Zosia i Filip 2015: 25/52, 26/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 25/52, 26/52

Ostatnio jakoś ciężko mi się ogarnąć i usiąść nawet na chwilkę i wybrać te dwa najlepsze, najfajniejsze, najważniejsze, najlepiej obrazujące ostatni tydzień zdjęcia. Szykujemy chrzciny Zosi i każdą wolną chwilę staramy się poświęcić na dopinanie wszystkiego na ostatni guzik. Nie jest to łatwe z wiecznie uczepionymi nogi potworami, ale jakoś powoli, powolutku dążymy do celu...A dzieci?Zosia się toczy, turla, przekręca, przeczołguje... Sekundki nie uleży w jednym miejscu... Przemierza cały salon w dwie minuty... Głównym celem i obiektem umiłowania stała się Bestia... Na jej widok Zośka aż piszczy... Fifi, gdy nie ma akurat swoich smutków, a raczej dużych rozpaczy, szaleje, szaleje, szaleje... Humor mu dopisuje głupawy... Pomysły ma przeróżne... Ciężko za nim nadążyć, a nastrój zmienia mu się średnio co parę sekund... Przyznam, że ostatnio coraz ciężej opanować te dwa malutkie, ruchliwe potworki... Zwłaszcza, że jak to mówią, z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Czasem brakuje sił fizycznych, czasem psychicznie ma się już dość, ale nie oddałabym ani jednego dnia z dzieciakami za wszystkie skarby świata. Gdy już znajdę wieczorkiem chwilkę, gdy siądę i przeglądam zdjęcia, nie mogę się nadziwić, że to my, ja i M., stworzyliśmy takie cuda...

Sen nocy letniej...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Sen nocy letniej...

A raczej bezsen...Ostatnie dwa tygodnie mam wrażenie, że żyję siłą rozpędu. Noce krótkie, szkoda ich na sen. Z takiego założenia wychodzą moje drogie dzieci. Zapewniają mi nieustającą imprezę. Tańce, hulańce, swawole. Raz jedno, raz drugie, a od czasu do czasu oba na raz. Śpiewy, wrzaski i wędrówki, co by matka przypomniała sobie dawne czasy, gdy po nieprzespanej nocy z marszu ruszała do roboty. Nie trzeba mi alkoholu, by codziennie mieć uczucie kaca, jak po najlepszej popijawie w życiu. Zosia, jak rasowa kobitka, rozrywkowa jest bardzo. To ona zapewnia nam oprawę muzyczną nocnych hulanek. Śpiewy trwają zazwyczaj około dwóch godzin, potem następuje godzinna przerwa na odpoczynek, by zacząć od nowa. Matka w tym czasie z mocno bijącym sercem oczekuje dalszego ciągu. Nie zmruży oczu nawet na sekundę, bo każdy ruch małej artystki może prognozować ciąg dalszy występu, a stres spowodowany obawą przegapienia choćby sekundki, nie pozwala jej zasnąć. Fifi natomiast, to straszny zazdrośnik. Niby dlaczego tylko Matka ma mieć możliwość podziwiania talentu wokalnego jego siostrzyczki. Gdy jest za cicho postanawia sprawdzić czy aby na pewno nie przegapi żadnej zośkowej arii. A gdzie najlepiej się nasłuchuje, jak nie w łóżku mamowym? I w ten sposób, gdy Zosia śpi spokojnie, mogę się spodziewać odwiedzin Fifula w moim wyrku. On za to jest nocnym tancerzem. Figury, wygibańce, szpagaty i wymachy. Wszystko to mam zapewnione na niewielkim metrażu łóżka swego. Zakwasy, ból karku, odgnioty, a i czasem siniaki. To wszystko mam w gratisie po nocy z moim synkiem - akrobatą.  Raz na jakiś czas mamy podwójne szczęście i następuje kumulacja. Fi w końcu doczekuje się swojej upragnionej pieśni zośkowej i mam dwa balujące bobasy w sypialni. Wtedy, to już wkracza M. i balet rozkręca się na całego. Nie powie, jest wesoło. Jedno się drze, drugie skacze, a M. załamuje ręce. A co potem? Poranek żywych trupów... dwóch trupów, bo dzieciaki energię czerpią chyba z powietrza...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Niezorganizowana organizacja...

Gdy się człowiek stara, spina i napina, to może być pewien, że coś się nie potoczy po jego myśli. A jak stara się matka dwójki dzieci, żona męża nieidealnego, to pewność jest bardziej niż pewna. Albo coś pójdzie nie po jej myśli, albo wcale się nie uda.Zosia niedługo kończy 6 miesięcy i czas najwyższy dziecinkę ochrzcić. Jako, że pomocy znikąd spodziewać się nie można, musimy sobie ze wszystkim poradzić sami, a w zasadzie radzę sobie ja, a M. od czasu do czasu pomaga w realizacji. Od samego początku wiedziałam, że nie wszystko wyjdzie idealnie, nawet się z tym pogodziłam, ale staram się zrobić wszystko, by tego ideału było jak najbliżej. Staram się do wszystkiego podchodzić racjonalnie, ze spokojem, nie denerwować się, bo przecież wielu rzeczy nie jestem w stanie zmienić...No i tak.Chrzestna chrzestną nie będzie, bo formalnie być nie może. Zacisnęłam zęby, będzie tylko chrzestny, a nie chrzestna będzie pełnić tę funkcję honoris causa. Nasłuchałam się już pretensji na ten temat, zacisnęłam zęby jeszcze mocniej i przyjęłam sprawę tak, jak się ma.W hotelu, w którym chcemy urządzić obiad po chrzcinach już nie pracuje poprzednia menadżerka, a z obecną ni jak nie mogę się dogadać. Proszę o wysłanie proponowanego menu, otrzymuję trzy razy pustego maila, za nic nie mogę się dowiedzieć, czy na sali będzie inna równoległa impreza czy będziemy sami i tak w zasadzie już sama nie wiem, czy mamy tą rezerwację czy nie.W przypływie entuzjazmu wybrałam się na zakupy, żeby zakupić dla siebie kreację. Wróciłam z sukienką w rozmiarze 40 (noszę 36, w porywach 38), na szczęście zaniżonym 40 i z żakietem, który ledwo zapina mi się w biuście. Wszystko kosztowało majątek, ale w cenie miałam zachwyty wszystkich tam obecnych.Załatwiamy formalności... Przyjechała opiekunka, ze swoimi dziećmi, żeby pilnować naszych dzieci... W ostatniej chwili musieliśmy zabrać Zośkę, jedziemy w korkach 40 minut, zasiadamy i co? I nic. Nie mamy zośkowej metryki. Nic nie dają zapewnienia, że dowieziemy. Tylko się uśmiechnęłam i wyszłam. Przyjedziemy we wtorek, nic się nie stało... Ale tak naprawdę mój misterny plan znów ulega zmianie... Mam wrażenie, że kiedyś głowy zapomnę, a mój równie przytomny Małżonek tego nie zauważy...Spokój, spokój, spokój... Mamy jeszcze ponad dwa tygodnie, wszystko się załatwi... Przecież nie wszystko jest źle... W końcu przecież będziemy chrzcili Zofię tam, gdzie chcemy. Udało się bez problemu załatwić zgodę... No i taką śliczną sukienkę kupiliśmy bohaterce wydarzenia. Będzie wyglądać pięknie... Będzie super, bo to Zosi i nasz dzień... Uspokajam się, przymykam oczy na niepowodzenia i niektóre niedociągnięcia i lecę dalej z odhaczaniem spraw...Najgorszej przeprawy i kompromisów i tak spodziewam się przy zapraszaniu gości... Będzie się działo...

Mazury z dzieckiem...Willa Dwa Jeziora

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Mazury z dzieckiem...Willa Dwa Jeziora

No i udało się. Zaplanowaliśmy, pojechaliśmy, wróciliśmy. Mamy za sobą weekend na Mazurach. Ze wstydem przyznam, że byłam tam pierwszy raz, ale od razu się zakochałam. Nie wiedziałam, że są w Polsce miejsca tak piękne i tak spokojne, jak to, gdzie się zatrzymaliśmy. M. na Mazurach bywał często, ale tylko przejazdem i, jak sam mówi, nigdy nie widział żadnego jeziora.Gdy dawno temu zobaczyłam wiadomość, że organizowane są Mazurskie Spotkania Blogerów, troszkę niepewnie napisałam maila i czekałam. Przyznam, że gdy dowiedziałam się, że nie załapałam się na listę, troszkę odetchnęłam z ulgą, ale potem okazało się, że mogę pojechać na spotkanie z listy rezerwowej i wystraszyłam się nie na żarty. Przecież to aż 400 km. Nawet nie chciałam myśleć ile będziemy jechać, gdzie się zatrzymamy i jak damy radę w hotelu z dwójką rozdarciuchów. M. jednak pomysł podłapał i zaczęło się kombinowanie co i jak. Podstawową sprawą oczywiście było znalezienie miejsca, gdzie się zatrzymamy. Czegoś przyjaznego dzieciom, ale i miłego dla nas. Gdy już w końcu znaleźliśmy coś, na co aż ślinka nam ciekła, okazało się, że nie ma wolnych pokoi ani domków. Już mieliśmy odpuścić, odwołać całą akcję, gdy Natalia, jedna z organizatorek spotkania, podrzuciła mi nazwę Willa Dwa Jeziora. I to był strzał w dziesiątkę. Długo się nie zastanawialiśmy, zadzwoniliśmy, zarezerwowaliśmy i pozostało nam tylko czekać wyjazdu. Ja jednak ciągle żałowałam poprzedniego hotelu, plaży, basenu, SPA. Jak się potem okazało, niepotrzebnie, bo Willa Dwa Jeziora może nie ma tego wszystkiego, ale ma wiele innych atutów, które sprawiły, że pobyt z dwójką dzieci był na pewno łatwiejszy i będziemy go miło wspominać.Na początku obawiałam się, że forma pensjonatu nie do końca przypadnie mi do gustu. Wspólna kuchnia, sala śniadaniowa, integracyjne ogniska...,  to coś, czego zazwyczaj unikałam. Niestety, właścicieli i pracowników Willi nie da się nie polubić od razu. To bardzo sympatyczni ludzie i niesamowicie starają się by pobyt był przyjemnością. Willa działa od paru miesięcy więc nie wszystko jeszcze jest dopracowane, ale widać, że właściciele są otwarci na sugestie i chcą się cały czas udoskonalać. A zaczepki o samopoczucie czy zagajanie rozmów są tak spontaniczne i niewymuszone, że nawet mi się one spodobały. Atmosfera jest rodzinna i gdybym została tam jeszcze dłużej, to poczułabym się jak w domu.Niewątpliwym atutem jest położenie. Kal to półwysep, na którym nie ma prawie niczego. Położony między dwoma jeziorami jest bardzo cichy. O poranku słychać tylko ćwierkanie ptaków, a w nocy cisza aż kuje w uszy. Mimo, że dzieci nas nie oszczędzały i urządzały nam pobudki bladym świtem, wysypiałam się tam o niebo lepiej niż w mieście. A widok? To niesamowite wstać rano, wyjść na balkon i zobaczyć pustkowie... łąki, lasy, pola... nic więcej. Coś takiego od razu skojarzyło mi się z wakacjami mojego dzieciństwa nad jeziorem Zagłębocze, które teraz jest niemal kurortem, a 20 lat temu świeciło pustkami. Zrobiło mi się błogo.Dobrym pomysłem też okazało się wzięcie apartamentu. A raczej dwóch pokoi z własnymi łazienkami, ale połączonych wspólnym przedsionkiem. W jednym pokoju rozgościliśmy się my, a w drugim zrobiliśmy sypialnię dla dzieci. Dzięki temu mogliśmy wieczorem pooglądać telewizor, spokojnie wziąć prysznic i odpocząć nie chodząc na paluszkach. Dzieciaki spały w drugim pokoju pod czujnym okiem kamerki, a my w końcu razem, we wspólnym łóżku, bo w domu z tym bywa różnie. W ogóle niania z kamerką na takim wyjeździe to bardzo fajny pomysł. Nam udało się dwa razy zejść na posiłek, gdy Zosia spała, ale cały czas mieliśmy ją na oku.No i najważniejsze co zdecydowało o wyborze Willi Dwa Jeziora to atrakcje i udogodnienia dla dzieci. Pierwszym kryterium była dostępność łóżeczek i o to w pierwszej kolejności pytaliśmy. Druga rzecz, która koniecznie musiała być, to plac zabaw. Fifi dziecko ruchliwe, wybiegać się gdzieś musi, a tutaj mieliśmy do dyspozycji ogromny plac wysypany piachem z domkami, zjeżdżalniami i zabawkami dla maluchów. Filipa czasem trzeba było wyciągać podstępem, tak mu się podobało. Trzecia sprawa, o której nawet nie marzyliśmy, to sala zabaw wewnątrz pensjonatu. Pomysł znakomity. W dodatku sala zabaw położona jest obok jadalni więc spokojnie można zjeść śniadanie czy obiad nie martwiąc się o malucha. Nam to rozwiązanie niesamowicie przypadło do gustu zwłaszcza, że z Fifim i spokojnym zjedzeniem posiłku bywa różnie.Na samym końcu okazało się, że mogliśmy skorzystać jeszcze z wanienki, podestu dla dziecka czy, na przykład, z nakładki na kibelek, ale zwyczajnie nie przyszło nam do głowy, by o to spytać, bo rzadko zdarza się, żeby w hotelach takie rzeczy były.Co tu więcej można dodać... można jechać z dzieckiem, można jechać bez dzieci, dla każdego znajdzie się coś miłego. Pokoje piękne, zadbane, okolica sielska, ja jestem zachwycona.  Właściciele oferują również inne atrakcje, z których my niestety tym razem nie skorzystaliśmy, ale przecież nic straconego. Jest to adres, który zostanie zapisany na naszej liście miejsc do odwiedzenia ponownie. Mi się już marzy tydzień w takim spokojnym miejscu, odpoczynek gdzieś, gdzie nie muszę ukręcać sobie non stop głowy za dzieckiem. Wiadomo, fajnie jest zwiedzać nowe miejsca, ale dobrze jest też mieć parę sprawdzonych, wypróbowanych i pewnych. Na Mazurach już jedno mamy.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Bunt dwulatka...

Bunt dwulatka, to coś, z czym chyba każdy rodzic musi się zmierzyć. To okres, gdy dziecko odkrywa, że jest odrębną jednostką i może mieć własne zdanie. Niestety, to zdanie manifestuje niejednokrotnie w taki sposób, że nas, rodziców, doprowadza to do rozpaczy. No bo z jednej strony chcemy wszystkiego co najlepsze dla naszego dziecka, nie chcemy by płakało, by było nieszczęśliwe, ale z drugiej strony nie możemy pozwolić sobie wejść na głowę, musimy stawiać pewne granice. My stawiamy granice, a dziecko się buntuje, bo do tej pory nikt niczego mu nie zabraniał. Nie jesteśmy w stanie poznać własnego słodkiego bobasa, bo krzyczy, złości się, uderza pięścią w stół. Zdarza się, że potrafi w tej złości próbować sobie zrobić krzywdę. Jesteśmy zagubieni, nie wiemy co robić. Okres taki trwa teoretycznie od około 18 miesiąca aż do 30 miesiąca. U nas zaczęło się prawie książkowo, bo gdy byłam w 8. miesiącu ciąży czyli Fi miał właśnie około 18 miesięcy. Na początku było delikatnie, aczkolwiek i tak uciążliwe, bo tu ciąża, potem małe dziecko i zbuntowany starszaczek. Potem chwilowa przerwa, cisza przed burzą, by ok drugich urodzin wybuchnąć na nowo z siłą i zaskoczeniem gromu z jasnego nieba. Na początek poszła odmowa jedzenia. Fi przestał jeść. Jakby nam na złość. Nic a nic. Z czasem coś tam zaczął jeść, nawet całkiem sporo, ale je tylko to na co ma ochotę i nadal potrafi się zaprzeć i mimo głodu nie ruszyć nic. Na nic zdają się moje akrobacje, kombinowania, jak nie chce jeść, to prędzej wpadnie w histerię niż otworzy paszczę przed łyżeczką.Kolejnym objawem było domaganie się tego co zakazane, a z czasem domaganie się dla samej idei. Nie ważne co, nie ważne po co, ważne, żeby to dostać i już. Kiedyś pokazywanie paluszkiem, teraz "o to", "daj to" są powtarzane od rana do wieczora, a gdy spotyka się z odmową wpada w złość. Krzyczy, rzuca się, uderza dłonią w stół lub ścianę, rzuca się na podłogę, rozrzuca zabawki.Na kolejny ogień poszło NIE. U większości dzieci, to właśnie wieczne NIE jest pierwszą oznaką buntu. U nas z racji tego, że Fifi nie chciał mówić nic, nie mówił też "nie". Ale gdy już do mówienia się przekonał to właśnie sławetne "nie" było pierwszym co powiedział. Teraz przeplata się z żądaniami. Czasem mam wrażenie, że toczy się między nami nieustająca walka. Ja chcę coś, on nie chce kategorycznie, żeby za chwilkę zażądać czegoś, czego mu nie wolno. Wieczne szarpanie się o coś. Podobnie jest, gdy Fi wymyśli sobie, że coś ma być zrobione w określony sposób. Nieważnie, że jest to niemożliwe bądź zwyczajnie bez sensu. On chce i już, a jak nie to znów złość, krzyki, agresja. I tak w kółko.I coś, co mnie osobiście frustruje niesamowicie. Niezdecydowanie. W każdej kwestii. W kwestii jedzenia. Stanie i pokazuje, "o to, o to", piętnaście rzeczy, i stoi, by w końcu wybrać, a gdy mu podam na talerzyk, to "nie". Ubieranie. Sam biegnie z konkretną koszulką, żeby przy próbie założenia wpaść w dziki ryk, wyrywać się i kopać. Spacer. Domaga się, przynosi buty, ciągnie za klamkę, a gdy wyjdziemy za drzwi zaprze się, powiesi mi na ręce i nie ujdzie nawet kroku. Podobnie jest z wózkiem, spaniem, zabawkami, przytulaniem, dosłownie wszystkim... Sam nie wie czego chce...Niby wiemy, że to taki okres, że w ten sposób kształtuje się osobowość naszego dziecka, że dla niego to też jest trudne, że teraz my powinniśmy stanąć na wysokości zadania i pomóc mu przez to przejść jednocześnie stawiając jasne granice. Teraz zaczyna się wychowanie przez duże W. Łatwo to wszystko powiedzieć, ale jak to wszystko przetrwać? Przeczytałam chyba milion artykułów i poradników na ten temat i to co się w nich powtarza, to cierpliwość i konsekwencja oraz spokój i opanowanie. Przyznam szczerze, że momentami aż mnie korci nawrzeszczeć na Filipa, zamknąć go w pokoju, w środku mi się wszystko gotuje, aż do tego stopnia, że łapię się na tym, że myślę, że nie lubię własnego dziecka. Ale jak widzę, że ono przecież też przeżywa swój własny dramat, to mam ochotę go przytulić. Nie ważne, że kopie i się odpycha. Może nie spowoduje tego, że nasze dziecko znów stanie się aniołkiem, ale na pewno nam wszystkim pomoże przetrwać ten trudny okres.I dodam jeszcze coś egoistycznego. Pozwólmy sobie czasem na chwilę oddechu, na ukojenie zszarganych nerwów. Nawet jeśli miałaby być to tylko herbatka z cytrynką wieczorem, gdy dzieciaki już usnął. To naprawdę pomaga spojrzeć pozytywniej na nowy dzień.

Zosia i Filip 2015: 23/52 i 24/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 23/52 i 24/52

Tydzień 23. to tydzień spacerów, pięknej pogody i jeszcze raz spacerów. Nasz rekord to 13 kilometrów, z przerwami, ale zawsze. Uwielbiam te nasze przechadzki. Wiadomo, czasem się któreś zbuntuje, ale na szczęście tylko na chwilę i zaraz wraca spokój i sielanka.Tydzień 24., to tydzień nudzenia się. Gorąco dawało się mocno we znaki więc spacery po mieście troszkę poszły w odstawkę i postawiliśmy na wycieczki poza miasto. Zalew Zemborzycki, Nałęczów, Zagłębocze. Troszkę nas nosiło.I mimo, że ostatnio przechodzimy jakiś kryzys, dzieci przechodzą swoje przełomowe okresy, ja nie dosypiam, M. się wkurza, to staramy się wyluzować. Przymykamy oko na niektóre fanaberie, nie przejmujemy się małymi wpadkami, staramy się miło spędzać czas.A kolejny tydzień też zapowiada się atrakcyjnie...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Głos niedoceniany...

Jestem osobą, która często podnosi głos. Nie, nie krzyczę, po prostu mówię głosem donośnym. Tak już mam i nawet czasami sobie nie zdaję z tego sprawy. Cechę tę odziedziczyłam po Tacie, który zawsze jak mówi, to krzyczy. Ze mną aż tak źle nie jest, ale często z mężem porozumiewamy się między pokojami i wtedy trzeba powiedzieć coś odrobinę głośniej. No i nie ukrywajmy, z dwójką wyjców w domu czasem trzeba się troszeczkę przekrzykiwać. Do dzieci też trzeba czasem stanowczo i zdecydowanie... o mężu już nawet nie będę wspominać.  Takie to oczywiste, że zawsze można ten głos podnieść podkreślając przy tym nasze żądania lub emocje. Że można zawołać i ktoś nas usłyszy.Takie oczywiste, a jednak okazało się, że nie do końca. Bo Matka się doigrała i głos straciła. No może nie do końca, bo szepty i poświstywania wydawać może, ale już do kuchni za mężem nie zawoła, nie krzyknie, by ostrzec przed czymś dziecko i nie pośpiewa Zośce przed snem. Nagle okazało się, że przeżycie nawet dnia bez głosu jest niezwykle uciążliwe. Bo jak na przykład dać dziecku znać, że czegoś nie może, gdy wydaje się z siebie jedynie żałosny jęk? Jak porządnie wkurzyć się na męża, który po piątej powtórzonej szeptem prośbie nadal nie reaguje? Jak z czułością przemawiać do płaczącej Zośki, gdy z gardła wydobywa się tylko złowrogie charczenie? I w końcu, jak na spacerze powstrzymać uciekającego buntownika, jak nie można krzyknąć stanowczego STOP?A gadanie do dzieci? Jak ja lubię gadać do dzieci i męża. Lubię nawijać non stop i bez przerwy. Na każdy temat. Lubię nawijać dzieciakom makaron na uszy, a z mężem lubię komentować bieżące tematy. A tu lipa, nie można, trzeba oszczędzać struny głosowe, żeby na stałe nie stracić tej tak potrzebnej umiejętności.No i tak od kilku dni funkcjonuję bezgłośnie. No może z wyjątkiem kaszlu, który objawił się po dwóch dniach milczenia i bywa uciążliwy zwłaszcza w nocy. Po odpoczynku bywa lepiej, ale w dzień, gdy gadam, gadam i gadam, a przynajmniej próbuję gadać znów pozostaje mi tylko szept, świst lub charczenie. I dopiero teraz doceniam tak oczywistą rzecz jaką jest głos. Bo niby jest i będzie... A co jeśli go zbraknie? Nie jest fajnie.

Takie dni...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Takie dni...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Moje marzenie na Dzień Dziecka...

Ostatnio w internecie podniósł się szum, bo ktoś śmiał głośno powiedzieć, że ma czasem zwyczajnie dość swoich dzieci. Wyrodna, zła, niekochająca... Pewnie, łatwo powiedzieć. Nie mam pojęcia, kto głosi takie sądy, bo na pewno nie inna matka. Nie matka, która od dwóch lat nie przespała w całości nocy, a noce z jedną pobudką może zliczyć na palcach jednej ręki. Nie matka, która w spokoju poleżeć mogła, gdy była w szpitalu przed urodzeniem pierwszego dziecka. Nie matka, która nawet na moment nie może przestać myśleć, planować, organizować, bo nikt inny za nią tego nie zrobi. Wiecie, ja kocham swoje dzieci. To najsłodsze istotki na świecie i najlepsze co mi się w życiu przydarzyło. Mam wrażenie, że gdy ich nie było, życie przelatywało mi między palcami, że marnowałam niepotrzebnie czas. Uwielbiam ten ciągły bieg, jestem z siebie dumna, że mimo przeciwności, daję sobie radę, ale nie oszukujmy się, to jest ciężka praca, praca, która bez odrobiny urlopu staje się męcząca..., nawet bardzo.Dziś Dzień Dziecka, a ja nie wiem, jak sprostam. Spałam dwie godziny, od 24 do 1 w nocy, potem długo, długo nic i godzinka z dzieckiem przy biuście od 6 do 7. A to nie pierwsza taka noc. Mimo, że codziennie kładę się z nadzieją, codziennie jest coraz gorzej. Zośka uznała, że spanie jest dla frajerów, nie tylko w nocy, ale i w dzień. Zmęczona jęczy, kwęczy, marudzi, ale zasnąć nie chce. Drzemeczka maks 20 minut to ostatnio norma. Nawet na spacer nie pomaga. Mam nadzieję, że to minie, ale z dnia na dzień jestem coraz bardziej nieprzytomna.A Fifi?Fifi jest kochanym dzieckiem, chodzi i powtarza "Koa ci" (Kocham Cię w jego języku), rozdaje buziaki, przytula się. Nawet dopisuje mu apetyt. Może trzeba się czasem za nim nachodzić, żeby zjadł, ale jak miska kaszy ginie w małej paszczy, to mi aż serce rośnie. Aż do czasu, gdy coś w niego nie wstąpi, póki na coś się nie uprze, nie wymyśli sobie czegoś. Wtedy wstępuje w niego mały, wredny bachorek. Na basenie, wyszedł szczęśliwy, dał się powycierać, siedział grzecznie, potem sam sobie włoski suszył, ja go ubierałam. Aniołek. Aż w pewnym momencie zobaczył otwartą szafkę. Po mokrej podłodze, między nogami ludzi, leci na złamanie karku, w ostatniej chwili go złapałam zanim przyciął komuś rękę trzaskając. Rzuca się, wierzga, posadzony na ławce wali głową w ścianę, ryczy, ludzie się patrzą, nie można go na moment puścić, a przecież rzeczy pochować, szafkę zamknąć. Ale w końcu się udaje, wychodzimy z szatni. Ale tam kolejne drzwi, kolejne wierzgi, głową w parapet, potem leży jak długi na ziemi, ciągnie się, wiesza na mnie, a mi brak siły. Gdy w końcu M. z Zośką kończą swoje basenowanie, zmęczona wciskam mu wyjca. Wstyd, bezsilność, chęć zamknięcia się w domu przed spojrzeniami mam "grzecznych dzieci" i komentarzami.Chciałam po dobroci, z uczuciem, czułością. Miałam nadzieję, że tym razem będzie inaczej...Wracamy do domu, wszystko mija, ja zapominam, wypuszczamy się na spacer wózkiem, ale Fi się nudzi, puszczam go na chwilę w parku, przecież on taki grzeczny, kochany syneczek mamusi... No i chyba nie muszę mówić, co się dzieje dalej... A w żłobku podobno taki grzeczny... i na spacery chodzi spokojnie, trzymając się wózka...Staram się, nastawiam pozytywnie, wstaję po nieprzespanej nocy, rzucam się w wir zajęć, żeby nie myśleć o zmęczeniu, żeby nie paść popołudniem i nie marnować czasu, zabieram towarzystwo na spacer, mimo, że sama ledwo powłóczę nogami. Połykam od czasu do czasu proszka przeciwbólowego, uderzeniowe dawki magnezu, bo ręce ze strasu chodzą, jak pijakowi. Siadam po turecku, biorę dwa głębokie wdechy i gromadzę pokłady cierpliwości. Tłumaczę, tłumaczę, tłumaczę. Przytulam, kocham, dbam, żeby nazajutrz znów przeżywać swój Dzień Świstaka. Zbieram w sobie wszystkie siły, żeby zorganizować nam jakoś czas, wycieczki, zabawy... Ale czasem mam zwyczajnie dość...Dziś Dzień Dziecka. Ja też jestem czyimś dzieckiem. Wiecie co mi się marzy z tej okazji? Jeden dzień dla siebie. Cały dzień i cała noc... Wiecie co bym wtedy zrobiła? Posprzątałabym spokojnie dom, zrobiła pranie, dobry obiad, może podgoniłabym pracę, wszystko w ciszy i bez pokrzykiwania Zofii albo Filipa pod nogami. Wieczorkiem nadrobiłabym zaległości internetowe i na koniec w końcu bym się wyspała... A rano znów obudziłyby mnie dzieci, a ja wróciłabym do tego, co tak naprawdę kocham... Do pracy na trzy etaty...PS.Prawda jest taka, że to wszystko normalne, że tak się zdarza, że macierzyństwo to sinusoida. Nie ma się czego wstydzić. Raz jest lepiej, raz jest gorzej. Teraz jestem niewyobrażalnie śpiąca i pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że dziś się wyśpię, a wtedy wszystko będzie łatwiejsze. A na razie czas spiąć pośladki i zorganizować dzieciom ich Dzień Dziecka, bo moje marzenie, to tylko marzenie... nierealne.

Zosia i Filip 2015: 21/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 21/52

Poprzedni tydzień upłyną nam pod znakiem wycieczki na Mazury. Atrakcji tam mieliśmy ogrom więc nic dziwnego, że dzieci od czasu do czasu były zmęczone. Aż mnie zdziwiło, że mimo zmiany miejsca i ogólnego chaosu,  Fifi bez problemu zasypia i przesypia całe noce, a nawet dwa razy padł jak muszka w dzień. Zosia natomiast w nocy budziła się tak jak w domu czyli niestety wyspać się nie dawała za bardzo, ale za to w dzień zasypiała znienacka i nic nie było w stanie jej obudzić. Dzieciarnia szybko regenerowała siły i była gotowa na dalsze atrakcje.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Matka też człowiek, też kobieta...

Odkąd stałam się zwierzęciem internetowym wiele czytam, odwiedzam blogi, przeglądam zdjęcia. Oczywiście, najwięcej obserwowanych przeze mnie blogów, to blogi parentingowe. Ich tematyka kręci się wokół dzieci. Ale przecież matki, to też kobiety, też gospodynie domowe, też ludzie z różnymi zainteresowaniami, z pracą i pasją. Na tych blogach często przewijają się przepisy, z których i ja korzystam. Pojawiają się recenzje książek, filmów, spektakli, wystaw godnych polecenia. Pojawiają się porady kosmetyczne, opinie na temat kremów, szamponów i ogromu innych specyfików, o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia. Pojawiają się opisy różnych wycieczek, wojaży, wakacji, czasu spędzanego aktywnie z rodziną. To wszystko pokazało mi, że mając lat 30 plus, dwójkę dzieci, męża, stałą pracę, nie koniecznie trzeba się interesować tylko tym, co zdarzyło się w najnowszym odcinku serialu i tym co będzie jutro na obiad. Takie małe przyjemności, chwile sam na sam ze sobą, ciekawy film obejrzany z mężem, maseczka wieczorem, nowy kolor na paznokciach, wypróbowany nowy przepis, spacer z rodziną, czasem szybka kawa na mieście. Raz na jakiś czas większe wow w postaci wakacji czy czegoś ekstra. To wszystko sprawia, że potem nawet cięższe chwile łatwiej jest przeżyć, że szybko zapomina się o nieprzespanych nocach. Warto czasem pomyśleć o sobie, nie tylko od święta, ale bez okazji.Wydawać by się mogło, że życie mamuśki na macierzyńskim toczy się od jednego ząbka do drugiego, od jednego skoku rozwojowego do drugiego. Obiadek, kupka, zupka. Matka Polka powinna mieć przetłuszczone włosy, brak makijażu, worek zamiast ubrania i pachnieć pawikiem niemowlaka. Taki obraz matki ma przed oczami spora część moich bezdzietnych znajomych i rodziny. A tu takie zdziwienie. Ja mam wrażenie, że odkąd jestem matką, mam więcej wymagań co do siebie, co do swojego wyglądu, ale i tego, czym się interesuję. Stałam się bardziej ambitna, chcę więcej i więcej. Tutaj czasem trochę narzekam, ale na co dzień, w życiu prywatnym się nie żalę, staram się być zawsze uśmiechnięta, nie daję po sobie poznać zmęczenia. Może to mój błąd, ale tak już mam. Chcę udowodnić wszystkim niedowiarkom, że się da. Że dzieci, praca, rozrywki i atrakcje, że to można pogodzić. Taka moja osobista misja. Chcę pokazać innym, że się da. Owszem, wymaga to troszkę gimnastyki i wysiłku, ale się da. No i chyba będzie fajnie, jak kiedyś nasze dzieci będą mogły o mamach powiedzieć coś ciekawego, a nie to, że tylko siedziała w domu. Bo wiecie, dzieci to moja największa pasja, one zawsze są na pierwszym miejscu. Ja dla dzieci teraz też jestem numerem jeden, ale kiedyś i one znajdą swoją drogę... co wtedy z moim wolnym czasem? Już teraz staram się nie zaniedbywać niczego by potem móc zapełnić sobie czymś czas.Widzę czasem przerażenie w oczach naszych gości. Jak my to wszystko ogarniamy, skąd przy dwójce dzieci u nas pojawia się jedzenie, jak się robią zakupy, skąd wiemy o czym jest ten czy tamten film albo najnowsza książka Cobena. Słucham opowieści, jak to z dziećmi nic się nie da zrobić, o tym, jak na kilka lat mogę zapomnieć o wakacjach, bo przecież co to za odpoczynek z dziećmi. Wkurzam się, jak ktoś mi mówi, że chyba nie potrzebuję nowych spodni, bo przecież i tak siedzą w domu. Wkurzam się, gdy ktoś z litością kiwa głową, gdy opowiada o kolejnej imprezie, na której nas nie było. Wkurzam się, bo przecież my nic nie tracimy. Ba, my wiele zyskujemy. Przez te dwa lata, jak jesteśmy rodzicami, dowiedziałam się więcej niż przez całe swoje życie, odwiedziłam miejsca, których pewnie normalnie bym nie odwiedziła, obejrzałam całą masę filmów, przeczytałam wiele książek. Przecież jakoś musieliśmy sobie zapełnić ten czas, który inni spędzają na imprezach. I nie, nie potrzebuję litości, że nie spędzam wieczorów w klubie, bo ja swój klub mam tutaj, ja mam swoją własną imprezę, codziennie, w stałym gronie. I bawię się na niej świetnie, i na pewno się nie nudzę. A wakacje? Z jednym Filipem się dało więc i z dwójką się da... Mam nadzieję, że przekonamy się na jesieni. A już teraz mamy za sobą super weekend na Mazurach i nie padliśmy ze zmęczenia. Mało tego, jesteśmy zadowoleni, także chyba się można...A jak jest u Was?Nudzicie się z dziećmi czy to dla Was też jedna wielka impreza?Spełniacie się na wszystkich płaszczyznach czy poświęciłyście się bez reszty dzieciom?

Zosia i Filip 2015: 20/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 20/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Krótki tekst o Anonimie...

Moi Drodzy, już nie raz pisałam o tym, jak wiele daje mi pisanie bloga, jak wiele dają mi znajomości tutaj zawarte, jak wiele daje mi możliwość porozmawiania za jego pośrednictwem z Wami, z innymi matkami, ojcami, ale nie tylko, po prostu z innymi ludźmi.  Bardzo wiele daje mi kontakt z innym człowiekiem, bo tego kontaktu nie mam zbyt wiele w życiu codziennym. Nie raz pisałam o tym, że w zasadzie jesteśmy z mężem zdani tylko na siebie. Dajemy sobie radę najlepiej jak umiemy, wspieramy się pomocą niani i żłobka, staramy się cieszyć z tego co mamy, spędzamy miło czas, szukamy nowych atrakcji, jesteśmy zgraną, czteroosobową rodziną.Ale Kochani, my jesteśmy też ludźmi i czasem mamy gorsze dni, czasem mamy dość, czasem coś nas irytuje, denerwuje, wkurza. Czasem jest nam smutno i zwyczajnie Wam zazdrościmy. Mi na przykład żal ściska gardło, jak czytam o wielopokoleniowych, trzymających się razem rodzinach, o dziadkach, ciotkach, wujkach. Mąż z rozrzewnieniem ogląda Wasze zdjęcia z domków, ogrodów czy działek. Ale to jest zazdrość, która mobilizuje, która skłania do działania. Wiadomo, rodziny sobie nie dosztukujemy, ale możemy się starać, żeby nasze dzieci miały taką, jaka nam się zawsze marzyła, możemy też stawać na głowie, żeby za x lat nasze dzieci miały ten dom rodzinny, do którego będą wracały, gdzie będzie na nich zawsze czekało miejsce i rodzice, którzy przytulą, pocieszą, pochwalą. I staramy się, i chcemy się z Wami dzielić tymi staraniami, sukcesami, ale i porażkami. Lubię Wam się chwalić tym co mi się uda, ale też lubię się Wam pożalić i czasem ponarzekać. Cenię sobie wszystkie komentarze i rady, cenię sobie Wasze zdanie na temat tego co robimy i niejednokrotnie korzystam z porad, bo sama sobie nie daję rady. Lubię prowadzić dyskusje, nie tylko o dzieciach, ale o wszystkim, lubię słuchać co u Was i jakie jest Wasze zdanie na poruszane przeze mnie tematy.Ale litości, nawet krytyka przestaje być konstruktywną krytyką, gdy się kogoś obraża. Umówmy się, to jest mój blog, moje miejsce w sieci, po coś powstał, czemuś ma służyć. Jeśli komuś się to nie podoba na tyle, że musi wyrażać to w niewybredny sposób, to jest jedno rozwiązanie. Niech zapomni ten adres, nie wchodzi, nie czyta i się nie irytuje tym o czym piszę, co robię. Szanujmy się nawzajem, wszyscy mamy swoje problemy i swoje radości. Dla każdego z nas co innego jest ważne. Każdy ma swoje zasady.A Ty drogi Anonimie? Co tobą kieruje? Jakie wyznajesz zasady, że innym życzysz jak najgorzej? Zazdrość, frustracja, a może poczucie wyższości? Zawsze mnie zastanawiało, co siedzi w głowie kogoś, kto siedzi i bezinteresownie, anonimowo obraża innych.Ps.To by było na tyle w temacie.Tobie drogi Anonimie już podziękujemy, a Wam, Kochani Czytelnicy, którzy jesteście ze mną na dobre i na złe, serdecznie dziękuję. To Wy niejednokrotnie utrzymujecie mnie w jako takiej równowadze psychicznej.

Zosia i Filip 2015: 19/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 19/52

Jak to mówią, w czasie deszczu dzieci się nudzą. Jak pokazuje ostatni tydzień, nie tylko w czasie deszczu. Dzieci nudzą się zawsze. To nasze zadanie, żeby im znajdywać coraz to nowsze, ciekawsze zajęcia, żeby zajmować im czas i wymyślać nowe atrakcje. Już nie raz pisałam tutaj o aktywnościach jakie ma Fifi, a że Fifi jest dzieckiem ruchliwym stajemy na głowie, żeby jakoś sprostać zadaniu. A że przyszła wiosna, to wiele czasu spędzamy na świeżym powietrzu. Niestety pogoda nie zawsze pozwala na zabawy na dworze albo zwyczajnie my jesteśmy czymś zajęci chwilowo i wyjść nie możemy. Wtedy z pomocą idzie nam balkon. Jak widać, Fifulowi się tam podoba.Jako, że Fifi od skończenia 4. miesiąca życia chodzi na basen, Zosia nie może być stratna. Już dawno obiecaliśmy sobie, że  skoro Fi coś miał, będziemy dokładać starań, żeby i Zosia to miała. Tyczy się to też różnych zajęć tzw. poza lekcyjnych, w tym i basenu. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy i w tym tygodniu Zosia pierwszy raz była na basenie. Trochę nas to kosztowało akrobacji, ale jej zachwyt wynagrodził wszelkie trudy. Było warto i kontynuować będziemy.Za czas jakiś, pewnie Zosia zacznie też chodzić na piłeczkę, a my już szukamy nowych atrakcji dla Filipa.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Słońce świeci, przybyli kosiarze...

Przyszła wiosna i zaczęło się koszenie... Koszą tu, koszą tam, a mi głowa pęka... Nienawidzę głośnych sąsiadów, remontów za ścianą, rozdartych studentów wracających po nocach z imprez pod moimi oknami, głośnych imprez, które wraz z wiosną rozpoczynają się w naszej okolicy i trwają do późnej jesieni. I nienawidzę koszenia.O ile na większość z tych przypadłości w zasadzie nikt nie ma wpływu, bo przecież sąsiedzi do remontów prawo mają... fakt, że mogliby się streszczać, a nie pultać wiertareczką po dwie dziurki na godzinę. Studentów też nie uciszę, a i juwenalia, kozienalia i inne takie są i pewnie być będą, to z koszeniem można by było, przy odrobinie dobrej woli mieszkańcom ulżyć. Wystarczyłoby się umówić na jeden dzień, a nie codziennie i wciąż...Przyszła wiosna i zaczęło się koszenie. Aż się dziwiłam, że tak późno..., ale nic straconego, jak już się zaczęło, to trwać będzie...Wyszłam z Zosieńką na spacer, żal w domu siedzieć, przewietrzyć się trzeba. Centrum miasta nie sprzyja ciszy, ale zaraz obok mamy dość spore osiedle domków jednorodzinnych, tam się często wybieram na popołudniowe odreagowanie. Ale dziś wyszłam przedpołudniem, wszyscy w pracy, powinno być jeszcze spokojniej. Ale nie... wysyp kosiarek przeogromny... feria różnorodnych dźwięków, ryk, huk, co tych ludzi opętało. Ale to dobrze, wszyscy rzucili się na prace porządkowe jednego dnia, to potem będzie troszkę oddechu... Gorzej u nas pod blokiem...U nas jak się zacznie, tak ciągnie się przez całą wiosnę, lato i jesień. Czasem nawet, gdy deszcz pada. Nieważne, ważne, że hałasuje. U nas każdy blok to inna wspólnota, inna spółdzielnia, inna jednostka zarządzająca. Każdy sobie rzepkę skrobie, a co za tym idzie, każdy kosi, remontuje, sprząta w innym terminie. Podobnie było z ocieplaniem bloków... Po co na raz, jak można każdy oddzielnie, miesiąc po miesiącu wbijać, docinać, piłować, rozkładać i składać rusztowania. A robotnicy też skoczną muzyczkę lubią także i przygrywanie do roboty było...Ja wiem, że narzekam, ale w naszym domu panuje wieczny deficyt ciszy. Nie jest ważne czy to noc czy dzień, zawsze coś się musi odzywać. Jak dzieci śpią, to mąż chrapie, jak mąż wyjątkowo nie hałasuje, to kot się drze, jak kot się zamknie, to Filip się obudzi, jak Fi zaśnie, to Zosiak się przebudzi. I tak ciągle i tak w koło... Jedyne chwile ciszy na jakie mogłam sobie pozwolić, to te w dzień, gdy Zo udaje się na drzemkę. O ile można powiedzieć o ciszy w centrum miasta..., ale powiedzmy. No i wtedy przychodzi wiosna i się zaczyna... w dzień koszenie, w nocy studenci i tak aż nie spadnie pierwszy śnieg...Siedzę właśnie, piszę dla Was ten post, za oknem piękne słońce, na balkonie nowe meble i kolorowe kwiaty, a ja siedzę przy zamkniętych oknach i drzwiach balkonowych i pęka mi głowa... Koszą... Coraz częściej marzy mi się ranczo na wsi, taka chatka dwu- trzyizbowa, kawałek stodółki, kawałek obórki, ogródek i wieś jak malowane... Nawet coś takiego znaleźliśmy, nawet już widzę to oczami wyobraźni, ale odwagi brak... Zostać takim zaocznym wieśniakiem... To byłoby coś!!!

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Odwiedziny rodziny czyli coś, co nerwy nam psuje...

Każdego z nas czasem odwiedza rodzina, by zobaczyć dzieci. Gdy tych dzieci nie było, jakoś i tych odwiedzin było mniej, a niektórzy nie odwiedzali nas wcale. Może to i byłoby lepsze, bo niektóre z tych odwiedzin kosztują nas wiele nerwów i czasem nie mam pojęcia czemu one mają służyć.Oto niektóre z typów: Odwiedziny u Filipka.To takie odwiedziny, które najchętniej odwiedzający odbyłby pod naszą nieobecność w domu. To znaczy pod nieobecność głównie mnie, ale gdyby M. również wybył byłoby już całkiem super. Jak pewnie niektórzy z Was wiedzą, od jakiegoś czasu nie odwiedzamy rodziny z dziećmi. Sami zresztą też nie więc jedynym sposobem, żeby z naszymi dziećmi pobyć, są odwiedziny u nas. To jednak przysparza pewne trudności. Nie można na przykład paść dzieciaków czekoladkami w ilości nieograniczonej, nie można prowadzać po schodach, nie można wielu rzeczy, na które odwiedzający mają ochotę, a które są sprzeczne z naszymi zasadami. Jak najlepiej okazać niezadowolenie z tego faktu? A no, olać nas totalnie. Nie odzywać się do nas, udawać, że się nie słyszy pytań, traktować nas, jak podstawki do dzieci, trajgolić dzieciakom nad uszami i klepać im zdjęcia wcale nie zwracając na nas uwagi.Po takich odwiedzinach mam wrażenie, że jestem opiekunką zwierzątek w zoo, która najlepiej, żeby usunęła się z widoku, gdy przychodzą zwiedzający. Nie muszę chyba mówić, jak mnie to wkurza i mam ochotę powiedzieć, że Filip będzie przyjmował gości, jak będzie miał własny dom, a póki co mieszka u mnie i ja sobie takich odwiedzin nie życzę. Wiem, wiem, też mnie wkurzały kiedyś takie gadki rodziców, ale nie mogę się powstrzymać.Odwiedziny "przy okazji"Jak sama nazwa wskazuje, odbębnione przy okazji czegoś. Na szybko, na odwal się, żeby mieć z głowy. Takie odwiedziny są po to, żeby rodzina się nie czepiała, tak na sztukę. A przejeżdżamy, to zajedźmy, będziemy mieli miesiąc spokoju. Bo przecież jest obowiązek od czasu do czasu zobaczyć dzieciaki i nas.Zawsze, gdy takie odwiedziny mają miejsce, mam nadzieję, że będzie to miłe spotkanie i miła pogawędka. Niestety, zazwyczaj kończy się na koniecznych uprzejmościach i bezpiecznych tematach. Pogoda, nowa fryzura pani z telewizji, ale dzieci szybko rosną, już musimy jechać, do zobaczenia.Takie odwiedziny też mnie wkurzają, ale nie mam absolutnie pomysłu, co z nimi zrobić.Rodzinne przechwałki.Może to nie są typowe odwiedziny, ale podchodzi pod spotkania rodzinne, które wyprowadzają mnie z równowagi. Na takim spotkaniu wyciągane są fakty, które są powszechnie wiadome, ciężkie do zaprzeczenia, znane z facebooka, z opowieści innych, ale w odpowiedni sposób przedstawione dają wrażenie, że osoba, która o tym opowiada, ma na nasz temat najlepsze, najświeższe wiadomości i, że widuje nas i dzieci co najmniej co drugi dzień. Tym faktom nawet nie można się sprzeciwić więc tylko można mocno zaciskać pięści i przemilczeć fakt, że ostatni raz rozmawialiśmy trzy miesiące temu. Takie przechwałki pod publiczkę, że jesteśmy zgranym stadkiem.W tym wypadku również nie mam pojęcia co zrobić, wkurza mnie to, ale na dłuższą metę jest nieszkodliwe i w zasadzie ja też daję się nabrać na takie zainteresowanie.Odwiedziny, których nie było.Chyba dużo pisać nie muszę... Niektórzy uważają, że to my powinniśmy im dostarczać dzieci na okazanie. Niestety, jakiś czas temu sobie zapowiedzieliśmy, że to nie jest cyrk objazdowy. Mogę tylko z tego miejsca pogratulować niektórym klasy i powiadomić, że ponad 4 miesiące temu urodziła się Zosia, bo może do tej pory o tym nie wiedzą.To tak w skrócie, w celu wylania z siebie odrobiny żalu.Oczywiście nie wszystkie rodzinne spotkania są be i okropne. Zdecydowana większość sprawia nam wiele przyjemności i zazwyczaj nie możemy się ich doczekać, ale, jak to mówią, wyjątek potwierdza regułę.A jak jest u Was? Zawsze słodko i przyjemnie czy niektórzy działają Wam na nerwy i wolelibyście nie wpuszczać ich za próg swojego domu?

Zosia i Filip 2015: 18/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 18/52

Bunt dwulatka, bunt dwulatka wszędzie się o tym słyszy. Nie wiem, czy to już było, czy jeszcze przyjdzie, ale od tego tygodnia mam w domu dwulatka i powiem Wam jedno: mimo chwilowych złości, to najsłodsze dwuletnie dziecko na świecie;) Wiem, wiem, każda matka tak mówi, ale dla mnie tak właśnie jest;) Syneczek mamusi...A Zosia?Zosia to mamina córeczka. Gdy tylko znikam jej z oczu, to zaczynają się niepokoje. Oczywiście oddaję ją czasem Tatusiowi, ale on też zauważa, że Zosiak jest u mnie spokojniejszy i często to wykorzystuje, żeby się wykpić od opieki ;) Oczywiście żartuję... Zosia coraz bardziej przekonuje się do Taty, pięknie się do niego uśmiecha na powitanie, jest już pewniejsza w jego obecności, co nie zmienia faktu, że nadal numerem jeden jest mamusia;)Mamusia i jej najlepsze pod słońcem paluchy...

2 urodziny Filipka...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

2 urodziny Filipka...

Kolejny weekend majowy, już w sumie trzeci, upłynął nam pod znakiem urodzin Fifilkowych. Nieważne, że 2 maja stuknęło nam 6 lat małżeństwa, ważne było to, że 4 maja nasz bobasek skończył 2 latka.Imprezę oczywiście zorganizowaliśmy, troszkę w innej formule niż w zeszłym roku, w tym miało być na luzie, bez spinki, na słodko, kubusiowo, podłogowo... I jak można się było tego spodziewać, przy dmuchaniu świeczek nie było nikogo z najbliższej rodziny... Nie będę się zagłębiać w te sprawy, bo jest mi okropnie z tego powodu przykro, ale ani dziadkowie, ani chrzestni nie poczuwali się do obecności... No cóż... My staraliśmy się, żeby mimo wszystko było to Filipkowe święto i żeby bawił się dobrze. I chyba nam się udało. Oczywiście reszta rodziny, która została zaproszona stawiła się w komplecie i zapewniła jubilatowi super kinder bal z super prezentami...Był tort z Kubusiem, było dmuchanie świeczek, były baloniki, były kubeczki i talerzyki, ciasta, ciastka i ciasteczka. No i mnóstwo zabawek, o które zadbali goście... Zosia też zachowała się jak przystało na kochającą siostrę i nie ukradła braciszkowi całej imprezy. Była grzeczna, nie bała się tłumów, kimała słodko, nie marudziła. A wieczorem dzieciaczki zmęczone wrażeniami padły w dwie minuty... Nasz żłobek też zadbał o to, by Borsuczek czuł się wyjątkowo. Gdy tylko w poniedziałek jubilat stawił się na sali, panie ogłosiły, że to święto Filipka, że ma urodziny i, że będzie zabawa. Dostał od pań laurkę, a my ze swojej strony zapewniliśmy torcik, który zniknął podobno co do okruszka.I tym sposobem, wczoraj o 13.20 staliśmy się rodzicami dwulatka.Chyba nie muszę pisać, jak strasznie się wzruszyłam na wspomnienie tego co było dwa lata temu. Pamiętam, że było gorąco, stresująco, ekscytująco i tak... inaczej. Wtedy nasze życie wywróciło się o 180 stopni. Od tamtej pory już nic nie było takie samo. To były najcudowniejsze dwa lata mojego życia i nie oddałabym za nic nawet jednej sekundy tego czasu. A czasem jeszcze to  wszystko do mnie nie dociera....Mój DWULATEK....PS. Wszystkim, którzy pamiętali o naszym Bobasku i składali mu życzenia, czy to na Instagramie, czy na FB, czy osobiście, czy telefonicznie, czy jakkolwiek inaczej, dziękujemy serdecznie, a Fifi śle dużego buziaka....

Cztery miesiące Zosi...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Cztery miesiące Zosi...

Zosia i Filip 2015: 17/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 17/52

Nie taki żłobek straszny, jak go malują...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Nie taki żłobek straszny, jak go malują...

Jak wiecie, od jakiegoś czasu nasz Fifi chodzi do żłobka. Początkowo miał tam być tylko około 3 godzin, ale nijak nam to się nie wpasowywało w plan dnia. Nie mogliśmy dojść do porozumienia, o której miałby chodzić i o której wracać, czy jeść w żłobku, czy spać w żłobku, kto miałby go odprowadzać, a kto odbierać. Problem był taki, że ja sama, z Zosią miałabym drobny problem, żeby go zaprowadzić lub odebrać. Fi ma swoje fanaberie, raz chce na nóżkach, raz w wózku, raz ucieka, raz ładuje się na ręce. Wózka podwójnego nie planowaliśmy, bo mieszkanie w bloku z windą na półpiętrze, do tego niewielkich rozmiarów skutecznie nas od tego pomysłu odstraszyło. Do tego była zima i zanim bym się zebrała, żeby go odprowadzić potem przyprowadzić, to w sumie tego czasu na coś zrobienie w domu i tak zostałoby jak na lekarstwo. Tak więc został plan, że M. będzie go zaprowadzał w drodze do garażu, a odbierał, jak będzie wracał. Wychodzi zazwyczaj ok 5-6 godzin.Baliśmy się, że Fi nie będzie chciał tyle tam siedzieć, że będzie płakał, że będzie tęsknił albo zwyczajnie będzie się nudził i będzie nieznośny. Wiadomo, na początku coś nowego, to się cieszył, biegł do zabawek, do dzieci, do cioć, ale co będzie później? Niepotrzebnie, Fifi do tej pory na wyjścia do żłobka bardzo się cieszy. Gdy raz M. zapomniał czegoś z domu i musiał wrócić, Filip zaparł się nóżkami i nie chciał za nic się cofnąć do domu. Zdecydowanie, żłobek stał się dla Filipiastego codziennością, która dodatkowo sprawia mu wiele frajdy.W rodzinie męża panuje nadal przekonanie, że żłobek, to przechowalnia dzieci, kara, przykry obowiązek, bo rodzice muszą lecieć do pracy. Dzieci są na siłę wyciągane z łóżek, szybko zbierane i "odstawiane" na przechowanie. Nikt mi tego na głos nie powiedział, ale wiem, że niektórzy pomyśleli, że co ze mnie za matka, która będąc w domu oddaje dziecko do takiego przybytku. Ja na początku też nie byłam przekonana czy dobrze robię, ale po paru wizytach, po rozmowie z paniami, z mężem, zdecydowaliśmy, że spróbujemy. I powiem Wam, że to była bardzo dobra decyzja. Fifi spędza czas z rówieśnikami, bawi się, ma atrakcje, których ja w domu nie byłabym w stanie mu zapewnić. A i ja mam więcej czasu dla Zosi i popołudniami więcej energii na zabawę z Filipem. Wszyscy jesteśmy mniej nerwowi, zrelaksowani, chętni do aktywności. Fi wybawiony, w domu jest bardziej stonowany, nie rozrzuca wszystkiego, tak jakby chciał swoimi zabawkami się delektować, żeby nacieszyć się każdą powoli, a nie porzucić po chwili. Po takim dniu wieczorne rytuały stają się przyjemnością a nie szarpaniem się i na siłę wysyłaniem do spania. No i niewątpliwym plusem jest rozwój. My nie nadążamy za nowymi umiejętnościami, jakie Fifi przynosi ze żłobka. Po pierwsze mowa. Może jeszcze nie nazywa przedmiotów, ale próbuje, kombinuje, stara się. W końcu nazywa mnie, Tatę, nianię, a nie, jak do tej pory, tylko kota. No i zamiast "proszę" cały czas jest "daj". Niestety dalej wszystko pokazuje, ale jesteśmy dobrej myśli. Po drugie, zaczyna interesować się coraz bardziej nocniczkiem i do czego on służy. A po trzecie, uczy się porządku, zachowania, dzielenia się, jedzenia. Podłapuje niesamowicie dużo rzeczy od innych dzieci. Na szczęście, jak na razie tylko te dobre. Odkłada zabawki na swoje miejsca, wyrzuca śmieci, ściera wylane picie, myje rączki, buzię. Potrafi zasiąść w spokoju do stoliczka, żeby zjeść zupkę.Podsumowując.Żłobek nie jest taki zły, jak go malują.W naszym wypadku okazało się, że Filip uwielbia tam chodzić, uwielbia przebywać z dziećmi, z paniami, uczy się spokojnej zabawy, zachowań społecznych. Z uśmiechem na ustach codziennie się zbiera i wychodzi z tatusiem z domu. Mi mówi "papa", daje buzi i potem nawet się nie ogląda. Na miejscu szybko się rozbiera, mówi tatusiowi "papa" i tyle go widzieli, ginie w swoich sprawach.A gdy po niego przychodzimy? Biegnie z radością się przywitać, czasem tylko wróci, żeby odłożyć na półeczkę porzuconą zabawkę, zasiada na ławce, ubiera się i zadowolony człapie do domu albo teraz, gdy jest ciepło na wspólny spacer. Decyzja o wysłaniu Filipa do żłobka była zdecydowanie bardzo dobrą decyzją. Zdaję sobie sprawę, że dziecku może się jeszcze wiele odmienić, ale mija 3 miesiące, a Fifi nadal zadowolony z atrakcji jaką są codzienne zabawy z dziećmi i paniami więc jak na razie jesteśmy dobrej myśli. Oby tak dalej!!!PS.Historii o tym, ile złego robi żłobek i przedszkole słyszałam multum. Od przynoszenia przekleństw i bicia (w naszym żłobku panie bardzo tego pilnują) po cofnięcie się w rozwoju. Słyszałam, że dzieci mówiące przestają mówić, że inne nagle żądają tylko noszenia, że budzą się w nocy z płaczem. Historie, o jakich ostatnio głośno w tv też nie poprawiają PR'u takim placówkom. Ale umówmy się, wszędzie zdarzają się czarne owce...No, ale my chyba trafiliśmy dobrze.A Wy jakie macie doświadczenia ze żłobkami i przedszkolami? A może też słyszeliście jakieś demoniczne opowieści?

Zosia i Filip 2015: 16/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 16/52

Moje karmienie piersią...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Moje karmienie piersią...

Nasze miejsca: Muzeum Wsi Lubelskiej

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Nasze miejsca: Muzeum Wsi Lubelskiej

Zosia i Filip 2015: 15/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 15/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosiakowy radar...

Moje dziecię młodsze należy do tej grupy młodzieży, co to zbyt wielu problemów nie przysparzają. Z wyjątkiem kryzysów, zmęczeń i innych fanaberii dziecko jest jak aniołek. Wystarczy trochę uwagi, śmiechów, zagadywań i dziecko spokojne i bezproblemowe. Dzień sobie spędzamy przemieszczając się z pokoju do pokoju, z pokoju do kuchni, z kuchni do łazienki. Ja sobie ogarniam, Zośka się przygląda. Troszkę posiedzę z nią, troszkę się pokrzątam i mieszkanie wygląda jako tako. Troszkę poleżymy, troszkę pogadamy, nastawimy pranie, łazienkę posprzątamy. Pokarmimy się, posiedzimy i znów coś zrobić można. Czasem Zosia sama na kocyku lub macie spokojnie się bomboli, a ja coś nadganiam.Ale, ale... Zosia ma radar... i to bezbłędny.Zośka idealnie wyczuwa moment, kiedy chcę coś zrobić na szybko lub zrobić coś, co wymaga większej uwagi. Wtedy to Zosia włącza marudzenie, kwęczenie i jęczenie. Jeszcze, gdyby włączała ryk, to bez skrupułów bym robotę porzuciła i tulić dziecię poleciała, ale nie... Ona mędoli jękami irytującymi, nawołującymi, ale nie ostatecznymi. Ponagla, pośpiesza, domaga się uwagi... A ja popędzam robotę, staram się skończyć, bo przecież zaczęłam, przecież to tylko chwilka... Prawdopodobieństwo, że coś wtedy spieprzę wynosi 99,9%.Ostatnio męża naszło na wątróbkę. Wszystko przygotowane, trzeba tylko usmażyć. Miałam czekać aż wróci i sam się tym zajmie, ale Zosia tak ładnie bawiła się na macie, przecież to tylko chwilka, nawet nie zauważy, że się czymś zajęłam. O nie, już po chwili z salonu dobiegł mnie jęk przeraźliwy, przeciągły, rozpaczliwy... Nie wiem jakim cudem z wątróbki zrobiło się błoto. Latałam tylko co chwilkę pocieszać stęsknioną istotkę, a tu stało się, obiad do wywalenia, bo do jedzenia to to się nie nadawało.Innym razem Zosia grzecznie siedziała w bujaczku w kuchni. Ja opróżniałam zmywarkę, przekładałam, przecierałam. Myślę, zrobię szybkie ciasto, przecież to tylko wymieszać i wstawić do piekarnika, nic strasznego. Na początek trzeba obrać i pokroić jabłka... Już wtedy zaczęły się schody, bo Zofii się to nie spodobało, ale prawie nie obcinając sobie palców jakoś się udało. Ale mała szkuda nie była by sobą, gdyby czegoś nie wywinęła, przyssała się tak do mnie, że w tej całej błogości o cieście w piekarniku najzwyczajniej zapomniałam i wyszło, delikatnie mówiąc, lekko rumiane.Zresztą sytuacji z zapomnieniem o czymś w kuchni mam tygodniowo przynajmniej kilka. Do garnka z zupą potrafię trzy razy dolewać wody, bo zwyczajnie się wygotowuje, a kleik ryżowy, to u nas danie rutynowe.Z Zosiakowym zasypianiem też przeważnie nie ma problemu. Piszę przeważnie, bo raz na jakiś czas z Borsim Tatą zaplanujemy sobie wieczór z filmem i pizzą. Wtedy Zosia potrafi uśpić czujność, poczekać aż przyjedzie jedzenie a my włączymy dvd i dopiero się uaktywnić. Marudzi, jęczy, przysypia, je, marudzi, jęczy, przysypia... a ja patrzę na stygnącą pizzę i ślinka mi cieknie, ale przecież dziecia nie zostawię... w końcu na film jest już za późno, a jedzonko nie jest tak apetyczne, wtedy Zosinka łaskawie zasypia. Sytuacji takich jest tyle, że nie sposób wyliczyć. Na przykład Zosia potrafi znakomicie wyczuć, kiedy się ją chwali. O tak, wypowiedzenie pochwały pod jej adresem gwarantuje, że zaraz Zosia coś wywinie.Najlepszym przykładem na radar zosiakowy jest ten post. Pisałam go na trzy raty... A gdy już myślałam, że skończę, dzieciaczki spały, M. w trasie, cisza, spokój, wtedy w niańce odezwał się zaszloch. Coś co się nie zdarza nigdy, zdarzyło się kiedy byłam pewna, że w końcu skończę to co zaczęłam.Właśnie dlatego, mimo, że będąc w domu mogłabym wiele zrobić, to za większe przedsięwzięcia się nie zabieram. Tylko by mnie to irytowało. Już i tak wiele nerwów kosztuje mnie praca w domu i codzienne szykowanie posiłków, bo to Zosia lubi najbardziej... Nie ma co, księżniczka musi być w centrum uwagi i nie godzi się na dzielenie jej z czymkolwiek innym...

Wiosna, słońce, energia... wreszcie!!! Popołudnia nad Zalewem...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Wiosna, słońce, energia... wreszcie!!! Popołudnia nad Zalewem...

Zosia i Filip 2015: 14/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 14/52

Święta, Święta i po... nareszcie...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Święta, Święta i po... nareszcie...

Zosia i Filip 2015: 13/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 13/52