MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Pomyłka...

Ostatnie dwa tygodnie były dla naszej rodziny dość ciężkie. Można powiedzieć, że razem z mężem chodziliśmy troszkę z uśmiechem na siłę przyklejonym do twarzy. Niby staraliśmy się myśleć pozytywnie, dobrze się bawić jak zawsze, zachowywać się tak, jakby nic się nie działo, ale coś tam w środku wiecznie siedziało. Ja widziałam, że M. się stresuje, on widział, że ja już w głowie układam sobie plan działania, nikt nic nie mówił, żeby się nie nakręcać, ale czuć było, że coś wisi w powietrzu.A co się stało?Ano, dwa tygodnie temu Szanowny Małżonek wybrał się na badania kontrolne do lekarza medycyny pracy. Jak zwykle to bagatelizował i pewnie zrobiłby je sobie na szybko w jednym z lokalnych przychodnianych molochów, płacąc co nie co i wychodząc bez badań, a z podpisanym kwitkiem. Niestety, kolejki były ogromne, jemu się śpieszyło więc zaczął kombinować i trafił do lekarza w jednym z okolicznych, małych miasteczek. Wszystko pięknie, ale zdjęcie płuc zrobić kazali i właśnie to zdjęcie okazało się być powodem naszych zmartwień. Otóż na zdjęciu coś wyszło. Dokładnie "coś", bo lekarz medycyny pracy nie potrafił mu powiedzieć co i skierował do pulmonologa. Nie przejęliśmy się tym zanadto, ale już następnego dnia M. pędził do pediatry naszych dzieci, która jest zarazem pulmonologiem. Pośpiech oczywiście był spowodowany potrzebą posiadania papierka, a nie troską o zdrowie. Gdy jednak pani doktor z niepokojem popatrzyła na zdjęcie, orzekła, że coś jest, ale ona dokładnie to nie wie, nie chce snuć domysłów, lepiej pójść do przychodni, obfotografować się dokładniej, zrobić badania i nastawić się na ewentualne leczenie, coś w nim zaczęło drgać... a zaraz potem we mnie. Oczywiście pognał zaraz do tej przychodni, gdzie usłyszał dokładnie to samo, zrobił sobie zdjęcie i zaczęło się dla nas czekanie na odbiór i następną wizytę.Chyba nie muszę tłumaczyć, jakie myśli kłębiły nam się w głowach. M. przestał chodzić na siłownię, dopiero potem się przyznał, że lekarz mu na wszelki wypadek zabronił póki się coś nie wyjaśni. Ja przed snem snułam wizje, jak to będzie, gdy okaże się, że potrzebne jest leczenie, jak my sobie sami poradzimy, jak damy sobie radę ze zwykłą codziennością, którą od zawsze dzielimy na dwoje. Bałam się, jak cholera bałam się o męża, który na co dzień okropnie mnie wkurza, bałam się o ojca moich dzieci, a najgorsze jest to, że widziałam, że i on się boi. Nie przyznał się do tego, ale ja to widziałam i jeszcze bardziej mnie to niepokoiło. To były stresujące dni.Aż przyszedł dzień wizyty i wszystko się wyjaśniło. Na zdjęciach nic nie wyszło. Tamto poprzednie było źle zrobione. Dopiero wtedy z M. zeszły emocje, wyklinał pod niebiosa lekarza, który nam zafundował taki zastrzyk adrenaliny. Powiem szczerze, to co przeżyliśmy... nie życzę tego nikomu. Taka pomyłka, a może kosztować tyle nerwów. Ale swoją drogą, dobrze, że lekarze tak się zachowali, że nie brnęli w coś, czego de facto nie było, tylko zlecili powtórne badanie, bo i takie przypadki się zdarzają. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Można nawet wyciągnąć z tego pewien plus... pani doktor, która przekazywała mężowi dobre wiadomości, zaleciła też mu pewnie badania, tak na wszelki wypadek. Bo wiecie, troszkę duży mężczyzna, łatwo się męczy, jest nerwowy... trzeba to skontrolować. Ja już od dawna trułam mu nad głową o te badania, ale mnie nie słuchał. Teraz, po tych dwóch tygodniach, chyba da się przekonać. Coś chyba do niego dotarło. Bo warto o siebie dbać, jeśli nie dla siebie samego, to dla rodziny, dla dzieci. On musi być silny, zdrowy, żywy... Dla nas... Trochę to egoistyczne, ale taka jest prawda.A pamiętacie historię mojej choroby? Pierwszy lekarz już mnie kładł do szpitala, operował, szprycował jodem, dziecko kazał trzymać z daleka... A ja nadal karmię, wyniki mam coraz lepsze, do szpitala się nie wybieram, a do tego ostatnia wizyta u pani doktor niesie nadzieję, że może, może, to nie jest to na co wygląda, że może za jakiś czas nawet uda się odstawić leki... To oczywiście tylko nadzieje i to odległe, ale to pokazuje, że warto się konsultować, nawet, gdy jest źle, bo może wcale tak źle nie jest...

Dokąd tupta nocą jeż?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Dokąd tupta nocą jeż?

Chemia...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Chemia...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Polityka prorodzinna w wykonaniu pewnej znanej instytucji...

Jak pewnie każdy, kto miał do czynienia z szacowną instytucją odpowiedzialną za wypłaty zasiłków wie, że z nimi nie ma żartów, że czekają tylko na najmniejsze niedociągnięcie, na najmniejsze potknięcie, na najmniejszy błąd. Och, wtedy to już nie ma przeproś, nie ma tłumaczeń, nie ma wybaczenia, albo pogodzimy się z orzeczeniem szacownej instytucji albo wylądujemy w sądzie. Instytucja jest państwem w państwie, ma swoje prawa, z nikim się nie liczy, nikogo nie szanuje, jest dinozaurem w naszym, szybko rozwijającym się świcie. A niestety od instytucji bardzo wiele w naszym życiu zależy, zwłaszcza, jeśli chodzi o finanse. Ja niestety wpadłam w pułapkę instytucji i miałam dwa wyjścia. Albo spuścić głowę i pogodzić się z faktami, albo nie odpuścić i spotkać się z nimi w sądzie. Wybrałam drugą opcję.U mnie rozbiło się o przeoczenie terminu o przyznanie dodatkowego zasiłku macierzyńskiego. Sprawa dotyczyła chyba dwóch dni. No i co, no i nic. Według instytucji przepadło, moja wina, nie należy się, mogę się pożegnać z pieniędzmi. I nie jest ważne, że minęło dopiero trochę ponad 4 miesiące, a mi należy się rok. Według nich, nie należy się i już. Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że swoimi sprawami nie zajmuję się ja, osobiście. Ja , jako że w trakcie macierzyńskiego zobowiązałam się nie pracować, wszystkie swoje sprawy powierzyłam mężowi i księgowej, i to właśnie oni, a w zasadzie księgowa, tego terminu nie dotrzymała. Tłumaczyła się, że program jej nie podpowiedział, że powinna to załatwić, najwyraźniej będzie musiała pomyśleć o zmianie programu na coś bardziej profesjonalnego (http://finka.pl/). Próba poradzenia się pracownicy instytucji, pani w okienku, która z założenia powinna być dla nas, a nie my dla niej, skończyło się tym, że zostałam wprowadzona w błąd, doradzono mi coś, co i tak nie miało racji bytu, zostało odrzucone i przepadła mi szansa odwołania, mogłam skierować jedynie sprawę do sądu. Tutaj jednak wolałam zaufać profesjonalistom.Nie wiem, jak zakończy się moja sprawa, toczy się już 6 miesięcy, jedna sprawa już była, czekam na kolejną. Zasiłek oczywiście jest zawieszony. Ja mam za co żyć, firma działa, nie została zawieszona, jak było mi radzone swego czasu, ale strach pomyśleć co, gdy te pieniądze są dla kogoś bardzo ważnym elementem domowego budżetu. A znam różne przypadki. Jednej pani instytucja zakwestionował zatrudnienie, ponieważ według nich było fikcyjne, bo nikt nie zatrudniłby kobiety w ciąży. A wiem, że to z fikcją nie miało nic wspólnego. Kobieta została bez grosza przy duszy. A u nas? Gdy byłam w ciąży, na zwolnieniu, nachodzili moich pracowników, wypytywali czy aby na pewno nie bywam, nie pracuję, szukali haka. Nie znaleźli. Ale dwa dni spóźnienia wystarczyło, by uprzykrzyć mi życie. Podobno kobietom należy się roczny macierzyński... Ale już nie wtedy, gdy w natłoku obowiązków przy dzieciach, zapomni o jakiś kwitach.Jeśli miałabym radzić coś komuś, kto znajdzie się podobnych tarapatach. Nigdy, przenigdy nie idźcie do instytucji po poradę. Wprowadzą Was w błąd, prosto na minę. I wiem to nie tylko z własnego doświadczenia. Mi kazali pisać odwołanie do sądu, który nie istnieje. Odwołanie z miejsca trafiłoby do kosza, a mój termin by przepadł. A rada, żeby pisać wnioski o macierzyński w ratach? To też od pani z okienka. O zawieszaniu działalności firmy, zwalnianiu pracowników nawet nie wspomnę, bo ich nie posłuchałam... Więcej kwiatków opowiadał mi prawnik. On dość często zmaga się z problemami ludzi, którzy przez zbytnie zaufanie do instytucji wylądowali w sądzie.I każde pismo odwoławcze niech pisze prawnik. Wystarczy jedno niefortunne sformułowanie i leżycie. To samo w sądzie, trzeba się gryźć w język, bo jedno źle wypowiedziane zdanie może wpłynąć na końcowy efekt. Lepiej powierzyć swój los w ręce kogoś, kto się na tym zna niż potem płakać.Mi teraz pozostaje wierzyć, że w sądzie sprawy potoczą się po mojej myśli i będę miała powód, by choć trochę zmienić zdanie na temat polityki prorodzinnej w naszym kraju. Teraz dla mnie to dno. I jedna pani z drugą panią mogą się w telewizji licytować co to mi dadzą, ja im nie wierzą. Moje dzieci nic od szanownego państwa nie dostają, nie należy im się, i dobrze, ja nic nie chcę. Ale ten cholerny zasiłek nie wziął się z nieba, to są moje odkładane pieniądze właśnie na ewentualność urodzenia dziecka i do jasnej cholery, on mi się należy... Nie zależnie od terminu składania kwitka. To tak, jakby komuś instytucja odmówiła wypłaty wypracowanej emerytury, bo o dzień się spóźnił z wnioskiem...

Zosia i Filip 2015: 41/52, 42/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 41/52, 42/52

Ostatnie dwa tygodnie w większości spędzaliśmy na korzystaniu z ostatnich chwil pięknej jesieni. Oczywiście nie wiedzieliśmy, że to ostatnie takie chwile i nadal mamy nadzieję, że pogoda jednak wróci, ale gdyby nie, to my będziemy mieli fajne wspomnienia.  Działka, spacery, wycieczki, to wszystko zajmowało nam czas. W sumie teraz przydało się parę dni słoty na pomieszkanie w domu.41. tydzieńUdało nam się odwiedzić Kozłówkę, ZOO, pogościć się na działce, pospacerować po okolicy. W weekend było tak ciepło, że żałowałam, że nie wzięłam letnich butów, a jak patrzyłam na dzieci poubierane w czapki, to aż mnie poty zalewały. Fifi odkrył nowe super zajęcie, skakanie na trampolinie, a my wiemy, co będzie dobrym prezentem na urodziny. No i zapałał miłością do pozowania do zdjęć. Zofia natomiast może udowodniła wszystkim niedowiarkom, że włosy ma. Mało widoczne, ale są więc proszę jej nie pomawiać. Bierzcie lupę i podziwiajcie.42. tydzieńTo zosinkowe zagilanie i filipkowe fochy. Nie przeszkadzało nam to jednak wybrać się na ostatniego grilla w sezonie. Grill co prawda odbywał się na dworze, przez większą część czasu pod naszą nieobecność, ale my i tak najedliśmy się za wszystkie czasy. Siedzieliśmy sobie w ciepłej kuchni i oczekiwaliśmy tylko kolejnych dostaw. Ale, ale, nie obyło się oczywiście bez obchodu włości. Fifi skontrolował swoją willę, a Zosia zadbała o nasze roślinki. Wszystko jest w jak najlepszym porządku, można troszkę odsapnąć przez sezon jesienny, bo na wiosnę się zacznie.A jak Wam minęły te piękne dni? Skorzystaliście z pogody? Jak myślicie, teraz to już tylko zima czy możemy liczyć na piękną jesień?

Zosia i Filip 2015: 38/52, 39/52, 40/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 38/52, 39/52, 40/52

Oddałam ostatnio telefon do serwisu. Mieli zamówić szybkę i szybko wymienić. Nie mam go już trzeci tydzień, a wraz z nim przepadła moja karta ze zdjęciami. Wczoraj pojechałam, telefonu nie odzyskałam jeszcze, ale wyszarpałam im kartę więc dziś w końcu mogę nadrobić zaległości projektowe.38. tydzieńRaz ciepło, raz zimno, dzieci się nudzą i kombinują. Zosia w dzień ze mną w domu eksploruje całe mieszkanie, Fifi wtedy zabawia się w przedszkolu. Popołudniem, jak pogoda dopisuje, dzieciaki działkują. Zosia wykorzystuje ciotki i każe się nosić, Fifi już sam zwiedza, odkrywa, przegląda zakamarki działkowe. No i zaprzyjaźnił się z prababciowym kotem, który to podobno każdego drapie. 39. tydzieńDeszcze niespokojne, dzieci się nudzą i kombinują. Popołudnia z całym stadem w domu, to nie lada przeżycie. Trzeba się natrudzić, żeby nie rozniosły mieszkania. Fifi biega i czepia się wszystkiego. Zofia nie pozostaje dłużna. Wszędzie dostanie, wszędzie sięgnie, wszystko ściągnie, wszystkiego się czepi. No i zaczynają się pierwsze kłótnie między rodzeństwem. Czasami mam wrażenie, że zaraz oszaleję, gdy w akompaniamencie dzikich wrzasków sieją zniszczenie, ale tak naprawdę to lubię takie dni, gdy nie musimy nigdzie wychodzić, a lejący za oknem deszcz jest dla nas świetną wymówką.  40. tydzieńTydzień zdecydowanie zabiegany i zdezorganizowany. Troszkę załatwiania, troszkę biegania, troszkę odpoczynku w domu. W sumie ciężko mówić o odpoczynku, bo nasza dwójka zamknięta w domu nadal nie odpuszcza i zapewnia nam popołudnia i wieczory pełne wrażeń. Można powiedzieć, że wchodzą nam głowy, ale nie można się na nie gniewać, bo zaraz po dzikiej histerii rozdają uśmiechy od ucha do ucha. Fifi nie tylko uśmiechy rozdaje. Ostatnio rozdziela między nas budynie, placki czy cukierki i każe siadać koło siebie i razem jeść. Taki towarzyski. I tak nam leci tydzień za tygodniem, dzień za dniem, a tu coraz bliżej końca roku, a co za tym idzie coraz bliżej urodzin naszej Zosieńki. Kompletnie nie mam pomysłu na tą imprezę. Nie bardzo mam ochotę na zapraszanie całej rodziny, ale z drugiej strony u Filipa bywali, to teraz nie zaproszę... Jeszcze trzy miesiące, coś się wymyśli...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Ratunku, mam ochotę zapaść się pod ziemię!

Od dziecka mam spore problemy z samooceną. Jestem wstydliwa, łatwo mnie zbić z tropu i pozbawić pewności siebie. Choć znam swoją wartość, mam duży problem z tym, że może inni mnie źle oceniają, może nie dostrzegają moich atutów czy zalet. Gdy byłam młodsza traciłam rezon od razu, gdy ktoś idący z naprzeciwka się uśmiechnął, bo wydawało mi się, że śmieje się ze mnie. Miałam kompleksy choć zdaję sobie sprawę z tego, że nie do końca miałam ku temu powody. Wiele osób mi zazdrościło pozycji w klasie, wyglądu, tego z jakiej rodziny pochodzę, z kim się spotykam, a ja nie dawałam tego po sobie poznać, ale byłam zakompleksioną myszką, która swoim przebojowym stylem życia chciała coś innym udowodnić. Po latach, gdy już się ogarnęłam z sobą, przeanalizowałam troszkę i wiem, skąd to się wzięło, ale nie chcę tego rozgrzebywać. Teraz jest o niebo lepiej, muszę iść przez życie z podniesioną głową, są przecież dzieci. Nie mogę czegoś nie załatwić czy zrobić, bo się wstydzę czy krępuję. To ja powinnam stać za nimi muren, być pewna siebie i ich. Raz mi to wychodzi, raz zaciskam zęby i się zmuszam mimo, że wszystko wewnątrz krzyczy, że tego nie zrobię. Nabrałam pewności siebie i, choć czasem, gdy ktoś mnie skrytykuje, popłynie mi łezka po policzku, staram się tym nie przejmować. Ja znam swoją wartość, a inni niech sobie myślą co chcą. To samo tyczy się też bloga. Na początku przechodziły mnie dreszcze za każdym razem, jak przychodził jakiś komentarz. Bałam się krytyki, oceniania. Teraz podchodzę do tego bardziej na luzie, z dystansem. Przecież każdemu nie dogodzę, to moje życie, moje zdanie, dzielę się tym z Wami, poddaje ocenie, przyjmuję ją na klatę, ale to nadal moje życie i moje zdanie.Aż przychodzi taki jeden dzień, że mam ochotę schować się pod łóżko i nie wychodzić nigdzie. Wiem, że to głupie, ale nie mogę od wczoraj przestać płakać. Nie mogę na siebie patrzeć w lustrze. Mam wrażenie, że ta pewna siebie dziewczyna gdzieś znikła w przeciągu chwili. A wszystko z powodu mocno nieudanej wizyty u fryzjera. To tylko pokazuje, jak krucha jest ta moja pewność siebie, skoro nawet niewielka niedoskonałość w wyglądzie jest w stanie sprawić, że tracę odwagę. Bo jak na przykład mam wykłócać się o swoje racje, gdy sama mam ochotę zapaść się pod ziemię.Coś w tym chyba jest, że gdy my czujemy się dobrze w swoim ciele, w swoim ubiorze, ze swoim wyglądem, to i jesteśmy śmielsze, pewniejsze, wierzymy w siebie. Wtedy nawet przeciwności stają się do przeskoczenia, wtedy inni mogą sobie gadać, bo my przecież wiemy swoje. Kurcze, wyrzuciłam to z siebie i jest mi lepiej. Chcę się wziąć w garść, przestać się przejmować, ale zaraz staję przed lustrem i widzę to "coś" i chce mi się śmiać. Śmiać przez łzy.

Usypianie dwójki - zadanie z gwiazdką...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Usypianie dwójki - zadanie z gwiazdką...

Gdy miała się urodzić Zosia, myśleliśmy o wszystkim. Planowaliśmy co, jak, kiedy. Jak będzie wyglądał nasz plan dnia, jaki będzie podział obowiązków, kto, kiedy, co będzie robił. Ale jak to z planami bywa, można sobie planować, a wychodzi jak chce. Zwłaszcza, jeśli plany dotyczą dzieci.A plan był prosty. Ja karmię i usypiam Zosię, a M. układa do snu i usypia Fifula. Nikt jednak nie przewidział, że i jedno i drugie będzie w tym samym czasie domagało się mamy. No i zaczęły się schody. Zośka się darła pierwszy miesiąc, bo męczyły ją kolki, trzeba było lulać. Fifi zagubiony domagał się mamy. Potem chwilka oddechu, bo chyba dwójce się znudziło i zasypiały spokojnie, same, odłożone do łóżeczek. A potem zaczęły się tance, hulańce i zabawy.Od dłuższego czasu wieczory u nas w domu to szaleństwa na zmianę raz jednego, raz drugiego dziecka. Gdy Zosia zasypiała jak aniołek, Fifi stawał na głowie, wyciągał dziesięć książeczek, śpiewał, znów stawał na głowie, uciekał z łóżka, biegał po domu, do spania było mu zdecydowanie daleko. Zdarzało się, że budził Zosię i mieliśmy kociokwik do 23. Jak Filipkowi minął okres wieczornych szaleństw, swoje 15 groszy dołożyła Zośka. Ona też pragnęła, i w zasadzie pragnie nadal, towarzystwa mamy. Zdecydowanie najlepiej śpi jej się przy biuście, odłożenie jej do łóżeczka jest mega problemem. Zofia włącza od razu żałosny jęk, staje, wyciąga rączki, przewraca się, bo już jest śpiąca, ale bez mamy spać nie chce. W nocy odpuszczam i pozwalam jej spać ze sobą, ale wieczorem, umówmy się, należy mi się godzinka świętego spokoju i zależy mi na tym, żeby dzieciaki spały więc cierpliwie przychodzę, przytulam, usypiam i próbuje odkładać. I tak pięć, dziesięć, piętnaście razy aż w końcu uśnie na kołderce, wywrócona w drugą stronę, z główką przy szczebelkach.Oprócz zamiennych atrakcji, raz na jakiś czas dzieciaki fundują nam bonus czyli postanawiają szaleć razem. Wtedy mam problem, bo z rozdwojeniem się bywa u mnie ciężko, a dzieci upatrzyły sobie mnie jako ulubioną przytulankę i nie dają się przechytrzyć tatą.  Biegam więc między jednym a drugim pokojem. Jednemu czytam i śpiewam, drugie karmię i przytulam i tak po tysiąc razy. Nie muszę Wam chyba mówić, jaką satysfakcję mam, gdy w końcu zasnął. Ale, żeby było jasne, wieczorne zasypianie to pikuś w porównaniu z zasypianiem w dzień. O tyle o ile na tygodniu Fi jest w przedszkolu, to w weekend zsynchronizowanie drzemki, żeby i Zofia i Fifi spały w tym samym momencie, to jest zadanie z gwiazdką. Z Filipem jest o tyle łatwo, że w przedszkolu śpi wcześnie, a w domu go troszkę przetrzymujemy i potem pada jak zabity, ale Zofia czasem po prostu odmawia spania. Efekt tego taki, że śpią na zmianę, budzą się nawzajem, marudzą z tego powodu, a my siedzimy cały dzień w domu, bo staramy się je uśpić. A na sam koniec, gdy w końcu wyjdziemy, to któreś i tak zaśnie nam w samochodzie. Czasem jednak się udaje i wtedy rozpiera mnie duma z siebie, że się udało.Żeby tego było mało, to Zosia jeszcze sypia przed południem. I co jeśli Fifi jest w domu? A no ciężko, bo koniecznie musi wtedy śpiewać, przytulać się, krzyczeć, ładować się do sypialni czy do łóżeczka. Jak M. jest w domu, to wyganiam ich na spacer czy zakupy, ale gdy go nie ma, to już zaczynają się schody. Jeśli czekacie na jakiś mój sposób na uśpienie niemowlaka, jak w domu szaleje dwulatek, to go tutaj nie znajdziecie, bo zwyczajnie go nie mam. O ile, gdy razem idą spać, udaje się je jakoś wsadzić do łóżek i biegając między pokojami, uśpić, to, gdy trzeba położyć spać samą Zosię, jest to czysty przypadek. Zośka pada, jak już jest tak zmęczona, że pada. Nie ma w tym żadnego sposobu, to jest przypadek. Jak nie padnie, to można w domu oszaleć, ale na to też nie mam wpływu.Tak to właśnie u nas wygląda. Do usypiania dodać mogę opowieść o tym, jak sprawić, żeby raz uśpione dzieci spały jak najdłużej i się nawzajem nie budziły. To też ostatnio moje hobby. Nie powiem, jest wesoło, a będzie jeszcze weselej, bo podejrzewam, że będzie jeszcze wiele takich sytuacji, że dzieciakom nie będzie razem po drodze i będę się rozdwajała, żeby zadowolić i jedno i drugie. Ale, tak jak już pisałam, satysfakcja, gdy w końcu się uda, jest nie do opisania.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Gdy zdrowia nie ma...

Uprzedzano mnie, że choroba, na którą choruję jest przewlekła, że można ją wyleczyć, ale to trwa i nie zawsze znika bezpowrotnie, że nawroty się zdarzają i to nawet często. Uprzedzanot, że już do końca życia mogę być skazana na leki, które nie do końca są obojętne dla mojego organizmu. Uprzedzano, że trzeba o siebie dbać, oszczędzać się, nie denerwować. Uprzedzano, ale ja wierzyła, że ze mną będzie inaczej. Przecież przez dwa tygodnie hormony spadły o połowę. I to na bardzo małej dawce leku, takiej, która jest bezpieczna dla Zofii. Nawet pani doktor przecierała oczy i była dobrej myśli. Z tygodnia na tydzień było lepiej, wracała energia, chęci do działania, zaczęłam się wysypiać i ciągle obniżaliśmy dawki leków. Aż do teraz.Dwa tygodnie temu po raz kolejny pani doktor zmniejszyła mi dawkę leku i od tego czasu zaczęło mi się pogarszać. Na początku myślałam, że to zmęczenie. Nie ukrywałam nigdy, że moje dzieci są mocno absorbujące i trzeba im poświęcić bardzo wiele w dzień, a ostatnio nawet i w nocy. Byłam niewyspana i zmęczona, miałam coraz mniej siły, coraz mniej mi się chciało wstawać z łóżka czy coś zrobić dodatkowego. Coś zaczęło mi świtać, gdy obudziłam się w nocy i jakoś średnio chciało mi się spać, mocno waliło mi serce mimo leków wyciszających, ale nadal tłumaczyłam to sobie nerwowym dniem. Mocno zaniepokoiłam się, gdy podczas karmienia Zośki zauważyłam, że trzęsą mi się ręce. W zasadzie wtedy już wiedziałam, że wraca to samo. Cały czas miałam nadzieję, ale niestety, badania potwierdziły moje przypuszczenia. Wróciłam do stanu w jakim byłam dwa tygodnie po rozpoczęciu leczenia. Podłamałam się. Podłamałam się, bo ciężko chorować, gdy nie ma się wsparcia z zewnątrz. Gdy nie ma się pomocy, gdy nie można odpocząć, odespać, odsapnąć, bo nie ma mnie kto zastąpić. Jest mąż, owszem, ale mam wrażenie, że on nie do końca rozumie co się dzieje. Pewne rzeczy w domu zrobi, jak go poproszę, ale to nie wszystko czego ja bym w tej chwili oczekiwała. Ja tłumaczę, on mówi, że rozumie, ale nic się nie zmienia, a ja mam wrażenie, że jestem w tej chwili strasznie samotna. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby to było coś gorszego niż upierdliwa nadczynność tarczycy. A do tego to uczucie, że nie jestem w stanie podołać swoim obowiązkom, bo zwyczajnie nie mam siły. I boję się co będzie dalej, bo przecież leczenie się zatrzymało, a nawet cofnęło..., a jak teraz tak szybko nie minie?Nie wiem, czy to jesień, czy choroba, czy zmęczenie, ale ostatnio jestem strasznie zawieszona, pełna obaw, momentami smutna, żeby za chwilę zebrać w sobie siły i biegać z dzieciakami za zabawkami. Rozchwiana jakaś taka jestem, zapominalska, czasem przybita, a czasem rozleniwiona. Staram się myśleć pozytywnie, ale czasem się mi nie udaje. Do tego dochodzą jeszcze zaburzenia smaku, które męczą mnie od jakiegoś miesiąca i też lekarze nie wiedzą co się dzieje. Mam troszkę doła. Wybaczcie zatem, że czasem znikam i się nie odzywam. Nadrobię, nadrobię, obiecuję. Czasem zwyczajnie potrzebuję czasu dla siebie, gdy Zosia śpi, siadam i patrzę w sufit. Resetuję się...

Mr. Jeckyll i dr Hyde...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Mr. Jeckyll i dr Hyde...

Pewnie zauważyliście, że ostatnio troszkę mało tutaj Filipa. Co chwilkę pojawia się post o nowych umiejętnościach Zofii, a o Filipiastym cicho sza. Ale Fifi jest, cały czas jest i zaznacza swoją obecność momentami bardzo głośno. Zauważamy go my, zauważa Zofia, ale i pewnie zauważają sąsiedzi, którym się dziwię, że do tej pory nie zadzwonili na policję, bo dźwięki dochodzące z naszego mieszkania przypominają dźwięki jakiejś makabrycznej zbrodni.To, że Zośka się wydziera, gdy klepnie tyłkiem na podłogę podczas wspinaczek. Luz. Pokrzyczy, przytuli się i się uspokoi by znów się wspinać. Ale to co wyczynia Filip odkąd tylko pojawi się po przedszkolu w domu może zmrozić niejedną krew. Filip to ostatnio Jeckyll i Hyde. Typowe rozdwojenie jaźni.Pierwsze wcielenie.Przytulasek, milusiek, kochane dziecko, mój syneczek. Buzi, przytulenie, zabawki, książeczki, obiadek. Bobas do rany przyłóż. Przynosi Zosi smoczka czy chrupka, mi oddaje telefon nieopatrznie zostawiony w zasięgu jego małych łapek, opowiada co było w przedszkolu, co będzie robił, śpiewa, tańczy, recytuje. Układny, że hej. Gdy trzeba na nóżkach przejść, idzie na nóżkach. Gdy chcemy go wsadzić do wózka, sam wchodzi. Wieczorem bajeczka, całus, dobranoc i śpi. Rano przyjdzie, przytuli, pocałuje, zje śniadanko, obejrzy bajeczkę, ząbki umyje, ubierze się i w podskokach pójdzie do przedszkola.Drugie wcielenie.Przemiana następuje nagle, nie wiadomo kiedy, pod wpływem malutkiego impulsu. Coś mu się nie spodoba, czegoś nie dostanie, czegoś nie chce i awantura gotowa. Krzyczy, rzuca się na podłogę, rzuca przedmiotami. Gdy jesteśmy poza domem, ucieka, wyrywa się i nadal krzyczy. Krzyczy również, gdy Zosia krzyczy. Krzyczy, bo nie chce jeść, nie chce się kąpać, nie chce tego czy nie chce tamtego. Nawet na basenie, na który zawsze lubił chodzić, teraz czasem wprawia go w rozpacz. Do tego znów wróciły mu głupie pomysły. Potrafi w przeciągu dwóch minut roznieść pół mieszkania. Wylewa napoje, wyciapuje moje kremy, wyrzuca wszystko z szafek...Przyznam szczerze, że ostatnio ciężko mi to wytrzymać. Nie wiem co mam robić. Tłumaczę, przytulam, spędzam czas tylko z nim, ale przecież całego czasu nie mogę poświęcić jemu, bo Zośka już jest w takim wieku, że też jest zazdrosna. Czasami się zastanawiam czy jakiekolwiek atrakcje mają sens, jak po początkowej radości następuje awantura i płacz. Dlatego też mało o Filipie piszę tutaj, bo nie chcę w złości czy bezsilności wylewać swoich żali, a gdy Fifi ma swoją fajną fazę, to zwyczajnie nie mam czasu, bo dobrze się bawimy.Jest moim kochanym synkiem i daleka jestem od obwiniania go o coś. Bliżej mi do stwierdzenia, że w tym wszystkim on też jest biedny i poszkodowany. Nie mogę patrzeć, jak płacze, ale naprawdę, czasem nie wiem o co mu chodzi. Z drugiej strony, nie możemy mu pozwalać na wszystko tylko dlatego, że wpada w rozpacz. I tak dzień w dzień krzyk, awantury i płacze, przytulanie, tłumaczenie i uspokajanie, żeby za chwilę dobrze się bawić. A wieczorem, gdy już dzieci zasnął, zwyczajnie padam na twarz, ale też mam je ochotę wyprzytulać, bo są takie słodkie...

Spanie z dzieckiem - jestem za, a nawet przeciw..., a może odwrotnie?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Spanie z dzieckiem - jestem za, a nawet przeciw..., a może odwrotnie?

Fifi nigdy nie lubił ze mną spać. No może poza szpitalem, gdzie praktycznie każdą minutę spędził ze mną w łóżku. Raczej go nie odkładałam do wózeczka. Bałam się. Gdy był malutki spał u nas w łóżku, ale bardziej obok niż blisko ze mną. Raczej sobie przeszkadzaliśmy niż potrzebowaliśmy tej bliskości. Fi się strasznie wiercił, mnie męczyło leżenie w bezruchu, w jednej pozycji, na jednym boku. Nigdy nie potrafiłam go karmić na leżąco więc też nigdy nie było spania przy piersi. Zasypianie, owszem, ale zaraz po, odwracał się na drugi boczek i odkładałam go do łóżeczka. Teraz mu się troszkę pozmieniało, ale nadal przytulaśne zasypianie czy spanie mu nie leży. Posiedzieć na łóżeczku, poleżeć obok, pospać na drugiej połówce łóżka, to go interesuje bardziej niż jakieś nocne przytulańce.Zośka od samiutkiego początku była inna. Już w szpitalu wolała spać w wózeczku niż ze mną. Odkładana, spała nawet po 7 godzin ciągiem. W domu też nastawiłam się na spanie z dzieckiem, a tu lipa, Zosia zasypiała wieczorem i potrafiła spać do 4, 5, a zdarzało się i do 7. Po ewentualnej pobudce też nie było problemu z zasypianiem. Chwaliłam się Wam wtedy, że mam złote dziecko. Tak było do końca 3. miesiąca. Wtedy wszystko zaczęło się zmieniać. Zofia zaczęła wstawać po 5, budzić się koło 2, a potem już tylko podsypiać. Narzekałam, ale potem miało być jeszcze ciekawiej. Gdy codziennie wieczorem liczyłam na poprawę miałam coraz to nowe cuda. I tak doszliśmy do tego co mamy teraz.Nigdy nie byłam przeciwniczką spania z dzieckiem, ale zawsze uważałam, że są pewne granice. Przy Filipie trochę mi tego przytulania brakowało, ale z drugiej strony, cieszyłam się, że nie wisi na mnie, jak dzieci niektórych moich znajomych. Troszkę się bałam brać go do siebie, ale to jakoś samoistnie, z czasem ustało. Z Zofią na początku byłam zaskoczona, bo jak to? Jak dziecko może wcale nie łaknąć kontaktu z matką. Jak może tak bezproblemowo spać, nie buntować się na łóżeczko, na brak mamy. Długo potem z uporem maniaka odkładałam ją, ona po chwili wstawała, karmiłam, odkładałam, znów karmiłam, znów odkładałam. Z czasem zaczęłam padać na twarz i zaczęłam się z nią przewracać na karmienie. Zdarzało mi się wtedy przysnąć z nią przy piersi, ale potem znów odkładałam, żeby po 30 minutach znów wstać. Po jakimś czasie i to wydało mi się bezsensowne, więc, żeby dospać nad ranem, zabierałam ją do siebie i zwyczajnie zaczęłam spać z Bobasem przy piersi. Spanie z dzieckiem zawsze było dla mnie ok, ale spanie z dzieckiem przy piersi..., nie mieściło mi się w głowie. Ale nie oszukujmy się, gdy człowiek pada z niewyspania, zrobi wszystko, żeby troszkę tego snu uszczknąć.Zośka nadal szaleje mi w nocy, mam problemy z usypianiem jej, nie chce się położyć, wstaje, marudzi, jęczy. Codziennie mam nadzieję, że to z czasem minie. Doszukuję się różnych przyczyn. W dzień pogodne dziecko, w nocy jakiś mały nerwusek. Nie pamiętam, kiedy przespałam ciągiem dłużej niż 1,5 godziny. I wiecie co? Przestało mnie obchodzić, jak ja ją potem tego oduczę. Jeśli coś ma mi dać choć 5 minut dłuższy sen, to ja w to wchodzę. Nawet jeśli to jest spanie z dzieckiem, z dzieckiem przy piersi, z dzieckiem na mnie, czy jakkolwiek inaczej. Nie mam możliwości odespać w dzień, nikt nie weźmie ode mnie dzieci, żebym mogła się przespać, a nawet jeśli, to pewnie wtedy i tak bym nie zasnęła. Jestem zwyczajnie i po ludzku zmęczona, jeśli to nie przyniesie efektu, to czekają mnie Abramowice więc chyba nie ma co się oglądać na opinie i swoje wcześniejsze teorie, tylko trzeba spróbować. Odpuściłam, skapitulowałam, chce spać ze mną, widocznie tego potrzebuje. Ja potrzebuję snu, bo inaczej się wykończę. Niech będzie, co ma być.I na koniec coś Wam powiem.Ostatnio spałam z dwójką na raz, razem z usypianiem ich w nocy w moim łóżku. Owszem, trzeba by to dopracować, ale było fajnie. Fifi już się tak nie wierci, a i Zośka, jak w końcu odczepi się od piersi, nie zajmuje aż tak dużo miejsca. Jedno wiem na pewno, gdy w końcu doczekam się swojej wymarzonej, dużej sypialni, łóżko będzie naprawdę duuuuże i będę tam zapraszać całe stado tak długo, ile będą chciały.

Zosia i Filip 2015: 36/52, 37/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 36/52, 37/52

Ostatnie dwa tygodnie to znów pogodowa huśtawka. Powrót upałów, by za chwilę walnąć zimnem i deszczem. Osobiście cieszę się, że idzie jesień, ale wiem, że zatęsknię i za latem.36. tydzieńTo upały.Może nie takie wielkie, jak na początku sierpnia, ale jednak. Siedzenie w domu nie wchodziło w grę, trzeba było jakoś zająć dzieciom czas, bo energia je roznosiła, ale nam energii brakowało. Co nam pozostało? Znów działka pod miastem.Fifuś ostatnio nam powyrastał ze wszystkich jeździdeł jakie miał, a zapałał straszną do nich miłością więc postanowiliśmy mu sprawić nowe. W zasadzie sam sobie wybrał, bo my pewnie byśmy kupili coś innego. Daleko temu samochodzikowi do ideału, ale Fi się cieszy, a to najważniejsze.Zofia natomiast przeniosła się z zabawami na kocyk, pod drzewko i z takiej perspektywy obserwowała poczynania starszego brata. Na szczęście, tak jak Fi, ma jakiś uraz do trawy i za bardzo nam z kocyka nie ucieka. 37. tydzień To ochłodzenie.Trochę deszczu, latania po galeriach, gorączka jesiennych zakupów, bo przecież nowe dziecięce kolekcje... Trochę spacerów, atrakcji, wycieczek... I wreszcie pierwsze popołudnia w domu. Dawno już tak nie było, że siedzieliśmy całe popołudnie w domu, dawno nie było tak, że gdy Fi z Tatą wracali z piłki, zaczynaliśmy się szykować do snu, a nie wychodziliśmy na spacer.Jesień, to i nowe okazje do kompletowania garderoby dzieciaczków. Nie ma co ukrywać, uwielbiam je stroić, przekładać ich ubranka, układać, porządkować, segregować. Przeglądam ostatnio ubranka po Fifim. Część zostawiam Zosi (jak na przykład bodziak na zdjęciu), część wystawiam koło śmietnika, a część chcę sprzedać. Serce mi się kraje, ale co mam innego z tym zrobić. Gdybym miała gdzie trzymać, to pewnie bym zostawiła. Może dla rodziny, może dla znajomych, a może i dla siebie, kto wie. Trzymam jedynie te malutkie, po Zosieńce, bo znajomym ma się niedługo urodzić dziewczynka, to będzie w sam raz.

Jesień w Lublinie: Europejski Festiwal Smaki, Zoo w Wojciechowie

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Jesień w Lublinie: Europejski Festiwal Smaki, Zoo w Wojciechowie

Nie ma co ukrywać, przyszła jesień, w końcu mamy wrzesień. Ja jesień lubię, w końcu można odsapnąć od upałów, coś się dzieje, można spacerować i zwiedzać. Mam nadzieję, że moje samopoczucie na to pozwoli i w końcu nadrobimy stracony w wakacje czas i będę mogła się tu z Wami podzielić wrażeniami z miejsc, które w naszym rejonie warto zobaczyć, wydarzeń, które warto odwiedzić i z naszych spacerów po mieście. Ten weekend w Lublinie, to przede wszystkim Europejski Festiwal Smaku. Byliśmy chwilkę, raczej na spacerze niż na zwiedzaniu i oglądaniu. Pierwszy raz wypuściliśmy się w taki tłum z Filipem bez wózka więc to bardziej zaprzątało naszą uwagę niż wszystkie te smakołyki na straganach. Ale spacer był fajny, Fi dał radę, Zosia też, lubię takie wydarzenia. Spacer zakończyliśmy na Placu Litewskim pod fontanną, "myju, myju", jak to mówi Filip, na ganianiu za gołębiami. Fi ma fioła na punkcie wody i na punkcie gołębi, które jeszcze do niedawna nazywał "fa, fa". Nie mogłam sobie odpuścić, żeby ich tam wyciągnąć i zrobić mu choć troszkę frajdy. Myślałam, że będzie awantura przy odchodzeniu, ale najwyraźniej Fifi miał już dość i w podskokach pognał za mną do samochodu. Miło się patrzy na taką zadowoloną mordkę, zwłaszcza, że etap Jackyll and Hyde w pełni i nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać. Fajnie też patrzy się na Zośkę, która aż zanosi się śmiechem patrząc, jak Fiful szaleje.W niedzielę natomiast odwiedziliśmy miejsce  na mapie Lubelszczyzny, które, nie wiem czemu, jak do tej pory jakoś nam umykało. Zoo w Wojciechowie to miejsce, które koniecznie musicie odwiedzić jeśli macie dzieci w wieku doceniającym zwierzaczki. O dziwo nawet Zośka wślepiała się w osiołki więc nawet z wózkiem można się tam wybrać. W zasadzie jest tam wszystko, co jest potrzebne do aktywnego odpoczynku z dziećmi, ale dokładnie Wam tego nie opiszę, bo trafiliśmy w taką pogodę, że udało nam się przejść, zobaczyć zwierzątka, i szybciutko wrócić do auta, a i tak troszkę zmokliśmy. Jest więc i zaplecze gastronomiczne, i miejsce na ognisko, i duży plac zabaw i oczywiście zwierzaczki. I nie są to tylko nasze, rodzime osiołki i koniki. Są lwy, pumy, lemury, małpki i wiele, wiele innych. Filipowi najbardziej podobały się osiołki i barany. Nawet dołączył do nich i razem z nimi wydawał dźwięki. Ogółem frajda niesamowita dla maluchów, a i dla rodziców fajny relaks, spokojny spacerek, chwilka odpoczynku. Na co zwróciłam uwagę i co Wam może być przydatne. Zwierzątka są porządnie pozabezpieczane, raczej nie ma możliwości, żeby dziecko weszło na wybieg, może włożyć rączkę do niektórych, ja miałam co do tego obawy, ale myślę, że jak jesteśmy uważni, to na pogłaskaniu się skończy. Druga rzecz, to ścieżki. Spokojnie można się wybrać z wózkiem. Wszędzie się wejdzie, wszystko się zobaczy. Jest gdzie usiąść, jest jak nakarmić dzieciaki, jest toaleta. Myślę, że można się wybrać nawet na dłuższy pobyt, niczego nam nie zabraknie. My wycieczkę musimy powtórzyć, bo oczywiście złapał nas deszcz, było troszkę chłodno, a ja zapomniałam kocyka dla Zosi i Fi był już troszkę zmęczony co zaowocowało obrażeniem się na cały świat, gdy nie daliśmy mu wrzucać kamyczków do sadzawki. Spacerek kończyliśmy biegiem do samochodu, a do Lublina wracaliśmy już w ulewie, ale za to z pięknym widokiem na zjawiskową, podwójną tęczę. Mimo wszystko było fajnie, a Fifi przed snem, już w łóżeczku powtarzał, że pojedzie do osiołków. Mamy więc kolejne miejsce na mapie naszych miejsc do odwiedzania.Więcej na temat miejsc przez nas odwiedzanych możecie poczytać tutaj:Europejski Festiwal Smaku w LublinieZoo w Wojciechowie

Zosia wyrusza w świat...8 miesięcy...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia wyrusza w świat...8 miesięcy...

Zosia parę dni temu weszła w dziewiąty miesiąc swojego krótkiego życia. Dosłownie weszła, bo właśnie w miesiącu poprzednim Zośka ruszyła w świat na własnych, jeszcze czterech, kopytkach. Pierwsze dni powolutku, powolutku zmierzała do celu, a teraz pędzi już z prędkością światła. Przemierza mieszkanie, pokój po pokoju, kuchnię, łazienkę, wszędzie dotrze, wszędzie wsadzi małą buźkę. Mało tego, ostatnio wylazła sama na balkon, a wierzcie mi, to nie takie łatwe, bo oprócz progu są tam jeszcze stopnie. Pamiętam, że Filip bardzo długo miał z tym problem, a jak już próbował, to lądował po drugiej stronie na buzi. A Zośka raz spróbowała i nauczyła się, że musi uważać, a teraz powoli, delikatnie, ale przechodzi.Jestem niesamowicie z niej dumna, ale jednocześnie martwię się tym etapem, bo to już nie będzie bułka z masłem. Zaczynamy nowy rozdział w naszym wspólnym życiu. Po pierwsze, mogę pożegnać się z samotnością nawet przez chwilę, Zośka podąża za mną wszędzie, nie zważa na podłoże czy przeszkody. Po drugie, możemy pożegnać się z porządkiem, bo Zosia raczkująca, a do tego powoli już wstająca, sięga wszędzie i nic się przed nią nie ukryje. Na szczęście, większość rzeczy nie przeznaczonych dla dzieci jeszcze za czasów filipiej okupacji zniknęło z dolnych rejonów mieszkania, ale nawet te bezpieczne potrafią narobić niezłego bałaganu, gdy się je rozrzuca bez ładu i składu. A Zosia swoje porządki wprowadzać lubi, oj lubi. A pomyśleć, że dopiero parę miesięcy temu skończył się ten etap rozwalania wszystkiego u Filipa. Po trzecie, czas pomyśleć o zabezpieczeniach. Część oczywiście nadal jest, ale część pozdejmowaliśmy, część się rozleciała, a część dynda na szafkach nieużywana. Trzeba posprawdzać co i gdzie i znów się pooklejać. A po czwarte, małe przedmioty. Przy Filipie byliśmy czujni, ale on tak naprawdę nigdy nic do buzi nie pchał i szybko olaliśmy uważanie na monety czy niewielkie części sprzętów kuchennych. Nie zwracał również uwagi na domowe rośliny. Z Zośką jest inaczej. Pcha do buzi wszystko, co znajdzie na swojej drodze. Nie ważne czy to śmieć, czy nie śmieć, trzeba bardzo uważać. Nie ma wyjścia, trzeba się wziąć za siebie i częściej kontrolować powierzchnie płaskie naszego mieszkania.Ech, chciałoby się powiedzieć. Zaczęło się. Zaczął się okres chyba najcięższy w całym okresie siedzenia z dzieckiem w domu. Przynajmniej przy pierwszym dziecku jest ciężko. Bobas, który dotychczas jest leżący lub siedzący nagle rusza na podbój mieszkania. Rodzic nawet sobie jeszcze nie wyobraża, jak bardzo ciekawskie jest takie dziecko, jak bardzo trzeba je będzie pilnować i jakie genialne będzie miało pomysły. Zaczyna się ciągła gonitwa za małym odkrywcą, a gdy jeszcze chcemy coś w domu zrobić, to może być ciekawie. Od tej pory aż do momentu, gdy dziecko zacznie mocno, stabilnie chodzić trzeba mieć oczy dookoła głowy. Oczywiście, potem też nie jest łatwo, ale przynajmniej nie trzeba się bać, że dziecko może sobie zrobić krzywdę przy każdym kroku.Zośka jest moim drugim dzieckiem, całkiem niedawno wyszłam z tego etapu z Fifim więc wiem na czym stoję i co mnie czeka. Staram się oddychać głęboko, ale czasem mam ochotę usiąść i westchnąć nad swoim losem. Bo, nie oszukujmy się, łatwo nie jest. Ale z drugiej strony... To bardzo fajny okres. Dziecko poznaje świat, jest bardziej samodzielne, cieszy się tym, jest radosne, biega, goni, odkrywa. Taka mała Zosia - Samosia. Uwielbiam na to patrzeć. Uwielbiam podziwiać, jak świetnie się przy tym bawi.

Karmienie piersią - kryzys...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Karmienie piersią - kryzys...

Wydawać by się mogło, że po takim czasie karmienie piersią będzie już tylko czymś naturalnym, trwającym, bezproblemowym. Że powoli będziemy sobie z Zosią wprowadzać nowe pokarmy, ale cały czas będziemy się karmić i będzie nam to sprawiało przyjemność. Niestety po raz kolejny okazało się, że macierzyństwo to nie bułka z masłem, nie same przyjemności. Macierzyństwo pełne jest kryzysów, tych małych i tych większych i u mnie przyszedł właśnie taki kryzys. W zasadzie przyszły dwa i zlały się w jeden, ale dziś chcę powiedzieć o tym związanym właśnie z karmieniem piersią.Wiecie, że na karmieniu zależało mi bardzo. Bałam się, jak to będzie po cesarce, jak to będzie po ropniu, jak to będzie z Zosią. Na początku było boleśnie, ale daliśmy radę i wszystko szło dobrze. Nie chciałam kończyć, nawet gdy zachorowałam na tarczycę, zmieniłam lekarza na takiego, który ustawił mi dawki leków tak, bym mogła dalej karmić. A przecież mogłam spokojnie przestać karmić, miałam usprawiedliwienie, a dodatkowo leczyć się większymi dawkami i szybciej dochodzić do siebie. Ale ja nie chciałam, bardzo chciałam nadal karmić. Ale teraz karmienie piersią mnie wkurza, działa mi na nerwy, drażni, nudzi, a w końcu boli.Zaczęło się od tego, że Zosi wyrosły ząbki. Na początku ugryzła raz i drugi. Jeden raz tak mocno, że poleciała mi całkiem spora stróżka krwi. Ale to szybko minęło i była chwila spokoju. Ale zaraz potem Zosia weszła w okres jakiegoś skoku, przylepstwa, pobudki w nocy już nie były tylko pobudkami tylko wiszeniami na piersi, miałam naprawdę problem, żeby ją odłożyć tak, żeby nie pobudziła reszty domowników. Usypianie panienki też ciągnęło się jak flaki z olejem, bo do tej pory karmiłam ją przed kąpielą, a po kąpieli dostawała tylko pierś na dopicie, uspokojenie, uśpienie. Teraz Zosia nie chce jeść wcześniej, bo Fifi, bo Tata, bo wszystko inne, co odwraca uwagę. Łapie pierś, puszcza, odwraca głowę, ostatnio nawet nie puszcza, trzyma ząbkami i ciągnie głowę w stronę tego co ją interesuje. A je dopiero potem, w sypialni, przed snem, a ja już zmęczona, denerwuję się tym, bo to się wlecze, wlecze i wlecze, a najczęściej w pokoju obok, już wykąpany i przebrany Fifi woła mamę. Siedzę z nią na kolanach, a ona trochę je, trochę leży z piersią w buzi, odłożyć się nie da, zaciska ząbki na piersi, żebym się nie wymknęła, jak straci czujność, ja zaczynam być już myślami gdzieś indziej, a to się ciągnie, ciągnie i ciągnie.A żeby tego wszystkiego było mało, to ostatnio nabawiłam się zastoju w piersi, zatkanego kanalika, zapalenia, a co za tym idzie bólu, bólu i jeszcze raz bólu. Jako, że odporna jestem na tego typu wrażenia, to szybko sobie z tym poradziliśmy, ale pierś i brodawka pozostały mocno bolesne. Wkurza mnie to samo w sobie, a już wygibasy Zośki przy piersi doprowadzają mnie do szału. Zaciśnięte ząbki na zapuchniętej, jeszcze nie wygojonej brodawce... nic przyjemnego. Dodatkowo, tak jak pisałam, Zosia zaciska i trzyma, jakby bała się, że ją wykiwam i ucieknę. Muszę wkładać jej palca do buzi, żeby się oswobodzić, ona się wybudza, wkurza i zaczynamy przygodę od nowa.Poza domem też marudzi. Nie chce jeść, odwraca się, nakarmienie w miejscu publicznym nie wchodzi w grę, bo zaraz odwraca buźkę, a ja zostaję z piersią na wierzchu. Na osobności też jest źle, bo przecież gdzieś tam zostały ciekawsze rzeczy więc wyrywa się, ucieka i pozostaje nam słoiczek lub chrupek, a ja zostaję z paranoją, że znów coś mi się zrobi albo, że przez te wygibasy stracę pokarm.Ja wiem, że to jest taki okres, i mój, i Zosi, że musimy go przetrwać. I pewnie przetrwamy, bo mimo tego, że tak mnie to wszystko denerwuje, no i nie oszukujmy się, zwyczajnie boli, nadal bardzo zależy mi na karmieniu. Ale dokładając do tego moje problemy ze zdrowiem plus drugi kryzys Zosiowo-mój, kryzys ze spaniem, to zaczynam mieć myśli typu: "kiedy to się w końcu skończy". Zaczynam żałować, że nie skorzystałam z okazji, nie zamknęłam kramiku wtedy, gdy kazał mi to zrobić lekarz. Za chwilę pukam się w głowę, bo wiem ile płaczu mnie by to kosztowało i ile wyrzutów w późniejszym naszym życiu. A poza tym, przecież ja sobie nie wyobrażam innego sposobu na karmienie niż karmienie piersią...No i przecież to jest naprawdę przyjemne, tylko teraz tak troszkę nam nie wychodzi...A na dowód tego, że z Zosią, mimo zgrzytów, dobrze się dogadujemy, mamy zdjęcie:Fajne my, przyjaciółki, nikt między nami nie stanie... Mam nadzieję ;)

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Tarczyca - atakuje znienacka...

Nie raz żaliłam się Wam, że nie daję rady, że jest mi ciężko i z tego powodu jestem zła i smutna. Nie raz też dostało mi się od Was po uszach, że narzekam, marudzę, że przecież dwójka dzieci to nie zadanie nie do wykonania, że inni mają ciężej, a dają sobie radę, że jak w ogóle śmiem... Ogółem mam optymistyczne nastawienie do wszystkiego. Nawet, gdy jednego dnia jest mi ciężko, to planuję, kombinuję i zasypiam z nadzieją na lepsze jutro. Nie rezygnuję i się nie poddaję. Ale tym razem naprawdę nie dawałam rady, nie wiedziałam, co jest ze mną nie tak, nie przyznawałam się Wam, bo zwyczajnie się wstydziłam, wbijałam uśmiech na twarz i dalej robiłam swoje choć kosztowało mnie to bardzo wiele wysiłku.A wszystko zaczęło się nagle i niezauważenie, a ja zwaliłam to na upał. Do tej pory potrafiłam cały dzień  być w ruchu, zajmować się dziećmi, domem, pracą, dorzucić do tego jeszcze parę spraw i cały dzień miałam zapełniony. Popołudniami spacery po 13 km, potem szybkie oporządzenie dzieci i zasłużony, przyjemny odpoczynek. A z dnia na dzień przestałam mieć na cokolwiek siły. Spacer, nawet króciutki kończył się moim padnięciem na fotel i piekielnym bólem mięśni. Nawet mówiłam Mężowi, że coś jest nie tak, że mięśnie powinny się ćwiczyć, a ja jestem coraz bardziej obolała, ale zwaliliśmy to na przemęczenie przy dzieciach.Zrobiłam się nerwowa, drażniło mnie wszystko, na końcu zaczęły trząść mi się ręce i kołatać serce. Najbardziej dokuczało mi to w nocy, nie mogłam spać. Na to też znalazłam wytłumaczenie. Zbliżające się chrzciny, problemy rodzinne, dużo pracy. Stąd ta nerwowość. A do tego niewyspanie i mamy rozedrganie.Mało tego, nagle odkryłam, że w domu mamy strasznie duszno. Otwierałam wszystkie okna, ale nic to nie dawało. Pociłam się jak mops, po nocach spać nie mogłam. Nawet byłam już bliska wywalenia z sypialni szafy, bo ubzdurałam sobie, że zabiera mi powietrze.Po pewnym czasie zaczęłam mieć problemy z podnoszeniem Zosi. Podnosiłam, ale z ogromnym wysiłkiem i nie mogłam jej utrzymać na rękach. Czasem z bezsilności siadałam na podłodze i płakałam. Domem zajmowałam się z musu, nie sprawiało mi to ani krzty przyjemności i odliczałam minuty do wieczora. A wieczór ulgi nie przynosił. Miałam wrażenie, że nawet siedzenie i nic nierobienie nie daje mi odpoczynku. Byłam zmęczona, ale nie potrafiłam w spokoju wysiedzieć, bolały mnie mięśnie i głowa. Nie dawało się tak funkcjonować.A do tego ta nerwowość i drażliwość. Krzyczałam częściej, opędzałam się od dzieci, wkurzałam się na nie, chciałam świętego spokoju. I nie miałam siły. Do bólu  nie miałam siły. Byłam innym człowiekiem, zupełnie nie podobnym do siebie.Aż pewnego razu coś mnie tknęło. Bo o ile do tej pory większość objawów tłumaczyłam upałem i zmęczeniem, to gdy upał zelżał, a ja nadal pociłam się jak pies, to coś we mnie drgnęło. Wlazłam na internet i pierwsze co mi się rzuciło w oczy - tarczyca. Na drugi dzień pognałam na badania i bach... Gdy lekarz zobaczył wyniki, to zdziwił się, że jeszcze funkcjonuję, że gdybym była starsza, to już dawno byłabym na oddziale. Ogółem zdołował mnie strasznie, ale o tym później. I w ten sposób zaczęła się moja przygoda z nadczynnością tarczycy, a dokładniej z chorobą Gravesa-Basedowa.A podsumowując.U mnie choroba przyszła znienacka. Kładę ją na karb dwóch ciąż, zmęczenia i stresu. Ale powodów jej wystąpienia może być wiele, więc gdy zobaczycie u siebie podobne objawy, badajcie się. Ja doprowadziłam się do stanu, gdy nie mogłam ruszyć ręką i nogą, mija miesiąc leczenia, a ja dalej nie jestem sobą. Jestem dobrej myśli, ale nie oszukujmy się, terapia trwa lata i nie zawsze przynosi efekty. Lepiej wcześnie reagować niż później naprawiać błędy.Najczęstsze objawy nadczynności tarczycy:- nerwowość, - nietolerancja wysokiej temperaturu,- potliwość, - kłopoty ze snem,- kołatanie serca,- utrata masy ciała,- duszności,- ogólne osłabienie. U mnie wystąpiły wszystkie z nasileniem takim, że ciężko byłoby je przeoczyć, ale ja przeoczyłam. Mało tego, poszczególne zauważałam, ale nie łączyłam je w całość. Nawet umawiałam się już do neurologa czy kardiologa. Do żadnego nie dotarłam, za to wylądowałam u endokrynologa.

Swojskie wakacje: jezioro Piaseczno

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Swojskie wakacje: jezioro Piaseczno

Pisałam Wam już o tym, że na wakacjach mogą nas spotkać różne niespodzianki. Możemy trafić na uciążliwych sąsiadów, głośną okolicę, nieuczciwego właściciela czy wiele innych. Nie musimy toczyć się na zagraniczne wojaże, żeby zamiast w czterogwiazdkowym hotelu wylądować w norze. My właśnie wróciliśmy z takich wakacji, na których nie wszystko było idealne. Ale też, żeby było jasne, nie było bardzo źle. Było parę sytuacji, które już teraz wspominam z uśmiechem na ustach, ale w momencie, w którym się działy, do śmiechu nam nie było. Jak tak przyjrzeć się teraz temu wszystkiemu, to był to bardzo udany, rodzinny tydzień, który przyniósł nam sporo oddechu od miasta i spraw z nim związanych.A wybraliśmy się nad okoliczne jezioro Piaseczno. Niby żadna wielka wyprawa, ale zawsze oderwanie się od miasta, pracy, rodziny. Wynajęliśmy sobie skromny domek z łazienką i kuchnią. Na piętro nawet nie zachodziliśmy, wszyscy pomieściliśmy się w saloniku na dole. Wygód zbyt wielu nie było, ale narzekać też nie możemy. Jedyne co nam dokuczało to nocne upały. W dzień mieliśmy basen, jezioro i klimatyzację w samochodzie, gdy przemierzaliśmy okolicę.Całe dnie bawiliśmy się z dziećmi, pluskaliśmy się w jeziorze i w basenie, jedliśmy nie do końca zdrowe rzeczy i nie zwracaliśmy uwagi na czas. Wieczorami z M. robiliśmy grilla i siedzieliśmy na tarasie nadrabiając zaległości czytelnicze. Czerni nieba i ciszy, która zapadała, gdy już wszyscy wczasowicze poszli spać będzie mi brakowało do czasu, gdy znów wybierzemy się w takie miejsce. I mimo, że tarczyca daje mi się we znaki, mimo, że upał jest nie do zniesienia, mimo, że czasu na spokojny odpoczynek mieliśmy naprawdę niewiele, to my odpoczęliśmy. Odsapnęliśmy od dnia codziennego, a tego nam trzeba było najbardziej.I pozostały nam piękne wspomnienia i fotografie...Takie wakacje pamiętam z dzieciństwa. Wspominam je zawsze z łezką w oku, z sentymentem. Wakacje na działce nad jeziorem Zagłębocze. Bez prądu, bez wody, z toaletą na dworze. Z mamą i siostrą. Z mlekiem prosto od krowy i młodymi ziemniakami na obiad. Wiem, że teraz to nie to samo, ale mam nadzieję, że kiedyś, za x lat, moje dzieci będą tak miło wspominały te i inne, które nastaną, nasze wakacje. Bo wiecie, ja uwielbiam wczasy zagraniczne, kocham Grecję i podróże samolotem, ale takich swojskich wakacji na naszym pojezierzu nie oddałabym za nic. Załadować po brzegi samochód i uciec od miasta...Nie wiem, czy wrócimy konkretnie w to miejsce, nie wiem czy nad to samo jezioro, ale M. już coś przebąkiwał, że może we wrześniu... Kto wie...

Zosia i Filip 2015: 31/52, 32/52, 33/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 31/52, 32/52, 33/52

Ostatnie dni i tygodnie zdominowało lato, upał i wakacje. Zdjęcia się zbierały, zbierały i zbierały, a ja zupełnie zapomniałam wybrać te najistotniejsze i podzielić się nimi z Wami na blogu. 31. tydzień roku, to tydzień jeszcze umiarkowanych upałów. W Lublinie odbywał się Carnaval Sztukmistrzów i mimo mojego kiepskiego samopoczucia wybraliśmy się pospacerować po mieście. Troszkę w piątek, troszkę w sobotę, troszkę w niedzielę... Starówka, deptak, murek z kwiatami... Fi stanął na wysokości zadania i jak prawdziwy mężczyzna wręczył Mamusi kwiatucha. Zosia w temacie spacerów też nie pozostała dłużna. Opanowała turlanie do perfekcji i znikała nam z oczu w sekundę. Żaden zakątek mieszkania nie pozostał bez odwiedzin.32. tydzień to oczywiście wakacje, wakacje, wakacje. Najpierw szykowanie, pakowanie, planowanie, a potem już istne szaleństwo czyli jezioro, woda, koło i dzieci..., całe mnóstwo dzieci.Fifi od początku oszalał na punkcie kąpieli i pływania, ale z czasem troszkę mu się to nudziło. Głównie nudziła mu się Mama i okupował wszystkiego rodzaju ciocie i wujków. Zosia wodę kocha i każdy kontakt z nią wywołuje niekontrolowane wybuchy radości. Niestety, upał troszkę odstraszał, ale i tak skorzystaliśmy, że hej.Ostatni tydzień, to taki tydzień mieszany. Troszkę jeszcze wczasów, troszkę powrotów, mnóstwo emocji, sporo zmęczenia i zmiany... Nad jeziorem było więcej luzu, nie zwracaliśmy uwagi na niektóre szczegóły, ale po powrocie widać, jak bardzo nasze dzieci się rozwijają. Jak szybko zdobywają nowe umiejętności, jak rozwija się ich wzajemna relacja, jak kształtują się ich malutkie charaktery.Fifi niesamowicie wydoroślał w stosunku do Zosi. Mówi do niej, buja w wózku, głaszcze, gdy płacze. Przynosi jej jedzenie, niekapka czy próbuje się dzielić zabawkami. Gdy jej dłużej nie ma, bo śpi w sypialni, to tęskni. Ale potrafi też zabrać siostrzyczce zabawkę. Mały cwaniaczek.Zosia natomiast, gdy przywieźliśmy ją do domu, położyliśmy na podłodze w salonie, zostawiliśmy na chwilkę... Zosia stanęła na czterech i poszła. Może jeszcze niesprawnie, chwiejnie, może jeszcze upadała na pupcię, ale z dnia na dzień było coraz lepiej. Jak już opanowała raczkowanie, klapnęła na tyłek i usiadła. I tym sposobem mamy w domu raczkującą i siedzącą pannicę. Zaczęło się...Takie były nasze ostatnie trzy tygodnie... Mam nadzieję, że to nie ostatnie takie ciekawe dni, że jeszcze w tym roku poszalejemy...A jak u Was mijają wakacje?

Borsuczkowa Mama poleca - pielęgnacja twarzy

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Borsuczkowa Mama poleca - pielęgnacja twarzy

Przez bardzo długi czas nie bardzo przykładałam wagę do różnych zabiegów pielęgnacyjnych. Miałam to szczęście, że w wieku nastu lat nie miałam specjalnych problemów z cerą, z trądzikiem. Do tego byłam szczupła, a jedynym kompleksem jaki mogłabym mieć, to cienkie włosy. Niestety, jak to zwykle bywa, mimo braku powodów do kompleksów, miałam ich od groma, a moim największym problemem był brak pewności siebie. Z tego powodu wiele czasu poświęcałam na makijaż i dobieranie ubioru, ale niewiele na pielęgnację. Troszkę to wszystko zaniedbałam, a późniejsze, dorosłe życie sprawiło, że przestałam się też interesować nowościami makijażowymi. Najpierw praca, potem starania o dzieci, w końcu dzieci i czasu na siebie jakoś brakowało. Ale przyszedł czas, że trzeba w tym wszystkim odnaleźć odrobinę siebie, zadbać o siebie, o dobre samopoczucie.  Od jakiegoś czasu więcej czasu poświęcam kosmetykom. Może nie znam się na nich za bardzo, ale testuję i swoje zdanie mam więc od czasu do czasu mogę się z Wami podzielić moimi spostrzeżeniami, moimi nowościami, odkryciami, tym co ostatnio używam. Dziś zacznę od tego, co w chwili obecnej znajduje się w mojej łazience i co, moim zdaniem, jest godne polecenia.Mixa Baby Lipidowy krem nawilżający do twarzy i ciała - krem w założeniu dla dzieci, do skóry suchej i wrażliwej, regeneruje i odżywia, opracowany tak, by minimalizować wystąpienie alergii, bez parabenów i alkoholu. Tyle od producenta. I owszem, dla dzieci fajny, łatwo się rozsmarowuje, super się wchłania i dobrze nawilża. Używam. A dla mnie fajny krem do twarzy. Może nie jako podkład pod makijaż w ciepłe dni, bo zawiera glicerynę i może powodować świecenie, ale na noc, gdy skóra wysuszona - idealny. Nadaje miękkości i elastyczności.POSE Natural Undereye Cream - luksusowy, delikatny krem pod oczy. Odżywia, nawilża i ochrania skórę. Ja używam go pod makijaż, pod korektor. Jest lekki, może nie sprawia wrażenia przeciwzmarszczkowego, ale faktycznie wygładza fałdki, rozświetla, redukuje cienie. Biolaven Organic Żel Myjący do Twarzy - delikatny, aksamitny żel. Pozostawia twarz gładką, jedwabistą, miłą w dotyku. Dla mnie rewelacja. Odkrycie, które na pewno zostanie ze mną na dłużej. Zawiera olej z pestek winogron i olejek eteryczny z lawendy, który nadaje mu obłędny zapach. Polecam z ręką na sercu.Sylveco Oczyszczający Peeling do Twarzy - kolejne moje odkrycie godne polecenia. Peeling co prawda przeznaczony do skóry ze skłonnościami do przetłuszczania się, z rozszerzonymi porami, ale ja się w nim zakochałam. Ma konsystencję glinki z drobnymi aczkolwiek mocnymi ziarenkami. Masuje, wygładza i pozostawia na skórze coś jakby aksamitną warstwę. Twarz jest po nim bardzo fajna w dotyku. Stosuję go raz w tygodniu.Nivea Care Lekki Krem Odżywczy - tego kremu chyba nikomu nie muszę przedstawiać. Dostałam do przetestowania i już u mnie został. Uniwersalny, lekki, super się wchłania. Na noc, na dzień, pod makijaż, bez makijażu. Oczywiście to nie wszystkie kosmetyki, które przewijają się przez moje ręce, ale te zdecydowanie mnie zaskoczyły i mogę je polecić.A jakie Wy macie kosmetyki, które do Was trafiły przypadkiem i już zostały? Jakie Was zaskoczyły tak, że spokojnie możecie wystawić im pozytywną opinię i polecić dalej?

Siedem miesięcy Zofii...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Siedem miesięcy Zofii...

Plany wakacyjne...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Plany wakacyjne...

Wakacje, znów będą wakacje, na pewno mam rację, wakacje będą znów.Co roku, gdy tylko zbliża się wiosna, we mnie wstępuje nowa energie, nowa nadzieja. Zaczynam planować, co to tym razem zrobię, gdzie pojadę, co zobaczę. Wymyślam, kombinuję, usiedzieć nie mogę. Jak co roku, nie zawsze wszystko wychodzi tak, jak sobie wyobrażałam. A to wypadnie coś innego, a to coś się posypie, to dzieci dokazują, to M. nie ma czasu, a to w pracy wszystko się sypie, a to zwyczajnie nam się nie chce, bo jesteśmy zmęczeni. Ale, gdy tylko pojawiły się dzieci, postanowiłam sobie, że nie odpuszczę, raz na jakiś czas trzeba tyłek ruszyć. Nie ważne, co gada otoczenie, czy im się to podoba czy nie, ale wakacje nam się należą. A powiem Wam, że gadają i to sporo. Czasem prosto w twarz, czasem za plecami. "Po co to się tak włóczyć, z dziećmi to trzeba w domu siedzieć". "Za dużo macie pieniędzy, przecież możecie do dziadków pod miasto pojechać i też będą wakacje".  "Po co ciągniecie ze sobą dzieci i tak nie będą tego pamiętały". To tylko niektóre z testów, które słyszę czasem od bliskich. Żeby uniknąć takich wymówek i marudzenia, rok temu w czwartek powiedziałam rodzinie, że planujemy wyjazd, a w sobotę bladym świtem lecieliśmy już w stronę greckiej wyspy Kos.  Mało tego, całą wyprawę wykupiliśmy w środę co by było taniej.  I nie żałuję... to były najlepsze wczasy do tej pory.Przyznam, że troszkę nie rozumiem tego jęczenia. Zamiast się cieszyć, że z dziećmi nie kisimy się w domu, że chcemy coś robić, że nie podrzucamy, że dajemy radę, to jakieś dogadywania. Ale przywykłam i staram się nie przejmować.Ale do rzeczy. Czasem nie wyrabiam na zakrętach. Całymi dniami sama z Zosią, czasem z dwójką, dom, praca, nuda. Codziennie to samo. Staram się wymyślać różne aktywności, biorę udział w różnych projektach i akcjach, ale to dalej to samo miejsce, ci sami ludzie, ten sam plan dnia. Z niecierpliwością czekam na weekendy, bo może wtedy coś... Raz się udaje, raz nie. I dlatego, raz na jakiś czas trzeba się gdzieś ruszyć. W tamtym roku więcej kręciliśmy się jednodniowo. Teraz też, ale z dwójką czasem się nie chce. Lepiej pojechać, posiedzieć parę dni i wrócić z nowym spojrzeniem.Mazury pod koniec maja.Tydzień nad jeziorem w sierpniu.Wczasy zagraniczne pod koniec września lub na początku października.Taki mamy plan... Mazury miały być próbą, jak damy sobie radę we czwórkę. Udało się. Mało tego, wypatrzyliśmy sobie parę miejsc, które warto odwiedzić w przyszłości.Jeziorko, to ma być raczej byczenie. Domek, ogródek, niedaleko kąpielisko. Mam nadzieję na sielankę. Wczasy zagraniczne? Wielki znak zapytania. Czy uda nam się znaleźć coś w atrakcyjnej cenie, ale w dobrych warunkach? Czy M. znajdzie czas? I w końcu, czy się odważymy z dwójką, bo to jednak wyzwanie. Bardzo bym chciała, ale i boję się. Jak urodził się Fifi, zostaliśmy zakrzyczani, że teraz to już nigdzie się nie ruszymy, że z dzieckiem w domu do 18, że tylko nuda, nuda, nuda. Żałuję do tej pory, że nigdzie się nie ruszyliśmy, jak był malutki. Potem zaczęłam bardziej obracać się w internecie, czytałam, obserwowałam i stwierdziłam dlaczego nie? Przecież w czym ten bobas przeszkadza. Wybraliśmy się na Kos, daliśmy radę, odpoczęliśmy, może nie fizycznie, ale psychicznie na pewno, mało tego, pozwiedzaliśmy. Można? Można. A potem wszystko już poszło z górki. Do 7. miesiąca ciąży nie mogłam na tyłku usiedzieć. Tyle nie najeździłam się chyba nigdy w życiu. Mam wrażenie, że dzieci właśnie mobilizują, a nie przytłaczają. A swoją drogę... mam rezygnować z takiego cudnego widoku?

Zosia i Filip 2015: 29/52 i 30/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 29/52 i 30/52

Ostatnie tygodnie zdecydowanie upływają pod znakiem upałów. Dzieci roznosi energia, a nas trochę mniej. Na szczęście stosunki z rodziną męża uległy wielkiej poprawie i mamy gdzie się podziać popołudniami, bo temperatura powyżej 30 stopni nie sprzyja spacerom. Przynajmniej my przy takim upale opadamy z sił.Może troszkę mniej ostatnio wycieczkujemy, ale dzieciom popołudnia pod miastem zdecydowanie służą. Fifi pomaga jak może. Podlewa, dogląda, skubie porzeczki, segreguje ogórki i bawi się przy tym znakomicie. A Zosia na świeżym powietrzu zasypia w dwie minuty. Nie wiele dłużej śpi, ale cóż... ;) 30 tydzień roku, to dla Filipa wielka zmiana. Zmiana starego, wysłużonego, troszkę naddartego łóżeczka turystycznego na prawdziwie dorosły tapczanik. M. składał go aż trzy wieczory, a gdy w końcu postawiliśmy go w pokoiku, Fi nie czekał ani chwili i się na nim rozgościł. Nie zważał nawet na to, że nie zdążyliśmy pościelić i szybciutko poznosił swoje skarby. Ostatni tydzień to zdecydowanie przeboje związane ze spaniem Filipa w nowym wyrku.Zosia natomiast nadal psotkuje. Próbuje stawać na czworaka, przewraca się, marudzi, ale gdy spojrzy tymi swoimi wielkimi oczyskami, nie można się na nią gniewać.

Mała Wiercipupka Zofia...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Mała Wiercipupka Zofia...

Rodzeństwo - więź, której nie można zepsuć...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Rodzeństwo - więź, której nie można zepsuć...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Każda złotówka się liczy... Pomagajmy!!!

Czasami narzekamy, jesteśmy źli, niewyspani, zmęczeni. Wkurzają nas dzieci, bo to czy tamto. Denerwujemy się, bo rozlane mleko, wyciśnięta na dywan cała tubka pasty do zębów, wysypana w kuchni karma dla kota. Licytujemy się ze znajomymi, kogo dziecko bardziej daje w kość, kogo dziecko mniej śpi w nocy czy bardziej rozrabia. Marudzimy i nie doceniamy tego co mamy. A mamy naprawdę wiele. Mamy zdrowe dzieci. Odkąd siedzę w internecie cały czas przewijają mi się przed oczami ludzkie nieszczęścia. A choroba dziecka, to chyba najgorsze co może spotkać rodzica. Non stop natykam się na akcje pomocowe, zbiórki pieniędzy. Dokładam się ile mogę, ale nóż mi się w kieszeni otwiera, bo przecież tak być nie powinno. Przecież większość z nas jest ubezpieczonych, co miesiąc płacimy duże pieniądze na to, by w przypadku choroby mieć pomoc. Ale gdy przychodzi co do czego, to radź sobie człowieku sam. Bo za poważna choroba, bo specjalistów brak, bo u nas się tego nie leczy albo najzwyczajniej w świecie gdzieś maluszek miałby większe szanse. Ale czy to wina dziecka, że zachorowało na rzadką chorobę, że leczy się ją tylko za granicą. Przecież to nie powinno mieć znaczenia. Przecież po to jest ubezpieczenie, by w takim przypadku nas ubezpieczało.Kochani, pomagajmy!!! Po troszku, tyle ile możemy. Nawet złotówka potrafi zdziałać cuda. Ja gdy czytam historie tych dzieci, mam łzy w oczach i ogromny żal, że rodzice muszą prosić o pomoc, że nie otrzymują jej od razu, że muszą zbierać pieniądze na leczenie, które może dać ich dzieciom normalne życie. Niesprawiedliwe jest to, że takie malutkie istotki tak ciepią, ale jeszcze bardziej niesprawiedliwe jest to, że nie jest oczywistym, że leczenie im się należy, że niejednokrotnie trzeba na nie wyłożyć ogromne pieniądze, na które nie stać zwykłego, szarego obywatela. Dziś chciałabym zwrócić Waszą uwagę na dwa maluszki, które poruszyły moje serce i, za które trzymam bardzo mocno kciuki. Mam nadzieję, że poruszą także Was i pomożecie.Jaś.Jeszcze siedzi u mamusi w brzuszku choć zaczyna mu się mocno śpieszyć. Jaś ma wadę serduszka, którą trzeba zaraz po urodzeniu operować. Rodzice zdecydowali o operacji w Niemczech, ale NFZ jej nie pokryje. Liczy się każdy grosz i każda chwila, bo maluszek nie zostanie przyjęty do szpitala bez wpłacenia pieniążków.  KajtekKajtuś jest chory na pęcherzowe oddzielanie się naskórka. Nieuleczalna odmiana tej choroby, z którą polscy lekarze nie potrafią sobie poradzić. Na operację w USA potrzeba 6 milionów złotych. Kwota ogromna i niewyobrażalna dla zwykłego śmiertelnika dlatego potrzeba pomocy wielu osób by Kajtek miał szansę na normalne życie.Te dzieci powinny mieć szansę na normalne życie i tylko dzięki ludziom dobrej woli będzie to możliwe.Nie bądźmy obojętni...Każdy grosz się liczy, każde udostępnienie, nagłośnienie... Pomóżmy!!!

Chrzciny Zosi - zdjęcia

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Chrzciny Zosi - zdjęcia

Tydzień temu w niedzielę nasza Zosieńka miała swój wielki dzień. Chrzciny. Stresowaliśmy się tym dniem strasznie, baliśmy się, że standardowo ktoś nam wywinie jakiś numer, że coś wyjdzie nie tak, jak miało być. Niepotrzebnie. Było cudnie. Zosia wyglądała jak księżniczka, zachowywała się również, jak na księżniczkę przystało. Rozdawała uśmiech na lewo i prawo, w kościele zaznaczała swoją obecność śpiewami, ale gdy miała już dość, też potrafiła dać o tym znać.  Fifi troszeczkę zagubiony, ale szybko się odnalazł w sytuacji i również bawił się dobrze.Rodzina dopisała, chrzestni na medal, Zosia dostała całą masę pamiątek, o Filipku też nie zapomniano, było miło i radośnie. A oto nasz mały Aniołeczek:A tak prezentowała się suknia Zosi:A to my w komplecie. To chyba pierwsze zdjęcie, na którym jesteśmy wszyscy razem. Chyba musimy to nadrobić i zrobić sobie specjalną sesję.No i oczywiście nasz Fifinio. Idealny starszy braciszek próbował skraść Zosi imprezę. W kościele, w którym chrzciliśmy Zosię, jest zwyczaj, że ksiądz wychodzi po dziecko, rodziców i chrzestnych i dopiero z nim, przez środek, wszyscy przechodzą pod ołtarz, gdzie są przygotowane ławeczki. Tym sposobem, już trzeci raz przeszliśmy tą samą drogą. Pierwszy raz tylko we dwoje, drugi raz z Filipem i teraz z Zosią. To samo z miejscem, gdzie świętowaliśmy po uroczystości. Najpierw wesele, potem chrzciny Filipka, a teraz Zosi. Już do końca życia będziemy mieli ogromny sentyment do tych miejsc.Podsumowując. To był nasz dzień. A pamiętacie, jak to było z Fifim. Jak się cieszyliśmy, że wszystko poszło dobrze i jak chwaliłam się zdjęciami?

Zosia i Filip 2015: 27/52, 28/52

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2015: 27/52, 28/52

Dziś króciutko i treściwie, bo lato, wakacje i czasu brak na siedzenie przy komputerze, a i proza życia ściga nieubłaganie... 27. tydzień roku minął nam po znakiem spacerów, wycieczek i lodów...28. tydzień to przede wszystkim chrzciny Zosieńki. Bardzo ważny dzień dla niej, ale i dla Filipa i dla nas. No i wielka próba na wytrzymałość i cierpliwość. Bo to nie lada wyzwanie wytrzymać tyle czasu. Zosia zmęczona, Fifi zmęczony, my również już pod koniec imprezy zmęczeni, ale było pięknie i jestem z nas wszystkich dumna.Dla wyjaśnienia dodam, że tak wygląda Zosia, gdy ktoś na siłę chce ją uszczęśliwić... 

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Słodko - gorzki 6. miesiąc...

Wiadomo, że dzieci mają w życiu różne okresy. Jak już zdążymy się do czegoś przyzwyczaić, nagle bach i znów jakaś rewolucja. Sławetne skoki rozwojowe, kryzysy tego czy tamtego miesiąca. Jedni w nie wierzą, inni nie. U Filipa coś tam się pokrywało, ale nie przykładaliśmy do tego zbyt wielkiej wagi, bo on z reguły był marudny, jak coś nie szło po jego myśli. Z okresu na okres były jakieś poprawy, nowe umiejętności, które wszystkim ułatwiały życie. Rozwijał się w swoim tempie, stawał się bardziej kontaktowy, w końcu zaczął przesypiać noce. Spokojnie, wszystko w swoim czasie, bez spektakularnych, nagłych zmian. Dopiero teraz, gdy Fi skończył dwa lata, mamy typowy bunt dwulatka, ale też raczej łagodny, patrząc po choćby dzieciach znajomych.Z Zosią jest inaczej. Od początku szła jak burza z rozwojem. Szybko opanowywała nowe umiejętności, ale jednocześnie bardziej przechodziła tzw. skoki rozwojowe. Były one nieco przesunięte w stosunku do tabelek dostępnych w poradnikach, ale były. Dawały nam się we znaki raz bardziej, raz mniej, ale zawsze przynosiły dużo nowego. Przeważnie były to postępy, ale zdarzały się też regresy. Pierwszym takim skokiem, który zostawił po sobie niemiłe wspomnienie, był skok po 3. miesiącu. Wtedy to Zosia przestała przesypiać noce. Do 3. miesiąca spała przeważnie od 21 do 7 rano, a potem zdarzało jej się jeszcze dosypiać. Po tym skoku zaczęła budzić się już koło 24, a potem już tak średnio co 1,5-2 godziny i wstawać zaraz po godzinie 6. Dodatkowo skróciła sobie, i to bardzo, dzienne spanie. Postanowiła drzemać 3-4 razy, ale tylko po jakieś 15 minut. Dało się to znieść, bo w dzień nadal była słodką i układną dziewuszką. Można było wszystko przy niej zrobić, a ona grzecznie się bawiła. Ubolewałam nad tym spaniem, ale do zmiany jakoś przywykłam i zapomniałam, że ten okres miał miejsce. Aż do 6. miesiąca.Zosia galopowała przez 6. miesiąc życia, a ja przechodziłam kryzys. Mimo pozytywnego nastawienia, mimo szczerych chęci czasami czułam się bardzo zmęczona. Zofia zapewniła nam okropnie intensywne i niezwykle męczące trzy tygodnie. Na szczęście (odpukać) powoli wszystko się unormowało, ale było momentami nie do zniesienia. Poszperałam, pogrzebałam i znalazłam. Skok rozwojowy w 6. miesiącu życia dziecka. Jakbym czytała o mojej Zosi.Po pierwsze spanie. Zosia nadal się budziła często, ale zaczęłam mieć problemy z ponownym jej uśpieniem i odłożeniem do łóżka. Zaczęłam zabierać ją do siebie i karmić na śpiąco, ale po pewnym czasie i to zaczęło być mało skuteczne. Zośka, jak już spała, to wierciła się okropnie, nie dawała nam spać i sama w końcu się wybudzała. Jak zdarzała się noc z mniejszą ilością pobudek, to ja już z przyzwyczajenia budziłam się co godzinę i nie mogłam spać.Po drugie, Zofia zrobiła się strasznie nieśmiała do obcych. Nigdy nie było wiadomo, jak zareaguje na nową twarz. Czasem zerkała na mnie, gdy ktoś zaglądał do wózka i do niej gadał. Czasem buzia układała jej się w podkówkę i była bliska płaczu. Musiał jej się ktoś naprawdę opatrzeć lub zwyczajnie spodobać, żeby nie zareagowała niepokojem. Tak w zasadzie oprócz mnie i M. nikt nie był pewny jej dobrej reakcji.Po trzecie, Zośkę dopadł lęk separacyjny. Coś, na co czekałam, jak Fi miał około pół roku, dopadło nas dopiero przy Zosi. Zrobiła się straszną maminą córeczką. Nie mogłam odejść nawet na dwa kroki. Wymagała wiecznej uwagi, zabawiania, trajkotania nad główką. Na szczęście zdarzały się lepsze dni, ale z reguły zrobienie czegokolwiek innego niż zajmowanie się Zofią, było niezmiernie trudne. Na szczęście minął 6. miesiąc i chyba apogeum mamy już za sobą. Powoli Zośkowe zachowanie zaczyna się normować, a ona sama zaczyna się robić ciekawska, wszystko chce dostać do łapek, ogląda, dotyka, podziwia. Coraz lepiej śpi choć ja nadal się budzę tryliard razy. Nie boi się już za bardzo ludzi choć rezerwę zachowuje i nadal najpierw zerka na mnie upewniając się czy wszystko w porządku. Lęk przed stratą mnie z oczu niestety lub stety został z nami do tej pory. Zosia najlepiej czuje się, jak mnie widzi w najbliższym otoczeniu. Nawet na spacerze, gdy M. pcha wózek, ja muszę iść tak, żeby mnie widziała.Niesamowitą radość sprawiają mi te zmiany zachodzące w tym malutkim człowieczku choć przyznam szczerze, że tamte tygodnie mnie wykończyły i chyba trochę czasu zajmie nim dojdę do siebie. Bo tak to już jest z tymi naszymi dzieciakami, raz burza, raz słoneczko. Sinusoida. Nie ma nic pewnego. Gdy już do jednego się przyzwyczaimy, nagle bach i rewolucja.

Kosmetyki dla dzieci - Ciało Plus Baby Solutions

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Kosmetyki dla dzieci - Ciało Plus Baby Solutions

Ostatnio miałam niewątpliwą przyjemność zapoznać się z kosmetykami serii Ciało + Baby Solutions  marki Plus dla Skóry. Jest to marka młoda, ponieważ pojawiła się na naszym rynku w 2013 roku. Jej kosmetyko są dostępne jedynie w aptekach, a ja osobiście zetknęłam się z nią po raz pierwszy. Zaskoczyła mnie mnogość produktów jakie oferuje marka. Dla każdego znajdzie się coś odpowiedniego.Plus dla skóry to:Cera + Antianging - kompleksowa pielęgnacja przeciwzmarszczkowa,Cera + Solutions - odpowiedź na najczęstsze problemy dermatologiczne,Ciało + Solutions - pielęgnacja skóry ciała wymagającej: poprawy jędrności, odbudowy bariery hydrolipidowej, ograniczenia potliwości, ochrony przeciwsłonecznej,Ciało + Solutions Baby - pielęgnacja delikatnej skóry dziecka już od pierwszego dnia życia,Włosy + Solutions - pielęgnacja włosów i skóry głowy, odpowiadająca na cztery problemy: łupież, przetłuszczanie się, wypadanie i zniszczenie włosów,Ciało + Solutions Men - pielęgnacja męskiej skóry. Dziś będzie o kosmetykach dla dzieci.Ciało + Baby Solutions to linia specjalistycznych kosmetyków dla dzieci i niemowląt. W jej skład wchodzą produkty przeznaczone do delikatnej pielęgnacji ciała i włosów. Nie zawierają parafiny, parabenów i oleju parafinowego.Krem Ochronny na Słońce z Filtrami UVA/UVB SPF 50.Składniki aktywne: alantolina, witamina E, panthenol.Służy do codziennej ochrony przeciwsłonecznej normalnej i wrażliwej skóry twarzy i ciała.Przeznaczony dla niemowląt od pierwszego miesiąca życia i dla dzieci. Osobiście nie przepadam za kremami pogodowymi dla dzieci. Szczególnie te z filtrami są gęste, zbite i ciężko się rozsmarowują. Ten jednak jest zbliżony konsystencją bardziej do kremów do buzi. Jest delikatny, ładnie się rozprowadza i szybko się wchłania. A do tego fajnie pachnie.Krem Pielęgnacyjny do Buzi i Ciała dla DzieciSkładniki aktywne: biolin, olej ze słodkich migdałów, alantolina.Służy do codziennej pielęgnacji skóry twarzy i całego ciała.Przeznaczony dla noworodków od pierwszych dni życia, niemowląt i dzieci.Producent pisze na opakowaniu, że krem długotrwale nawilża i natłuszcza skórę. I trudno się z nim nie zgodzić. Ja od siebie dodam, że jest delikatny, rozsmarowuje i wchłania się jeszcze łatwiej niż krem z filtrami. Używam go głównie u Zosi, której robią się od czasu do czasu plamy wysuszonej skóry na nóżkach rączkach i koło usteczek. Bardzo szybko przywraca gładkość i łagodzi podrażnienie.Ale używam go także dla siebie. Idealnie odświeża twarz po całym dniu w makijażu. Emulsja Natłuszczająca do Kąpieli dla DzieciSkładniki aktywne: olej z nasion bawełny (pomaga odbudować barierę lipidową skóry), olej macadamia (tworzy ochronny film zapobiegający nadmiernemu odparowywaniu wody).Służy jako dodatek do kąpieli w wannie. Polecana do skóry normalnej i wrażliwej. Można ją stosować codziennie.Przeznaczony dla noworodków od pierwszych dni życia, niemowląt i dzieci.Najlepszą rekomendacją będzie opinia naszego domowego kąpacza dzieci czyli mojego Szanownego Małżonka. Po paru dniach stosowania zapytał mnie, gdzie takie coś można kupić, bo według niego, to najlepsza mikstura do kąpieli ze wszystkich jakie do tej pory kupowałam. A przyznam się szczerze, że troszkę tego było. Ja ze swojej strony dodam, że rzeczywiście, skóra obu bobasów jest bardziej nawilżona, natłuszczona i mniej się podrażnia. Fifi nie drapie się już tak strasznie po nogach, a i u Zosi plamki suchej skóry stopniowo się zmniejszają. A co również ważne, nie zostawia trudnego do usunięcia osadu na wannie.W skład serii wchodzą również Krem Ochronny dla Dzieci na Każdą Pogodę z Filtrami UVA/UVB, SPF 20Składniki aktywne: biolin, panthenol, masło Shea.Przeznaczony dla dzieci od 1. dnia życia.Krem do Codziennej Pielęgnacji PupySkładniki aktywne: tlenek cynku (wytwarza warstwę izolującą skórę dziecka od szkodliwych czynników), biolin, panthenol.Przeznaczony dla dzieci od 1. dnia życia.Szampon do Włosów dla DzieciSkładniki aktywne: aquaxyl (poprawia równowagę płynów w skórze, optymalizując zapasy i zapobiegającstratom wody; zapobiega wysychaniu), ekstrakt z rumianku, ekstrakt z nasion lnu, panthenol.Przeznaczony dla dzieci od 1. dnia życia.Żel do Mycia Ciała i Włosów dla DzieciSkładniki aktywne: ekstrakt z rumianku (działa regenerująco i ochronnie), olej sojowy, panthenol (doskonała odżywka do włosów), witamina PP (poprawia ukrwienie głowy).Przeznaczony dla dzieci od 1. dnia życia.Podsumowując: moim zdaniem seria godna polecenia. Ja na pewno skuszę się na zakup produktów, które już przetestowałam i na wypróbowanie tych, których nie miałam okazji.

Pół roku...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Pół roku...

No i stało się, Zosiozaurowi stuknęło pół roczku. Nie napiszę, że szybko minęło, bo minęło i szybko i wolno. Z jednej strony nawet nie zauważyłam, kiedy ten czas upłynął. Te wszystkie umiejętności po prostu pojawiały się znikąd i znienacka. A z drugiej strony, zima, grudzień, koniec roku... to wszystko wydaje się tak odległe, jakby zdarzyło się co najmniej w poprzednim wieku. Nadal nie mogę się nadziwić, że jest nas czwórka, że mam dwoje dzieci i, że mam córeczkę, ale również nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Czasem próbuję sobie przypomnieć czas przed Zosią i jakoś nie mogę.A sama zainteresowana?Zosia, to dwa światy. Sprawiający problemy bobas, który nie daje mi się wyspać i nie wie czego chce. Mała maruda i krzykacz. Ciężarek, od którego piekielnie boli kręgosłup.Ale Zosia to przede wszystkim wesolutka, roześmiana panienka. Na jej widok nie sposób się nie uśmiechnąć. W jej buzi błyszczą dwa malutkie ząbki, a na główce pojawiają się już coraz dłuższe włoski. Ma szaro-błękitne, wielkie oczy i słodkie, malutkie usteczka. Wiem, że każda matka mówi tak o swoim dziecku, ale muszę to napisać. Zosia jest prześliczna. Malutka księżniczka.Zosia, to wiercipięta, ciekawa świata wędrowniczka. Nasz dość spory salon przemierza w parę sekund. Bach na plecki, bach na brzuszek, troszkę się odepchnie, bach na plecki, troszkę raczkiem, bach na brzuszek i już ma to, do czego zmierzała. W łóżeczku potrafi zrobić taką akrobację, że nawet ja się potem głowię, jak tego dokonała. Czasami się wybudza, bo przez sen zaplącze się w szczebelki albo kocyk. Zosia to również posiadaczka najzwinniejszych macek, od jakich miałam okazję się opędzać. Jej malutkie rączki sięgają wszystkiego co jest w ich zasięgu. Musi mieć wszystko, moją bransoletkę, pilota od telewizora, łyżeczkę czy kota. Wszystko to, w sekundę ląduje w jej buźce. Nawet Bestię próbuje podgryzać. Namiętnie zjada wszystko co tekturowe, uwielbia żuć nawilżane chusteczki, a w jej paszczy znikają już pierwsze chrupki, a nawet wafelek do lodów. Musimy nabrać nawyku sprzątania małych przedmiotów, bo w przeciwieństwie do Filipa, Zosia wszystko ładuje do buzi. Zosia uwielbia Filipa. Na sam jego widok się cieszy i podskakuje. Fifi nie pozostaje jej dłużny. Całuje ją, głaszcze, przytula. Wieczorami bawią się razem na kocyku. Fi przynosi jej zabawki, ona wkłada mu stópki do buzi. Czasem zauważę malutką nutkę zazdrości, ale szybciutko przechodzi i znów są cudownym rodzeństwem. Jak na nich patrzę, znów nie mogę się nadziwić, że to moje dzieło.Zosia uwielbia też kota. Na sam widok Bestii aż piszczy i wyciąga łapki. Wyrywa jej futro, ciągnie za ogon i uszy, a Besta nic... stoicki spokój. Zosia pędzi jak burza. Czasem mam wrażenie, że z umiejętnościami prześcignie Filipa. Gada po swojemu, nawołuje, pokrzykuje. Interesuje ją wszystko naokoło. Wszystkiego chce dotknąć i popróbować. Jest naszą iskierką. Aż się boję, co to będzie za kolejne sześć miesięcy. I nie mogę się tego doczekać.