Trzy miesiące Zosi...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Trzy miesiące Zosi...

Wiosenny misz masz...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Wiosenny misz masz...

Zosia i Filip 2015: 12/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 12/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Egzorcysta potrzebny od zaraz...

No to się Matka nachwaliła, naopowiadała się, że w domu ma anioła a nie dziecko, że noce przesypia, że na cycku nie wisi, leży, uśmiecha się i wszystko zrobić pozwala. No może wieczorkami marudna, ale Matka wypoczęta po całym dniu z ideałem jakoś te niedogodności znosi. Chwaliłam, pod niebiosa wynosiłam, peany kleciłam i mam za swoje. Jeszcze się nie nauczyłam, że przy dzieciach trzeba siedzieć cicho i się nie wychylać, że jest dobrze, bo niechybnie się skiepści. No i stało się. Coś moje dziecko opętało, coś nawiedziło...Ale nie to, że tak całkiem. Nie to, że tragedia. Jakoś tak na pół gwizdka, a co za tym idzie, irytująco, upierdliwie i męcząco. Bo gdyby był koszmar, to Matka by się załamała, siadła w kącie i płakała, a tak, to nie wiadomo czy się cieszyć, że tragedii nie ma, czy rozpaczać, że sielanka odeszła...Zośka zatem postanowiła się zrobić bardziej wymagająca. Ale rzecz w tym, że nie wiadomo czego wymagająca, bo gdy jest śpiąca, to spać nie chce, gdy jest głodna, to marudzi przy biuście, gdy jest zmęczona, to wierzga nóżkami. Tak źle i tak niedobrze. To pozycja nie odpowiada, to pierś lewa a nie prawa, to za bardzo wyspana lub wręcz odwrotnie. Nadal pięknie się uśmiecha, gaworzy, leży na macie lub kocyku, by za chwilę oznajmić swoje niezadowolenie ze wszystkiego marudzeniem, ale nie wrzaskiem, tak intensywnie, ale nie głośno... tak tylko trochę...Noce przespane też poszły w odstawkę. Tak, wiem, że i tak nie mam na co narzekać, ale ciężko pogodzić się z odebranym luksusem... Zosia budzi się w nocy, wierci się, pojękuje, przekręca w łóżeczku... Biorę ją na karmienie i do siebie do łóżka, a ona do rana macha rączkami i nóżkami. Raz się wybudza, raz nie, żeby przed 7 ogłosić, że już jest dzień i trzeba wstawać.Drzemki? Drzemek brak, bo to co Zosia odstawia drzemkami nazwać nie można. Godzina wiszenia na Matce, by włączyć syrenę przy odkładaniu, a gdy już się uda, to pokimać 10 minut i obudzić się z wrzaskiem na pierwszy lepszy szmerek w pobliżu... Nie może usnąć z powrotem, robi się marudna i jęcząca.Biust też stał się nagle większym przyjacielem... W sumie rączka też jest dobra, ochraniacz na łóżeczko, materac, oparcie kanapy też. Zośka zasysa wszystko za wyjątkiem smoczka... Ślini się do tego okropnie, co rodzi mi w głowie pewną myśl... zęby... ale czy to możliwe? Teoria skoków rozwojowych też zaczyna mi się wydawać prawdopodobna, bo o ile u Filipa zmiany nie były tak spektakularne, tak u Zosi, to tak, jakby ktoś przełączył jakiś włącznik i coś się zmieniło... Widać, że coś jej ewidentnie dokucza, a ja znów nie wiem, jak jej pomóc.Wiadomo, dziecię mi rośnie, rozwija się, przerwy między drzemkami dłuższe, trzeba kombinować więcej zajęć,ale myślałam, że to ja jestem przewrażliwiona ostatnio, bo Filipkowa choroba, bo wszyscy na kupie, bo zamęt i ogólny rozgardiasz, ale teraz wszystko wróciło do normy, a Zosia nadal pokrzykuje, pojękuje, nie chce spać... Coś ją opętało i nie chce odpuścić...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Chwilowe zmęczenie materiału....

Ostatni tydzień był dla mnie dość męczący. Jak to mówią, do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja. Tak jest ze mną i z filipowym żłobkiem. Przywykłam szybko, że co dzień mamy z Zosią te parę chwil tylko dla siebie i, że ja mam czas na jakieś prace domowo-firmowe bez uczepionego do mojej nogi Filipa. I nie chodzi tutaj o brak dziecka w moim otoczeniu, bo mi go zawsze brakuje, zawsze czekam pod drzwiami, jak ma wrócić i cieszę się, że już jest z powrotem. Chodzi o chwilowe zdjęcie ze mnie odpowiedzialności, zrzucenie jej na kogoś innego, w tym wypadku na panie przedszkolanki. Bo ja uwielbiam zajmować się dziećmi, uwielbiam za nimi latać, sprzątać po nich, gotować, karmić, przebierać. Owszem, czasem się męczę, ale nic tak nie męczy, jak poczucie odpowiedzialności 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. To poczucie wiecznego napięcia, że coś się może zdarzyć, że trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nawet w nocy, nawet, jak śpią. To uczucie, gdy karmię Zosię, siedzę w fotelu, a nagle słyszę jakiś huk, a Filipa nie ma w zasięgu mojego wzroku. Jak Fi jest w domu, jeszcze mi się chyba nie zdarzyło nakarmić Małej bez przerwy. Zawsze muszę ją odczepić od piersi i gdzieś pędzić interweniować. Dlatego, gdy tylko zasiadam do karmienia, instynktownie się spinam. Ale to tylko kropelka, która przelewa czarę. Tak naprawdę mam wrażenie, że w tym całym rozgardiaszu, to ja jestem odpowiedzialna za wszystko.Wiecie co mówi na takie zarzuty mój Małżonek? Żebym mu pokazała, to on zrobi, to kupi, jak napiszę listę, ubierze dzieci, jak przygotuję ubranka i jeszcze wiele takich coś, jeśli ja coś. Czyli jakby na to nie patrzeć, ja mam najpierw pomyśleć, a jak zapomnę, to moja wina. Sam nic i nigdy. Nawet papierek na podłodze muszę mu pokazać, bo sam się nie domyśli, że trzeba go podnieść i wyrzucić. Faceci tak mają, wiem i zazwyczaj się z tym godzę, ale ostatnie dni wyprowadziły mnie z równowagi. Bo ile można.Ktoś bliski ostatnio mi powiedział, że powinnam siedzieć cicho i robić swoje, bo Mąż na mnie zarabia i jest odpowiedzialny za utrzymanie domu. Hola, hola, chyba o czymś nie wiem. O ile pamiętam, to cała sterta papierów, którymi zajmuję się na co dzień do czegoś służy, że bez tych papierów firma by nie działała, chyba że ja się nie znam...To, że nie jeżdżę codziennie do pracy, że nie odwalam ośmiu godzin w fabryce, to nie znaczy, że nie przyczyniam się do tego, że mamy co jeść... Tutaj też trzeba pamiętać o wszystkim, pilnować, kontrolować, nigdzie się nie pomylić...Chciałoby się więcej, lepiej, dokładniej, ale samemu się nie da. Nie ma realnej możliwości samemu uporać się ze wszystkim. Chciałoby się czasem zrzucić ten ciężar odpowiedzialności na kogoś bliskiego. Zająć się pracą, domem, czymś swoim bez ciągłego rozglądania się, nasłuchiwania, pilnowania... Bo ile można pędzić w ciągłym napięciu, że coś trzeba zrobić, pamiętać, zorganizować.Spytałam ostatnio Męża, dlaczego ani razu nie wstał do Filipa, jak był chory... Wiecie co usłyszałam? Że nie wstawał, żeby mnie nie budzić... ??? Dlatego ani razu nie zareagował na kaszel i popłakiwanie. Żebym ja mogła spać? A to, że ja wstawałam? A bo wtedy, to już było za późno, bo i tak się obudziłam, to mogłam pójść... Głupota czy szczyt bezczelności? Ręce opadają...Jestem zmęczona. Nie fizycznie, choć ciągłe napięcie objawia się też bólem mięśni... Chcę troszkę ciszy, spokoju... poczucia, że ktoś mnie wspiera i na kimś mogę polegać, ale z tym ostatnio kiepsko... Przecież powinnam być wypoczęta, bo dom to miejsce, gdzie się odpoczywa... A ja jestem cały czas w domu czyli ciągle wypoczywam... A Mąż? No przecież dom, to miejsce, gdzie się wypoczywa więc on wypoczywa... I opowiada, jak to ja sobie świetnie radzę... A mam jakieś wyjście?Czy za wiele wymagam? Nie wydaje mi się... Gdy nie było dzieci i codziennie jeździłam do pracy a była awaryjna sytuacja zaciskałam zęby i ja brałam się za pracę fizyczną. Trzeba było nadrobić, bo czas gonił, a brakowało rąk do pracy, stawałam i ja... Zdarzało się od 5 rano do 17 plus dojazdy... Bo taka była sytuacja... Bo to nasza firma i nasza wspólna odpowiedzialność... Nadal tak jest, nadal zajmuję się tym, na co pozwala mi obecny stan rzeczy... Ale dzieci i dom też są wspólne i też wymagają wspólnej pracy i odpowiedzialności, a gdy sytuacja jest awaryjna spięcia pośladków i wzmożonych wysiłków... Zachorowało dziecko, wszystko stanęło na głowie, dwoję się i troję, żeby wszystko działało jak w zegarku, a pomocy znikąd... Coś tu w takim razie jest nie tak...Na szczęście Filipkowi lepiej, wszystko wraca do normy, noce pewnie będą spokojniejsze, lepsze poranki, co nie zmienia faktu, że chyba czeka nas poważna rozmowa...A tego posta pisałam na raty cały wczorajszy dzień... Bo myślałam, że znajdę chwilkę, jak chłopaki pojadą na salę zabaw (też musiałam siłą wypychać, bo klubik piłkarski zorganizował wyjście), ale wtedy obudziła się Zosia. Potem sąsiedzi zaczęli remont (w niedzielne przedpołudnie), potem obiad, potem sprzątanie, potem, potem, potem... Ostatnio ciężko się skupić... Ale powstrzymać się od robienia zdjęć nie mogę... Dlatego zapraszam na Instagram... Tam króluje radość, bo jak patrzę na dzieci, to nie potrafię się smucić, złościć i dołować...A dziś?Dziś wyszło słońce... Od rana jestem pełna energii mimo kilku pobudek w nocy... Fi poczłapał do żłobka, Zosia "pomogła" w porządkowaniu sypialni i zasnęła, a ja dalej planuję, działam, kombinuję... Bo chyba będzie w końcu ta wiosna... Mam taką nadzieję...A jak Wy myślicie? Można już robić wiosenne porządki?I za dwa tygodnie Święta... Jak ja się cieszę... W takie dni nawet Mężowi zapominam nocne chrapanie...

Zosia i Filip 2015: 11/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 11/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Miłość się rodzi...

Pierwsze dni po urodzeniu dzieci, zarówno jednego tak i drugiego, to był kosmos. Wszystko działo się szybko. Szpital, potem nowa sytuacja. Pierwszych tygodni po urodzeniu Filipa zwyczajnie nie pamiętam. Nawet zdjęć mam mało. Pamiętam, że szybko wyszliśmy na spacery, do rodziny, na zakupy. Ale wszystko działo się jakby siłą rozpędu. Nie pamiętam fali zachwytu, raczej instynkt, który nakazywał mi pewne zachowania. Bezgraniczne uwielbienie pojawiło się potem, dokładnie nie wiem kiedy, ale widać to choćby po ilości zdjęć w albumach. Zwyczajnie oszalałam. Zresztą co mi się dziwić, Fifi był cudnym dzieckiem. Nadal jest, ale teraz na inny sposób. W pewnym momencie nie mogłam sobie przypomnieć życia bez niego, zakochałam się i każdego chciała zarazić tą miłością.Z Zosią było podobnie, a zarazem inaczej. Gdy dostałam ją do przytulenia po cesarce byłam bardziej świadoma tego co się dzieje. Łzy, które mi wtedy popłynęły, też były bardziej świadome. Poprzednim razem też były łzy, ale tak jakby wymuszone, bo trzeba się wzruszyć w takim momencie. Pamiętam, jak ktoś na sali operacyjnej zapytał czemu nie płaczę więc zapłakałam. Teraz tego żałuję, że nie wymogłam na nich, żeby mi go dali na dłużej, żebym mogła poczuć to, co czułam przy Zosi, ale też usprawiedliwiam się, że wtedy niewiele mogłam. Taki szpital, takie podejście, a we mnie żal o stracone minuty, godziny dni. Z Zosią w szpitalu był nasz czas i wszyscy starali się nam go ułatwić.Może dlatego mój zachwyt do Zosi przychodził stopniowo od początku po trochu, a nie tak jak poprzednio, nagle się pojawił po pewnym czasie.  A może dlatego, że z Filipem w domu, miałam mało czasu, żeby delektować się niemowlaczkiem. Wieczorami, gdy zamykałam się z nią w sypialni te wszystkie uczucia rozkwitały, ale w dzień, w pogoni za Filipem, ciężko mi było się skupić na tym co czuję. Czasem rano, gdy nie musiałam jeszcze wstawać, patrzyłam jakie minki strzela przez sen i wzruszałam się strasznie. A za chwilę trzeba było ruszyć do obowiązków matki dwójki dzieci. Były też momenty, kiedy zwyczajnie winiłam Zosię, za brak czasu dla Filipa, za to, że teraz on jest zagubiony, że traci na tym, że pojawiła się Zosinka. To był czas, kiedy Zosię męczyły kolki, wrzaski nie ustawały do północy, a czasem jeszcze dłużej. Fifi nie mógł spać, a ja nie mogłam go utulić. Wtedy były momenty, że Zosi nie lubiłam, a za chwilkę tuliłam ją, bo nie mogłam patrzeć, jak cierpi. Nie wiedziałam co czuję, co się ze mną dzieje.W pierwszej chwili, gdy zostałam z Zosią sama, zabrałam się za prace domowe. Zosia jest mniej absorbująca niż był Fifi, ale to dzieciaczek więc trzeba mu poświęcić czas. Gdy się za coś zabierałam, a ona się nudziła i pokrzykiwała, zwyczajnie się irytowałam. Szybko zrozumiałam, że nie tędy droga. Mój malutki bobasek szybko rośnie, rozwija się, a ja powinnam się tym cieszyć, a nie ciągle za czymś gonić. Przecież można sobie niektóre rzeczy odpuścić. I powiem Wam, ostatnie dni zachwycam się córką. Turlamy się po podłodze, gadamy, rozśmieszamy, trochę nosimy, trochę śpimy, trochę leżymy. Oczywiście w międzyczasie robię wszystko inne, ale nie w pośpiechu, z uśmiechem na ustach. Można powiedzieć, że robimy to razem, bo gdzie ja, tam i Zosia. Bo zakochałam się we własnej córce, że hej.A potem wraca Fifula i to jest bardziej jego czas. Wtedy bawimy się i przytulamy, a Tatuś przejmuje Zosinę. Czasem wylegujemy się na kocyku całym stadem. Każdy ma czas dla siebie i każdy ma czas dla każdego. Jest fajnie. Z perspektywy czasu, żałuję, że nie miałam tej świadomości, jak urodził się Filip. Wtedy nie wiedziałam co z nim robić. To ciągłe zabawianie niemowlaka, gdy tyle rzeczy do zrobienia mnie męczyło, nie potrafiłam się wyłączyć. Żałuję, bardzo żałuję, ale czasu nie cofnę. Tak już jest, że przy pierwszym dziecku człowiek troszkę błądzi. Mi nie miał kto doradzić i teraz widzę, jakie błędy popełniałam. Staram się je naprawić teraz i staram się nie popełnić ich przy Zosi, ale też wiem, że pewnie popełnię inne. Może za troszkę zdecydujemy się na trzecie dziecko, a wtedy będę jeszcze mądrzejsza. Jedno jest pewne, nie ważne jak się rodziła miłość, ważne, że jest to najsilniejsze uczucie jakie czułam w życiu. Kocham moje dzieci ponad wszystko. Potrzebowałam trochę czasu, żeby dojść z tym do ładu, żeby zacząć się tym cieszyć, ale ten czas nadszedł. Nie obiecuję, że nie będę narzekać, bo takie życie, ale obiecuję, że będę się zachwycać swoimi dziećmi.

Dlaczego nasza przychodnia nie jest na 5...?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Dlaczego nasza przychodnia nie jest na 5...?

Zosia i Filip 2015: 10/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 10/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Łóżkowe trójkąty... a nawet czworokąty...

Nasz Fifiś nigdy nie był specjalnie przytulaśny jeśli chodzi o spanie. Potrzebował przestrzeni, strasznie się wiercił, nie lubił stłamszenia. W zasadzie sam zdecydował, kiedy wyniesie się z łóżka rodziców i nie będzie już potrzebował zabierania do nas w środku nocy. Odkąd zamieszkał w swoim pokoiku, nawet nie specjalnie przychodził rano do nas. Czasem, gdy chciałam odespać, jakby na złość wbiegał do sypialni, trzaskał drzwiami, przekoziołkował się po mnie, rozbudził i sobie poszedł. O przytulaskach mowy nie było.Zosia chyba idzie w tej dziedzinie w ślady brata. Praktycznie od samego początku nie miała problemu ze spaniem w łóżeczku. Zabieram ją w nocy albo nad ranem bardziej z mojej wygody i mojej potrzeby bliskości niż z jej fanaberii. Na rękach zdarza jej się usypiać, ale po krótkim czasie zaczyna się wiercić, bo jej niewygodnie. Ciepełko lubi bardziej niż Filip, dlatego jeszcze daje się przykrywać, ale o rożkach, becikach czy otulaczach mowy być nie może. Księżniczka lubi się wiercić, ale w przeciwieństwie do brata, nie wybudza się przy tym zbyt często.No i można by powiedzieć, że mam fajnie. Wysypiam się, mam łóżko dla siebie.Z tym wysypianiem mogłabym dyskutować, bo wchodzi jeszcze kwestia Szanownego Pana Małżonka, który to nie liczy się ani ze mną, ani z Zosinką i chrapie nam nad uszami niemiłosiernie. Skutkuje to wiecznymi nocnymi manewrami, bo to on wstaje i się wynosi, to ja chodzę po domu, żeby odpocząć od tych dźwięków, to i tak obudzona wstaję do Filipa albo usypiam obudzoną Zośkę. No ale jeśli chodzi o dzieci, to śpią przyzwoicie i narzekanie byłoby grzechem. Ale ostatnio zaczęło się coś dziwnego dziać z Fifulem. Trzy razy obudził się w nocy z dziką histerią, płaczem nieutulonym, nie byłam w stanie go uspokoić, dopiero po długim czasie kładł się z powrotem, ale spać nie chciał, leżał i patrzył. Do tego zapałał miłością do naszego łóżka. Mocno chce mi towarzyszyć, gdy karmię wieczorem Zosię. Siedzę wtedy na łóżku przy ściemnionym świetle i Fi przychodzi też się przytulić. Pozwalam mu na to, bo to przyjemne i nie chcę, żeby czuł się odepchnięty. Podobnie ma się sytuacja rano. Też przychodzi do mnie do łóżka, przytula się, głaszcze Zosię, bierze ją za rączkę, pogada, pośpiewa i dopiero razem wstajemy. Czasem bywa to męczące, zwłaszcza, gdy wyrywa mnie ze snu, ale jest takie fajne, że zaraz zmęczenie mija. W końcu mam to, czego zazdrościłam innym mamom - rodzinne poranki w wyrku...Zazdrościłam też zawsze innym mamom dzieci, które w nocy przychodzą się poprzytulać. Teraz wiem, że nie miałam za czym tęsknić. Zwłaszcza, że ta przyjemność spadła na mnie nieoczekiwanie ostatniej nocy. Infrastruktura łóżkowa nie była przygotowana na przyjęcie jeszcze jednego lokatora. Zwłaszcza zapłakanego i niewiedzącego czego on tak w zasadzie chce. No ale przybył i trzeba było sobie jakoś radzić. Zosia na środku więc ja z Fifiniem musiałam się upchnąć na jednej połowie, między synkiem a córką, powyginana w pałąki. M. na drugiej połowie, ale niedługo, bo chrapiącego nie wytrzymałam i pognałam do salonu. Jedna mała kołderka na naszą trójkę, bo Fi nagle zapałał miłością do przykrywania. Zosia zmarznięta, ja obolała. Masakra. I o dziwo ani na chwilkę nie zawitała mi do głowy myśl, żeby odnieść go do niego do łóżeczka, żeby dać go M. na ululanie. Gnieździliśmy się na kupie do 8 kiedy to Fi przetoczył się po nas i oznajmił, że on wstaje. Z uśmiechem na pyszczku. Ze mną i z Zosią było gorzej. Ja pogniecione cała, a Zosia przestraszona. Szybko jednak doszliśmy do siebie i szczerze powiem, że mogłabym tak częściej. Teraz się jakoś przygotuję, zrobię miejsce na wszelki wypadek, bo spanie z dzieciorkami jest fajne... Byle nie zbyt często ;)

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Gdy mama choruje...

- Kochane dzieci, kiepsko się czuję, muszę wziąć dzień wolnego, poradzicie sobie?- Oczywiście mamusiu. Połóż się spokojnie, a my pójdziemy do pokoju się pobawić, potem wróci Tatuś i zrobi ci gorącą herbatkę i pyszny obiadek, bo my wiemy, że nam nie wolno do kuchni. Nic się nie martw i odpoczywaj.O Matko!!! Jakie to piękne. Tak piękne, że w tym momencie budzi mnie dziki jęk zza ściany, a jak próbuję dojść do siebie i odgadnąć co się dzieje, dostaję malutką piąstką prosto w oko. Tak zaczyna się mój dzień. Dzień, w którym w każdej minucie mam wrażenie, że umieram. Raz z większą, raz z mniejszą intensywnością, ale to wrażenie nie znika ani na minutę.Już od weekendu rwało mnie w kościach, rypało w stawach, bolały mnie mięśnie i narzekałam na barki. Myślałam, że to zwykłe przeciążenie lub nerwobóle zwłaszcza, że do tego dochodziło pobolewanie głowy. No niestety, te wszystkie składowe zapowiadały całkowite rozłożenie organizmu na łopatki i pewnego poranka poczułam, że jest źle.Pamiętam taki stan z dawnych czasów, jeszcze licealnych. Wtedy, gdy budził mnie ból gardła i ogólne rozbicie, leciałam po pomoc do babci. Gorące kakao, pyszny rosołek i cały dzień pod kocykiem przed telewizorem. To były czasy. Ależ się wkurzałam, że babcia krzyczała, jak chciałam umyć włosy, bo odwiedzał mnie chłopak. Teraz bym chciała, żeby tak ktoś na mnie pokrzyczał. Albo kazał założyć cieplejszą kurteczkę, gdy się wybiera na urodziny do babci, a za oknem wichura, że łeb urywa...Pamiętam też taki stan z czasów studenckich. Wtedy, gdy wstawałam nijaka, wysyłałam smsa do kolegi, żeby się po mnie nie fatygował, bo choruję i robiłam sobie grzańca (o 10 rano, o zgrozo). Zasiadałam pod kocykiem i nadrabiałam lektury, a gdy było już ze mną gorzej, mama wysyłała po mnie delegację i wracałam na łono rodziny, gdzie wylegiwałam się nie musząc nic robić. Ach, to były czasy.A teraz? Teraz nie dość, że nikt nie kazał mi założyć cieplejszej kurteczki, to nikt też nie uraczył mnie gorącą herbatą, a o spokojnym wylegiwaniu się, mogę tylko pomarzyć. Ratowanie się specyfikami aptecznymi też jest mocno ograniczone z racji małej przyssawki. I tak obudziłam się pewnego poranka z piekielnym bólem gardła, bólem głowy, bólem stawów, bólem wszystkiego i zdałam sobie sprawę, że na  chorowanie nie będę miała czasu przez najbliższe kilkanaście lat. Nie ważne, że każdy jęk dziecka wwierca mi się w mózg, nie ważne, że mięśnie odmawiają posłuszeństwa, że czułe słówka jakoś nie chcą przejść przez obolały przełyk. Tu nie ma L4, tu nie ma urlopu, nie ma że nie chcę, że nie mogę. To jest macierzyństwo, trzeba zaciskać pięści i dawać radę. I tak mam szczęście, że w momencie, kiedy ja się rozchorowałam, moje dzieci są zdrowe, że Fifi chodzi do żłobka i że śpią w nocy. A choróbsko kiedyś minie i wszystko wróci na normalne tory. Tylko czasem tak smutno, że tych co się troszczyli już nie ma, a ci co będą się troszczyli (mam nadzieję), jeszcze są za mali. Pozostaje mi tylko jedno, gdy dzieciaczki pójdą już grzecznie spać, zrobić sobie herbatkę z cytryną, zawinąć się w kocyk i te dwie godzinki poczuć się jak za dawnych czasów. I mieć nadzieję, że kolejny poranek przyniesie poprawę...A Wy Kochani? Chorujecie czasem? Udaje Wam się wypocić choróbsko w spokoju pod kołderką czy mimo dreszczy nie odpuszczacie ani jednego ze swoich obowiązków? A może macie kogoś, kto na ten czas staje na wysokości zadania i troszkę odciąży? A może dzieci do dziadków i leżenie do góry brzuszkiem?

Zosia i Filip 2015: 9/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 9/52

2 miesiące...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

2 miesiące...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Synek i córeczka... moje dzieci...

Gdy dowiedziałam się, że będziemy mieć córeczkę, byłam delikatnie mówiąc, zaskoczona. Może nawet troszkę zawiedziona, ale nie dlatego, że córeczki nie chciałam. Po prostu, od prawie samego początku miałam bardzo silne przeczucie, że będzie kolejny syn. Mało tego, tak bardzo chciałam córki i tak bardzo wierzyłam w swojego pecha, że byłam przekonana, że będzie synek. A że pan doktor dość długo trzymał nas w niepewności, to to przekonanie zakorzeniło się we mnie tak bardzo, że nie dopuszczałam innej możliwości. I poskutkowało to dochodzeniem do siebie przez parę dni po ogłoszeniu mi tej wiadomości, a potem lękiem do samego końca, że jeszcze coś się może zmienić. Bo gdy już do mnie dotarło, gdy już planowałam te sukieneczki i opaseczki, bałam się, że nawet w dniu porodu może mnie spotkać niespodzianka. Tak się na szczęście nie stało i zostałam mamą córeczki.Ku mojemu zaskoczeniu, jakoś nie sprawiało mi problemu zajmowanie się dziewczynką. Niektóre mamy opowiadają, że czują się dziwnie, jak między nóżkami czegoś brakuje. Ja się nie czułam. Ale za to jeszcze długo mówiłam do niej "synku". Ba, jeszcze do tej pory mi się to zdarza. Czasem nawet mylę imiona. Poza tym, ja różnicy nie widzę. No może teraz bardziej ciągnie mnie w stronę różowego, ale oprócz tego, to dzidziuś jak dzidziuś.Ale przecież w posiadaniu syna i córki są jednak jakieś różnice.Mimo, że Filip maminsynkiem typowym nie jest, to dla mnie jest oczkiem w głowie. Syneczkiem mamusi. A i on, gdy coś się dzieje, zawsze biegnie do mnie. Już teraz czuję uczucie zazdrości, jak myślę, że kiedyś jakaś kobieta mi go zabierze. Jest moim małym łobuziakiem, ale traktuję go z pobłażaniem.Zosia to co innego. Mam poczucie, że zawsze będzie blisko, że nie muszę się o nią bać, że zawsze będziemy przyjaciółkami.Mówi się, że dzieci kocha się tak samo. To nieprawda. Dzieci kocha się z tą samą siłą, ale jednak inaczej. Może jeszcze niewiele o tym wiem, bo jeszcze bardzo krótko jestem mamą dwójeczki, ale piszę o tym, co zauważyłam do tej pory. Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, najbardziej bałam się, że Filip źle to zniesie, że przestanie być nagle moim ukochanym syneczkiem. A, gdy dowiedziałam się, że urodzi się córeczka, zdałam sobie sprawę, że Filip zawsze będzie moim jedynym syneczkiem, bo Zosia będzie moją jedyną córeczką. Że żadne z nich nie będzie poszkodowane, bo każde będzie miało swój "pakiet" mamusiny, każdy inny, ale tak samo intensywny. Relacje matka-syn, a matka-córka nie dadzą się ze sobą porównać i nic tego nie zmieni.Sama nie mam brata. Mało tego, w najbliższej rodzinie jest tylko jeden osobnik płci męskiej w naszym pokoleniu. Ale przyglądałam się z boku relacjom w innych rodzinach i w rodzinie męża, gdzie akurat jest dwóch braci.Córki raczej są traktowane przez mamusie po koleżeńsku, jako partnerki do rozmowy, przyjaciółki, może trochę bardziej szorstko, ale z uczuciem. Tak było u nas. Mama była koleżanką. Może czasem mi brakowało zwykłego przytulenia, ale bardzo sobie ceniłam otwartość i szczerość jaka między nami panowała.Synowie wymagają więcej troski, opiekowania się nawet w dorosłym życiu. Pojawia się zazdrość matki o syna, który z czasem zaczyna się również liczyć z dziewczyną lub żoną czasem odsuwając matkę trochę na bok. Trzeba rozpieszczać, głaskać, dbać, troszczyć się. No i trzeba się bardzo starać, żeby zachować bliskie relacje, żeby mama na zawsze pozostała kimś ważnym, żeby synek zawsze wracał do domu rodzinnego, jak do siebie, żeby mamusia zawsze była od przytulenia mimo dziestu lat na karku.Nie wiem, jak u nas poukładają się te relacje, ale mam nadzieję, że z obydwojgiem dzieci będę mogła się przyjaźnić, że obydwoje będą mogli zawsze do mnie przyjść i po rozmowę i po przytulenie. Nie ważne, jak potoczą się nasze losy, chcę, żeby zawsze mieli we mnie oparcie. We mnie i Tatusiu. Żeby dom rodzinny, gdziekolwiek by nie był, zawsze był dla nich schronieniem. I najważniejsze, żeby żadne z nich nie czuło się traktowane gorzej. Inaczej owszem, ale nie gorzej. I Zosia i Filip to moje dzieci i kocham je tak samo mocno i moja w tym głowa, żeby zawsze o tym wiedzieli.

Zosia i Filip 2015: 8/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 8/52

Rozdanie w Borsuczkowie!!!

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Rozdanie w Borsuczkowie!!!

Wieczory opanowane...?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Wieczory opanowane...?

Zosia i Filip 2015: 7/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 7/52

Worek na kapcie... i nie tylko...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Worek na kapcie... i nie tylko...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Pierwsze koty za płoty... czyli mały żłobkowicz...

Jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B. Decyzja o Klubiku dla Filipka została podjęta, teraz przyszła pora na przetestowanie, jak się to wszystko przyjmie. Po pierwsze i najważniejsze, to jak Fifi odnajdzie się w nowej sytuacji. Czy nie będzie płakał bez mamy i czy spodoba mu się w nowym miejscu. A po drugie, jak my ogarniemy to organizacyjnie. O której go zaprowadzać, o której odbierać, czy codziennie, czy czasem tylko, czy na dłużej, czy na krócej, czy ma tam spać, czy jeść posiłki. Wszystko musimy przetestować i wybrać najlepszą opcję.Na początek postanowiliśmy pójść i wypytać o wszystko, co przyszło nam do głowy. Zbyt dużo tego nie było, bo zwyczajnie nie wiedzieliśmy o co pytać. Skorzystaliśmy też z okazji i zostawiliśmy Fifula na godzinkę, żeby sprawdzić czy będzie się buntował. O dziwo, olał nas całkiem, pobiegł do zabawek, do pań i do dzieci. Miałam obawy, jak się odnajdzie wśród rówieśników, ale on zawsze był towarzyski i tym razem też nie zawiódł. Poszliśmy więc z Tatusiem na spacer wokół osiedla. Chodziliśmy jak kołki, denerwując się strasznie, ale chyba niepotrzebnie, bo, gdy wróciliśmy, Fifi siedział grzecznie z dziećmi w kółeczku i się bawił. Widok bezcenny, zwłaszcza, że w domu nie wysiedzi na tyłku nawet dwóch minut.Na następny ogień poszło zostawienie Filipa w Klubiku już na tyle, na ile miałby zostawać docelowo, ale z zastrzeżeniem, że gdyby coś, to panie mają dzwonić, a i my pozwolimy sobie zadzwonić koło południa, żeby się dowiedzieć co i jak. Tatuś specjalnie pojechał do pracy bladym świtem, żeby wrócić i na koło 9.30-10 odprowadzić syneczka do przybytku. Potem tylko wybył na chwilkę do dentysty, ale był pod telefonem, gdyby coś się działo. Ja z racji Zosinki miałabym utrudnione zadanie i ciężko byłoby mi Fifula odebrać na szybko, a tego pierwszego dnia chcieliśmy Małemu oszczędzić stresów. Na szczęście obyło się bez rozpaczy. Problemy zaczęły się przy obiadku, ale tego się spodziewaliśmy, i przy spaniu, tego też się spodziewaliśmy. Jedzenia odmówił całkiem, co jest u niego ostatnio zupełnie naturalne. Z zasypianiem problem był taki, że panie postanowiły go położyć spać na zwykłym łóżku, a nie zamykanym, do jakiego przywykł w domu. No i spania też odmówił. Dlatego panie zadzwoniły i Fifuś wrócił do domku.Ponieważ, oprócz małych zgrzytów, Fifi z pobytu był bardzo zadowolony, na drugi dzień znów pomaszerował z Tatusiem do żłobka. I tym razem dobrze się bawił, jeść nie chciał obiadu, ale upolował sobie ciastka, które były odłożone na podwieczorek i udało mu się przespać 1,5 godziny. Co prawda panie musiały go wziąć sposobem i uśpić w wózku, ale w domu też się buntuje przed spaniem, gdy w perspektywie ma zabawę. Także już drugiego dnia został w wymiarze pełnym godzin i był z tego powodu zadowolony. Mało tego, gdy Tatuś po niego przyszedł, nie za bardzo chciał wracać.Nie jest źle.Zdaję dobie sprawę, że kryzys może przyjść później, gdy Maluch wyczuje, gdzie idzie i że tam zostaje, ale ja jestem dobrej myśli. No i nie chcę go codziennie zostawiać tam na tak długo. Gdy już wypracujemy sobie jakiś wspólny rytm dnia, to nie zawsze będzie zostawał na drzemkę i nie zawsze będzie zaprowadzany tak wcześnie. My z M. jesteśmy mocno elastyczni, a żłobek ma nam służyć jako rozrywka i przygoda dla dziecka, a nie przymus i obowiązek.Także mamy za sobą dwa dni, a w perspektywie nowy tydzień. Zobaczymy co przyniesie...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Klub Malucha czyli trudna decyzja...

Nadszedł ten czas, kiedy musieliśmy podjąć męską decyzję i zdecydować się, co dalej robimy z Filipiastym. Myśl o żłobku, tudzież klubiku maluszka, pojawiła się u nas już jakiś czas temu, ale zawsze coś nam było nie po drodze. Zwyczajnie szukaliśmy wymówki. Najpierw Fifi był za mały, potem za długo spał, a nam było go żal budzić, potem mi się nie chciało wstawać, żeby go odprowadzać, a na sam koniec, nie chcieliśmy, żeby się poczuł odrzucony, gdy pojawiła się Zosia. Zdecydowaliśmy, że poślemy go do takiego przybytku na wiosnę. Wtedy będzie go łatwiej prowadzać i łatwiej odbierać, a na razie jakoś sobie damy radę. No niestety, z tym dawaniem sobie rady troszkę się przeliczyliśmy.Może opieka nad dwójką małych dzieci nie jest ponad moje siły, ale na pewno momentami jest na skraju moich możliwości. Jaki jest Filip, każdy wie - żywe srebro, nie usiedzi na tyłku, pomysł goni pomysł, czasem za nim samym ciężko nadążyć, a do tego dochodzi Zosia. A Zosia też charakterek ma. Nie da się odłożyć do łóżeczka, chwilki w spokoju nie poleży, pokrzykuje na mnie, a jak to nie daje efektu, to włącza syrenę. Jedno ogarnąć, drugie oporządzić, cały dzień w napięciu, w wiecznej gonitwie, brak możliwości zrobienia czegokolwiek innego, wszystko po trochu, nic na 100%, wszystko na "odwal się". Czasami każdemu potrzeba odrobiny ciszy i spokoju. I mi, i Zosi, która śpi jak zając na miedzy, bo co przyśnie, to Filip wrzaśnie, pisknie albo telepnie kołyską, i Filipowi, który przez tą ciągłą gonitwę, jeszcze bardziej się nakręca. Paradoksalnie, Tatuś w pracy jako jedyny zaznaje troszkę relaksu, bo my w domu na kupie raczej nie bardzo.Staram się to wszystko ogarnąć, ale nie zawsze jestem w stanie być w dwóch miejscach na raz. Gdy karmię Zosię, Filip wykorzystuje okazję i coś psoci. Już wyrwał szufladę z biurka, rozwalił klawiaturę laptopa, zrzucił zdjęcie ze ściany (nie mam pojęcia w jaki sposób i dlaczego szyba się nie zbiła), o wywalaniu wszystkiego z szaf czy wylewaniu naszych kosmetyków nawet nie wspomnę, ale wspomnę, że raz o mało nie wylądowaliśmy na IP po wspinaczce między łóżkiem a łóżeczkiem. Do tego wieczne przerywanie karmienia, bo Filip właśnie coś broi...Nie rozdwoję się. A gdzie obowiązki domowe?Analizując wszystkie za i przeciw, jednak postanowiliśmy spróbować już teraz posłać Filipastego do klubu malucha. Na spokojnie przetestować różne konfiguracje, różne godziny i przekonać się czy Bobalowi będzie się tam podobało. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że znajdzie się ktoś, kto powie, że źle robimy, że jestem wygodnicka, że siedzę w domu, a dzieciaka posyłam do żłobka, ale jest wiele argumentów, które jednak przeważają. I nie są to tylko powody, które wymieniłam wcześniej. Dodatkowo uważam, że Fifisiowi będzie ciekawiej między innymi dziećmi, z paniami pełnymi pomysłów na nowe zabawy niż ze mną cały czas w domu, zwłaszcza, że ja z Zosią też mam troszkę zajęć i nie mogę się poświęcić w pełni jemu. Poza tym Mały zaczerpnie jakieś wzorce zachowań, może podpatrzy inne dzieci na nocniczku, przy jedzeniu, może postanowi zacząć się jakoś porozumiewać. Będzie to stymulujące dla jego rozwoju. A gdy wróci po zajęciach do domu, to i nasze zabawy nie będą się wydawały takie nudne, może popołudnia przestaną być tak nerwowe, bo wszyscy będziemy pełni energii na wspólne rozrywki.Oczywiście jestem pełna obaw, boję się, jak dogada się z innymi dziećmi, z paniami, jak inne dzieci podejdą do naszego synka. To, że będzie się fajnie bawił, tego jestem pewna, ale czy nie będzie się buntował przed leżakowaniem, czy nie będzie się denerwował przy jedzeniu, czy nie będzie pokazywał swoich różków nawet tam. A może panie będą miały na niego lepsze sposoby niż ja w domu. Bo nie oszukujmy się, troszkę Filipkowi pobłażaliśmy i teraz wchodzi nam na głowę. Boję się też, że prócz pozytywów, może przywlekać do domu też negatywne zachowania czy choroby. Nie ma co zbyt długo gdybać. Decyzja została podjęta. Jesteśmy już nawet po pierwszych podejściach, ale o tym później. Na razie jesteśmy dobrej myśli, zobaczymy co będzie dalej.

Zosia i Filip 2015: 6/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 6/52

Co robić z pierworodnym?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Co robić z pierworodnym?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Historia jednego wypieku...

Ostatnio wolnego czasu u nas jak na lekarstwo. To pewnie wie każdy kto ma dzieci, ciężko jest zapanować nad wszystkim. Do tego przypałętała się choroba. Gorączkował Filip, kaszle Tatuś, smarczy Filip, Tatuś narzeka, kaszle Filip i tak cały czas. Marudzi jeden przez drugiego. Na domiar złego kłopoty z zasypianiem Zosi skutecznie uniemożliwia nam zregenerowanie sił w godzinach wieczornych więc chodzimy jak zombie, zmęczeni i zdenerwowani. Dlatego tym bardziej ucieszyłam się, jak na jednym z obserwowanych blogów pojawił się niesamowicie prosty w wykonaniu placek. Pięć minut bełtania i do piekarnika, nic trudnego. Zośka kimnęła, Filip się bawił, Tatuś doglądał, a ja zamknęłam się za kuchenną bramką i do dzieła. W międzyczasie Małżonek został wygnany do sklepu, bo okazało się, że ostatnia tortownica uległa zniszczeniu i już dawno spoczywa na wysypisku.Super. Wymieszane, przelane ciasto w piekarniku, 50 minut minęło. Wyciągamy.Góra nawet troszeczkę za bardzo przyrumieniona, ale nie jesteśmy wymagający. Ślinka leci, a duma z wygospodarowania czasu na ciasto, ogromna. Mąż już łazi zniecierpliwiony, to wyciągamy. Poluzowałam tortownicę, a spod spodu wszystko wypłynęło. Dosłownie wszystko. Upieczona została góra, ok 1 centymetra, cała reszta została płynną masą. Idealnym okręgiem rozpłynęła się po blacie. Dobrze, że blat duży, to nie spłynęła na podłogę. Gęsta breja upaciała wszystko.Szlag.Nie wiedziałam co robić. M. patrząc na mnie chyba też nie wiedział, jak pocieszać, bo tylko wygnał mnie z kuchni i zabrał się za sprzątanie. A mi ręce opadły. Sprawdziłam przepis trzy razy i postanowiłam napisać komentarz. Blogerka chyba uznana, bo nie raz widziałam, że chwaliła się swoimi przepisami publikowanymi w gazetkach więc chciałam, żeby wiedziała, że przepis jest do bani. Napisałam dokładnie jak sprawa wyglądała i czekam. Czekam, czekam, czekam i nic. Na drugi dzień wchodzę na listę obserwowanych blogów i co widzę? Wpis o tym samym tytule, to samo zdjęcie i przepis jakby bardzo podobny, ale jednego składnika połowę mniej (a to dość duża różnica), czas pieczenia jakby dużo dłuższy, a pod postem mojego komentarza brak za to same pochwalne. No tak...Rozumiem, że blogerka przepis poprawiła. Rozumiem to, bo nie chciałabym, żeby ktoś inny naciął się tak jak ja. Ale nie rozumiem tego, że całą sytuację zamiotła pod dywan. Taka chce być idealna? Może, ale mi by naprawdę humor poprawiło zwykłe: "sorry, pomyliłam się". Zrobiłoby mi się lepiej i może troszkę mniej żal tego wszystkiego wywalonego do kosza. Bo naprawdę, wtedy poczułam się podle. Wiem, że to nie moja wina, ale poczułam się beznadziejną panią domu, która nawet tak łatwego placka nie potrafi zrobić. Frustracja we mnie narosła ogromna...To by było na tyle w kwestii wypieków pewnie na najbliższy czas, a morałem niech będą słowa Borsiego Taty:"Nie wierz we wszystko, co piszą w internecie".Koniec historii.PS. Przepis wypróbowałam jednak w wersji poprawionej. No, wyszło lepiej, ale nie idealnie...   

Zosia i Filip 2015: 5/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 5/52

Spacerujemy... + rozdanie...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Spacerujemy... + rozdanie...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Trzeba się z tym pogodzić... czyli kolka niemowlęca...

Tak to już jest, że gdy odtrąbię jakiś sukces, napiszę o tym na blogu, Facebook'u czy gdziekolwiek indziej, to zaraz się to zmieni. Nauczyłam się już nie chwalić, że mamy wolny wieczór, że dzieci śpią, bo jak na złość, po wciśnięciu Enter, któreś zacznie marudzić i trzeba będzie zmieniać plany. Gdy napisałam, że Filip zaczyna coś jeść, to znów przestał i, gdy napisałam, że mam w domu mistrza od usypiania małej Zofii, to Zośka zaczęła zasypiać u mnie. To znaczy, u Męża też zasypia, ale mam wrażenie, że Mała szybciej się uspokaja z histerii, jak jest wtulona w moje ramiona.Oczywiście pomoc Małżonka jest nieoceniona, bo po tych paru tygodniach nabawiłam się tylu zakwasów, w tylu dziwnych miejscach, że nawet nie wiedziałam, że tak można. Do tego, chyba przyjdzie nam się pogodzić z faktem, że przez najbliższe miesiące będziemy co wieczór wysłuchiwać dzikich wrzasków.A co Zosinie dolega?Odpowiedź jest taka, że nie wiem. Broniłam się przed stwierdzeniem, że jest to kolka. Po pierwsze dlatego, że wszyscy mi powtarzali, że przy kolce wrzask dziecka jest nieprzerwany, a po drugie dlatego, że słowo "kolka" kojarzyło mi się nieodłącznie z gazami u dziecka. Gazy i wzdęcia owszem przytrafiły się Zosi kilka razy, ale nauczyliśmy się z nimi radzić i od tej pory Mała daje sobie radę z ich wydalaniem, brzuszek ma miękki i w dzień zazwyczaj napina się tylko za potrzebą lub gdy chce sobie puścić bączka.Natomiast wieczorem zaczyna się masakra.Już wcześniej Zosia marudzi, ale to zależy od dnia. Czasem już od 17 nie chce przysnąć, nie chce poleżeć i nie daje nam spokoju. Ale czasem nic nie zapowiada późniejszych atrakcji. Potem przychodzi czas kąpieli, karmienie i dopiero się zaczyna. Napadowe wrzaski. Ale to wrzaski, jakby ją ze skóry obdzierali. Napina się cała, wyrzuca główkę do tyłu i się drze. Drze się tak, że mi w uszach świdruje. Lulam, głaszczę, masuję, ale nic nie pomaga. I tak krótszą lub dłuższą chwilę aż pada nieprzytomna. Wtedy pełna nadziei, przelewające się przez ręce dziecko, odkładam do łóżeczka i jest spokój. Nie na długo jednak. Po 15-20 minutach zaczyna się rzeź niewiniątek. Darcie się przeplatane z histerią wymęczonego dziecka. Serce się kraje, bo widać, że dziecię cierpi, fizycznie bądź psychicznie, ale pomysłu na zaradzenie w sytuacji brak. Opada z sił i znów jakby niekontrolowany napad. I tak do 22 czasem dłużej, a czasem sporo dłużej. Potem ataki ustają, ale Zosia jest niespokojna i nie może zasnąć. Czasem, gdy się na chwilkę uspokoi, jeszcze ją nakarmię i powoli zaczyna się uspokajać. Parę prób odłożenia i w końcu się udaje.Wszystko to rzeczywiście wygląda na kolki, ale od czego one się biorą, nie mam pojęcia. Wyczytałam gdzieś, że kolki mogą mieć podłoże neurologiczne, że mogą być "sposobem" odreagowania małego człowieczka na nadmiar bodźców, które do niego docierały w ciągu dnia. Jedne dzieci wieczorem marudzą, nie chcą być same, przysysają się do piersi, a inne mają napady kolki. Jestem skłonna się z tą teorią zgodzić, ale nie jestem w stanie wymyślić nic, żeby ten stan zmienić.A jak po takich cyrkach nocki?Różnie, ale zazwyczaj przespane do rana, do 5-6, a ostatnio nawet do 6.45. Na początku się bałam o Małą, o moje piersi, o zastoje, o utratę pokarmu. Jeszcze w szpitalu pytałam o to położną i usłyszałam, że jak dziecko śpi, to niech śpi. Także sprawdzałam na wszelki wypadek piersi, zwłaszcza tą, którą nie karmiłam Filipa i spałam dalej. Zazwyczaj też, jak się obudzi rano, wystarczy ją nakarmić i nadal śpi więc przynajmniej mam czas ogarnąć w spokoju Filipiastego. Można powiedzieć nawet, że dla takiego komfortu warto poświęcić te wieczory. Może i można, ale ten przeraźliwy krzyk i jej wymęczone tym wszystkim oczy... tego się nie da na spokojnie wytrzymać. Choć przyznam szczerze, że już nie jestem tak emocjonalnie do tego nastawiona. Staram się co wieczór brać wszystko na spokojnie. Przecież raz jest lepiej, raz gorzej, a raz nawet zasnęła nam koło 19.30 i na karmienie obudziła się dopiero 1 w nocy. Czuliśmy się z Mężem zagubieni. Ale gdy już 22, potem 22.30, 23 i tak dalej, gdy już wyczuwam irytację w głosie Tatusia, to zwyczajnie i ja się zaczynam denerwować. Dlatego wszelkie sposoby na walkę z kolką pilnie poszukiwane. Tak farmaceutyczne, jak i niekonwencjonalne, spróbujemy wszystko, bo czasami już sił nam brak.PS. Pamiętam, jak myślałam, że Filip ma kolki. Teraz się z tego śmieję. Kolki nie da się z niczym pomylić i męczące gazy też są niczym w tym co przeżywa Zosia i my razem z nią. Mam nadzieję, że kiedyś to zniknie bezpowrotnie i mały móżdżek nie będzie pamiętał tego, jak bardzo się męczyła. PS 2. Mówi się, że kolki trwają 3 miesiące więc jak na nic nie wpadniemy, to zostało nam jeszcze dwa miesiące. Ale wyczytałam gdzieś również, że mogą trwać nawet 9 miesięcy, a na to to ja się zgodzić nie chcę. Aż mnie ciarki przeszły;)

Zosia i Filip 2015: 4/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 4/52

Zimowe Rozdanie - ZAPRASZAM!!!

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zimowe Rozdanie - ZAPRASZAM!!!