stan emocjonalny bardzo blisko tych granic. W chwili gdy jest godzina 23 a Ty uświadamiasz sobie, że miałaś dzisiaj w ustach tylko kanapkę i szklankę wody, Wielki Kanion wydaje się nagle bardzo mały.  

Miś patrzy! Piękna książeczka z fatalnym tłumaczeniem

ZAPISKI MAMY

Miś patrzy! Piękna książeczka z fatalnym tłumaczeniem

Nie wiem od czego zacząć, bo na usta ciśnie mi się kilka niecenzuralnych określeń na temat tłumaczenia tej książeczki. Ma ona zaledwie 24 strony, kilkanaście linijek tekstu i taką ilość błędów, że ciężko w to uwierzyć. Tym razem trzeba było pozostawić tłumaczenie Google Translate, zrobiłby to o niebo lepiej. Tym bardziej jest to przykre, że w oryginale to świetna, godna polecenia pozycja dla każdego malucha. Błędy, które mnie tak rażą:Oryginalny tytuł brzmi: Brown Bear, Brown Bear, What Do You See?Polski tytuł: Miś patrzy!We wnętrz książeczki:brown bear - rudy miśblack sheep - czarny barangoldfish - złoty karaś Nie wiem co Panie tłumaczące tą książkę miały na myśli oraz czemu Wydawnictwo Tatarak zgodziło się wydać ją w tym brzmieniu. Przeinaczenia tesktu są jeszcze bardziej rażące, ponieważ wprowadzają dzieci w błąd, miś na obrazku jest ewidentnie brązowy. Określenie czarna owca zostało w oryginalnej książce użyte specjalnie i zarówno po polsku jak i po angielsku ma ono takie samo znaczenie. Jeszcze ten nieszczęsny karaś, sama musiała sprawdzić jak wygląda, być może przypomina rybkę z obrazka, ale nie ma nic wspólnego ze złotą rybką.Tak więc tłumaczenie totalnie zepsuło tą bardzo fajną i pomysłową książeczkę. Która od lat cieszy się olbrzymią popularnością na całym świcie. Jej pierwsza wersja została wydana w 1967 roku w Stanach Zjednoczonych, a teraźniejsze brzmienie i wygląd ma od 1984 roku. W 2012 została uznana za jedną ze 100 najlepszych książek obrazkowych wszechczasów przez School Library Journal. Cieszy się tak dużym uznaniem wśród rodziców i dzieci, że doczekała się 3 kolejnych części: Polar Bear, Polar Bear, What Do You Hear? (1991); Panda Bear, Panda Bear, What Do You See? (2003), Baby Bear, Baby Bear, What Do You See? (2007).Mam nadzieję, ze doczeka się również porządnego tłumaczenia po polsku, ponieważ to przepięknie ilustrowana książeczka, która uczy, bawi i jest wręcz genialna w swej prostocie. Na dzień dzisiejszy mogę polecić wam zakup angielskiej wersja na Amazonie, nad którym sama się zastanawiam.Poniżej zdjęcia książeczki wraz z fotografią ostatnie strony wersji angielskiej, na poparcie moich wywodów. 

antoonovka

Sposób, dzięki któremu zrzuciłam 40 kg + przepis na boskie, fasolowe brownie

Uwielbiam słodycze. Wielbię niezdrowe jedzenie, rozpływam się nad kolejną porcją ciasta i w rodzinie (ku uciesze cioć) znana jestem z tego, że jedzenia i słodyczy nie odmawiam. Poza dobrą przemianą materii oraz karmieniu piersią, które w moim wypadku pozwoliło mi dość szybko pozbyć się nadprogramowych 40 (słownie czterdziestu!!!) kilogramów mam jeszcze jeden sposób, którego staram się trzymać od porodu. Czasem z lepszym, innym razem z gorszym skutkiem, ale cały czas się staram i widzę efekty! Dążę do całkowitego wyeliminowania ze swojej diety: SKLEPOWYCH SŁODYCZY, KUPNYCH CIAST i innych chemicznych i bogatych w cukier smakołyków. Nadal nie osiągnęłam perfekcji i nader często sięgam po „zakazany owoc”, ale idzie mi coraz lepiej. Od porodu, przez ponad pół roku prawie w ogóle nie jadłam słodyczy. Mówię tutaj o tych słodyczach ze sklepu, bo ciast nie wyrzeknę się chyba nigdy. Starałam się też zdrowo odżywiać i nawet zdarzało mi się ćwiczyć (jak nie wrócę do ćwiczeń to o tegorocznym bikini mogę zapomnieć i znowu będę musiała stosować tajemne techniki ukrywania pociążowych zaległości – KLIK). Z resztą, w wpisie o tym jak pozbyłam się 30 kilogramów w pół roku opowiedziałam chyba wszystko, dzisiaj skupię się na moim głównym sposobie (poza karmieniem piersią), dzięki któremu tyle schudłam. Takim detoksie cukrowym po mojemu, z rozsądkiem i bez skrajności, bo te pomimo, że lubię jakoś nigdy nie potrafię w nich za długo wytrwać. W zasadzie mam dla Ciebie jedną, najważniejszą radę… Wyeliminuj

antoonovka

Zespół Turnera – kiedy brakuje chromosomu X

Każdy z nas posiada 46 chromosomów, jednak zdarza się, że dziecko, które rośnie pod twoim sercem ma o jeden za dużo lub za mało. Kilka miesięcy temu poznałam cudowną mamę niezwykłej dziewczynki. Dziewczynki, u której po drodze na ten świat zagubił się jeden chromosom X. Dziewczynki, która na pierwszy rzut oka zupełnie niczym nie różni się od swoich rówieśników. Poznajcie Natalkę i jej mamę – Monikę oraz małego, rozbrykanego urwisa Daniela. Pierwsza ciąża, strach pomieszany z euforią – na pewno pamiętasz, co wtedy czułaś. Powiedz mi, kiedy dowiedziałaś się, że być może dziecko, które nosisz pod sercem będzie obciążone wadą genetyczną? Nigdy nie zapomnę tego dnia. To było pierwsze USG w 12 tygodniu ciąży. Szliśmy na to badanie z moim przyszłym mężem pełni radości i pozytywnych myśli. W trakcie badania lekarz powiedział, że coś jest nie tak. Po skończeniu pokazał nam zdjęcia, a na nich naszą kochaną „fasolkę” i oznajmił, że jasna plamka w okolicach karku oznacza jakiś problem i dobrze byłoby zrobić badania prenatalne. Zdecydowałaś się na badania prenatalne, każdy wynik był inny i do dzisiaj nie wiadomo dlaczego. Ile i jakie badania przeszłaś i jakie były ich wyniki? Były to standardowe badania z krwi. Robiłam je cztery razy, bo za każdym razem wychodziło co innego. Nie wiem jak to jest możliwe. Raz wyszło, że to Zespół Downa, potem Zespół Edwardsa, kolejne, że wszystko

W kawiarence

lubię codzienność

wkawiarence.pl lubię codzienność, taką szarą, zwykłą. Taką kiedy nic nie musimy. Jesteśmy razem i wałęsamy się po domu. Kiedy można dres zarzucić na siebie byle jaki, ale taki ulubiony, szary i… Artykuł lubię codzienność pochodzi z serwisu wkawiarence.pl.

Wielkanocna girlanda

ZAPISKI MAMY

Wielkanocna girlanda

Jako dziecko uwielbiałam Wielkanoc, ale z wiekiem mi to przeszło. Człowiek się jednak zmianie i gdy w jego życiu pojawia się dziecko zaczyna zupełnie inaczej na wszystko patrzeć i tak nagle wróciła mi ta dziecięca radość ze Świąt Wielkiejnocy. Zamarzył mi się dom pełen pastelowych króliczków, baranków i poutykanych po kątach kolorowych jajek. Oczywiście można to wszystko kupić, ale jeszcze fajnie jest to samemu zrobić. Pierwsza oznaką świat w naszym domy jest pastelowa girlanda z zajączkami.Do zrobienia girlandy potrzebne są: 4szt. kolorowego brystolu w formacie A3Biała wełna Klej uniwersalnyKordonek lub cienki sznurek Szablony, które zajdziecie na końcu wpisu.Szablony wydrukowałam na grubszym papierze, wycięłam i odrysowałam na brystolu. Wycięłam po cztery zajączki w każdym kolorze w sumie 16 szt. Warto już na tym etapie zrobić przy pomocy igły dziurki do nawlekania króliczków na sznurek. Pomponiki z wełnyZrobiłam przy pomocy widelca, nawijałam na niego odcinki wełny długości 1,5 metra Następnie związywałam na środku, zdejmowałam z widelca i mocniej zaciskałam węzełek. Na końcu przecinałam wełnę i tak powstawały ogonki. Wielkość ogonków zależy od tego ile wełny nawiniecie, jak widać na zdjęciu na tym samym widelcu można zrobić dwa pompony różnej wielkości. Ogonki do zajączków przyklejał Franuś z niewielką pomocą mamy. Inaczej całe byłby w kleju, w końcu wyciskanie kleju super zabawa ;).Na końcu nawlekłam kordonek na grubą igłę i zajączki po kolei lądowały na sznurku. Niestety nie zrobiłam im wcześniej dziurek i trochę się z tym namęczyłam.Jak widzicie jakoś bardzo dużo roboty nie ma, troszkę czasu zajmuje jedynie wycięcie zajączków.  Szablony zajączków do girlandy

Pierogowa Mama

Jeszcze nie.

Codziennie mówią mi, że to już czas. Takie duże dziecko. Powinnam zadbać wreszcie o siebie. „Już nie jest taki malutki, możesz już pozwolić sobie na więcej”, „Najwyższa pora by się nauczył….” Może jest ze mną coś poważnie nie tak, ale mam swój ulubiony moment dnia. To taki codzienny mini-rytuał, bez wykonania którego nie mogę spokojnie położyć się spać. Gdy już w piżamie wychodzę z łazienki, na bosaka staję przy krawędzi łóżka i patrzę. Po prostu patrzę. Na wielką plątaninę kocy niemowlęcych i kołdry z, której wystają dwie śpiące głowy. Jedna dziecięca i jedna męska. Śpią sobie spokojnie jak gdyby nigdy nic.  Jakkolwiek ciężkiego dnia bym nie miała, za każdym razem ten widok po prostu mnie zatyka. Rośnie mi taka wielka purchawka w gardle, więc szybciutko wślizguję się pod kołdrę by się nie rozpłakać. Poduszka jest cieplutka, przytulam się do niej i czuję słodki zapach niemowlęcego szamponu, łaskoczą mnie w nos czarne jak heban kosmyki włosków. Głaszczę malutką rączkę, która automatycznie zamyka się na moim palcu. Przytykam nos do tej ciepłej główki i głęboko się zaciągam. Jest mi tak błogo. Przyciągam do siebie małe ciałko i ściśnięta z jednej strony przez Julka z drugiej przez Pierogotatę, zasypiam w tej kanapce szczęścia. Codziennie mówią mi, że to już czas. Odstawić od piersi, odłożyć do łóżeczka, nauczyć, że noc jest od spania, a nie od jedzenia. I jak ja bym wtedy zasypiała? Z powrotem na zimnej poduszce? Z chemicznym zapachem płynu do płukania? Że cała połowa łóżka tylko dla mnie? No jak? Lubię tę moją plątaninę kołder i dziecięcych kocy. Ten sam znajomy widok każdej nocy – mówią, że nauczyłam Cię spać ze sobą, a tak bardzo się mylą – to siebie nauczyłam. To ja się przyzwyczaiłam. To ja już nie umiem zasnąć bez Twoich rzęs łaskoczących mnie po policzku. Może nadejdzie taki dzień gdy będziesz już za duży, gdy wyrośniesz, gdy będę wreszcie chciała odzyskać swoją zimną poduszkę, która rano wciąż będzie sucha i pachnąca Cocolino. Może nadejdzie taki dzień, że znowu będę umiała zasypiać bez Twojej rączki trzymającej mnie za palec. Może sobie przypomnę, przecież już to wiedziałam, robiłam, zanim się urodziłeś. Może nadejdzie taki dzień gdy nie będą mnie już cieszyć te pobudki gdy pierwsze co widzę po otwarciu oczu to Twój szelmowski uśmiech, a pierwsze co słyszę to Twój diabelski chichocik, a nie, wróć, to dźwięk roztrzaskujących się o podłogę moich okularów… Czy może telefonu? Może któregoś dnia moje łóżko znowu stanie się puste, a ja wtedy podskoczę z radości i zaśpiewam hip hip hurra! Nareszcie! Ale jeszcze nie. Jeszcze nie musimy się nikogo słuchać. Jeszcze możemy zostać w naszej kanapce szczęścia. Bo zdradzę Ci wielką tajemnicę. Noc wcale nie jest od spania. Noc jest od przytulania.    

antoonovka

Zdjęcie tygodnia #10

Przychodzi zazwyczaj wtedy, kiedy wcale jej nie chcę. Czasem myślę, że powinnam wtedy rzucić wszystko, biec do komputera i pisać, ale jak to zrobić, kiedy podczas jakiejkolwiek próby skorzystania z laptopa Antonina też ma wenę i koniecznie musi pisać ze mną? Albo jak akurat prowadzę samochód, biorę kąpiel czy jestem na mieście? No opcjonalnie śpię, bo podczas snu jak wiadomo głowa układa najlepsze posty…   TYDZIEŃ #10 Wena. Jeszcze do niedawna myślałam, że znalazłam na to sposób – notowanie. Oczywistym skutkiem takiego działania jest mnóstwo luźnych myśli zapisanych na rachunkach, serwetkach, w telefonie i na milionie karteczek. Luźne myśli, które najczęściej na zawsze pozostaną tymi luźnymi, bo z rzadka udaje mi się przywrócić dokładnie ten sam tok myślenia, który akurat towarzyszył mi w danej chwili. Albo inaczej. Często nie czuję już tego samego flow, które czułam w momencie zapisywania tych urywków i posty, które miały być absolutnymi hitami leżą gdzieś w szufladzie, portfelu czy roboczej wiadomości SMS spisanej podczas nadmorskiego spaceru. A później, zazwyczaj wieczorem zasiadam do komputera, z ciepłą herbatą w ulubionym kubku i z wizją napisania dla Ciebie wpisu i… siedzę tak przez godzinę gapiąc się w monitor, co chwilę wciskając ‚backspace’, bo nie podoba mi się pierwsze zdanie, bo nie mogę zacząć, nie czuję tego. Zrezygnowana zamykam laptopa, idę się myć i wtedy jak grom z jasnego nieba przychodzi ONA! Tak, dobrze myślisz, właśnie

Pierogowa Mama

Mamo, świetnie sobie dajesz radę!

Julek ma już prawie 10 miesięcy, więc już się prawie przyzwyczaiłam do tego w jaki sposób odnosi się bliższe i dalsze otoczenie do młodej matki. Świetnie kojarzę top 5 „dobrych” i „złotych” rad. W lot dokańczam mądrości starszych pokoleń gdy tylko usłyszę ich początek padający z ust kogoś z kim rozmawiam. Ale wiecie co mnie dzisiaj uderzyło? Przez blisko 10 miesięcy, prawie rok, kilkaset dni, nie usłyszałam od nikogo ze swojego najbliższego otoczenia, że dobrze sobie radzę. Serio. Nie żebym szukała poklasku, żeby mnie ktoś wychwalał pod niebiosa poczynając od świtu i kończąc o północy, ale kurde, żeby tak przez tyle czasu ani razu nikt zupełnie nic? Ostatnio jedna z forumowych koleżanek oznaczyła mnie w komentarzu na Facebooku, pisząc, że mnie podziwia, że tyle ogarniam. Blog, dieta, treningi, chustomeety, szycie, szydełkowanie, 10-miesięczniak na głowie, jego Ojciec na głowie (Julek to czasem pikuś w porównaniu z Pierogotatą :D) – moją pierwszą myślą, gdy przeczytałam te pochwały było „Co ona gada? Podziwia? Mnie? Mnie wiecznie rozmemłaną, z bałaganem, pełnym naczyń zlewem, koszem pełnym prasowania, który stanowczo zbyt dawno nie widział dna?” Na szczęście to była tylko pierwsza myśl, bo za chwilę była kolejna – „Cholera, ona ma rację!” To naprawdę ja! Ja Pierogowa daję radę! Dziecko nakarmione, czyste, przewinięte, szczęśliwe, w domu trochę bałagan, ale póki co nie wybuchła z tego powodu żadna bomba, a ja mam trochę czasu jeszcze by realizować swoje małe zajawki, mini wyzwania, które sprawiają, że na koniec dnia przykładam głowę do poduszki z uśmiechem. Nie umiałam spojrzeć na siebie z tej perspektywy – wręcz przeciwnie – często miałam wrażenie, że nie ogarniam, że w domu syf, gotowaniem zajmuje się Michał, a ja zamiast jak przykładna Matka Polka od świtu do nocy jeździć na szmacie wymyślam sobie „pasje”. Miałam nawet z tego powodu wyrzuty sumienia, że odsyłam faceta do kuchni, że obciążam go opieką nad Julkiem by sama wykroić sobie ten kawałeczek doby dla siebie. Myślałam, że z tego powodu jest ze mną coś nie tak jako matką, kobietą, partnerką. Ale to nieprawda! Naprawdę skopuję dupsko temu całemu macierzyństwu! Jeszcze mnie nie złamało, mało tego dodaje mi skrzydeł! Czy coś ze mną nie tak? :D Więc jeżeli, droga Młoda Mamo wydaje Ci się, że wszystko robisz nie tak, a obok nie ma żadnej dobrej duszy, która powiedziałaby Ci jak bardzo wymiatasz, to mówię Ci to ja! Jesteś zajebista! Utrzymujesz przy życiu drugiego człowieka (nawet więcej tych człowieków jak masz więcej dzieci :D), znając życie jesteś też jak taki wielki ludzki thermomix, sprzątasz, gotujesz, pierzesz, zmywasz, prasujesz, psa wyprowadzasz, karmisz kota, znajdziesz nawet chwilę by przytulić się do męża. Znajdź sobie chociaż te parę minut dziennie, przysiądź wygodnie na fotelu, z kubkiem ulubionej herbaty, puść dobrą płytę- i nigdy nie wątp w to, że jesteś niezastąpiona i warta podziwu za każdy dzień. Przytul się dzisiaj do poduszki z uśmiechem, bo super sobie radzisz! Niech uśmiech Twojego dziecka potwierdza Ci to codziennie :)

W kawiarence

pomysł na deser dla dziecka – budyń jaglany i rozgardiasz domowy

wkawiarence.pl siedzę sobie w domu. Siedzę to chyba duże słowo. Za duże. Chciałabym siedzieć, powinnam napisać. Bo siedzenie przy dziecinie osiemnastomiesięcznej równa się z cudem. Cudem jak wielkim. Bo ta dziecina… Artykuł pomysł na deser dla dziecka – budyń jaglany i rozgardiasz domowy pochodzi z serwisu wkawiarence.pl.

Pierogowa Mama

Rozmowy o Chustoświrstwie cz. 1 – Marta z Zamotani.pl

Dawno nic nie było o tym co mi tam w tej chustowej duszy gra. Pomyślałam, że czas to zmienić, bo chcę się dzielić, dzielić tą pasją, do noszenia, do bliskości. Ponieważ historie chustowe innych Mam zawsze mnie trochę ciekawiły, postanowiłam poprosić o opowiedzenie ich inne Mamy  – na pierwszy ogień Marta Klewińska – autorka bloga Zamotani.pl, doradca noszenia w chuście ClauWi, podwójna Mama, 4-letniej małej blondyneczki Julianki oraz 7-letniego kawalera  Kuby. To do Marty trafiłam na swoje pierwsze konsultacje chustowe, więc jest trochę Matką Chrzestną mojego chustowariactwa. Opowiada o swojej historii, swoich początkach, codzienności z chustą, trochę o tym dlaczego zdecydowała się akurat na „zawód” doradcy i jak inspirują Ją inne Mamy, które codziennie spotyka na swojej drodze jako Doradca. Zapraszam! 1. Opowiedz swoją historię Chustoświrki, przejdź się od nowa swoją drogą do Chustoświrstwa, jakie były Twoje początki? W jaki sposób chusty w ogóle pojawiły się na drodze Twojego macierzyństwa? Masz dwoje dzieci, pierwsze pojawiło się na świecie gdy na chusty nie było tak wielkiego boomu jak dziś, jak to było z tym chustowaniem wtedy? Faktycznie trochę jest tak, że 7 lat temu to było zupełnie inne chustowanie. Zmieniły się chusty, trochę wiązania, zmieniła się bardzo świadomość rodziców. Swojego pierwszego dziecka nie nosiłam w chuście, bo naprawdę nie liczę kilku incydentów z chustą czy nosidłem. Chusta weszła w moje życie wraz z narodzinami córki, to był dla mnie przełom rodzicielstwa. Juliana nie widziała wózka na oczy. Nawet nie z przyczyn ideologicznych, po prostu chusta tak nam się sprawdzała.Mam więc dwa zupełnie inne doświadczenia z dziećmi i z chustą, może dlatego tak łatwo mi jest zrozumieć różne problemy rodziców, bo sama wiem, że każde dziecko jest inne. 2. Czy czujesz by chustowanie w jakiś szczególny sposób umocniło / zmieniło Twoją relację z dziećmi?  Czy stało się w jakiś sposób katalizatorem do zmiany w postrzeganiu przez Ciebie macierzyństwa? To nie jest tak, że jak się nosi dziecko w chuście to jest się lepszym rodzicem, a jak się nie nosi dzieci to jest się gorszym. Myślę jednak, że chusta to pewne narzędzie, które ułatwia pewne mechanizmy. Może mieć wpływ na relacje z dzieckiem. Skłamałabym gdybym powiedziała, że chusta nic nie zmieniła. Wraz z narodzinami córki, wraz z chustowaniem, a wreszcie z ukończeniem 1 etapu kursu w 2012 roku na doradcę, moje życie weszło na inne tory. Na pewno otworzyło mnie to na inne możliwości, to była długa droga poszukiwania siebie. 3. Jak na chustowanie zapatrywał się Twój mąż? Wspierał Cię, pieszczotliwie wyzywał od wariatek motających dzieci w szmaty :)? Nosi? Mój mąż zawsze był i jest moim przyjacielem i daje mi bardzo dużo przestrzeni na to co robię, jak robię, jakie decyzje podejmuje nie tylko dla siebie, ale i dla rodziny. Przyjmował to wszystko bardzo naturalnie i też brał czynny udział w noszeniu dzieci, nie w takiej skali jak ja. Myślę, że tyle ile potrzebował. Ja też nigdy go nie uczyłam, ani nie naciskałam, że musi nosić. Chciał to nosił, zresztą nosi do tej pory, bo dzieciaki choć już są duże to lubią wskoczyć ojcu na barana. 4. Czy pamiętasz by był jakiś szczególny dzień / moment, w którym wzniosłaś oczy ku niebu i szeptem podziękowałaś temu ktokolwiek wynalazł chusty bo bez niej zostałabyś mordercą niemowląt, albo stałą bywalczynią zakładu psychiatrycznego? No gdzieś pomiędzy 0-6 miesiącem życia Julianki, kiedy byłam w domu z dziećmi sama, a Kuba dosyć szybko jeździł na rowerku biegowym i nie chodził jeszcze do przedszkola, to myślę, że mogłoby to być nawet codziennie. 5. Czy jako świeża chustomama miałaś momenty zwątpienia? Że rzucałaś chustę w kąt, z przeświadczeniem że to nie dla Ciebie, wszystko robisz źle, nic Ci nie wychodzi? Co poradziłabyś takim chustonówkom, którym braknie już cierpliwości? Mnie było łatwiej niż innym mamom, które zaczynają nosić swoje dzieci. Nosząc Juliankę byłam doradcą noszenia, miałam odpowiednią wiedzę i dużo spokoju i dystansu do tego tematu, choć może dystansu jeszcze nie miałam, tego się musiałam nauczyć. Ja nie lubię radzić, wolę słuchać. Choć w sumie cały mój blog jest pewnie jednym wielkim poradnikiem. Myślę, że każda mama musi się nauczyć patrzyć nie tylko na potrzeby dziecka, ale i swoje. Z chustą tak jest, że to ma być dla dwojga, nie tylko dla jednego. 6. Jakie reakcje w rodzinie wzbudzało Twoje noszenie? Komentarze były pozytywne / negatywne? Udało się opędzić od odwiecznej powtarzanej jak mantra zasady „Nie noś bo przyzwyczaisz?” :) Ja nie miałam takich historii od bliskich. Dla nich to co robiłam i robię z dziećmi zawsze budziło raczej dużo zadowolenia i akceptacji. Mam dużo wsparcia od nich i zaufania do tego jaką drogą rodzicielstwa idę.  7. Czy uważasz że chustowanie ma jakieś wady? Czy w jakiejś sytuacji u Ciebie się nie sprawdziły? Wręcz przeciwnie myślę, chusta to jedna z niewielu rzeczy, która mi się sprawdziła na takim poziomie. Ale wierzę, że nie u każdego może tak być, po pierwsze nie musi, po drugie co już mówiłam wcześniej, każde dziecko jest inne, każdy rodzic jest inny. To co się sprawdza u innych może nie zadziałać u drugich. 8. Kiedy poczułaś, że Twoją drogą jest zostanie doradcą chustowym? Dlaczego oprócz oczywiście pasji do chust zdecydowałaś się na taki „zawód”? Na kurs poszłam z 2 miesięczną Julianką, trochę dla siebie, trochę dla innych. Pasję przekułam w pracę. Nie żałuję. Szczególnie, że za tym wszystkim poszedł też blog, dzięki temu mam poczucie, że rozwijam się na trochę większej przestrzeni, nie tylko chustowej. I robię to co lubię, piszę, opowiadam, spotykam się z ludźmi, staram się dać im wsparcie.  9. Jako doradczyni spotykasz zapewne wiele mam na początku swojej drogi chustowej, czy możesz podzielić się jakąś historią jednej / kilku z nich, która w jakiś specjalny sposób zainspirowała Cię? Sprawiła, że poczułaś szczególny sens wykonywanej przez siebie pracy? Ja mam takie szczęście, że zazwyczaj przychodzę do ludzi i czuję się z nimi bardzo dobrze. Myślę, że dzięki temu, oni też czują, że jestem po ich stronie. Zdecydowanie w tych relacjach najbardziej mi zależy, na dobrym kontakcie z rodzicem by czuł, że jestem tu bardziej dla niego, a nie dla dziecka. Potrzeby dziecka są bardzo ważne, ale nie najważniejsze. Dla mnie najważniejsza jest relacja z rodzicem, jego potrzeby i bym mogła mu jak najlepiej pomóc i ułatwić. Znaleźć sposób, by czuł, że będzie ok, że to mu pomoże, że się sprawdzi. Rodzic musi w to uwierzyć, musi to poczuć. Do każdego podchodzę indywidualnie i nie uczę jednego wiązania w kółko, dopasowuję się. Czasem kosztem odłożenia na bok swoich oczekiwań jako doradcy. Dlatego każda historia i rodzina jest dla mnie wyjątkowa i inna. Uwielbiam poznawać nowe rodziny i patrzeć na to jak cudownie odnajdują się w nowej roli, to jest dla mnie największą motywacją. 10. Jedna z grup chustowych na facebooku przekroczyła ostatnio liczbę 10 tysięcy członków, w związku z tym Administracja zorganizowała akcję #10tysiecypowodow dla których członkinie grupy chustują, podzieliłabyś się takim SWOIM powodem? Takim, który siedzi Ci głęboko w sercu? Ja chyba nie mam jakiegoś mocno przemyślanego powodu, ja nosiłam, bo mogłam. I teraz uczę innych nosić, bo po prostu można. Wystarczy poczuć taką potrzebę i tyle. Nie mówię o motywacji, bo ona u każdego może być inna. 11. Jesteś członkinią środowiska chustowego już od dłuższego czasu, jaka jest Twoja opinia o nim? Czy jest to przyjemne środowisko, otwarte? Zachęcające młode mamy do idei chustowania, promujące je? Ja nie do końca jestem w tym środowisku. Myślę, że jestem trochę poza nim. Po pierwsze z racji tego, że nie noszę już swoich dzieci. Jestem oczywiście w swoim środowisku chustowym, wśród doradców i innych osób, którym temat chustonoszenia jest bliski, lub to co robią jest pokrewne z tym w jakim obszarze ja działam. Mam kilka takich swoich miejsc, gdzie czuję się dobrze. Ale to środowisko chustowe o którym Ty piszesz to jest zupełnie co innego. Ono jest przede wszystkim zmienne, tzn mniej więcej wymienia się co 1-2 lata, bo mamy noszą swoje dzieci a potem przestają, bo dzieci wyrastają i pojawiają sie nowe mamy i tak w kółko. Trudno mi się wypowiadać na temat środowiska, którego nie znam. Ja staram się skupiać na tym co ja robię i za co jestem odpowiedzialna. 12. Czy uważasz by chustowanie w jakiś sposób wpłynęło na Twoje dzieci? Przyczyniło się do ich rozwoju w taki czy inny sposób? Myślę, że tak. Ale żeby to sprawdzić to musiałabym te same dzieci, wychować dwa razy, a tego się niestety nie da zrobić. Mogę się jedynie domyślać jak to na nas wpłynęło. Na pewno chusta, karmienie piersią, spanie z nami i wiele innych rzeczy na które jest zgoda w naszym domu, dla nich jest to po prostu normą. A dla mnie ważną informacją, że ziarno zostało zasiane, bo może dzięki temu będzie im łatwiej, kiedy założą już własne rodziny. 13. Choć idea chustonoszenia zatacza coraz szersze kręgi wciąż mnóstwo jest mam, które nie mają o niej pojęcia, jak Twoim zdaniem noszące Mamy powinny przyczyniać się do rozpromowania tej idei? Ja myślę, że najlepiej coś pokazywać poprzez przykład. Ja noszę i mi się to sprawdza. Moje dziecko zasypia w chuście i jest spokojne, dobrze nam tak. Jednak warto pamiętać, że żeby mówić, trzeba się upewnić czy ta druga strona na pewno chce słuchać, bo jeśli nie chce to i tak tego nie usłyszy.  14. W którym momencie poczułaś że prawdziwie jesteś chustoświrką? Czy to było wtedy gdy przypadkiem zauważyłaś, że nie wiesz jakim cudem nagle masz 10 chust czy wtedy gdy w historii konta bankowego zobaczyłaś przelew wychodzący na kwotę stanowczo za wysoką jak na kawałek szmaty? :) Jeśli taka jest definicja chustoświrki to chyba nigdy nią nie byłam :) Ja mam do chust bardzo racjonalne i praktyczne podejście. Chusta to narzędzie ma spełniać kilka ważnych czynników by dobrze działać by ułatwiać i wspierać. Jasne, jeśli już siedzimy w temacie długo to otwierają się kolejne możliwości takie jak właśnie posiadanie więcej niż jednej czy dwóch chust. Ale początkująca chustomama ona w ogóle o tym nie myśli. Jednak nie powiem, z nostalgią wspominam mój gorący okres chustonoszenia i półkę pełną ukochanych chust, różnych żakardów i domieszek. Nie zostawiłam sobie, ani jednej. Jak to się mówi, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. A jakie są Wasze historie? Podzielcie się nimi w komentarzu!

Tęczowe muffinki z bananami i czekoladą

ZAPISKI MAMY

Tęczowe muffinki z bananami i czekoladą