Makóweczki
Mój sposób na wychowanie
Najpierw, w ankiecie pojawiły się prośby, setki zapytań o moje sposoby na wychowanie Maków. Potem ‚Księżniczka w kaloszach‚ rzuciła hasło “(MM) ma (…) dzieci, które słuchają.” I zaczęły się maile i pw.: “Jak Ty to robisz, zdradź nam wiedzę tajemną!?” Skutecznie omijałam temat niespełna trzy lata. Ciężko jest podjąć w poście czy nawet kilku wpisach temat, który tysiącom ludzi zajął lata i księgi tysiąc-stronnicowe. Ponadto jak wiadomo nie od dziś, nie daj Boże do czegoś przyznaj się głośno, to zostanie Ci to wypominane do dni najdalszych, często w sposób wypaczony (jak np. post o słodyczach w którym napisałam, że chciałabym móc dawać dzieciom więcej słodyczy, tyle, że wyręcza mnie ‚społeczeństwo’, a który to został opacznie zrozumiany, jako deklaracja ‚bezcukrowego wychowania’). Ale słowo się rzekło. Tym wpisem zaczynam szereg postów o moich sposobach na wychowanie Maków. Moich teoriach, ‚niepopartych badaniami amerykańskich naukowców’, testowanych głównie na moich dzieciach. Nie będą to prawdy uniwersalne. Nie upieram się, że zadziała na każdego. Jednak nic mi w życiu nie wyszło tak fajnie i dobrze jak te dzieci… 1. Przeszłość Jest taka rzecz, której nie da się kupić w księgarni, nauczyć lub oszukać. Wychowanie, dzieciństwo, przeszłość. To co wynieśliśmy z domu ma wpływ na nasze życie, nawet jeśli pół z niego, przesiedzieliśmy na kozetce u psychoterapeuty, przepracowując trudne tematy. Mam silny fundament. Rodzinę funkcyjną, niepatologiczną, pełną i co najważniejsze, kochającą. Czasami w rozmowach z koleżankami podśmiewam się, że jestem modelem 2.0 i wyprzedzam swoją epokę, właśnie przez to w jakiej rodzinie się wychowywałam. Jedynaczka ze szczęśliwego domu. Takiego pachnącego obiadem, zawsze na czas i z dwóch dań, z deserem i kompotem. Z domu w którym nigdy nie brakowało do pierwszego. Z miłością rodziców, którą byłam dosłownie oblepiona, przesiąknięta. Z dziesiątek moich malunków na ścianach, kolekcją zdjęć, układanych przez mamę w pudełeczkach lub oprawianych w ramki. Z noszenia na baranach, zabawami do utraty tchu, spacerów, podróżami na działkę i wspólnego sadzenia kwiatów. Z wyjazdów, wakacji, ognisk, kąpieli w jeziorze o północy. Z otoczenia dalszą rodziną która uwielbiała spędzać czas razem gwarnie i radośnie. Z “lambadówek” po które tata jechał na koniec polski, żebym miała – różową i żółtą. Z rowerów owiniętych czerwoną wstążeczką, co kilka lat nowych. Z usypianiem na kolanku rodzica, który drapał po pleckach. Z buziakami w obite kolano, całonocnym czuwaniem w czasie choroby. Z łzami rodziców, kiedy bali się o moje zdrowie. Z ojcem, który był (i jest) najlepszym przyjacielem, bo jak czasem w innych domach zdarzały się wspaniałe mamy, tak takiego taty, jak mój nie miał nikt! Z tą pewnością, że dom jest bezpiecznym miejscem, co wydawało się wtedy normalne i logiczne. Teraz już wiem, że moja rodzina była wyjątkowa, że powinnam cenić każdą z tych chwil. Wtedy była powietrzem. Oczywistością. Łatwo na takich przeżyciach, wspomnieniach budować swoje. Wystarczy poprawić szczegóły, niuanse, żeby było idealnie. Ta bezcenna pewność siebie, swoich wyborów i działań, to wspaniałe podwaliny do życia, także do macierzyństwa. 2. Baza Do powyższego wpisu zmotywował mnie wywiad z Maciejem Bennewiczem (przeczytajcie proszę całość >klik<, bo będę się odnosić do postawionych tam tez). “Nie ucz drzewa jak ma rosnąć. Daj mu słońce, wodę, ziemię i powietrze. I tak samo postępuj z dzieckiem. Daj mu warunki, inspiruj go, pokazuj mu książki, baw się z nim. Postaw granice, ale tylko granice bezpieczeństwa i ekologii” Wierzę w to, całym sercem, że w funkcyjnej (na ile jest to możliwe) rodzinie, takiej w której tata i mama nie mają nazbyt wielkiego chaosu w głowie, dzieci nie trzeba “wychowywać”. Nie są potrzebne stosy książek “obsługa malucha”. Macierzyństwo przychodzi dość naturalnie i to co dzieje się dalej jest tylko kontynuacją tego stanu rzeczy. Jako, że nie jestem psychologiem, przez długi czas nie umiałam tak ładnie jak pan Maciej, wyjaśnić “jak to robię?”. A pytana byłam naprawdę często. Maki są mądre, odważne, obyte, świadome, radosne… wspaniałe, więc wiele osób prosiło mnie o “receptę”. A ja szczerze nic mądrego nie umiałam powiedzieć, więc zaczęłam w końcu mówić, że nie robię nic. To imho, było najbliższe prawdy. Bo te nic, zawiera wszystko, tyle, że nie ma tu żadnej złotej recepty, żadnego ‘czary mary’. Nie ma karnego jeżyka, który ma fajną nazwę i łatwo można go ‘sprzedać’. To nic zawiera w sobie cały punkt 1, który jest dla mnie oczywistością, ale jak to ubrać w słowa, zebrać w całość? Że kocha to się naturalnie, bezdyskusyjnie, każdym słowem, myślą, oddechem. Że podąża się za dzieckiem, jego pragnieniami, jednak z dużą dawką troski o siebie. Intuicyjnie, instynktownie, a potem dopiero korzystając z wiedzy wyuczonej… 3. Luz Jest we mnie duża dawka wychowawczego luzu. Szlaki przecierałam 6 lat temu i często uważano mnie za ‚nowoczesną matke’ to pewnie w oczach wielu równało się z zaburzeniami umysłowymi. Często mylono, wychowanie intuicyjne z “bezstresowym” obciążając mnie ‘winą’ za (naturalne) zachowania mojego dziecka w wieku 1-4l. Tyle, że teraz już wiem, że miałam rację. A ludzie nagle dostali sklerozy. Dosłownie zaćmienia umysłu. Te same osoby, które piętnowały mnie kilka lat temu, jakby im wykasowano pamięć, rozpływają się nad obecnym zachowaniem, wychowaniem, całokształtem mojego syna (lat 6,5). Grzeczny, dobrze ułożony, mądry, samodzielny. Umie się wypowiedzieć, zadbać o swoje. I czyta i pisze, i roboty konstruuje. Jak trzeba to posiedzi godzinkę w skupieniu, choć pewnie wolałby tworzyć wiry lub badać ciężarną ropuchę na swoim podwórku. Zapomnieli. Jak zwracali mi uwagę, że luzu za dużo, że pozwalam za wiele… Bo w kałuży się brudzi, bo je co chce, chodzi ubrany jak ma ochotę i paznokcie pomalowane (każdy na inny kolor) nosi. Jak butów nie nosił całe lato, bo stwierdził, że nie będzie.. to nie nosił. Jak płakał jako niemowlę i biegłam jak szalona, a po co? Dać się dziecku “wypłakać”, bo “zepsujesz”. I po co to na rękach tyle nosić? A lepiej pilnować, żeby uszy miał zakryte i nie wspinał się tak, bo spanie! I żeby nie rozmawiał tak głośno, tylko szeptem najlepiej i nie skakał po kanapie. I… Dziękowałam za dobre rady, kiwałam głową. Czasami coś powiedziałam, budząc powszechne zdziwienie. Czasami płakałam z bezsilności. Jednak uparcie, podświadomie czułam, że idę dobrą drogą. Wstawałam więc rano, brałam synka za rękę i szłam nią dalej, pod prąd. Bez stada nakazów, ale też bez bajek w niedorzecznych ilościach, gier, zaś z łażeniem po lesie, zbieraniem grzybów i ziół, zwierzaniem każdego parku i zoo. Z poznawaniem świata, podróżami, ciekawymi zajęciami, które uwielbiał. Nie szukam problemów na siłę. Zawsze kiedy sprawa nie tyczy się życia i śmierci, kultury, obyczajności czy najlepiej ujętej przez Pana Macieja “ekologii”, daję dziecku dzielone światło. Przedziwne rzeczy moje maluchy wyprawiały, mrożąc skórę otoczenia. Kąpały się w jeziorze w 18C, chodziły na podwórku w piżamie, jadły lody na obiad, obcinały włosy lalkom, malowały sobie paznokcie, łapały żaby rękami (wystarczy być dobrym obserwatorem aby wyłapać to na blogu, a szczególnie na instagramie np. TU, TU, TU, TU, TU). Czego by sprawa nie tyczyła, moją pierwszą, intuicyjną odpowiedzią jest ‘tak’. Zupełnie przeciwnie do 90% rodziców, którzy non stop mówią ‘nie’. Bezsensowne ‘nie’. które przylepiło się do nich jak rzep, a oni nie chcą lub nie umieją się otrząsnąć z tego ‘nie rusz’, ‘nie dotykaj’, ‘nie tak’, ‘nie wolno’. Tyle, że ja sama nie umiem pojąć, jaki to problem, żeby dziecko szło kopać pole… w stroju księżniczki? Jaki? Wytłumaczcie mi… Jaki problem, żeby obcięło lalce włosy? Zniszczy? Ale to jego lalka. On będzie miał teraz łysą lalkę. Uprze się wyjść na podwórko z krótkim rękawem, to on zmarznie (wystarczy wziąć bluzę, żeby nie drałować na górę). A to są już naprawdę poważne problemy i dylematy. Większość ‚nie’ krąży o obrębie ‚nie tak siedzisz’, ‚jesz nie tą ręką’, ‚uważaj bo się pobrudzisz’, ‚nie biegnij bo się spocisz’ itp. I to właśnie dzieci, którym nie odmawia się generalnie.. wszystkiego, lepiej rozumieją te prawdziwe ‚NIE’. Czy uwierzycie, że nigdy nie musiałam gonić za dziećmi? Odkąd zaczęły chodzić same na spacery, zawsze ultragrzecznie stawały na słowo ‚STOP’. Komunikatu używałam tylko w prawdziwych zagrożeniach, w każdej innej sytuacji, mogły iść jak chciały. Spacery czy wyjścia zaczynaliśmy od rozmowy, jeszcze w domu. W zależności od wieku, od prostego opisu nadchodzących wydarzeń, przez niuanse sytuacyjne. Uwierzcie mi, już w tym momencie można wyeliminować 1000 potencjalnych dramatów. - Idziemy na plac zabaw. Bierzemy zabawki (omawiamy razem jakie). Bierzemy swoje jedzenie i wodę (ustalamy szczegóły). Dziecko mówi, że chce wziąć pojazd – jeśli jest taka możliwość, zgadzamy się, jeśli nie (bo np. idziemy potem na zakupy), ustalamy to w domu i pokazujemy atrakcyjne alternatywy. To tylko przykład, ale podobne zachowania wchodzą w krew. Dialog wchodzi w nam w krew. Nauka kompromisów, negocjacji, wchodzi w krew. Szacunek dla zdania dziecka, dla jego wyborów i masakryczną dawką miłości w momentach kiedy nie radzi sobie z emocjami. NIE RADZI.. nie złośliwie, nie będąc złe, ‚niegrzeczne’. Nie ma po prostu takiej umiejętności. I naszym zadaniem jest nauczyć je radzić sobie w sytuacjach trudnych. To nasz, rodziców, obowiązek. CDN. ***