Warto poznać Michała

…bo jestem mamą

Warto poznać Michała

…bo jestem mamą

6-latek w szkole – to dobrze?

foto: kakisky Koniec roku szkolnego,wszyscy, łącznie ze mną żyją już wakacjami. Jeszcze tylko zebranie organizacyjne dla rodziców przyszłych pierwszaków i można powiedzieć, że mamy już wolne. Plany mamy wielkie, a co z nich wyniknie, zobaczymy. Pierwsza i podstawowa sprawa i zadanie do wykonania: odpocząć. I tego zamierzam się trzymać przede wszystkim. Jednak jeszcze dzisiaj będzie kilka słów o naszym cudownym systemie szkolnictwa. Bo natknęłam się kilka dni temu na artykuł na temat kształcenia 6-latków. Zatytułowany był „Depresja małego ucznia”. Ja osobiście od chwili, kiedy w ogóle zaczęła się dyskusja na temat tego czy 6-latki powinny czy nie powinny pójść do szkoły, byłam temu przeciwna. Moje dzieci, ponieważ jestem w tej szczęśliwej sytuacji i mogłam wybierać, zaczynają edukację szkolną jako 7-latki. Właściwie jedna już zaczęła, druga zacznie we wrześniu. Ponieważ mogłam decydować, zdecydowałam właśnie tak. Obserwując moje córki doszłam wspólnie z mężem do wniosku, że ani jedna, ani druga emocjonalnie nie nadawały się do pójścia do szkoły. Z nauką dałyby sobie być może radę, emocjonalnie na pewno nie. Bardzo dobrze to widać zwłaszcza w przypadku młodszej córki. Przez ten rok, który spędziła jeszcze w przedszkolu, zmieniła się diametralnie. Z małej przestraszonej dziewczyneczki, zmieniła się w małą, pewną siebie kobietkę, która nie zawsze, ale już znacznie częściej potrafi zawalczyć o siebie. A ile się nauczyła. Kiedyś, kiedy jeszcze sprawa 6-latków nie była przesądzona i po Polsce krążyły petycje w sprawie nie obniżania wieku szkolnego, czytałam wypowiedź pewnej znanej w Polsce pani profesor, pedagog (niestety nazwiska nie pamiętam), która twierdziła, że zamykanie małych 6 i 5-letnich dzieci w klasie to najgorsze, co można im zrobić. Tak małe dzieci uczą się w ruchu. Ruch jest integralną częścią ich rozwoju intelektualnego. Wiem, że na pewno w niektórych szkołach to, co wmawiano nam ze szklanego ekranu o przystosowaniu szkół dla maluchów jest prawdą, ale ile jest tych wzorcowych szkół w całej Polsce? Kilka? Może kilkanaście. Co z resztą dzieci, które nie miały szczęścia i znalazły się w szkołach nieprzystosowanych? No, miały pecha. Miały pecha i znalazły się w przeludnionych klasach,  w świetlicach, w których pani nie jest w stanie zapanować nad liczbą dzieci, które ma pod opieką. Znalazły się w klasach, w których jest kilka klocków, ale nie wolno się nimi bawić, bo trzeba realizować program i nie wolno nikomu przeszkadzać. Znalazły się w klasach z 7-latkami, za którymi zwyczajnie nie nadążają. I jest to dla nich sytuacja stresująca, bo nie potrafią sobie wytłumaczyć spokojnie tego, że to tylko różnica wieku, nic więcej. Kto tym dzieciom wynagrodzi to, co muszą dzisiaj przeżywać? Mówią nam, że klaps to trauma dla dziecka, a czy traumą dla małego dziecka nie jest codzienny stres w szkole? Nasi mądrzy rządzący twierdzili i twierdzą, że nie, stawiając nam za przykład Wielką Brytanię, w której do szkoły idą już 5-latki ( nie mówią jedynie o różnicach miedzy polską i brytyjską szkołą). I oto właśnie brytyjski profesor David Whitebread z Uniwersytetu Cambridge twierdzi, że wczesna edukacja szkolna bardzo szkodzi dzieciom. Mówi tak: „Wszystkie badania naukowe potwierdzają, że wczesna edukacja szkolna raczej szkodzi dzieciom niż im pomaga. Większość dzieci przed 7. rokiem życia ma trudności z nauką w sformalizowanym kontekście” i organizuje akcję „Too Much, Too Soon” (Zbyt dużo, zbyt wcześnie), żeby uświadomić brytyjczykom zagrożenia wynikające dla ich dzieci ze zbyt wczesnej edukacji. Według profesora 6-letnie dzieci nie potrafią skupić uwagi przez dłuższy czas, zwłaszcza zamknięte i unieruchomione w jednym miejscu. Poddane kontroli tracą zainteresowanie tematem. Tracą zaufanie do otoczenia. Podobno około 10 tyś. dzieci w Wielkiej Brytanii cierpi na dziecięcą depresję wywołaną koniecznością podjęcia nauki zbyt wcześnie. Nie twierdzę, że nie ma dzieci, które powinny rozpoczynać naukę w wieku 6 lat. Są. Sama znam troje takich, ale to są tylko wyjątki, a one, jak wiadomo potwierdzają regułę. Podsumowując uważam, że to rodzice, którzy znają swoje dziecko najlepiej, powinni decydować o tym czy posłać dziecko do szkoły w wieku 6 czy 7 lat. Tym bardziej, że teraz to, co sami rodzice wiedzą najlepiej, potwierdzają poradnie psychologiczno – pedagogiczne, odraczając dzieci od obowiązku szkolnego. Miejmy więc nadzieję, że w końcu ktoś to zrozumie i przestanie narażać nasze pociechy na traumy i depresję.

Utalentowana Lili

…bo jestem mamą

Utalentowana Lili

Twoje dziecko ma dysortografię lub jakaś inną tego rodzaju przypadłość? Staraj się o zwrot

…bo jestem mamą

Twoje dziecko ma dysortografię lub jakaś inną tego rodzaju przypadłość? Staraj się o zwrot

Pisałam już o slow joggingu, ale teraz będzie bardziej przekonywająco

…bo jestem mamą

Pisałam już o slow joggingu, ale teraz będzie bardziej przekonywająco

…bo jestem mamą

Taki makijaż ma moc

Gdybym miała się w ten sposób umalować, to chyba trafił by mnie szlag. Nie mam cierpliwości i pewnie nie dałabym rady wytrzymać z tym wszystkim na twarzy, ale… to robi wrażenie. Ten filmik podobno robi furorę w Internecie. Niektórzy panowie są bardzo poważnie oburzeni, że kobiety ich w ten sposób oszukują. Inni podchodzą do tego z humorem.Bardzo mnie rozbawił taki komentarz: „to potwierdza zasadę: PIERWSZA RANDKA NA BASENIE :)” . Racja. Dla mnie to trochę, jak dzieło sztuki, dobra zabawa, dowcip, możliwość. Zdaje się, że o tym właśnie mówi autorka filmu i makijażu, o ile mogę zaufać mojemu słabiutkiemu angielskiemu. Pewnie nigdy nie zrobię sobie czegoś takiego, ale to, co zrobiła ta dziewczyna naprawdę mnie zachwyciło. No i może wykorzystam kilka trików dla siebie? A jak Wam się podoba?,

…bo jestem mamą

Wakacje za pasem, a dylematy nie znikają

foto: alexasion78 Wakacje za pasem. Tak się cieszę. I ze względu na dzieci i ze względu na siebie. Jestem taka zmęczona. Marzę o spokojnym popołudniu bez konieczności pędzenia dokądkolwiek. Chyba, że będę chciała. Nie będę się powtarzać, bo prawie dokładnie to samo pisałam przed rokiem. Jeśli ktoś ciekawy, zapraszam. Dzisiaj chciałam się skupić na czymś odrobinę innym. Mam kilka refleksji i kilka wątpliwości na temat, powiedzmy to ogólnie, zajęć dodatkowych naszych dzieciaczków. Jak wiecie, albo jeśli nie wiecie, to się właśnie dowiecie: moja starsza córka uczy się w szkole muzycznej gry na skrzypcach. Kończy właśnie 3 klasę. Zdała egzamin w wieku 6 lat, czyli edukację muzyczną rozpoczęła rok wcześniej niż w podstawówce. Nie był to pomysł ani mój, ani męża. Był to jej pomysł. Bardzo chciała, żebyśmy zapisali ją do szkoły. Bardzo chciała się uczyć, a ponieważ my nie gramy, szkoła była najlepszym rozwiązaniem. Te skrzypce wzięły się ze znajomości, właściwie z przyjaźni ze starszą dziewczynką, która uczyła się już gry i której rodzice, a właściwie mama zaraziła moje dziecko. Wszystko zaczęło się, kiedy mała miała 4 lata. Trochę mnie to na początku bawiło. Taki krasnoludek, który nie ogarnia całego gryfu króciutką rączką, a pani mówi, że ma talent. Myślałam, że to tylko zabawa. Myślałam, że może nie zda egzaminu, a okazało się, ze zdała go bardzo dobrze. Pomyślicie, że jestem wariatką, że z takim dystansem podeszłam do talentu mojego dziecka. Mnie się po prostu wydawało, że jest za wcześnie na takie poważne decyzje. Tym bardziej, że już wtedy córa chodziła na zajęcia zespołu pieśni i tańca. Oboje z mężem podchodziliśmy do tego sceptycznie, a ja byłam zdania, że nie można dziecka obciążać nadmiernie. Córka jednak całkiem poważnie prosiła nas dzień za dniem, żeby zapisać ją do szkoły muzycznej. Dziś mijają 3 lata. Daliśmy radę, chociaż nie było łatwo. Nie było łatwo logistycznie, ale przede wszystkim nie było łatwo wychowawczo. Jak wiadomo nauka gry na instrumencie łączy się nierozerwalnie z koniecznością ćwiczenia. Najlepiej codziennego. A z tym w 99 przypadkach na 100 jest problem. Dzieci i nie tylko one zresztą, często mają słomiany zapał. Na początku jest euforia i zachwyt, potem przychodzi codzienność, konieczność wysiłku, poświecenia często czegoś innego i zaczyna się problem. A w tym przypadku również dylematy rodziców. Co robić? Rezygnować czy przeciwnie, mobilizować do wysiłku? O zmuszaniu nie ma mowy. Nie będziemy zmuszać naszych dzieci do niczego. Tyle, że czasem nie wiadomo co robić. Bo z jednej strony dziecko się buntuje, bo chciałoby iść na rower, albo do koleżanki, a z drugiej kategoryczne twierdzi, że nie chce rezygnować ze szkoły. Jednego dnia nie bierze instrumentu do rąk, następnego gra, jak natchnione i widać, że to kocha. Nie mówię o tym, że czasem jestem tak wściekła, że mi się tej złości nie udaje powstrzymać, bo przecież mogłabym w jakiś ciekawszy sposób spędzić popołudnie czy wieczór, zamiast przekonywać, że bez ćwiczeń nie da się  nic osiągnąć. Mówię o tym, że czasem się boję, że zrobię krzywdę. Przeciążając moje dziecko, odbierając może radość z grania tymi ciągłymi namowami, albo z drugiej strony, że nie namawiając, odbiorę jej możliwość osiągnięcia w życiu czegoś pięknego. Nauczyciele mają dobre chęci, ale w zasadzie nie pomagają w rozwiązywaniu takich dylematów. Oni mają swoje metody, a do tego często własne ambicje, a im dziecko zdolniejsze, tym większe. Cóż, dobrego, a właściwie jednego rozwiązania nie ma. Wiem, że to nie dotyczy tylko mnie i każdy z nas rozwiązuje takie sytuacje trochę inaczej. Na razie 3 klasa zaliczona i córka będzie odpoczywać. Są wypożyczone nowe skrzypce, jest radość i chęć grania. Na razie poleżą. Przed egzaminem był bunt, a ja odpuściłam. Na tym etapie dziecko już musi też chyba wziąć odpowiedzialność za siebie. Nie chcesz, nie musisz, ale trzeba będzie zaakceptować konsekwencje. Liczę na to, że już niedługo sytuacja się sama wyklaruje. Że córka będzie coraz bardziej świadoma tego czy chce czy nie chce grać. Na razie myśli nad drugim instrumentem. Tylko gdzie my w naszym mieszkanku postawimy pianino?

…bo jestem mamą

Prosta historia

foto: utoplec Dzisiaj chcę Wam opowiedzieć pewną historię z mojego życia, która była i jest dla mnie bardzo ważna. Zastanawiałam się długo czy o niej opowiedzieć, bo dotyczy tematu, który dla wielu ludzi, jak obserwuję, jest czy stał się wstydliwy, niechciany, obojętny, drażniący. Historia dotyczy mojej wiary. Historia wydarzyła się wiele lat temu, kiedy studiowałam w Krakowie. Poznałam dziewczynę, która pochodziła ze wsi niedaleko Bochni. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy i wkrótce przyjaciółka zaprosiła mnie do swojego domu na weekend. Ja do domu miałam wiele dalej, więc chętnie się zgodziłam. Tym bardziej, że wtedy nie znałam wsi. Urodziłam się w mieście i w mieście się wychowałam, cała moja najbliższa rodzina mieszkała w mieście. Pojechałam i poznałam jej mamę. Przyjaciółka uprzedziła mnie, że mama jest surowa i nie bardzo lubi obcych, ale zgodziła się, żebym przyjechała ze względu na nią. Po takim wstępie jechałam wystraszona, a zaraz za furtką powitała mnie niska, silna kobieta o siwych, całkiem białych włosach upiętych w kok. Stanęła przede mną, spojrzała mi w oczy i podała rękę. Uścisnęła moją konkretnie i krótko. Ręka była sucha i twarda. Zaprosiła mnie do domu i pokazała gdzie mam się rozgościć. A potem była kolacja. Prosta, z mlekiem i upieczonym przez nią chlebem, którego smak pamiętam do dzisiaj. Zostałam przyjęta do rodziny. Tak mogę powiedzieć. Czułam się tam, jak w domu. Nie byłam gościem. Kiedy przyjeżdżałam, dostawałam, jak każdy w domu, a przyjaciółka miała dziewięcioro rodzeństwa, jakieś konkretne zadanie. Z najmłodszą siostrą wyganiałam nawet krowy. Kiedy opowiadałam o tym w domu, nikt mi nie chciał uwierzyć. Zakochałam się w tym wszystkim. W tym cudownym miejscu z jego ciszą i czarną, jak smoła nocą, w której słychać było latem świerszcze, a zimą skrzypienie śniegu pod psimi łapami. Zakochałam się w tej rodzinie i chociaż bardzo kocham swoich rodziców i siostrę, bardziej wolałam wizytę na wsi u przyjaciółki niż wizytę we własnym domu. Pani Michalina była bardzo zapracowaną kobietą. Wstawał o świcie, a kładła się najpóźniej ze wszystkich w domu. W gospodarstwie były krowy, świnie, kozy, konie i oczywiście kury, gęsi i kaczki. Ona zajmowała się wszystkim. Dzieci pomagały, ale tak naprawdę wszystko było na jej głowie.  Czasami była niesamowicie zmęczona, a mimo to nie była nieszczęśliwa. W ciągu każdego dnia były dwa ważne momenty. Obiad, do którego bez względu na wszystko, na to czy praca była wykonana czy tylko w połowie zrobiona, siadali wszyscy. A po obiedzie zawsze była chwila na rozmowę. Gdybyście wtedy zobaczyli jej oczy. Nie można tego opisać, ale tak wygląda szczęście. Drugim momentem była wieczorna modlitwa. Ona naprawdę mogła być tak zmęczona, że po prostu padała na twarz, a mimo to nigdy nie położyła się spać bez modlitwy. Czasami zasypiała z różańcem w ręku, ale nigdy go nie zaniedbała. To była w ogóle bardzo religijna rodzina. Może lepiej będzie, jeśli napiszę, że była bardzo wierząca. Bo ta ich, a zwłaszcza pani Michaliny, religijność nie była pusta. To była po prostu potrzeba serca. Ja w tym czasie, jakby to ładnie napisać, kontestowałam. Chodzenie do kościoła nie było dla mnie. Modlitwa i te wszystkie obrzędy wydawały mi się jakieś śmieszne, na pokaz, niepotrzebne i bez sensu. Odczuwałam jakiś brak, ale nie kojarzyłam go z Bogiem. Czułam się na początku u nich niezręcznie, bo nie wiedziałam jak się zachować. Bałam się, że moja nijaka postawa będzie źle odebrana, że może będą mnie do czegoś namawiać, do czegoś, czego nie chcę. Nic takiego się nie stało. Oni robili swoje, a ja mogłam robić, co chcę, ale równocześnie nie byłam poza nawiasem. Kiedy rodzina zbierała się, żeby pomodlić się za brata, który był księdzem i przebywał na Ukrainie, zaprosili mnie. Oni się modlili, a ja byłam z nimi. Zobaczyłam wtedy coś, czego nie znałam wcześniej. Nie wiem, jak to nazwać: wspólnota, jedność, miłość, zaufanie. Wszystko po trochę. A potem zaczęłam zwracać uwagę na takie drobne gesty, pojedyncze słowa. Kiedy pani Michalina kroiła chleb, robiła znak krzyża. Kiedy wszyscy martwili się o pogodę przed wycieczką, bo zanosiło się na burzę, mówiła: nie martwcie się na zapas, zostawcie to Bogu, już On o wszystko zadba i szła nawet bez chustki na głowę. Wszystko, co robiła, powierzała Bogu. I to nie było na pokaz, to płynęło z serca, ona była całkowicie przekonana, że On jest z nią i jej pomaga. I oddawała Mu z uśmiechem tą całą swoją mękę, w której musiała żyć. I tak pani Michalina nie mówiąc  nic, nie wykonując nawet jednego gestu w tym kierunku, sprawiła, że poczułam, że chcę tak, jak ona. Że potrzebuję takiej wiary. Nawróciła mnie, a ja poczułam spokój. Ot, taka sobie prosta historia, a ile zmieniła w moim życiu.

…bo jestem mamą

Pamiętacie Pippi?

okładka audiobooka Jakiś czas temu miła pani z księgarni Audioteka zaproponowała: a może coś dla Pani dzieci? Może Pippi Pończoszanka? Ha, jasne. Od razu w mojej głowie wyświetliły się obrazy, które pamiętam do dziś ze wspaniałego serialu, który oglądałam jako dziecko. Mała dziewczynka w śmiesznej sukience, rajtuzach z wielkimi łatami, jedynkami, jak łopaty, piegowata, uśmiechnięta. Jej znakiem rozpoznawczym tak naprawdę były dwa sztywne, rude warkocze i uśmiech. Cudowne wspomnienie. Jaka aktorką musiała być ta mała, skoro pamiętam ją przez te wszystkie lata. I głos cudownej Ewy Złotowskiej, która dubbingowała Pippi. Ach, nie wiem czy gdzieś jeszcze można znaleźć ten serial do obejrzenia? Chciałabym go pokazać moim dziewczynom, a i sama z przyjemnością zobaczyłabym go jeszcze raz. Ciekawe, jak bym go dzisiaj odebrała? Tymczasem jednak posłuchałyśmy sobie audiobooka od Audioteki w mistrzowskiej po prostu interpretacji Edyty Jungowskiej. Co tu dużo mówić. Jaka Pippi jest każdy wie. Że nie można jej nie kochać też każdy wie. Jej szalone pomysły, radość, optymizm, dobre serce i szczerość to jest to, co każde dziecko powinno poznać. To wspaniały przykład dla naszych współczesnych dzieci, które mają takie problemy z odnalezieniem się w grupie, z pogodzeniem różnić na to, jak prosto pogodzić ze sobą odmienności i jak one mogę obok siebie funkcjonować bez szkody dla nikogo. Fabuły streszczać nie będę, bo byłby to grzech wobec tych, którzy z jakiegoś powodu nie znają historii Pippi Pończoszanki. Napiszę tylko, że pani Edyta jest naprawdę znakomita. Audiobooka słucha się z ogromną przyjemnością. Dzieci słuchały z zapartym tchem i oczami okrągłymi ze zdziwienia. Ja sama nie mogłam się oderwać od słuchania. Bo Pippi w wykonaniu Edyty Jungowskiej to mistrzostwo świata. Nie sposób jej nie polubić. Polecam każdemu, kto szuka alternatywy dla bajek telewizyjnych, albo z jakiegoś powodu nie ma akurat czasu, żeby samemu dziecku poczytać. Chociaż, i tu bardzo panią Edytę przepraszam, mam małą satysfakcję. I piszę o niej nie po to, żeby się pochwalić:-), ale na dowód tego, jak ważne jest czytanie dziecku. I na dowód tego, że nie potrzeba być mistrzem, żeby dzieci chciały słuchać. Otóż, w pierwszym momencie, kiedy włączyłam audiobooka, moje dziewczyny zgodnym chórem zawołały: nie, mamo ty czytaj, ty lepiej czytasz. Po 5 minutach już zmieniły zdanie, ale radochę miałam. Czytajmy więc dzieciom, a czasami dla odmiany posłuchajmy sobie wspólnie audiobooka.

Małgosia, mama dziesięciorga dzieci

…bo jestem mamą

Małgosia, mama dziesięciorga dzieci

    Rodzina Małgosi A było tak pięknie. Wspaniała, piękna, wielka, kochająca się rodzina. Znałam kiedyś taką. Hałas, ruch, ciągle ktoś gdzieś biegł, ciągle ktoś czegoś szukał, ktoś z kimś się kłócił. Starsi pomagali młodszym. Była jednak taka chwila każdego dnia, kiedy wszyscy spotykali się w kuchni przy stole w porze obiadu. To była święta chwila. A mama, która wtedy już nie była młodą kobietą i była bardzo zapracowana i zmęczona wyglądała wtedy, jakby w jej wnętrzu paliło się jakieś malutkie światełko. Nie da się opisać wyrazu jej szczęśliwych oczu. Taka rodzina to dzisiaj rzadkość i co najgorsze zwykle wzbudza raczej negatywne uczucia. Patologia, dziecioroby, nieudacznicy. To krzywdzące. Bo przecież są na świecie ludzie, którzy chcą mieć taką właśnie rodzinę kosztem wielu przyjemności, które innym wydają się wręcz niezbędne. Może też dzisiaj myślałabym podobnie, gdybym nie miała szczęścia spotkać kiedyś tamtych ludzi. Taka rodzina to skarb na całe życie. I wyobraźcie sobie teraz, że w takiej rodzinie, kiedy część dzieci jest jeszcze mała i niesamodzielna, zabraknie mamy. No wiem, to się zdarza i nikt nie ma na to zwykle wpływu, ale… Niedawno trafiłam na stronę siepomaga.pl. Może część z Was już ją zna. To miejsce, do którego trudno się zagląda, bo skupia mnóstwo nieszczęść. Z drugiej strony to miejsce, które daje nadzieję i morze dobrej energii. Bo tam ludzie po porstu pomagają tym, którzy rozpaczliwe najczęściej na tę pomoc czekają. Gdyby nie wrażliwość i odwaga, bo jednak patrzenie na ludzkie cierpienie i nie odwracanie od niego wzroku, wymaga odwagi, wielu chorych nie byłoby już na świecie. To, co spotyka człowieka jest czasem niewyobrażalne, choroby, o których my zdrowi nie mamy pojęcia, cierpienie i ból, o którym nie mamy pojęcia. Leczenie najczęściej wymaga tysięcy i dziesiątek tysięcy złotych, których nikt z nich w pojedynkę nie jest w stanie wydać, znaleźć, zarobić. Bez tych pieniędzy najczęściej nie mają szansy. Tam przeczytałam historię Małgosi, mojej rówieśniczki, mamy dziesięciorga dzieci, która marzy tylko o tym, żeby móc wychować te, które jeszcze jej najbardziej potrzebują. Marzy o tym, żeby zdobyć pieniądze na leczenie, które z powodu kłopotów finansowych musiała przerwać. Po prostu. Żyjemy w kraju,  w którym rodzina to podstawowa komórka, która jest chroniona w sposób szczególny przez Państwo.  Tak mówią w Urzędzie Stanu Cywilnego, kiedy bierze się ślub. W rzeczywistości nikt rodzinie nie pomaga. Przy dziesiątce dzieci mama nie ma chyba możliwości pracować zawodowo. Nie wyobrażam sobie tego w każdym bądź razie. Pracuje tata. Kokosów nie ma, ale jest wszystko, co jest potrzebne i rodzina sobie radzi. Kiedy przychodzi choroba, jak w przypadku Małgosi, jest tragedia. Bo nie dość, że istnieje zagrożenie życia, to nie można kupić leków, bo nie ma na nie pieniędzy. Co zrobilibyście w obliczu alternatywy: albo drogie leki, albo jedzenie dla dzieci? Ona wybrała jedzenie dla dzieci. Bez pomocy Małgosia sobie nie poradzi. Wiecie jak to jest. Choroba to jedno, ale brak nadziei to drugie. Nigdy nie ma pewności, że chorobę uda się wyleczyć, ale zawsze jest nadzieja.  i ona pomaga trwać. Jeśli jej zabraknie, szanse na ratunek bardzo maleją. Dajmy nadzieję Małgosi, wtedy i jej samej łatwiej będzie walczyć. Uratujmy Małgosię i uratujmy piękną rodzinę. Nie trzeba wcale dużo. Zdziwilibyście się, jeśli jeszcze tego nie wiecie, jak niewiele ludzie czasem mogą dać, a ile dzięki temu mogą zrobić. Bo w kupie jest siła, o czym najlepiej świadczy niedawna historia Zuzi. Nie myśl: co ja mogę dać. 10 zł, 5 zł, złotówka. Wszystko ma znaczenie, bo kiedy jest nas wielu, robi się z tego wielka kwota. Nie odwracaj oczu, bo jeśli nawet myślisz dzisiaj: to nie moja sprawa, to nie wiesz przecież, co Ciebie czeka jutro czy za rok. Mówiąc wprost i Tobie może być potrzebna pomoc. Pomyśl co wtedy, jeśli nie jesteś milionerem, a na Państwo nie masz co liczyć? Pomóżmy dzisiaj Małgosi, a jutro komuś innemu, kto będzie nas potrzebował.

Wyzwanie dla…mamusi oczywiście

…bo jestem mamą

Wyzwanie dla…mamusi oczywiście

Kolejny rok za nami. Już po egzaminach w szkole muzycznej. Nie było łatwo, ale córka zadowolona, a my dumni. Co czeka nas w przyszłym roku, czas pokaże. Może nadejdzie ten moment, kiedy moja dziewczyna sama zdecyduje, że ćwiczenie to fajna i przede wszystkim potrzebna i ważna sprawa:-) I znowu zrzędzę, ale ona tak pięknie gra. Egzaminy za nami i teraz trochę luzu do września. Od wczoraj dziecka nie ma. Wyjechała z klasą na tzw. zieloną szkołę.Swoją drogą dziwna nazwa, skąd się wzięła? Od nauki na zielonej trawce? Ciekawe jak ta nauka wygląda. Nie będzie jej przez 5 długich dni. To jej pierwszy samodzielny wyjazd. Trzymała się dzielnie do samego odjazdu autobusu, chociaż była przerażona. Ja przez cały czas chciałam zawołać: a może jednak zostań, a tatuś uciekł, do pracy, jeszcze przed odjazdem, siostrzyczka zaczęła tęsknić już w momencie, kiedy drzwi autokaru się zamykały. Ciekawe jaka wróci, bo na pewno będzie inna niż przed wyjazdem. Jak sobie da radę bez kochanej mamusi, bez pomocy? No właśnie. To jest idiotyczne i strasznie wkurzające. Wysyłasz swoje dziecko w świat. Wiesz, że jest pod doskonałą opieką. Wszystko jest doskonale zorganizowane  zaplanowane. I co ty robisz mamusiu kochana? Ty się zamartwiasz. A czy nie jest jej za zimno/ za gorąco? Co zrobi, kiedy będzie chciała siku? Czy poradzi sobie z plecakiem, kurtką. Czy ubierze się odpowiednio? Czy nie będzie tęsknić zbyt mocno? Czy zje śniadanie/obiad/kolację? Można by tak wymieniać długo. Tylko po co, skoro większość z nas pewnie to zna. Moje dziecko prawdopodobnie bawi się tak dobrze, że nie ma czasu zadzwonić do mnie, a ja tu głupia, siedzę i się zamartwiam. Niby wiem, że jak jej zimno czy gorąco to się ubierze, albo rozbierze. Jak będzie chciała siku, to powie, z kurtką i plecakiem poradzi sobie tak, jak będzie tego dnia potrafiła, ale zawsze bardzo dobrze. Ubioru i jedzenia dopilnują nauczyciele. A zresztą, moje dziecko ma swój rozum i użyje go, kiedy zajdzie taka potrzeby. No, to jest się czym martwić? Nie ma czym, ale ja i tak będę się troszkę martwić. Dopóki nie uściskam mojego kochanego dziecka. I nic na to nie poradzę.

…bo jestem mamą

Muzyka jest wszędzie

A grać można wszystkim i na wszystkim, jak się okazuje:-) No, a ten chłopak to już po prostu mistrzostwo świata, zresztą, nie wiem jak to nazwać. I to też mi się podoba. Muzyka ma moc, a ludzie są piękni, kiedy z nią obcują. Po jednej, jak i po drugiej stronie. Przypadkiem na to wpadłam. Internet to świetna sprawa:-)

Kochana mamo, pozwól mi

…bo jestem mamą

Kochana mamo, pozwól mi

…bo jestem mamą

Dziwny ten świat

foto: ecceroni Czy ten świat nie jest dziwny? Zwykły, życzliwy gest urasta w nim do roli sensacji, a tragedie rozgrywające się prawie na naszych oczach powodują tylko, że odwracamy głowy. Oto uniwersytecki wykładowca zamiast pozwolić wyjść z wykładu dziewczynie, która przyszła z małym dzieckiem i dziecko zaczęło płakać, wziął malucha na ręce i poprowadził z nim wykład do końca. Bo pan lubi dzieci i  nie uważa, że są przeszkodą w czymkolwiek i jest w ogóle pewnie życzliwy. I to jest takie niezwykłe. Staruszka z okolic Padwy oddała swój dom imigrantom z Afryki, bo tak bardzo przejęła się ciągłymi zatonięciami łodzi u wybrzeży Włoch, że poczuła, że musi coś zrobić. Jakoś nie widziałam informacji o tym na żadnej z najważniejszych stron. Prawdopodobnie temat imigracji jest zbyt trudny  w  ogóle, żeby go poruszać. Świat wzrusza się zdjęciem starszego pana z maluchem na ręku prowadzącego wykład, ale nie wzruszają go błagania o pomoc 1500 chrześcijan syryjskich, którzy skazani są na pewną śmierć, jeśli zostaną u siebie. Świat kłóci się o to, które Państwo ilu imigrantów powinno przyjąć, żeby  było sprawiedliwie. Większość ludzi w ogóle nie zaprząta sobie głowy takimi sprawami, wychodząc z założenia, że to nie ich sprawy i mają ważniejsze na głowie i odwraca głowy, bo przecież i tak świata nie zmienią. A małe dzieci pytają, widząc strzępki wiadomości na ekranie telewizora: mamusiu, a dlaczego ci ludzie są tacy smutni i czemu oni mieszkają w takich podartych namiotach, a dlaczego nikt im nie pomoże? Nieliczni pytają: jak mogę położyć się spać do ciepłego łóżka, kiedy mój brat cierpi( siostra Joanna Chmielewska), liczni uśmiechają się na to zdanie pod nosem. Jak się w tym wszystkim odnaleźć i jeszcze dobrze wychować dzieci?

Miłość i odpowiedzialność

…bo jestem mamą

Miłość i odpowiedzialność

…bo jestem mamą

O karzełku Nieumiałku

Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to nie z dziećmi  jest coś nie w porządku, ale z tym, co jest wokół nich i czym są karmione na co dzień. Bo gdyby było inaczej to czy lubiłyby tak bardzo stare historie, bajki, książeczki, filmy z czasów dzieciństwa swoich rodziców? Czy wolałyby je od pełnych efektów i magii, czarownic i wróżek, dziwadeł w rodzaju Monster High. Współczesnych, nowoczesnych historii? Nie wiem czy tak jest w przypadku wszystkich dzieci, moje obserwacje dotyczą moich córek, ale mam też podobne sygnały od zaprzyjaźnionych mam. Coś więc chyba jest na rzeczy. Poczciwa Pszczółka Maja, Kubuś Puchatek, Miś Uszatek czy Reksio, Ania z Zielonego Wzgórza., Pippi Pończoszanka to jest to, co dzieciom się naprawdę podoba i co rzeczywiście je zajmuje. Kolejnym, ostatnim przykładem na to, o czym piszę, jest lektura Przygód Nieumiałka i jego przyjaciół Mikołaja Nosowa z ciekawymi ilustracjami Aleksa Łaptiewa. Co prawda tej książki nie pamiętam ze swojego dzieciństwa, być może mam już za dużo lat. Do jej wypożyczenia namówiła mnie koleżanka, która pamięta ją bardzo dobrze i rozpływała się wręcz z zachwytu. Zagwarantowała mi, że dzieciom na pewno się spodoba i nie pomyliła się nawet na jotę. Dziewczyny słuchały w skupieniu i z uśmiechami na twarzy przez 30 wieczorów, bo tyle jest rozdziałów w historii o Nieumiałku i innych karzełkach. Co ciekawe w książeczce bardzo wyraźnie, bez żadnego kamuflażu pokazana jest puenta, pokazane są następstwa wielu zachowań, ale pokazana jest także postawa gotowości do przebaczenia i pomocy drugiemu człowiekowi. Jednocześnie cała powaga sytuacji pokazana jest przez zabawne i słodkie perypetie malutkich, bardzo pomysłowych ludzi. Warte posłuchania i przemyślenia. Świat małych bohaterów zmienia się nie do poznania i to nie za pośrednictwem superbohaterów, a dzięki sile woli i chęci zmiany wypływających z wnętrza karzełków. Oczywiście pojawiają się tu momenty niezwykłości, wyjątkowości, niemożliwe w normalnym śmieci, ale od czego są mama i  tata, żeby to wszystko wytłumaczyć? Poznajcie karzełka Nieumiałka, który chciał zmienić świat na lepszy więc zaczął od siebie samego. I wciąż nie przestaje nad sobą pracować. THE EDND

…bo jestem mamą

Nie spiesz się tak, zwolnij

foto: Alvimann Dzisiaj jeszcze, idąc za ciosem, kilka słów o kierowcach. A dokładniej o rodzicach – kierowcach. Rano bardzo trudno jest zdążyć, kiedy człowiek zaśpi, albo ukochana córka ma na wszystko czas, a Ty przebierasz nogami, bo minuty uciekają jakoś tak w zastraszającym tempie, szybciej niż zwykle. Śpieszysz się, prosisz, upominasz, wykonujesz trzy czynności na raz, upominasz, przypominasz, pokazujesz gdzie leży śniadanie, poganiasz z myciem zębów… I nareszcie, udało się, siedzicie w samochodzie. Można odetchnąć. Do momentu, kiedy spojrzysz na zegarek i okazuje się, że zostało mniej czasu niż się spodziewałaś i ciągle trzeba się spieszyć. Przekręcasz kluczyk, wciskasz gaz. I teraz masz dwie możliwości. Albo pogodzisz się z faktem, że już nie uda Ci się nigdzie zdążyć na czas, albo za wszelką cenę będziesz starała się dokonać niemożliwego w nadziei, że może jednak jakoś się uda. W pierwszym przypadku spóźnisz się na pewno, ale masz szansę szczęśliwie odstawić dziecko do szkoły czy przedszkola i dojechać do pracy. W drugim przypadku też na pewno się spóźnisz, ale przy okazji narażasz swoje dziecko, siebie i innych uczestników ruchu drogowego na niebezpieczeństwo. Obserwuję to codziennie. Spóźnionych rodziców, częściej niestety mamuśki, z obłędem w oczach śmigających przez skrzyżowania na czerwonym świetle, wpychających się na chama przed samym nosem, nawet przed Tir-y wymuszających pierwszeństwo, ocierających się o lusterka, jadących 90 km/h w miejscu, w którym obowiązuje 60-tka. Ludzie ogarnijcie się, bo kiedy przyjdzie chwila opamiętania może już być niestety za późno. Nie mówię, że jestem święta, też zdarza mi się zrobić coś głupiego, ale kiedy wiozę dzieci, mam zawsze gdzieś z tyłu głowy taki mały dzwonek. I kiedy nawet jadę trochę za szybko, to w sumie nawet nie musi się odzywać, bo odzywa się któraś z dziewczyn: mamo, a czemu jedziesz tak szybko? Ja? Za szybko? No, to by było na tyle wywnętrzania się w temacie motoryzacji. Pozdrawiam wszystkich kierowców.

…bo jestem mamą

Pomyśl też trochę o mnie, kierowco kochany

foto: David Marcu Lubię jeździć samochodem, dokładniej, lubię prowadzić samochód. Można powiedzieć, że jestem dość świeżym kierowcą, bo prawo jazdy mam od 7 lat. Kurs zrobiłam, kiedy moja starsza córka miała 2 lata,a egzamin zdałam już z młodszą w brzuchu. Za szóstym razem. Nie było łatwo, ale się udało. Zrobiłam ten kurs z potrzeby. Z dziećmi łatwiej po prostu wiele rzeczy i spraw załatwić jadąc samochodem. Wcześniej nie było takiej potrzeby. Nie mieliśmy samochodu, korzystaliśmy z komunikacji miejskiej, albo poruszaliśmy się rowerami. W dalszych wyprawach sprawdzał się pociąg PKP, albo PKS. Mąż nie chciał mieć prawa jazdy, a ja bałam się. Bałam się szybkiej jazdy, innych kierowców, tego, że spanikuję, że w kogoś uderzę. Snułam mnóstwo czarnych scenariuszy. Wszystko zmieniło się, kiedy po raz pierwszy usiadłam za kierownicą. Wiedziałam, że już nie odpuszczę, że chcę być kierowcą. Jak jeżdżę? To mogą ocenić inni, ale na pewno staram się jeździć ostrożnie i uważnie. Na pewno popełniam błędy choć staram się je eliminować. Na pewno mam całkiem przyzwoity refleks, dzięki niemu uniknęłam kilku zbliżeń bliskiego  stopnia. Staram się, jak tylko mogę stosować do przepisów ruchu drogowego. Kiedy znak pokazuje 70 km/h, jadę 70, kiedy 90 km/h, jadę 90. Nie wyprzedzam, kiedy nie można, nie zatrzymuję się na zakazach itd. Nie twierdzę, że jestem kierowcą idealnym, z pewnością są lepsi ode mnie. Przeraża mnie jednak to, jak zachowuje się większość kierowców, których spotykam na swojej drodze. Można ich scharakteryzować krótko: bezmyślni, beztroscy, bez wyobraźni. Wydaje im się chyba, że w swoich pięknych, wielkich, błyszczących samochodach z mnóstwem koni mechanicznych są tak bezpieczni, że nieśmiertelni. Nie wiem, najgorsze jest w tym wszystkim to, że stanowią zagrożenie nie tylko dla siebie. Ich ofiarą może paść każdy, także ja i moja rodzina. I nic nie mogę zrobić. Grzechów, które popełniają kierowcy jest całe mnóstwo i nawet nie chce mi się nad nimi pastwić. Ten mój dzisiejszy wpis właściwie nie ma wielkiego sensu. Jedyny jaki może mieć to taki, że dam upust swoim emocjom i wyrażę swoje oburzenie. A natchnęło mnie do niego zdarzenie, które mnie ostatnie dotknęło i filmik, który podesłała mi siostra. Dziwnym zbiegiem okoliczności filmik wiązał się z tym z czym się osobiście zetknęłam. A było to tak. Kilka dni temu o mały włos uniknęłam zderzenia z kobietą, która wyjeżdżając z ulicy podporządkowanej wymusiła na mnie pierwszeństwo przejazdu. Na szczęście w porę ją zauważyłam i przepuściłam ( mój refleks) i nic się nie stało. W pierwszym momencie pomyślałam: zdarza się, trudno, ale kątem oka dostrzegłam, że ona trzyma w ręku telefon i wygląda na to, że pisze sms-a. I zmroziło mnie. Faktycznie, wyjechała wprost na  mnie, jakby w ogóle mnie nie widziała, ten telefon wszystko wyjaśniał. To o czym piszę, działo się w mieście. Kobieta wyjeżdżała  z właściwie żadną prędkością, ja też nie pędziłam. Prawdopodobnie rozbiłybyśmy samochody i tyle, ale co byłoby, gdybyśmy jechały 100km/h? I wtedy obejrzałam filmik nadesłany przez siostrę. Trzy dziewczyny jadą samochodem, ta która prowadzi, pisze sms-a do chłopaka. Zjeżdża na przeciwległy pas, dochodzi do zderzenia. Samochód , z którym się zderzyły wpada na kolejny, w samochód dziewczyn uderza duży wóz dostawczy. Koniec, cisza, za chwilę zacznie się akcja ratunkowa. Koleżanki z samochodu nie żyją, w dwóch pozostałych ludzie są nieprzytomni, w jednym znajduje się dwójka malutkich dzieci. Rozpacz, histeria, płacz. Nic już nie można zrobić. A wystarczyło tak niewiele. Trzeba było tylko pomyśleć trochę o innych, nie tylko o sobie. Bo tak mi się wydaje, że to głównie przede wszystkim o to chodzi. Czy ta wiadomość nie mogła poczekać?

…bo jestem mamą

Co to jest miłość?

foto: southernfried Niedawno byłam uczestniczką imprezy urodzinowej szkolnego kolegi mojej córki. Wiecie, sala zabaw, dzieciaki ganiają do upadłego, pot leje się z  nich strumieniami, w pewnym wieku zaczynają się już podczas takich zabaw końskie zaloty. Rodzice przy stoliczku, kawałku tortu i filiżance kawy kulturalnie spędzają czas na rozmowie.Jaki jest poziom tych rozmów, każdy z pewnością wie, bo tego rodzaju urodziny są wśród dzieci coraz bardziej popularne. Trudno się dziwić, ludzie się nie znają, więc rozmawiają o pogodzie,  o tym, jak dzieciom idzie w szkole, czasem o wakacyjnych planach. Nie wiem od czego się tym razem zaczęło, weszłam w trakcie rozmowy. Kiedy siadałam, dobiegło mnie pytanie jednego z panów skierowane do reszt gości: powiedzcie mi, co to jest miłość. Chwila konsternacji, wszyscy popatrzyli po sobie nerwowo, wreszcie jedna najodważniejsza mamuśka powiedziała: miłość to uczucie.  Zaraz potem posypały się kolejne, z nieśmiertelnym i dyżurnym: miłość jest ślepa. Nie usłyszałam dalszego przebiegu rozmowy, bo wezwało mnie dziecko w celu poskarżenia się na kolegę, który pociągną ją za rękę, gdyż, albowiem podoba mu się córka moja czy też nawet, że ją kocha. Nie wiem,na razie nie wnikam. Kiedy wróciłam do stolika, usłyszałam tylko, jak pan, który zadał pytanie, mówi do odważnej mamuśki: miłość to postawa. Nie było już czas na rozwijanie tej myśli, wszyscy zebraliśmy swoje pociechy i każdy udał się w swoją stronę. Od tamtego dnia jednak to zdanie gdzieś mi się kołacze po głowie i w wolnych chwilach przemyśliwuję nad nim trochę. I muszę panu przyznać rację. Kiedy się poznajemy, zakochujemy się w sobie. Jak długo jednak ta pierwsza fascynacja trwa? Biorąc pod uwagę długość i intensywność życia, króciutko. Przychodzi, jest, mija, a my zostajemy razem. Nie zawsze, ale zdarza się. I co wtedy? Kochaliśmy się za piękne oczy, cudowny głos, grację w poruszaniu się, sposób bycia. Czas jednak mija i już nie mamy pięknych , jasnych oczu, wspaniałego tembru głosu, poruszamy się ociężale, stajemy się nerwowi, albo zrzędliwi. I jak tu kochać? A jednak kochamy. Bo decydując się na wspólne życie, podjęliśmy decyzję, przyjęliśmy pewną postawę. I jesteśmy w stanie w bladych oczach dostrzec błysk sprzed wielu lat. Kochamy zmarszczki i zrzędliwy głosik i nawet zbyt wybuchowy, lub apatyczny sposób bycia. Bo decydując się na wspólne życia przyjęliśmy również odpowiedzialność za drugą osobę i jesteśmy z nią wbrew wszystkiemu i wszystkim. Nie sposób by było przecież utrzymać stan pierwszego zachwytu nad drugą osobą przez 40 lat, a jednak ludzie żyją ze sobą tak długo. Trudno czasami kochać dziecko, które tak wyprowadza z równowagi, że chciałoby się wyjść z siebie. A jednak się z siebie nie wychodzi, dziecko się kocha. Bo dziecko po prostu się kocha. Takie jest założenie już w momencie, kiedy się pojawia na świecie. Miłość to postawa. To zdanie w ostatnim czasie bardzo mi pomaga i ustawia mnie do pionu. Taka świadomość ułatwia życie w trudnych  chwilach, kiedy już,już chciałoby się wszystko rzucić w diabły, ale się człowiek reflektuje i odpuszcza. Można przecież nie postawić na swoim i nie umrzeć z tego powodu i nie doznać zmazy na honorze. Miłość może trwać wiecznie w związku z tym?

…bo jestem mamą

Dobre wiadomości. Tęsknisz?

foto: interespacial Najszczęśliwsza jestem wtedy, kiedy wyjeżdżamy z domu i nie mamy specjalnie dostępu, ani chęci do oglądania telewizji, słuchania radia i czytania Internetu. Nic nie wiem i nie chcę wiedzieć, nie brakuje mi tego, odpoczywam. A świat i tak przecież biegnie swoimi ścieżkami. Nie zawsze jednak tak może być. Też tak macie czasami, że chce Wam się wyć na widok kolejnego porwania dziecka, albo masakry na drodze spowodowanej przez kierowcę – imbecyla, albo wiadomości o kolejnej wojnie, śmierci głodowej, zatonięciu statku z uchodźcami…? Jeśli macie, bo ja mam, to zajrzyjcie na stronę http://www.dobrewiadomosci.net.pl/ tam znajdziecie tylko dobre wiadomości Tam się uśmiechniecie, albo wzruszycie, może znajdziecie inspirację. Świat i całe zło i tak będą istnieć, ale można od tego wszystkiego odetchnąć, choćby na krótką chwilę.  

…bo jestem mamą

Słoik szczęścia

foto: ajavargas Słuchałam niedawno radia i usłyszałam o czymś, o czym kiedyś już ktoś mi opowiadał. Słoik szczęścia. Ja znałam zeszyt dobrych myśli. To, jak to nazwiemy nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia, bo ważna jest zasada i przesłanie. A ono jest jednocześnie proste w realizacji i trudne do wprowadzenia w życie. Dlaczego? Bo wymaga systematyczności i przede wszystkim spojrzenia na nowo na wiele spraw, na siebie, ludzi wokół i zdarzenia w naszym życiu. W zależności od tego jaki mamy charakter, usposobienie, stosunek do otaczającego świata, jesteśmy w stanie dostrzegać więcej lub mniej dobrych, optymistycznych sytuacji każdego dnia. A przecież to dzięki dobrym chwilom nasze życie tak naprawdę nabiera prawdziwego sensu. Te złe uczą nas wytrwałości, pokazują, jak wiele  możemy, prowokują do zmian, ale te dobre pomagają nie stracić nadziei w najgorszych czasach. Dlatego tak ważne jest, żeby je umieć zauważać. I właśnie w tym ma pomagać słoik szczęścia. Co to w końcu takiego jest? To miejsce, w którym będziemy gromadzić te dobre chwile. To może być rzeczywiście i dosłownie słoik, do którego będziemy wrzucać kolorowe karteczki, piękny zeszyt, w którym będziemy wpisywać dobre chwile, które nas spotkały, plik w komputerze, zakładka w blogu. Po co to wszystko? Mam koleżankę, z którą znamy się jeszcze z czasów szkolnych. Zawsze podziwiałam ją za to, że w każdej sytuacji, bez względu na to, co się działo, potrafiła i wciąż potrafi znaleźć pozytywy. Jej samej,jak mówi żyje się z tym całkiem dobrze, a do tego swoim optymizmem i dobrym nastrojem zaraża innych. No i właśnie po to jest słoik szczęścia, żeby wprowadzać nas co jakiś czas w dobry nastrój, żeby uświadamiać, że nasze życie wcale nie jest takie złe, jak czasem nam się wydaje, że wiele możemy i że zawsze jest coś, z czego można i warto się cieszyć. Co trzeba zrobić? Trzeba codziennie zastanowić się nad tym, co dobrego zdarzyło się w moim życiu podczas minionego dnia, uśmiechnąć się, zapisać i wrzucić do słoika. Niby nic, ale po pierwsze trzeba się nad sobą zastanowić, zdobyć się na pewną refleksję To już jest plus, sam w sobie, bo takiej krótkiej refleksji na co dzień nam brakuje z powodu mnogości spraw, które nas absorbują. Poza tym dobre myśli, dobre zdarzenia mają moc terapeutyczną, zwłaszcza dla tych, którzy mają tendencje do pesymizmu. Wyobraź sobie: wysypujesz któregoś dnia zawartość słoika szczęścia i czytasz wszystkie karteczki i okazuje się, że tak naprawdę to masz całkiem fajne życie. Ja postanowiłam spróbować od dzisiaj. Stworzę tu na blogu osobną zakładkę i to ona będzie pełniła rolę mojego magicznego słoika. Tak jest mi po prostu łatwiej, bo słoika nie mam gdzie postawić:-)

…bo jestem mamą

Nie ma co narzekać

foto: Hagenbaugh A, bo kiedyś to było inaczej, lepiej, spokojniej, łatwiej. Nie było tyle agresji, był szacunek do starszych, młodzi w autobusie ustępowali miejsca babciom… Naprawdę? Poważnie tak było? No to ciekawe co się stało, że teraz jest całkiem inaczej? W ostatnim czasie często mam okazję, nie tyle uczestniczyć, co być świadkiem, raczej niemym, takich rozmów. Co prawda widzę, co się dzieje. Uważam, że źle się dzieje, że jest coraz większa agresja, że dzieci zachowują się jakoś, powiedzmy źle i dziwnie, że nie znają podstawowych zasad współżycia, zachowania itd. Widzę, tylko zapytam po raz kolejny, więc może to nawet trochę staje się nudne, ale zapytam: czyja to jest wina? Pamiętam, że takie narzekania słyszę od dawna. Zwróciłam na nie uwagę jeszcze, kiedy byłam uczennicą liceum. Już wtedy bardzo mnie to wkurzało. Już wtedy patrzyłam na tych różnych dziadków czy ludzi w kwiecie wieku i myślałam sobie: macie pretensje, jesteście rozczarowani, uważacie, że was oszukano, a ja się pytam kto tych wszystkich złych, nie takich, jacy powinni być młodych wychował? No przecież wy, o co i dlaczego macie teraz pretensje? I podobnie dzisiaj można by zapytać tych marudzących, narzekających rodziców: o co Wy macie pretensje, co Was dziwi? Przecież to Wy wychowujecie te dzieci, to Wy przymykacie oczy, nie wyciągacie konsekwencji, nie jesteście autorytetami, że się tak górnolotnie wyrażę. Te dzieci są takie, jak Wy je kształtujecie, to z Was biorą przykład, powtarzają Wasze opinie. W zasadzie ja wiem, że każdy z nas, rodziców, chce jak najlepiej. Bo kochamy swoje dzieci, i chcemy, żeby nasze dzieci miały jak najlepiej, żeby były możliwie najlepiej wykształcone, żeby odniosły  w życiu jak największy sukces, a w życiu osobistym były szczęśliwe. Chcemy, tylko, że z jednej strony jesteśmy zbyt gorliwi, nadopiekuńczy, mamy zbyt wiele pomysłów na to, jak urozmaicić tym naszym dzieciom wolny czas, żeby tylko, broń Boże, nie miały czasu nawet przez 5 minut się ponudzić. Z drugiej strony nie zajmujemy się dziećmi właściwie wcale. Zostawiamy je same sobie, bo wychowaniem powinno się zająć przedszkole, szkoła. I jedne i drugie dzieciaki odczuwają dyskomfort. Bo potrzebują poleżeć i pomachać nogami, ale też potrzebują, żeby mama czy tata sprawdził czy lekcje są odrobione, a jak nie, to każe odrobić i tego dopilnuje. Gubimy się, my rodzice, słuchamy ciągle innych koncepcji, nie nadążamy za biegiem wydarzeń, próbujemy wpasować się w panujące trendy. Jeśli ciągle będziemy chcieli się w to wszystko wpasować, jeśli ciągle nie będziemy z dzieciakami rozmawiać, jeśli ciągle nie znajdziemy dla nich tak naprawdę czasu, to nie będzie dobrze i wciąż będziemy narzekać. Co ja mam na myśli pisząc: „nie znajdziemy dla nich tak naprawdę czasu”? Czas dla dziecka to nie tylko aktywne spędzanie soboty i niedzieli na super modnym i nowoczesnym rowerku w zarąbistym kasku ( no ja wiem, że to takie durne słówko, pasowałoby inne, ale ja się jakoś nie lubię zbyt dosadnie wyrażać, a przynajmniej nie publicznie). To nie tylko uczestnictwo w warsztatach ceramicznych, albo zajęciach w  bibliotece. To też. Też, jak najbardziej, ale nie tylko. Czas dla dziecka, to też nudny spacer z psem, kiedy można sobie spokojnie pogadać o tym, co było w szkole i co zrobiła Kinga. Czas dla dziecka to też wspólne oglądanie bajki, też gra w domu w planszówkę, też czytanie bajek nie tylko przed snem, też takie posiedzenie bezczynne, przytulaski, powtarzanie tabliczki mnożenia podczas kąpieli, śpiewanie piosenek, robienie głupich min, odpowiadanie na tysiąc pytań do.Tak po prostu, w starych spodniach dresowych i wyciągniętej koszulce i z potarganymi włosami. Ludziom w pewnym momencie życia zawsze wydaje się, że kiedyś było inaczej, lepiej, bezpieczniej. Taka nasza natura, tęsknimy za tym, co było, bo byliśmy młodzi, piękni i szczęśliwi. Może więc zadbajmy o to, żeby nasze dzieci kiedyś mogły powiedzieć: za moich czasów było lepiej…

…bo jestem mamą

Save me my Lord

Dawno nie było muzycznie, to dzisiaj coś pięknego Najlepsze w tym wszystkim jest to, że chociaż są trzy główne postaci, to gdyby choć jedna z osób, które tworzą tło pomyliła się, wszystko się sypie. To się nazywa chór. Piękne, prawda?

…bo jestem mamą

Gang? Jaki gang?

foto: taliesin Gdybyśmy oglądali film fabularny opowiadający historię Mimi Asher i jej syna Michaela, pewnie uznalibyśmy ją za naciąganą, sentymentalną, nieprawdziwą. A ta historia wydarzyła się naprawdę. Mimi przestraszyła się nie na żarty o swojego syna, kiedy okazało się, że jest poszukiwany przez policję za udział w napadzie. Trochę dziwne, że wcześniej nie zauważyła żadnych znaków ostrzegawczych, bo przecież musiały być. Tę sytuację jednak wyjaśnia fakt, że mało z synem rozmawiała. Nic nowego przecież. Mogła pewnie nie dopuścić do tego, co się stało, ale dopuściła. Może była zbyt niedojrzała emocjonalnie i nie dorosła do wychowywania dziecka? Była samotną matką, może nie podołała wszystkim obowiązkom. Być może skupiła się na innych aspektach macierzyństwa i widziała w synu tylko to, co chciała widzieć? Coś z całą pewnością zaniedbała Najważniejsze jest jednak to, co zrobiła później. Nie schowała się do kąta, żeby płakać, nie usiadła, żeby użalać się nad swoim nieszczęśliwym, ciężkim życiem. Nie włączyła komputera, żeby zapytać na forum, co ma robić. Nie zamknęła na klucz syna. Co w takim razie zrobiła Mimim Asher? Zrobiła generalne przemeblowanie nie tyko swojego mieszkania, ale i życia swojego i syna. W domu urządziła coś w rodzaju klubu, do którego zaczęła zapraszać kolegów z gangu syna. Zbuntowanych, „złych” nastolatków, ludzi już prawie dorosłych. I ci pozbawieni pewnie miłości młodzi ludzi, którzy mieli wielką szansę na to, żeby zmarnować swoje życie, odpowiedzieli na zaproszenie. Dom zatętnił życiem, Michael odzyskał matkę, inni ją zyskali, Mimi odnalazła  swój cel, a przede wszystkim odzyskała syna. Brzmi trochę melodramatycznie. Trochę jak kiepski film właśnie. Czy wszystko było takie radosne, różowe i bezproblemowe? Pewnie nie. Pewnie nie jeden raz był bunt, kpina, krzyk, trzaśnięcie drzwiami. Może ktoś nie wrócił. Pewnie dzielna mama nie jeden raz połykała łzy, ale udało się. Gdyby nawet tylko jeden z dzieciaków uratował się dzięki niej i tak jej misja byłaby sukcesem. Dla mnie osobiście to ważna historia do przemyślenia. **************************** Historię Mimi Asher przeczytałam na http://www.dobrewiadomosci.net.pl

Czy wypolerowane srebro może mieć wpływ na bieg historii?

…bo jestem mamą

Czy wypolerowane srebro może mieć wpływ na bieg historii?

Chrzcić czy nie chrzcić, oto jest pytanie

…bo jestem mamą

Chrzcić czy nie chrzcić, oto jest pytanie

…bo jestem mamą

Rap? Może, czemu nie

Normalnie nie słucham tej muzyki, nie pamiętam nawet dlaczego trafiłam na tego chłopaka i dlaczego posłuchałam, nie tylko tego kawałka. Podoba mi się, chociaż sama jestem tym zdziwiona. Trudno mi przejść do porządku dziennego nad językiem. Starej daty jestem, co zrobię. Choć w sumie to rozumiem, bo wszystkie te, w moim rozumieniu, wulgaryzmy podkreślają sens tego o czym chłopak śpiewa. Jest taki, jak jego życie, jego muzyka i jego teksty są takie, jaki jest on Jest w tym serce, gniew, wołanie o nadzieję i wiarę, jest mądrość. Podobno on sam pisze teksty. Podoba mi się. Sami posłuchajcie. Posłuchajcie odrzucając uprzedzenia No to może jeszcze to. To może bardziej Wam się spodoba. Nam może wydawać się to, nie wiem, infantylne, naiwne, ale myślę, że dla dzieciaków te teksty  mogą mieć sens większy niż nam się wydaje. Zwłaszcza dla tych, które nie mają szczęścia  rozmawiać ze swoimi rodzicami

Ona kocha życie

…bo jestem mamą

Ona kocha życie

zdjęcie jest własnością bloga http://pinkthething.pl/ Dzisiaj piątek. Jestem już bardzo zmęczona po całym tygodniu. Dziewczyny ostatnio mocno dają mi w kość, nie wiem, przesilenie wiosenne czy co? Marzę o tym , żeby położyć się do łóżka i spać i śnić piękne sny. Dlatego dzisiaj będzie krótko, ale myślę, że wesoło i sympatycznie. Bo w końcu życie jest piękne. Poznałam ostatnio wspaniałą, zabawną, bardzo pozytywnie zakręconą osobę. Usłyszałam o niej w radio, potem odnalazłam stronę, obejrzałam jej wyjątkowe prace i jestem pod wrażeniem. Proszę Państwa, przed Państwem Mirella von Chrupek. Dla mnie jest niesamowita. Jest trochę jak małe dziecko, cieszy się bez powodu i robi to, co kocha, na dodatek ma wielki talent. Może to kicz, ale nie ma to moim zdaniem znaczenia, tyle jest w tym miłości, radości i dobrej energii. Ja od wczoraj jestem fanką Mirelli. A TU i TU możecie poczytać sobie fajny, krótki wywiad z moją bohaterką. Myślę, że dzięki takim ludziom, jak Mirella świat naprawdę robi się piękniejszy.

…bo jestem mamą

Z tymi świętami to zawsze problem

foto: pippalou A to, bo ktoś nie lubi, a to, bo trzeba się narobić, a to, bo rodzina, bo nie lubię tego czy tamtego, a tu trzeba być miłym i się uśmiechać. Co roku dwa razy do roku co najmniej przed Bożym Narodzeniem i przed Wielkanocą w radio, którego słucham wybucha dyskusja na temat tego, jak spędzić święta, żeby nie zwariować. Dzwonią słuchacze i udowadniają wyższość świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy i odwrotnie. Opowiadają, jak to ciężko spotkać się z rodziną bliską i daleką lub wręcz przeciwnie udowadniają, że takie spotkania to nieprzecenione dobro. Jedni cenią tradycję, inni twierdzą, że czas najwyższy wyrwać się z jej okowów. Jedni upatrują sensu czysto religijnego, inni się wstydzą, że żyją w takim zaścianku i tego, że Polska to kraj wyznaniowy. Itp, itd. A wszystko to oczywiście z pełnym przekonaniem o swojej racji. Niby kulturalnie, a jednak trudno się tego słucha. A ja się pytam: a po co w ogóle na ten temat dyskutować? Lubisz święta? Twoja sprawa. Nie lubisz, zupełnie tak samo. A obchodź je sobie, jak chcesz, dogadaj się z rodziną, albo ją olej. Nikt Ci niczego przecież nie narzuca. Wierzysz, że Jezus się narodził, umarł i zmartwychwstał? Cudownie. Chcesz, żeby inni w to uwierzyli? Żyj tak, jak ci nakazał i nic więcej, nie udowadniaj niczego na siłę. Nie wierzysz w te brednie? Też dobrze, wolno Ci, ale nie udowadniaj z kolei, że ten, który wierzy to imbecyl i półgłówek. I w ogóle spędzaj sobie święta jak chcesz i pozwól innym robić to samo. Mam czasami wrażenie, że moi rodacy muszą bezwzględnie wypowiedzieć się na każdy możliwy temat, a robią to zawsze święcie przekonani o swojej racji. Uważają, że ich racja to ta jedyna, do której zobowiązani są dostosować się wszyscy pozostali. Zabawnie wypadają w tym kontekście sytuacje ze składaniem życzeń świątecznych. Jeszcze kilka lat temu można było bezkarnie powiedzieć: wesołych świąt i nikt się nie obraził, dzisiaj człowiek gryzie się w język, bo może ktoś nie obchodzi tych świąt. Tylko, co złego jest w tym, że życzę komuś, żeby było mu wesoło? Co chwila przecież ktoś mówi mi: miłego dnia. Czy powinnam się na niego obrazić, bo akurat jest mi smutno? Tym bardziej, że wszyscy ci oponenci, których znam, stawiają w domu choinkę, a w Wielką Sobotę idą z koszyczkiem do kościoła… A czym byłoby dzieciństwo bez świąt? Jakie byłyby nasze wspomnienia, gdyby nie było w nich świąt?

Wielka sztuka na wyciągnięcie ręki

…bo jestem mamą

Wielka sztuka na wyciągnięcie ręki