Pierogowa Mama
O tym jak (nie) zostałam Rodzicielką Bliskości.
Uwaga, będę hejtować. Będę wylewać cały gar jadu jaki mi się zebrał przez szesnaście miesięcy siedzenia w macierzyństwie po szyję, a nawet po uszy. Będę kąsać po rękach tych wszystkich „dobroczyńców”, którzy układają u moich stóp stos książek, poradników, badań naukowych, teorii. Będę się podcierać przeintelektualizowanymi frazesami, które racjonalizują sprawy, które według mnie powinny dziać się automatycznie. Z serca. Nie blokowane głową, myśleniem – czy wczoraj gdy krzyknęłam na swoje Dziecko to naznaczyłam go psychicznie na całe życie?
To co do tej pory sprawia mi największą trudność w byciu Mamą to odnalezienie równowagi, balansu pomiędzy potrzebami moimi, a mojego Dziecka.
Co z tego, że wszystkie potrzeby Julka są zaspokojone na tip-top, jestem na każde jego zawołanie, nie krzyczę, nie mówię „nie”, nie chwalę, nie karzę, tłumaczę, noszę, karmię piersią siedemset miliardów razy dziennie, jestem gryziona, drapana, bita, ogłuszana krzykiem, odarta ze snu, życia towarzyskiego.
Niby wszystko się zgadza. Wszystkie filary RB na miejscu, a ja mam ochotę ryć paznokciami we wszystkich murach „RODZICIELSTWO BLISKOŚCI SSIE PAŁKĘ”.
Tak, powiem to.
Uważam, że Rodzicielstwo Bliskości, wcale nie jest intuicyjne. Uważam, że wszystkie te jego zasady są najmniej intuicyjne na świecie. Dlaczego? Dlatego, że wyjąwszy kilka wyjątków wcale nie dba o balans potrzeb Matki i Dziecka. Narzuca Matce wychowywanie Dziecka w totalnie nienaturalny sposób, bo niestety szanowni Państwo profesorowie i specjaliści, ale w życiu nie jest jak w Rodzicielstwie Bliskości.
A co najgorsze. Emocje.
Jeśli chodzi o Julka, ja jestem cała jedną wielką emocją, ale nie tyczy się to tylko emocji ciepłych i matczynych, tyczy się to też tych wszystkich pozostałych.
Czasem słucham Matek spokojnych, opanowanych, co widzą Dziecko radośnie kręcące kurkami od gazu i nawet im powieka nie drgnie. Co widzą pierwsze kroki Dziecka i jedyne co im intuicja podszepnie to „Tak, dziecko, widziałam, że przeszedłeś cały pokój”. Dostają pierwszą laurkę i magicznie spływa im z ust „Widzę, że narysowałeś laurkę”. Przepraszam za słowa. No ja pierdolę. To się nie powinno nazywać Rodzicielstwo Bliskości tylko Rodzicielstwo Zautomatyzowane.
Ja taka nie jestem, zupełnie tak nie działam. Jestem małym gejzerkiem i chcę, żeby moje Dziecko było wychowywane w świadomości i poszanowaniu również dla moich granic. Dla moich potrzeb. Chcę żeby wiedział, że w porządku jest krzyczeć, gdy czujesz, że musisz, gdy inaczej nie możesz. Chcę żeby rozumiał, że ja też czuję, że jestem zmęczona, zła, rozdrażniona, że mówię nie bo nie i on też tak może! Chcę go chwalić, bez tych wszystkich pierdoletów „Gdy chwalisz dziecko to zabijasz jego wewnętrzną motywację”. Jak można tak zracjonalizować coś tak zajebistego, jak radość Matki z osiągnięcia Dziecka? No ajm sori, wobec tego zabiłam wewnętrzną motywację mojego Dziecka już kosmyliard razy i szczerze? Mam to głęboko w moim wytrenowanym przysiadami zadzie.
Co się stało, że bycie dobrą Mamą wymaga biegania na warsztaty za 2 kafle sztuka i posiadania biblioteczki z kilkudziesięcioma pozycjami kogoś, komu wydaje się, że zna mnie i moje Dziecko lepiej niż ja sama.
Nie jestem robotem z wdrukowanym zestawem formułek, nie przepuszczam swoich emocji przez filtry i dobrze mi z tym. Naprawdę dobrze. W porządku jest krzyknąć, i chcę by Julek wiedział, że dla niego też będzie w porządku krzyknąć gdy zobaczy swoje Dziecko wbiegające pod samochód, czy wsadzające ołówek w oko młodszemu bratu, a nawet wtedy gdy będzie zwyczajnie zły. Bo to jest normalne, naturalne, ludzkie.
Więc mam to swoje Rodzicielstwo Pierogowej, ze wszystkim. All in. Może popełnię tyle błędów, że wychowam małego socjopatę, a może właśnie dla Nas to jest najlepsza droga do tego by odnaleźć ten zen. Harmonię. By się zgrać. Odpowiadać nawzajem na swoje własne potrzeby, rozumieć je, dawać znać Dziecku, że czasem się nie da, że czasem nie ma wytłumaczenia, że czasem jest nie bo nie. Nie chcę się tresować, przystosowywać tego co czuję, biczować siebie za to co czuję. Jeśli robisz coś pomimo tego, że tego nie czujesz, a to działa, to tak naprawdę wcale nie działa. Trzeba z Dzieckiem złapać flow, jak w tańcu, Ty kroczek do przodu, ono w tył. Trzeba się zgrać. Nie deptać sobie po palcach zasadami.
Najważniejsze jest dla mnie, nie żeby wiedział, miał wytłumaczone, że ja jestem. Ale żeby to CZUŁ. Czuł gdzieś w środku. Żeby czuł, że go kocham zawsze, wszędzie, nawet gdy wrzasnę, gdy go siłą odciągnę od krawędzi ulicy. Gdy zabijam tę jego wewnętrzną motywację tymi wszystkimi swoimi niemożliwymi pochwałami. Gdy pokazuję mu, że wszystko co robi ma swoje konsekwencje i musi się nauczyć brać za nie odpowiedzialność. Gdy pokazuję, że mnie boli, że jestem zmęczona, zła, wściekła, sfrustrowana.
Moja dobra kumpela powiedziała mi kiedyś „Ten kto wymyślił Rodzicielstwo Bliskości, albo nigdy nie miał Dzieci, albo miał Dzieci bezobsługowe”. Wywalam Searsów i Stein do kosza i przestaję próbować na siłę zmieniać siebie, bo prawda jest taka, że moje Dziecko potrzebuje mnie, Mamy, prawdziwej, a nie Rodzicielki Bliskości po 100 godzinach warsztatów i z ćwiczeniami w zeszycie do wykonywania z Dzieckiem.
Może trochę więcej tej bliskości, a mniej rodzicielstwa.
Jestem Mamą. Robię co czuję. I nic więcej.
P.S Nie, nie krytykuję tych którzy w pełni oddali się idei Rodzicielstwa Bliskości. Fajnie, że dla Was działa, ale to nie mój styl
Proszę, nie „uświadamiajcie” mnie w komentarzach, bo będę gryźć.
Dziękuję za uwagę.
Dobranoc.