HELOWA MAMA
Plany vs życie
Ten post miał wyglądać inaczej. Miałam Wam opowiedzieć o przedszkolnej aklimatyzacji, o matczynych wątpliwościach, o utracie pierwszego miejsca wśród autorytetów, na rzecz przedszkolnych cioć, wreszcie o godzeniu się z faktem, że oto rozpoczął się czas "odchodzenia" dziecka od matki. Niestety, plany swoje, a życie swoje. Ledwie odezwałam się do Gagi w te słowa:-już nic nie będzie takie samo. Już nigdy nie będziemy spędzały ze sobą całych dni. Skończył się ten etap naszego życia. Niedługo dowiem się, że nie mam racji, bo pani w przedszkolu mówiła co innego. Będzie inaczej!- a na Helkę spadł poważny cios. Otóż, wyobraźcie sobie, że po kilku tygodniach przedszkolnej codzienności, moje dziecko zostało...wykopane. Użyłam brzydkiego słowa? Owszem, bo sposób rozwiązania umowy właśnie taki był. Powód? Choroba. Dokładniej fakt, że jako hiperalergus, Helka wymaga trzymania na podorędziu adrenaliny. To takie zabezpieczenie na wypadek reakcji wstrząsowej. Każdy, kto opiekuje się Heleną przechodzi kurs podania adrenaliny i uczy się procedury postępowania. Nigdy nie musieliśmy z tego zabezpieczenia korzystać i mamy nadzieję, że tak pozostanie, niemniej MUSIMY być przygotowani na najgorsze. Tak samo personel przedszkola. I wyobraźcie sobie, że placówka, która doskonale wiedziała zarówno o chorobie jak i konieczności podania leków w ewentualnej sytuacji kryzysowej, po blisko miesiącu oznajmiła, że nie jest w stanie zapewnić mojemu dziecku warunków, które nie narażałyby zdrowia i życia. Przez miesiąc okłamywano mnie, że moje dziecko jest bezpieczne. Po miesiącu zostałam poinformowana, że tak naprawdę nikt nigdy nie zamierzał podać dziecku leku, bo personel nie ma uprawnień, a także, że przyjęto moje dziecko ( a w przeszłości również inne chore dzieci) z nadzieją, że nic się nie stanie. Wypowiedzenie dostałam z rąk wynajętej do czarnej roboty pielęgniarki, która próbowała winą za zaistniałą sytuację obarczyć mnie. Przyznaję, czuję się winna. Uwierzyłam zapewnieniom personelu, uwierzyłam w renomę placówki, w dobrą wolę opiekunek, w ich kompetencje. Tym samym jestem winna. Przedszkole do winy się nie poczuwa. Cieszę się, że podczas tej ostatniej rozmowy nie było Helki. Dowiedziałaby się, że dla ulubionej "cioci" przestała być dziewczynką, a stała się problemem do pozbycia. Dowiedziałaby się, że prawa, które przysługują innym dzieciom jej nie dotyczą. Że jest gorsza, bo chora. Że jej nie chcą. Że nie ma znaczenia to, że jest mądrą, dzielną i dobrą dziewczynką. Ani razu podczas rozmowy nie padło jej imię, zupełnie, jakby przestała istnieć, jakbyśmy mówiły o przypadku z doktora House'a. Moja propozycja-chciałam na własny koszt zorganizować profesjonalne szkolenie- została odrzucona. Panie nie chcą się szkolić, nie chcą zdobywać nowej wiedzy, nie interesuje ich dziecko. Chcą mieć spokój. Zapewne, gdybym zapytała, odparłyby, że zawód wybrały z miłości do dzieci. Ale nie takich jak Helka. Helka ma iść w diabły. W trybie natychmiastowym. Dyrekcji nie interesuje jak czterolatka, która kilka tygodni wcześniej z drżącym serduszkiem przekraczała próg przedszkola przyjmie tę sytuację. Przyznaję- rozpłakałam się. Ja, która ucinam wszystkie żale nad losem "biednej" Helki, gdy na urodzinach podają glutenowy tort. Ja, która twardo zabraniam rozczulania się z powodu diety, astmy i leków. Bo to w porównaniu do cierpiących, ciężko chorych, sparaliżowanych dzieci-drobiazg. Bo Helka nie ma się czuć pokrzywdzona. Nie byłam twarda. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że moja córka jest biedna. Że dla innych jest gorsza. Płakałam, bo tego samego ranka Helka z przejęciem opowiadała o piegowatym Natanielu który bawił się z nią w dom. Relacjonowała jak idzie jej misja o kryptonimie "zdobyć psyjaciół", którą sobie sama narzuciła. Płakałam, bo te kobiety wprost powiedziały, że w krytycznym momencie nie ratowałyby życia mojego dziecka, powołując się na niejednoznaczny i nie wiążący przepis. Płakałam, bo na pytanie, czy wiedzą, że w polskich szkołach umierają dzieci takie jak Helka, ponieważ nikt nie próbuje podać jedynego leku ratującego życie, odpowiedziały wzruszeniem ramion. Płakałam, bo miałam powiedzieć córeczce, że nie pójdzie więcej do przedszkola, a jej misja skończy się niepowodzeniem. Wreszcie, płakałam ze zwykłej ludzkiej wściekłości. A kiedy już wypłakałam na przystanku autobusowym cały żal, kiedy podjęłam decyzję o interwencji we wszystkich instytucjach jakie zechcą mnie wysłuchać, wróciłam do domu, aby stanąć twarzą w twarz z moim dzieckiem. I po raz pierwszy w życiu ją okłamałam. Nie mogłam powiedzieć jej takiej prawdy. Musiałam ją wygładzić, aby nadawała się do przełknięcia. -mamo, ale ja pseciez jesce nie zdobyłam psyjaciół- łkała Helka, a ja zaciskałam powieki, bo przecież kiedy płacze mama, to znaczy, że jest naprawdę źle. Kiedy łzy obeschły a emocje opadły, zaczęły się pytania. Wreszcie, przyparta do muru powiedziałam:-ciocie z przedszkola bały się twojego leku. Nie potrafiły go odpowiednio pilnować i podać.-mamo, ale ja potlafię! Powiedzmy im, ze ja go będę pilnowała, będę go nosić w plecaku nawet do łazienki. Powiedzmy im, że ja wiem, ze mi nie wolno jeść nicego samej!-Helu, ja im to wszystko tłumaczyłam, ale one nie rozumieją.-ja lozumiem. Mamo, cy to znacy, że jestem od nich mądzejsa?Niby powinnam przywyknąć, ale dziecięca przenikliwość wciąż mnie zadziwia.