MAMUSIOWO BORSUCZKOWO
Historia jednego wypieku...
Ostatnio wolnego czasu u nas jak na lekarstwo. To pewnie wie każdy kto ma dzieci, ciężko jest zapanować nad wszystkim. Do tego przypałętała się choroba. Gorączkował Filip, kaszle Tatuś, smarczy Filip, Tatuś narzeka, kaszle Filip i tak cały czas. Marudzi jeden przez drugiego. Na domiar złego kłopoty z zasypianiem Zosi skutecznie uniemożliwia nam zregenerowanie sił w godzinach wieczornych więc chodzimy jak zombie, zmęczeni i zdenerwowani. Dlatego tym bardziej ucieszyłam się, jak na jednym z obserwowanych blogów pojawił się niesamowicie prosty w wykonaniu placek. Pięć minut bełtania i do piekarnika, nic trudnego. Zośka kimnęła, Filip się bawił, Tatuś doglądał, a ja zamknęłam się za kuchenną bramką i do dzieła. W międzyczasie Małżonek został wygnany do sklepu, bo okazało się, że ostatnia tortownica uległa zniszczeniu i już dawno spoczywa na wysypisku.Super. Wymieszane, przelane ciasto w piekarniku, 50 minut minęło. Wyciągamy.Góra nawet troszeczkę za bardzo przyrumieniona, ale nie jesteśmy wymagający. Ślinka leci, a duma z wygospodarowania czasu na ciasto, ogromna. Mąż już łazi zniecierpliwiony, to wyciągamy. Poluzowałam tortownicę, a spod spodu wszystko wypłynęło. Dosłownie wszystko. Upieczona została góra, ok 1 centymetra, cała reszta została płynną masą. Idealnym okręgiem rozpłynęła się po blacie. Dobrze, że blat duży, to nie spłynęła na podłogę. Gęsta breja upaciała wszystko.Szlag.Nie wiedziałam co robić. M. patrząc na mnie chyba też nie wiedział, jak pocieszać, bo tylko wygnał mnie z kuchni i zabrał się za sprzątanie. A mi ręce opadły. Sprawdziłam przepis trzy razy i postanowiłam napisać komentarz. Blogerka chyba uznana, bo nie raz widziałam, że chwaliła się swoimi przepisami publikowanymi w gazetkach więc chciałam, żeby wiedziała, że przepis jest do bani. Napisałam dokładnie jak sprawa wyglądała i czekam. Czekam, czekam, czekam i nic. Na drugi dzień wchodzę na listę obserwowanych blogów i co widzę? Wpis o tym samym tytule, to samo zdjęcie i przepis jakby bardzo podobny, ale jednego składnika połowę mniej (a to dość duża różnica), czas pieczenia jakby dużo dłuższy, a pod postem mojego komentarza brak za to same pochwalne. No tak...Rozumiem, że blogerka przepis poprawiła. Rozumiem to, bo nie chciałabym, żeby ktoś inny naciął się tak jak ja. Ale nie rozumiem tego, że całą sytuację zamiotła pod dywan. Taka chce być idealna? Może, ale mi by naprawdę humor poprawiło zwykłe: "sorry, pomyliłam się". Zrobiłoby mi się lepiej i może troszkę mniej żal tego wszystkiego wywalonego do kosza. Bo naprawdę, wtedy poczułam się podle. Wiem, że to nie moja wina, ale poczułam się beznadziejną panią domu, która nawet tak łatwego placka nie potrafi zrobić. Frustracja we mnie narosła ogromna...To by było na tyle w kwestii wypieków pewnie na najbliższy czas, a morałem niech będą słowa Borsiego Taty:"Nie wierz we wszystko, co piszą w internecie".Koniec historii.PS. Przepis wypróbowałam jednak w wersji poprawionej. No, wyszło lepiej, ale nie idealnie...