…bo jestem mamą

Na dole fiołki

foto: taliesin Wiosna już, mam nadzieję, tuż tuż i przypomniało mi się, co kiedyś przeczytałam o fiołku. Dzisiaj zobaczyłam pierwsze kwiatki, więc może zastanowię się nad ich wykorzystaniem? Chociaż pewnie lepiej będzie znaleźć jakieś mniej zakurzone miejsce, las, albo łąkę. Od dziecka lubię fiołki, bo pięknie pachną, są takie delikatne i śliczne, no i kojarzą mi się z wiosną, którą uwielbiam. Nie wiedziałam jednak, że oprócz tego, że są takie piękne, mają również jakieś działanie lecznicze. W zasadzie, to okazuje się, że chyba większość roślin, także tych bardzo popularnych, ma jakieś dobroczynne dla ludzkiego organizmu właściwości. Fiołek jest do wykorzystania w całości, zarówno kwiaty, łodygi, jak i liście mają swoje zastosowanie. Trzeba je najpierw wysuszyć w ciemnym i przewiewnym miejscu, a później z suszu przygotować wywar ( zupełnie, jak u Baby Jagi). Wywar stosuje się w zapaleniu oskrzeli, katarze, kaszlu – służy jako środek wykrztuśny. Dla dzieci można przygotować syrop zasypując świeże kwiaty cukrem. Fiołek pomaga w niektórych chorobach skóry, kamicy nerkowej, gośćcu, dnie moczanowej. W połączeniu z innymi ziołami pomaga jeszcze w innych schorzeniach Ze świeżych kwiatów, tyle, że już nie metodami domowymi, uzyskuje się piękny olejek eteryczny, który można wykorzystać w aromaterapii. Pewnie nikt z nas, albo niewielu miałoby czas na samodzielnie zbieranie, suszenie, przygotowywanie mieszanek i wywarów ( pewnie zresztą i tak szkoda by mi było zniszczyć te śliczne kwiaty), ale można przecież kupić gotowe mieszanki w sklepie. A skoro ludzie od zarania dziejów wykorzystywali wszystko, co znaleźli, co kwitło, rosło, dało się wykorzystać, to dlaczego nie skorzystać z ich mądrości? Przetrwali dzięki swojej wiedzy, bez syntetycznych witamin tysiące lat. Może jednak warto?  

Mamo gdzie jesteś

…bo jestem mamą

Mamo gdzie jesteś

…bo jestem mamą

Na dole fiołki

foto: taliesin Wiosna już, mam nadzieję, tuż tuż i przypomniało mi się, co kiedyś przeczytałam o fiołku. Dzisiaj zobaczyłam pierwsze kwiatki, więc może zastanowię się nad ich wykorzystaniem? Chociaż pewnie lepiej będzie znaleźć jakieś mniej zakurzone miejsce, las, albo łąkę. Od dziecka lubię fiołki, bo pięknie pachną, są takie delikatne i śliczne, no i kojarzą mi się z wiosną, którą uwielbiam. Nie wiedziałam jednak, że oprócz tego, że są takie piękne, mają również jakieś działanie lecznicze. W zasadzie, to okazuje się, że chyba większość roślin, także tych bardzo popularnych, ma jakieś dobroczynne dla ludzkiego organizmu właściwości. Fiołek jest do wykorzystania w całości, zarówno kwiaty, łodygi, jak i liście mają swoje zastosowanie. Trzeba je najpierw wysuszyć w ciemnym i przewiewnym miejscu, a później z suszu przygotować wywar ( zupełnie, jak u Baby Jagi). Wywar stosuje się w zapaleniu oskrzeli, katarze, kaszlu – służy jako środek wykrztuśny. Dla dzieci można przygotować syrop zasypując świeże kwiaty cukrem. Fiołek pomaga w niektórych chorobach skóry, kamicy nerkowej, gośćcu, dnie moczanowej. W połączeniu z innymi ziołami pomaga jeszcze w innych schorzeniach Ze świeżych kwiatów, tyle, że już nie metodami domowymi, uzyskuje się piękny olejek eteryczny, który można wykorzystać w aromaterapii. Pewnie nikt z nas, albo niewielu miałoby czas na samodzielnie zbieranie, suszenie, przygotowywanie mieszanek i wywarów ( pewnie zresztą i tak szkoda by mi było zniszczyć te śliczne kwiaty), ale można przecież kupić gotowe mieszanki w sklepie. A skoro ludzie od zarania dziejów wykorzystywali wszystko, co znaleźli, co kwitło, rosło, dało się wykorzystać, to dlaczego nie skorzystać z ich mądrości? Przetrwali dzięki swojej wiedzy, bez syntetycznych witamin tysiące lat. Może jednak warto?

…bo jestem mamą

Która mama lepsza?

foto: natepowers Tak mnie ostatnio jakoś naszło po lekturze kilku blogów, kilku wizytach na różnych forach, z powodu kilku zasłyszanych rozmów. Niby jesteśmy nowoczesne, niby nie dziwią nas celebrytki, które grubo po 40 obnoszą się z brzuszkami, niby jesteśmy tolerancyjne i niby nie rościmy sobie prawa do racji we wszystkim. A jaka jest rzeczywistość? Wystarczy poczytać i posłuchać. Mama po 40: – wygląda inaczej niż młodsze mamy – nie może tyle, co młodsze mamy, no chyba, że jest w dobrej kondycji – nie wypada jej robić tego, co robią młodsze mamy – rozsądniejsza, bo z większym doświadczeniem – bardziej odpowiedzialna i kochająca Mama po 20: – młoda i atrakcyjna, często modnie ubrana – może biegać, jeździć na nartach, skakać do basenu, albo w gumę… – może wygłupiać się, jak chce, bo właściwie wszystko jej jeszcze wypada – często mało odpowiedzialna, bo ciągle jeszcze głupoty jej w głowie – niedoświadczona, więc i popełnia więcej błędów Ile w tym wszystkim prawdy? I ile jest jeszcze tego rodzaju schematów  i stereotypów? Czy mama po 40 nie może być atrakcyjna i trzymać świetną formę? Czy mama nastolatka nie potrafi być odpowiedzialna za swoje dziecko czy nie może być rozsądna? To przecież nie jest kwestia wieku. Każda mama bez względu na wiek popełnia mnóstwo błędów, chociaż każda stara się najlepiej jak potrafi. Błędy są po prostu wpisane w bycie matką. Pewnie, że mając 40 lat nie masz już takich możliwości jak 20 lat wcześniej, chyba, że intensywnie uprawiasz jakiś sport i dbasz o siebie w sposób perfekcyjny, ale to wcale nie oznacza, że nie możesz z dzieckiem wybrać się na wycieczkę rowerową, albo pójść na basen. A, że ubierasz się inaczej niż młode mamy? Taki masz styl. Dobrze jest mieć własny styl. To, że masz 40 lat wcale nie oznacza, że jesteś mądrzejsza niż 20 lat wcześniej, chociaż w zasadzie powinnaś. Czy jako czterdziestolatka jesteś bardziej cierpliwa niż dawniej? Może tak, może nie. Czy mając 40 lat wiesz lepiej, co jest dla dziecka najlepsze niż wiedziałabyś to mając lat 20? Jeden fakt pozostaje bezsprzeczny, Twoje dziecko prawdopodobnie wcześniej niż dziecko mamy dwudziestolatki będzie musiało sobie radzić samo. I to może jest w tym wszystkim najsmutniejsze, ale z drugiej strony, masz motywację do tego, żeby być naprawdę super mamą i dać mu z siebie jak najwięcej. Każda mama bez względu na wiek jest najlepsza, jeśli kocha. I tyle.

…bo jestem mamą

Nie potrzeba tableta

foto: greyerbaby Koleżanka znów nas nawiedziła. Tym razem jednak na pytanie: czy możemy włączyć kompa, odpowiedziałam twardo, że nie mogą i pora zająć się czymś innym niż komputer. O dziwo nie było właściwie protestów, a po chwili w moim domu grała orkiestra. Trochę zepsuta, plastikowa, terkocząca zabawka robiła za kastaniety, dwa garnki za perkusję. Malutkie, elektryczne, dziecięce organy też brały udział. Skrzypce leżały przygotowane, ale nie wypaliły. Okazuje się, ze mój ostatni tekst, to jedna, wielka przesada i z dziećmi wcale nie jest źle. Może po prostu trzeba troszeczkę podpowiedzieć i własnoręcznie  wyłączyć te wszystkie trajkoczące media? Bo one, znaczy  dzieci, wcale nie potrzebują aż tak bardzo, jak mogłoby się zdawać telewizji, komputera, telefonu. Żeby nie było, przeszła mi przez głowę myśl: rany, po co mi to było? Co lepsze? Może jednak komputer? Broń Boże. Wystarczy trochę podglądnąć, jak wspaniale bawią się te maluchy. A niech sobie trochę pohałasują.

…bo jestem mamą

Gadżety górą?

foto: FidlerJan Ostatnio coraz częściej w naszym domu jest więcej niż dwoje dzieci. Przychodzą koleżanki. Raz do młodszej, raz do starszej córki. Lubię to, ten harmider, zamieszanie, tupanie ( nie wiem tylko czy sąsiedzi też lubą to tak bardzo), nawet pozalewany soczkiem stół właściwie mi nie przeszkadza.Staram się dzieciom nie przeszkadzać, nie wtrącam się do ich zabaw i rozmów, chyba, że poproszą mnie o pomoc, albo interwencję. Obserwuję z boku i mam takie chyba nie do końca wesołe spostrzeżenia. Kiedy po pierwszym etapie radości z możliwości wspólnego spędzenia czasu, przychodzi moment, kiedy trzeba postanowić: co robimy dalej, po chwili nerwowych szeptów pada pytanie: mamo możemy pograć na kompie? Rzadko się na to zgadzam, albo zgadzam się na grę przez pół godziny. Nie, żebym była zacofana, albo żebym starała się nie dopuścić dzieci do zdobyczy techniki. Uważam jednak, że spotykają się nie po to, żeby razem siedzieć przed komputerem. To można robić, kiedy jest się samemu, kiedy nie ma nic ciekawszego do roboty. Pamiętam, że kiedy byłam dziewczynką, wymyślałyśmy z koleżankami różne historie. Bawiłyśmy się w szkołę, byłyśmy piosenkarkami, lekarzami i pielęgniarkami, sprzedawałyśmy ciastka z liści, kiedyś urządziłyśmy nawet teatrzyk kukiełkowy, do którego kukiełki same wykonałyśmy z tego, co było w domu.  To była naprawdę fajna zabawa. Grywałyśmy w gry planszowe, bawiłyśmy się miśkami w dom. Nie nudziłyśmy się Wszystkie koleżanki, które do nas przychodzą, mają swoje telefony i w te telefony co chwilę zaglądają. Po co? Czy ktoś dzwonił, ktoś napisał? Jakie pilne, nie cierpiące zwłoki sprawy mają 9 letnie dziewczynki? Zaglądają do swoich aplikacji. Może ziemniaczek potrzebuje zabawy, albo na Moviestraplanet koleżanka powiedziała cześć. Bo ja wiem? Nie wiem, jak moja córka zachowuje się w szkole, kiedy zabiera czasem telefon, w domu jeśli chce pograć, gra przez pół godziny i telefon odkłada. Czasem dzwoni do babci czy do koleżanki. Też jednak niespecjalnie wykazuje się kreatywnością w organizowaniu swojego wolnego czasu. Zbyt dużo zajęć? Zbyt dużo bodźców? Zbyt dużo gadżetów? To naprawdę fajne dzieci. Kiedy im się podpowie, podsunie pomysł, rozkręcają się, nabierają chęci, wykazują pomysłowością. Trzeba je jednak trochę popchnąć, pokazać, pobyć z nimi. Podczas warsztatów, które odbyły się kilka dni temu w szkole starszej córki, podczas których robiliśmy wspólnie ozdoby wielkanocne, najlepszą zabawą było wykonywanie kolorowych kwiatów z bibuły i klejenie piórek. Zajęcia żmudne, wymagające precyzji i cierpliwości. Na początku było trudno, bo piórka uciekały: mamo, nic mi się nie udaje, ja już nie będę robić, a bibuła za nic nie chciała się zmieścić do plastikowych słomek, które miały robić za kwiatowe łodyżki, ale w końcu wspólnymi siłami zrobiłyśmy dwie pierwszej klasy ozdoby i byłyśmy z siebie bardzo dumne. I nikt nie zaglądał do telefonu.

…bo jestem mamą

Dzieci nie lubią, kiedy się o nich opowiada

foto: KellyP42 Zabawne dialogi z dziećmi, prześmieszne anegdotki, jakieś drobne przejęzyczenia, potknięcia, nieporozumienia z mężem to wszystko, kiedy się czyta u kogoś wydaje się takie zabawne. Czasami zaglądam na różne blogi pisane przez mamy, albo przez tatusiów, albo przez oboje rodziców i rzeczywiście uśmiecham się. Widzę dziesiątki komentarzy pod wpisami i myślę sobie „ale mają fajnie, też by tak chciała”, no bo przecież, jak ktoś komentuje, znaczy, że mu się podobało. Zaraz jednak przychodzi refleksja, że przecież ja tego nie zrobię, nie opiszę tego, co dzieje się w moim domu. Odrobinę tak, czasem wspominam, jak choćby w ostatnim wpisie, ale staram się to robić tak, żeby nie wplątywać w to moich dziewczyn tak bezpośrednio. Już kiedyś pisałam o tym, a propos umieszczania zdjęć dzieci na blogu, ale tak naprawdę ta zasada dotyczy wszystkiego, co tutaj robię. Wiele razy już miałam ochotę napisać o czymś zabawnym, o czymś, co mnie wzruszyło czy rozczuliło, wiele razy miałam ochotę się pochwalić, ale jakoś mi niezręcznie. Gdybym to zrobiła, czułabym się, jak zdrajca. Nie neguję tego, co robią inni, każdy ma prawo do swoich decyzji i za nie odpowiada, to tylko moje własne odczucia i przemyślenia. Kilka razy zdarzyło mi się już ,zatrzymać wpół słowa, kiedy rozmawiałam na przykład z koleżanką w obecności jednej czy drugiej córki i opowiadałam o jakiejś zabawnej sytuacji, która nam, lub jej się przydarzyła, bo napotykałam błagalne, albo karcące spojrzenie mojego dziecka. Skoro więc moje dziecko nie chce, żebym opowiadała o nim komukolwiek w świecie realnym, to myślę, że rozgłaszania jego tajemnic w Internecie też by nie pochwaliło i nie byłoby szczęśliwe, gdyby na przykład dowiedziało się od koleżanki, że mamusia opisuje takie zabawne zdarzenia, ha, ha. Pamiętam,że kiedy moim rodzicom zdarzyło się czasami pokłócić, a właśnie mieliśmy wyjść z wizytą, to podczas wizyty zachowywali się, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Kiedy byłam już na tyle duża, że pewne rzeczy rozumiałam, bardzo mnie to dziwiło i zarazem drażniło i koniecznie chciałam się dowiedzieć, dlaczego tak się zachowują. Powiedzieli mi , że sprawy rodzinne, domowe, załatwia się w domu. Innym nic do tego, a także nie ma potrzeby obarczania ich sprawami, które ich w żaden sposób nie dotyczą. Myślę, że to jest bardzo mądra postawa do zastosowania na co dzień i warta rozważenia w kontekście naszych dzieci. One nie żyją na bezludnej wyspie. Nawet jeśli ich koleżanki nie czytają mojego bloga, mogą czytać go ich rodzice. A dzisiejsi rodzice, jak wiadomo niczego nie zostawiają dla siebie. A naprawdę niewiele trzeba, żeby stać się klasowym pośmiewiskiem, bo mamusia napisała, że Michałek tak śmiesznie zdejmuje majtki razem ze spodniami, a Weronika ciągle jeszcze nie potrafi powiedzieć kołdra, chociaż ma 9 lat, tylko ciągle mówi kordła… Jest takie powiedzenie: mój dom, moja twierdza czy jakoś tak.  Mnie ono bardzo pasuje i ja się pod nim podpisuję. Myślę, że o macierzyństwie i relacjach rodzinnych można pisać bez zdradzania intymnych, bądź co bądź, szczegółów. A jeśli komuś odpowiada mój punkt widzenia, to zawsze serdecznie zapraszam.

Nie lubisz swojego dziecka?

…bo jestem mamą

Nie lubisz swojego dziecka?

…bo jestem mamą

Płatki miodowe na śniadanie?

foto: hilarycl O śniadaniach do szkoły już było, to dzisiaj kilka słów o śniadaniach przed wyjściem do szkoły. Bo zawsze się staram, żeby moje dziewczyny przed wyjściem do szkoły i do przedszkola zjadły w domu śniadanie. Nie jest to nic wielkiego, raczej takie małe symboliczne śniadanko, ale chodzi o to, żeby dzieci nie wychodziły z domu głodne.  Wydaje mi się, że takie śniadanie najważniejsze jest o takiej porze roku jak teraz, zima, przedwiośnie, kiedy jeszcze rano jest ponuro wilgotno, wietrznie i nieprzyjemnie. Nawet małe śniadanie to odrobina energii. Zwykle dziewczyny chcą jakiś mały jogurt, ewentualnie serek. Czasem proszą o owsiankę, czasem robię kaszę mannę na mleku. Często jednak chcą płatki na mleku. I tu mam mały zgryz. Bo tyle tego w sklepach i w reklamach i wszystkie cudowne i wspaniałe, bogate w witaminy i odżywcze… A ja jakoś nie do końca w to wierzę. I dlatego ostatnio postanowiłam poszukać troszkę informacji na ich temat i oto co znalazłam, w skrócie oczywiście. Jakiś mądrala porównał niektóre z dostępnych na rynku płatków i wyszło na to, że jeśli już podawać dzieciom takie cudo, to najlepiej podawać te najtańsze i najsłabiej się prezentujące realowskie TIP-y. Bo mają najkrótszą listę składników, czyli, że brak w nich ulepszaczy. Poza tym mają najmniej kalorii i najmniejszą ilość tłuszczów ze wszystkich dostępnych na rynku płatków. Najwięcej mają także miodu w składzie, co sprawia, że dzieciaki po prostu je lubią. Podobno najmniejsza ze wszystkich dostępnych płatów jest w nich zawartość witamin. Są stosunkowo tanie. Jest trochę tych plusów. Można zaserwować takie śniadanko. Tymi witaminami się nie martwię, bo i tak, jak wiadomo, witaminy najlepiej dostarczać do organizmu  w naturalnej postaci. W zasadzie jednak staram się unikać tych gotowych produktów, bo mam czasem wrażenie, że chyba uzależniają. Swego czasu nie mogłam młodszej córki odzwyczaić od jedzenia zbożowych ciasteczek z mlekiem. Jadłaby to bez przerwy. A w tym jest przecież tyle cukru. Dlatego najlepiej jest, kiedy mam trochę czasu, żeby samodzielnie przygotować prostą śniadaniową mieszankę. To banalna sprawa. Płatki owsiane, trochę płatków kukurydzianych, jakieś ziarna słonecznika czy dyni, orzechy i suszone owoce. I odrobina miodu. I śniadanie gotowe. Obchodzimy się wtedy bez tych wszystkich gotowych, pełnych cukru i kalorii wynalazków

…bo jestem mamą

Co czytacie swoim dzieciom czyli ciekawe książki dla dzieci

foto: taliesin Jak już tu pewnie gdzieś kiedyś pisałam, lubimy sobie poczytać, a nasze lektury wypożyczamy w bibliotekach. Problem w tym,że czasami tracę orientację i nie bardzo wiem, co wypożyczyć. Bo mam jakieś takie wrażenie, że coś dziwnego stało się z literaturą dla dzieci. Współczesną literaturą. Kiedy pójdzie się do księgarni, półki wprost uginają się pod ciężarem pięknych, kolorowych książeczek. Jest ich mnóstwo i dla dzieci w każdym wieku. Problem tylko w tym, że kiedy chciałam kiedyś kupić baśnie Andersena, to udało mi się znaleźć jedynie jakieś opracowanie czy powiedziałabym raczej nawet wariacje na temat baśni Andersena. Z innymi klasycznymi pozycjami, jest zresztą to samo. Współczesna literatura dla dzieci jest w moim odczuciu jakaś dziwna. Dziwne postaci, dziwna, nierealna, straszna atmosfera, wszechobecne czary i magia, która inaczej niż w poczciwym Kopciuszku czy Królowej Śniegu jest głównym bohaterem. Ta literatura nie tylko w moim odczuciu jest dziwna i nieciekawa. Najlepszymi recenzentami są przecież dzieci i to one nie chcą tych książek ani czytać, ani słuchać. Dlatego takim uznaniem cieszą się w naszym domu pozycje bardziej klasyczne: Alicja w Krainie Czarów, Przygody Mikołajka, nieśmiertelny Kubuś Puchatek. Ostatnio wpadłam na pomysł przeczytania dzieciom czegoś, co sama uwielbiałam, co stoi dość sfatygowane na mojej półce. Czytamy Anię z Zielonego Wzgórza. Miałam trochę obawy, co do młodszej córki czy to dla niej, czy zrozumie, czy nie będzie się nudzić. Nie nudzi się. Każdego wieczora krzyczy, że pora czytania, mam natychmiast stawić się w pokoju. Przeżywa perypetie Ani i śmieje się z jej gadulstwa i fantazji. Starsza jest po prostu zakochana w historii, w Ani i przeżywa wszystko jeszcze dwa razy bardziej. I nie ma wcale znaczenia to, że to zupełnie inna epoka, całkiem inny język i zajęcia. Czasami pytają tylko czy wiem co znaczy takie czy inne słowo, powiedzenie. A przecież według dzisiejszych „standardów” taka książka to chłam. Żadnej wróżki, żadnego ratowania świata z opresji, żadnych wyjątkowych mocy. Zwykła dziewczynka, zwykli ludzie, zwykłe sprawy.. Czytamy co wieczór jeden rozdział, więc czasu na delektowanie się jest sporo. Polecamy Anię z  Zielonego Wzgórza, zabawa świetna. A Wy możecie polecić coś wartego przeczytania dzieciom? Może ja czegoś nie wiem?

…bo jestem mamą

Zostaje dziecko

foto: Arashdeep Moi rodzice się rozstali, moi rodzice się rozstają. Ile dzieci jest dzisiaj w takiej sytuacji? Mówi się, że nie ma sensu zostawać razem ze względu na dziecko, bo to dziecku i tak na dobre nie wyjdzie. Może to prawda, ale może warto czasem schować swoją dumę do kieszeni i spróbować się dogadać i jakoś wspólnie pociągnąć ten wózek. Jednak dla dobra dziecka. W końcu coś Was kiedyś połączyło. Nie myślę o sytuacjach ekstremalnych. Takich, kiedy nic już nie da się uratować. Kiedy jest alkoholizm, kiedy jest przemoc czy cokolwiek innego, co wyklucza dobro dziecka i w ogóle czyjekolwiek dobro. Myślę o takich sytuacjach, kiedy jedna ze stron na przykład uważa, że jest zaniedbywana. Kiedy jedna ze stron czuje się niedoceniana, kiedy jedna ze stron czuje, że jej życie nie wygląda tak, jak miało wyglądać, że nie jest takie o jakim marzyła. Spróbujcie się dogadać. To często jest przecież możliwe. Potrzebny będzie kompromis,potrzebne będą ustępstwa, potrzebna będzie może rezygnacja z części planów czy marzeń, ale być może uda się uratować to, co najważniejsze: poczucie bezpieczeństwa waszego dziecka. Być może uda się w perspektywie zyskać coś jeszcze? Przyznam się, że sama miałam kilka razy ochotę rzucić to wszystko w diabły, dałabym sobie przecież radę. Czułam się źle, czułam się niedoceniana, niekochana, zaniedbana. I pewnie tak było. Może było tak również po części z mojej winy. Chodzi mi o to, że najczęściej poddajemy się przy pierwszych kłopotach, jakie pojawiają się w związku, nie walczymy, nie próbujemy odbudować tego, co było ważne. Unosimy się dumą i zamiast rozmawiać, pokazujemy tyły. A wiecie co z tego zostaje? Małe, opuszczone i nieszczęśliwe dziecko. Całkowicie zagubione dziecko, które próbuje sobie dawać radę, tak, jak potrafi i najczęściej sprawia kłopoty: nauczycielom, wychowawcom, kolegom. Nie daje sobie rady ze swoimi emocjami, nie potrafi sobie poradzić z nauką i narasta w nim żal. Co się z nim stanie? Powiecie, że tyle przecież dzieci przeżyło podobne rozstania.Tak, to prawda, tylko co to zmienia? Wasze dziecko też pewnie jakoś da sobie radę, ale czy po to dawaliście mu życie, żeby je teraz na starcie zniszczyć, odebrać mu nadzieję? Ten wpis wziął się z obserwacji. Patrzę i widzę wokół takie właśnie nieszczęśliwe dzieci, jest ich całe mnóstwo i wszystkie mają problemy. I chociaż na zawołanie dostają nowy rower czy łyżwy, to tak naprawdę marzą tylko o jednym. Marzą o tym, żeby usiąść do stołu z obojgiem rodziców, pójść z nimi na spacer, porozmawiać o tym, co w szkole, przytulić się, posłuchać bajki. To, co dzisiaj napisałam, może wyglądać na stek głupstw, na bajania jakiejś naiwnej, nawiedzonej mamuśki. Jednak wszystko, co napisałam, wynika z moich doświadczeń i z obserwacji. Ludzie poddają się zbyt łatwo. A o miłość i rodzinę trzeba czasem walczyć, jak lew, żeby ocalić swoje małe.

…bo jestem mamą

To ty mamo masz marzenie?

foto: Carli Jean – Jak myślicie dziewczyny czy ja mam jakieś marzenie? – No tak, marzysz o tym, żebyśmy były grzeczne. – No tak, o tym też, ale o czym jeszcze? – Nie wiem, to czym marzysz? Mniej więcej tak, w skrócie, wyglądała moja ostatnia rozmowa z córkami. Przy tej okazji przypomniał mi się moment, kiedy zobaczyłam w swojej mamie człowieka, kobietę, która kiedyś czegoś chciała i o czymś marzyła. To był dla mnie niesamowity moment, jak uderzenie w głowę. Nagle zobaczyłam ją w zupełnie innym świetle, zrobiło mi się przykro, że nigdy wcześniej tego nie dostrzegłam. Kim jesteśmy dla swoich dzieci? Poświęcamy im wszystko i one widzą nas tylko przez pryzmat ich spełnionych oczekiwań. Często nie wiedzą nawet, jaką muzykę lubimy, że uwielbiamy chałwę, że naszym marzeniem było zagrać w teatrze na scenie. Nie wyobrażają sobie, że możemy się czegoś wstydzić, albo bać, że czasami mamy wszystkiego dość, albo chce się nam śmiać na głupim filmie. I tak sobie myślę: pewnie, że nie można obarczać dziecka swoimi problemami, ale chciałabym, żeby moje dziewczyny potrafiły odczuwać empatię w stosunku do wszystkich, także i do mnie. Mama też człowiek przecież. Dlatego zamierzam co jakiś czas o tym im przypominać i zamierzam realizować swoje pomysły. Niewielkie, bo wciąż one, córki moje, są najważniejsze, ale kroczek po kroczku jakieś małe marzenia będę realizować. W końcu, tak sobie myślę, fajnie jest pochwalić się, mamą, która robi coś ciekawego, może innego niż reszta mam.

…bo jestem mamą

Śniadanie do szkoły – niemałe wyzwanie

foto: iceman0 Dzisiejszy wpis to będzie wołanie o pomoc. Bo naprawdę już nie wiem, jakie śniadanie do szkoły dawać córce, żeby je chciała zjadać. Wiem, że prawdopodobnie większość rodziców uczniów tak ma, ale może znajdzie się ktoś, kto robi coś tak wyjątkowego, że dziecko zjada wszystko z uśmiechem? I może ten ktoś będzie mógł mi pomóc?Rozumiem, że zwykła, prosta kanapka może się dziecku znudzić, jeśli będzie musiało ją zjeść każdego dnia taką samą czy nawet podobną. Dlatego zaczęłam kombinować. Zamiast kanapki jogurcik, albo mały serek w pudełku. Pierwszy raz  wszystko zostało zjedzone, za drugim razem też, za trzecim wróciło do domu. Ok, znudziło się, rozumiem. No to wymyślamy coś innego. Pieczone w domu owsiane ciasteczka, do tego owoce, jakie córcia sobie zażyczy. Do obiadu wystarczy, bo przecież i tak nie zje za dużo, tym bardziej, że w domu zjada małe śniadanie. Sytuacja się powtarza. Raz i drugi śniadanie zjedzone, za trzecim wraca do domu. No, to pomyślałam, że może trzeba zapakować coś wyjątkowego. Pogrzebałam, poszukałam, jako, że sama talentu do przyrządzania jedzenia nie mam. I znalazłam bardzo fajną stronę Bento po polsku. Bardzo mi się spodobała ta idea, bo to i kolorowe i urozmaicone i może być zabawne. Takie w sam raz dla dziecka. Pokazałam, spodobało się, ba nawet spotkało z entuzjazmem. Wymyśliłyśmy wspólnie kompozycję do pudełka, tak, żeby było ładnie, smacznie i zdrowo trochę też. Sytuacja się powtórzyła. Dwa razy śniadanie został zjedzone, za trzecim wróciło do domu. Na moje nudne pytanie odpowiedź brzmi różnie: bo nie byłam głodna, bo nie było czasu(?), bo na przerwie pisaliśmy(?), bo zapomniałam. A może byś mi mamo dawała takiego słodkiego precla, jak ma moja koleżanka? Słodki precel to nic innego, jak pączek. Raz można zjeść, ale przecież nie codziennie. No i nie wiem. Całkiem bez śniadania do szkoły dziecka przecież nie wypuszczę, ale po całym dniu leżenia w plecaku, kiedy to nieszczęsne śniadanie wraca do domu, to już nawet zjeść się niczego nie daje, a wyrzucić jedzenie jakoś bardzo mi ciężko. Dobrze, że jest pies, on się tym teraz zajmuje i czuje się najwyraźniej szczęśliwy. I co, możecie coś poradzić? Macie jakiś swój sprawdzony sposób?

Dziękuję za dobre rady

…bo jestem mamą

Dziękuję za dobre rady

…bo jestem mamą

Mały – wielki gest

foto: ccmackay Moje dzieci się rozchorowały, jak wiele w ostatnim czasie. Rolę opiekunki przejął tym razem Tatuś. Mnie przypadł w udziale obowiązek zarejestrowania wizyty w poradni. Udałam się więc do miłych pań w rejestracji. Wszystko tu jest stare oprócz komputerów i niedawno wymalowanych obrazków na ścianach. Kolejka okropna, poczekalnia pełna kaszlących i kichających maluchów. I tak stojąc sobie w tej kolejce dokonałam odkrycia. Poważnie. Zobaczyłam prosty gest, który sprawił po pierwsze, że mój dzień był o wiele lepszy niż się zapowiadał, a poza tym uświadomiłam sobie, jak niewiele jest takich prostych, ważnych gestów w naszym codziennym życiu. O co chodzi? Kiedy stałam w kolejce, a pani z rejestracji poszukiwała kartoteki mojej córki, weszła nasza pani doktor. Podeszła do szafy pełnej szuflad i w jednej z nich zaczęła czegoś szukać. Pani rejestratorka przycupnęła na dole. Pomyślałam w tym momencie: o rany walnie się w głowę, kiedy będzie chciała wstać. I w tej chwili pani doktor zasłoniła dłonią kant szuflady, którą wyciągnęła. Nie macie pojęcia, jak mnie ten gest wzruszył. Zwykły gest, ale zastanówcie się, jak mało ich jest w dzisiejszym świecie. Żeby go wykonać, trzeba pomyśleć o drugim człowieku. Ile razy w ciągu dnia myślimy o kimś innym poza naszym dzieckiem, mężem, samym sobą? Ludzie wszędzie chcą być pierwsi, zawsze coś im się należy, walczą o swoje, nie dadzą się wykiwać, nie dadzą sobie w kaszę dmuchać itd. itp. I fajnie, tyle, że przy tym nie patrzą na to, że kogoś popchną, że kogoś wykorzystają, że mogą komuś zrobić przykrość, albo go skrzywdzić. Tacy jesteśmy my dorośli i takie są nasze dzieci. To z jednej strony smutne, że coś, co w zasadzie jest naturalne i dobre, staje się powodem do rozwodzenia się nad tym, a z drugiej daje powody do optymizmu, że może nie do końca jeszcze jest źle. Tyle, że już dzisiaj chyba specjalnie trzeba uczyć dzieci zachowań, które jeszcze niedawno były czymś naturalnym, bo one często mam takie wrażenie, nie wiedzą, że w ogóle można komuś okazać zrozumienie lub okazać zainteresowanie jego sprawami. A propos przypomniała mi się właśnie historia, którą usłyszałam od mamy  jednej z koleżanek starszej córki. W jednej ze szkół wychowawczyni w swojej klasie wprowadziła taki zwyczaj, że w jeden dzień tygodnia odbywa się losowanie. Każdy losuje imię jednego z kolegów, dla którego przez kolejny tydzień stara się być miły, dobry i pomocny. Dzieci nie wiedzą kto kogo wylosował, wszystko ma się odbywać bezinteresownie, bez oczekiwania na wdzięczność czy ewentualną nagrodę. Idealnie oczywiście nie jest, ale metoda podobno daje dobre rezultaty. W porównaniu u z innymi klasami, ta wypada bardzo dobrze. Podoba mi się ten pomysł, jest to jakiś sposób na to, żeby nauczyć dzieci współżycia, współpracy i poszanowania drugiego człowieka. Skoro rodzice o tym zapominają skupiając się na innych aspektach życia, dobrze, że w tym przypadku znalazł się ktoś, kto się tym zajął. A jeśli kogoś takiego nie ma?  To w takim razie każdy kto może, powinien sam wykonywać dobre gesty wobec napotkanych ludzi, małych i dużych. Na zasadzie: „Chcesz zmienić świat, zacznij od własnego domu” przysłowie chińskie

…bo jestem mamą

Wszystkie dzieci nasze są

foto: MarcusScottReed Może jestem trochę dziwna, ale wychowując swoje dzieci martwię się przy okazji o inne dzieci. Dlaczego? Bo moje dzieci mają z nimi bliski kontakt. Są koleżankami i kolegami z klasy, grupy przedszkolnej. To jest mniej skomplikowane niż mogłoby się wydawać po moim zagmatwanym wprowadzeniu. Idzie po prostu o to, że dzieci, które mają, powiedzmy sobie, trudny charakter codziennie spędzają część dnia z moimi dziećmi. I mają na nie bezpośredni, a czasem pośredni wpływ. Bo imponują, bo dowodzą grupie, bo oceniają i wydają opinie, bo lubią dokuczyć, bo bywają złośliwe. Na szczęście z innymi cechami się nie spotkałam i mam nadzieję, że się nie spotkam. Martwię się tymi dziećmi dla nich samych również. Ze względu na to, że mam córki, mam więcej do czynienia z dziewczynkami. Naprawdę przykro mi patrzeć na słodkie, malutkie, niewinne twarzyczki, których właścicielki po prostu próbują sobie poradzić. Prawdopodobnie, bo psychologiem nie jestem, mają już teraz zaniżone poczucie własnej wartości i w jakiś instynktowny sposób próbują się ratować. A, że nikt niczego ich nie nauczył, wydaje im się, że najlepszym sposobem jest narzucić innym swoje zdanie i sposób myślenia, sterroryzować, podporządkować, bo wtedy są ważne, coś znaczą. I od początku idzie za nimi etykietka: a to ta, no czego tu można się spodziewać i zwykle tym słowom towarzyszy machnięcie ręką. Już zresztą pisałam o tym kiedyś TUTAJ. Dzisiaj piszę z tego powodu, że właśnie zastanawiam się nad tym, jak zareagować w pewnej konkretnej sytuacji. Nie opowiem jakiej, bo nie uzgodniłam tego z córką, zresztą to nie ma w zasadzie znaczenia. Chodzi o to, że córka nie potrafi sobie za bardzo poradzić z sytuacją, która ma od jakiegoś czasu miejsce w klasie. Sytuacja  w zasadzie niewinna, ktoś mógłby powiedzieć, że robię widły z igły, ale moje dziecko bardzo to przeżywa. A koleżanka, która jest powodem jej zmartwienia, to właśnie jedna z tych pozostawionych samych sobie dziewczynek. A żeby było śmiesznie moje dziecko i ona tak naprawdę się lubią. Rozmowa z jej mamą nie wchodzi w rachubę, bo prostu nigdy kobiety nie widzę, nie wiem, jak wygląda. Z kim porozmawiać? I co właściwie powiedzieć. Nie chcę sprawić, żeby mała ponosiła konsekwencje, tzn. powinna się dowiedzieć, że robi źle, ale nie chodzi mi oto, żeby ją w jakiś sposób karać. Chciałabym, żeby miała szansę i jednocześnie nie chcę, żeby moja rozmowa czy z nauczycielem czy pedagogiem miała jakiś niedobry wpływ na moją córkę. Jeśli nie zareaguję, nic pewnie się nie zmieni. I jestem w kropce. Prawdopodobnie zaproponuję, żeby córa zaprosiła małą do domu i z nią spróbuję sobie pogadać od serca.Może to pomoże? Może zaproponuję wspólne odrabianie lekcji, może jakiś wspólny spacer? Wiem, że te dzieciaki garną się do ludzi, którzy okazują im zainteresowanie ( i to też jest dla nich bardzo niebezpieczne, bo są całkowicie bezbronne i przecież naiwne). Nie chcę wchodzić w niczyje kompetencje, ale mam wielką potrzebę zrobienia czegoś.