KAMPERKI
Szpital marzeń
Są takie dni, kiedy nóż się w kieszeni otwiera, tylko nie wiadomo na kogo z tym nożem skoczyć. Właśnie przeczytałam w lokalnej gazecie o śmierci dwulatka. Małego człowieka, takiego jak moja Liwia, który teraz powinien skakać po łóżku i mówić mamie, jakie widział zwierzęta w zoo. Małego człowieka, którego ktoś kocha tak samo mocno, jak ja swoje dziecko. I do tej pory mam ciarki na ciele, kiedy myślę, że chłopiec umarł w szpitalnej izbie przyjęć.
To jest tak absurdalne, że aż niewiarygodne, jaka tragedia wydarzyła się w miejscu, do którego rodzice przyjechali po pomoc. Tam, gdzie nigdy w życiu nie powinno się to zdarzyć, zawalił się świat jakiejś mamie i tacie. Pojechali z bólem brzucha, a zostali z dziurą w sercu, bo lekarz kazał czekać.. za długo.
Każda z nas jest mamą i oddałybyśmy życie za nasze maleństwa, a sama myśl o przykrościach, jakie mogą je spotkać od razu przyprawia mnie o potok łez. I prawdopodobnie siedziała bym teraz z tymi ciarami na plecach i gorzko przełykała łzy, gdyby nie fakt, że parę miesięcy temu byliśmy dokładnie w tym miejscu, w którym dwa wieczory temu ta rodzina pojechała po pomoc.
Nie lubię pisać o złym, które nas spotyka, ale tym razem napiszę. Izba przyjęć przy naszym szpitalu to dno i jeszcze więcej mułu. Po prostu. Liwia jest niechorującym dzieckiem i dzięki Bogu, ale parę miesięcy temu poważnie nas wystraszyła. Kilka dni gorączki, wymioty, biegunka, nie chciała jeść, pić. Konsultacja z dwoma naszymi pediatrami, nawadniać na siłę, zbijać, ale gdyby coś się działo, co naprawdę mnie zaniepokoi, absolutnie się nie wahać, jechać do szpitala.
Udawało się, zbijałam, na siłę poiłam, ale przyszedł wieczór a dziecko odpłynęło. Przelało się przez ręce, temperatura skoczyła powyżej 40 i to był ostatni impuls do tego, by jak najszybciej pojawić się w szpitalu. I tam się zaczęło.
O 22 dojechaliśmy do szpitala i dwie bite godziny, do północy, czekaliśmy w kolejce. Nie pomagały prośby, groźby, widok półprzytomnego dziecka, niebezpieczna temperatura. Nic. Mieliśmy czekać, a bo to lekarz poszedł, a bo to wyszedł z pojemnikiem na jedzenie. Po prostu mieliśmy czekać.
O 24 weszliśmy do gabinetu z ulgą, że wreszcie cierpienie dziecka się zakończy. Jakie to złudne jednak, bo w gabinecie trafiliśmy na dwóch praktykantów. Lekarzy, którzy sami nie wiedzieli, co zrobić. Zaczęło się od tego, że przekazałam pani doktor precyzyjnie nazwy leków jakie podawałam z dokładnymi dawkami, godzinami. Wszystko tak, jak powinna mama powiedzieć, a pani doktor zrobiła wielkie oczy, ponieważ nie dość, że nie znała nazw leków, to nie miała kompletnie pojęcia, czy ja dobrze czy niedobrze podałam je dziecku. Zero. Wyjęła swój kajecik, popatrzyła z przerażeniem na swojego kompana, po czym wyjęła telefon i zadzwoniła do przełożonego, bo nie wiedziała co robić. Lekarz decydujący o zdrowiu dzieci nie wiedział co robić.
Po kilkunastu minutach, kiedy w końcu ogarnęła natłok informacji postanowiła, że zbada moje dziecko. Po godzinie 24, dziecko z 40 stopniową temperaturą, rozdrażnione i przerażone. Nie zdziwicie się chyba, kiedy napiszę, że Liwia zaczęła płakać, a ja prawie razem z nią. A co na to Pani? Uspokoić dziecko natychmiast! I za telefon do przełożonego, że ona nie wie co ma zrobić, bo ona nie umie zbadać, bo dziecko płacze!
Chciałam ją zabić. Po prostu.
Poprosiłam o zbadanie temperatury, bo sama mierzyłam przed przyjazdem. Ja prosiłam o to lekarza. Usłyszałam: my nie mamy na izbie termometru, tylko taki rtęciowy, ale to chyba pani dziecku nie zmierzy.
Ja i tak jestem cierpliwa. Niejeden na moim miejscu rozniósł by to miejsce. Spokojnie, poprosiłam i spytałam jeszcze raz o to, co my mamy robić i jak pomóc dziecku. Czy jest odwodnione? Czy ja mam tu zostać? Czy dostanie kroplówkę? Czy skierowanie do szpitala?
ONA NIE WIE! Skóra niby ok, no ale oczy. Nie wie, czy jest odwodnione. Niby nie, no a może jednak jest? Może zadzwonić do kogoś? Kroplówki nie dostanie, bo NA IZBIE PRZYJĘĆ NIE MA OSOBY, KTÓRA ZROBI WKŁUCIE DZIECKU!
Najlepiej zostać do rana, bo wtedy po obchodzie zrobią kroplówkę! Tylko po co zostać do rana, skoro rano możecie przyjechać? Przepiszę wam leki na odwodnienie, podacie! Ale one kosztują 50 zł, to co, nie podacie? Ahaaa już podaliście..
Hmmm, powiem wam tak, lepiej żebyście tu nie zostali, bo jutro dziecko będzie miało zapalenie płuc…
…
Zabraliśmy o drugiej w nocy Ją do domu, wykupiłam w aptece leki i całą noc przesiedzieliśmy nad łóżeczkiem, wciskając na siłę, za pomocą strzykawki do antybiotyków, litry płynów i leków. Nawadnialiśmy ją tak, jak tylko umieliśmy. Mimo sprzeciwu Liweczki, płaczu i jej i naszego.
Wyszła z tego. Na drugi dzień wróciła do siebie, a ja mam nauczkę na całe życie, że od pewnych miejsc trzeba trzymać się z daleka. Miejsc, które powinny ratować nasze dzieci.
…
Wiem, że ten tekst nie ma ładu i składu, ale ręce mi się trzęsą na samą myśl.
Rodzinie Chłopca składamy najserdeczniejsze kondolencje.
[*] Aniołku
Artykuł Szpital marzeń pochodzi z serwisu Kamperki.