Inspiracje prezentowe, part II

Makóweczki

Inspiracje prezentowe, part II

Druga część inspiracji prezentowych, czyli ulubionych wpisów moich dzieci. Nie dość, że dostają stosty zabawek to całość przygotowywania wpisu polega na tym, że cały weekend się bawimy :) Tym razem (na końcu wpisu) przygotowałam dla Was rabat na wszystkie zabawki z wpisu tego, ale także poprzedniego (>klik<). Enjoy :) 1. Puzzle to zawsze dobry pomysł! Układają je chyba wszystkie dzieci. Większe, mniejsze, z ukochanym motywem przewodnim postcią z bajki. Nie dość, że pomagają się zrelaksować, poprawiają koncentrację uwagi i motorykę małą, to są świetną okazją to rodzinnego spędzania czasu. Szczególnie te większe, jak poniżej angażują wszystkich członków rodziny do odnajdywania elementów poszczególnego zwierzęcia. Sama się zrelaksowałam i proszę o więcej wyzwań tego typu :) Puzzle Wildlife of Africa – 208 el. EEBOO – TU Puzzle Boat Ride – Wyprawa Łodzią 42 el. EEBOO – TU 2. Podążając za potrzebą nauki Faza na literki, czytanie i pisanie, u Lenki nieodmiennie na tapecie. Malutka płynie na fali a ja staram się podążać za nią, codziennie układając alfabet, składając z literek imię jej oraz całej rodziny. Puzzle Janod Lenka łączy z podśpiewaniem alfabetu. Potworki pomagają zapamiętać konkretne literki ‚po wyglądzie’, dostarczając za każdym razem porcji dobrego humoru. Puzzle Janod- TU Drewniane literki Plich to już zaawansowana forma miłości do nauki. Są w formie pisanej, więc nawet Maks, który płynnie czyta od dawna miał problem z wyselekcjonowaniem duże literki Ł oraz F, a także małego r, b i p. Więcej informarci na temat nauki czytania i miłości do literek znajdziecie u Ani–> TU i TU Literki Plich- TU Nawlekanka Melissa & Doguh to w przypadku Lenki połączenie dwóch jej ulubionych obecnie, aktywności – artystycznej i edukacyjnej. Spełnia się tworząc ozdoby dla całej rodziny i wszystkich swoich przyjaciółek, ale także znowu, uczy składania literek w wyrazy. ‚Dłubanka’, która sprawia, że dziecko znika na dłużej. Nawlekanki Melissa & Doug – TU Pisałam już, że Maks, sporadycznie (w kierunku w ogóle)  bawi się tradycyjnymi zabawkami. Ale takie rozkładanie człowieka na czynniki pierwsze, to inna para kaloszy. Można np. wyjaśnić siostrze gdzie leży ślepa kiszka :D Układanka ‚Ciało człowika’, Janod- TU Absolutnych hit nad hity i miłość x 100. Domowe tornado do samodzielnego przygotowania. Proste w złożeniu (trzeba dokupić baterie i butelkę z wodą), nawet dla kilkulatka. A potem można się cieszyć wodnym wirem i chwalić każdej osobie, która przestąpi próg mieszkania. Dziś się dowiedziałam, że w TV leci reklama ‚wiru lądowego’ i Maks, musi, musi, musi go mieć. Nasze mieszkanie stanie się aleją tornad ;). Zestaw naukowy, Tornado – TU 3. Artystyczne Niezainteresowany pracami plastycznymi Maks, całkiem silnie wciągnął się w zdobienie smoków. Sprawa nie jest prosta, bo na szablonach trzeba najpierw odkleić numerki oznaczone danym kolorem a następnie przykleić w tych miejscach kolorową folię która odbije się na pracy. Lence wychodziło średnio, ale 5-8-latki będą zachwycone! Djeco ‚Zestawy artystyczne’ – TU A gdyby tak przygotować własny obraz który można postawić w ramce? Plansza + magnesy + podstawka do ustawienia na półce/biurku? Ułożyć własną bajkę, historię o smokach i wróżkach. Codziennie ją zmieniać ubarwiając swą opowieść w nowe szczegóły?  Zabawka idealna dla dziewczynek z zamiłowaniem do prac plastycznych i dużymi pokładami fantazji. Tablice magnetyczne – TU Kody rabatowe: Janod- -10% na wszystko do wtorku, kod MAKÓWECZKI Sklep edukatorek.pl- -10% przez 3 dni na hasło ‚MAKÓWECZKI’ Sklep tuliluli.pl- 10% rabatu na hasło MAKOWECZKI na cały asortyment (w tym rzeczy przecenione) Sklep plichr.pl- -10% na hasło „Makoweczki” ważne do 6.12.2015

Naturalnie czysto

Makóweczki

Naturalnie czysto

Zwyczajny, spokojny dzień. Może nie słoneczny, trochę szary i mokry, ale mimo wszystko naprawdę fajny. Kończę zmywać podłogę, jeszcze tylko dopracuję kilka drobnych szczegółów i będę mogła wyczekiwać powrotu dzieci i męża z pracy w czystym, pachnącym i lśniącym domu. Stoję rozpromieniona i szczęśliwa, ciesząc się na prawdziwy rodzinny obrazek z błyskiem świeżo umytej podłogi i nagle… Mamo! Mamo! Nawet nie wiesz, jak fantastycznie było na dworze! – wpada roześmiany, szczęśliwy i… cały mokry Maks. Z jego oczu bucha czyste szczęście, a z jego nogawek kapie woda prosto na moją wychuchaną podłogę. Nie zwracając uwagi na krople wody z kurtki, rzuca ją na podłogę i pędzi w moje opadnięte ramiona, opowiedzieć, co też tam na tym dworze najważniejszego na świecie się stało. Nie mam serca gasić jego radości. Tulę go i słucham, pocieszając się, że to tylko parę krople deszczu, tylko parę kropelek… Mamo, mamo! Wpadłam w blotko, cała wpadłam, wiesz? – do przedpokoju wpada Lenka umorusana jak rolnik po wykopkach. Moja reakcja jest celna, choć o wiele spóźniona. W ostatniej chwili łapię brudną kurtką i kawałki błocka brudzą „tylko” podłogę, drzwi, trochę tapet, ale nie dosięgają sufitu. A gdzie pies? – pytam prawie zemdlona, ale już po chwili pytania żałuję. Może gdybym go nie zadała, Bridget nie wpadłaby i nie wytrzepała się z wody na nas wszystkich? A oprócz nas ściany, lustro, buty. Czy u was to też jest standard, któremu nie umiecie się przeciwstawić (albo nie chcecie – wiadomo, dziecięca radość ważniejsza niż porządek)? Dzieci są dziećmi, pewnie jeszcze zatęsknię za tymi śladami lepkich rączek na blatach, szafkach, świeżo umytych szybach… ten rozgardiasz przy powrotach z ogrodu, te krople deszczu, ślady jesieni na podłogach, upaprane czekoladą buzie… A w tym wszystkim pies, który jest za mały i za szybki, żeby zaraz po powrocie z domu wpadł w moje ręce, gotowe do czyszczenia łap, futra. I potem te ślady łap widzę na podłogach, kanapach… Wszędzie! A że jestem czyściochem jakich mało… Tysiące środków, masa chemii – towarzyszyło mi to każdego dnia. Nie chciałam myśleć, co mam na rękach, gdy dotykałam nimi dzieci po sprzątaniu łazienki czy kuchni. I ile tego szło! Przy sprzątaniu domu, w którym są dzieci, sporo. Gryzłam się tym i dumałam jak to zmienić, żeby sprzątać wydajnie, szybko i… przyjaźnie dla środowiska i dla nas. Naprzeciw wyszły mi środki You Naturally Powerful. Ekologiczne [na bazie aktywnych składników roślin, kwiatów, olejków eterycznych, wody] i wydajne płyny, którymi od jakiegoś czasu sprzątam ten mój domowy harmider i jestem z nich bardzo zadowolona. Płyn do wszystkich rodzajów powierzchni służy mi do ogarniania sytuacji “nagłych”, takich właśnie jak nagłe wpadnięcie dzieci z ogrodu. Płyn do łazienki radzi sobie z kamieniem i sprawia, że moja łazienka dosłownie błyszczy i pachnie migdałami. Płyn do kuchni sprawdza się przy czyszczeniu kuchenek i blatów i tu jest istotna jego naturalność – tuż po wyczyszczeniu nim stołu i blatów wiem, ze bez strachu mogę położyć na nich jedzenie, ponieważ płyn nie zostawia żadnej chemii i jest całkowicie bezpieczny przy kontakcie z żywnością. Płyn do okien to prawdziwy wynalazek: nie tylko wyczyści ślady paluszków z okien i luster, ale też z… telewizorów, tabletów, komputerów, laptopów i komórek. To dla mnie bardzo ważne, bo to właśnie na sprzętach czai się najwięcej zarazków, a czyszczenie chemią czegoś, co później dotykamy palcami, a dzieci dodatkowo wsadzą niechcący palce do buzi… sami wiecie.   Mali pomocnicy mogą śmiało dać pole do popisu swojej wenie.   Z takim arsenałem jestem w stanie przyjąć na klatę każdą wichurę, jaką przyniosą mi z dworu dzieci, mąż i pies. To tylko dzieci! Wracają z dworu zaaferowane i szczęśliwe, nie mają czasu otrzepać butów, chcą szybko opowiedzieć mi o tych wszystkich przygodach, jakie ich spotkały! Przytulam Lenkę, wycieram Maksowi włosy. Brudna woda kapie na świeżo umytą podłogę. Przychodzi mi do głowy, że niedługo będę tęsknić za tymi chwilami. Patrzę się na plamy po błocie. A co tam! Posprzątam! Na szczęście mogę to robić zdrowo i ekologicznie. A wy… macie ochotę przetestować jeden z produktów YOU we własnej kuchni? Mam dla Was do rozdania pięć płynów do czyszczenia kuchni, wraz z pakietem gadżetów YOU. Napiszcie w 3 zdaniach jak wygląda wasz codzienny bałagan do którego rękę/łapę przyłożyły Wasze dzieci/zwierzaki :). Na Wasze odpowiedzi czekam do 25.11.2015. Wyniki zostaną opublikowane w tym poście do 27.11.2015

Nutella bez cukru i mleka. Czy to możliwe..?

Makóweczki

Nutella bez cukru i mleka. Czy to możliwe..?

To, że moje dzieci nie jedzą zbyt wiele kupnych słodyczy, nie znaczy, że ograniczamy ilość spożywanych przysmaków. Co chwilę mój syn wymyśla, co by przepysznego zjadł i ja mu przygotowują zdrowszą, domową wersję alternatywną. W weekend robiliśmy na przykład bezglutenowe pączki z mąk pełnoziarnistych. Niestety zanim zrobiłam zdjęcia, zostały zjedzone z powidłami śliwkowo- czekoladowymi. Dziś przed szkołą synek zażyczył sobie.. nutellę. I tu dało się coś zdziałać i to w nie więcej niż 5-10 minut. Zjadł dwie w domu i jedną zabrał do szkoły. Czyli musiało smakować :). I tak oto po raz pierwszy jadł.. awokado! Składniki: Paczka orzechów laskowych 100 gram 1 duże lub dwa mniejsze awokado łycha kakao ksylitol/syrop z agawy/stevia czy cokolwiek innego słodkiego :) Przygotowanie: Awokado blendujemy na gładką masę. Dodajemy posiekane, zmiażdżone czy jakkolwiek inaczej rozdrobnione orzechy, kakao i dosładzamy wg. uznania własnego (lub dziecka). Smarujemy chlebek. Mruczymy z zachwytu. Mój mały tester orzekł, że lepszy mamusiny kremik czekoladowy niż ten sklepowy. Mam na to świadków! ;)

Top Takeaway czyli kultura na talerzu.

Makóweczki

Top Takeaway czyli kultura na talerzu.

Kiedy jeszcze nie byłam mamą, miałam wobec moich dzieci, wielkie plany kulinarne. Chciałam, żeby jadły zdrowo, mądrze, zgodnie z zasadą, że są tym co jedzą. Miały być także kulinarnie wielokulturowe. Odważne w próbowaniu nowych smaków, niesztampowe, nieograniczone do kotleta z ziemniakami. Kiedy dziesięć lat temu po raz pierwszy miałam pod opieką dzieciaki jako au-pair w USA, zachwycałam się tymi maluchami wsuwającymi sushi, chow main, czy owoce morza. To była w naszym kraju wciąż egzotyka. Obecnie na mało kim robią wrażenie młodziaki testujące przeróżne kuchnie świata, proszące o sushi czy makaron z krewetkami. Ja wciąż jednak miałam pod górkę z tymi moimi wizjami i marzeniami, jako, że Maks, nie jadł nawet tego co podstawowe w naszym kraju, a do testowania nowości było nam jak do Chin (dosłownie). Odkąd jednak Maks, bez presji, z większą świadomością podejmowania samodzielnych decyzji, postawił sobie za cel próbowanie konkretnych nowości, nasze możliwości restauracyjne mocno się rozwinęły. Możemy w końcu chodzić do większości knajp, jako, że zawsze znajdzie się coś, co młody lubi. Bo Lenka… Lenka to od zawsze miała specyficzne podniebienie, odziedziczone po swoim ojcu. Dla niej testowanie nowości i przedziwności jest normą i tradycją, od niemowlęctwa. Wracając jednak do Maksa. Pisałam już wcześniej, że od tego lata zaczął jeść ryby. Jednak dla niego jedzenie ich jest zupełnie czymś innym niż dla większość z nas czy naszych dzieci- panga w piątek ;). On odkrywa, testuje. Bawi się w konesera. Jako, że zna więcej nazw ryb, niż większość jego otoczenia, wymyśla nowości i poszukuje. Odwiedza wszystkie sklepy z dobrym zaopatrzeniem rybnym. Jest znany przez panie i witany po imieniu i z wielką radością. Testował już większość ryb morskich i słodkowodnych w wersji pieczonej, smażonej i wędzonej. Spróbował nawet śledzia z zalewy solnej i octowej. Je ryby na śniadanie, obiady i kolacje. Nie sądziłam, że do tego dojdzie, ale powoli ograniczamy mu tę fazę, ze strachu o rybne przedawkowanie ;). Jako, że nowości powoli zaczyna brakować, Maks przesiada się na… owoce morza i skorupiaki. Jego marzeniem jest spróbowanie kraba, homara i langusty oraz… krewetki. Jako, że mamy problem z zakupem powyższych w naszym mieście, powstał mój pomysł pt. „testowanie egzotycznych restauracji”. Maksowi bardzo się on spodobał i kiedy okazało się, że do współpracy zaprosił nas pizzaportal.pl, wybraliśmy restaurację z listy Top Takeaway – ‚Chińczyk pod nos’. Miała w menu kurczaka w cieście, krewetki w tempurze, zupę z krewetkami i krewetkowe chipsy. I to było zamówienie Maksa. My skusiliśmy się na kilka egzotycznych zup, wieprzowinę i wołowinę z warzywami i… i masę innych pyszności. Serwis do zamawiania jedzenia online- pizzaportal.pl wyszedł na przeciw potrzebom i oczekiwaniom klientów, przygotowując ranking najlepszych restauracji w Polsce – Top Takeway. Wchodząc na stronę rankingu możemy sprawdzić jakie restauracje cieszą się największym uznaniem wśród klientów, zarówno pod kątem jakości dostarczanych potraw jak i samej procedury zamówienia/dowozu. Głównym kryterium rankingu są oczywiście oceny zamawiających, ale też fakt czy dany klient zamawia z wybranej restauracji ponownie, czyli czy jest lojalnym klientem. Z punktu widzenia klientów, takich jak my to super sprawa. Z góry mamy wyselekcjonowane pewne restauracje, a po drugie teoretycznie wszystkie znajdujące się na platformie będą dążyć do podnoszenia jakości swojej oferty. Jak już wybierzemy źródło dostawy to przechodzimy przez standardową procedurę zamówienia. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji zamawiać z pizzaportal, to szczerze polecam. Wszystko jest jasne i czytelne, i co było dla mnie zawsze najważniejsze, można w wielu przypadkach zapłacić kartą online! (zbawienie jak nie ma w domu gotówki). Na koniec zamówienia czeka nas też miła niespodzianka – licznik który odlicza czas dotarcia zamówienia. Można nie zamykać strony i mieć na bieżąco podgląd ile jeszcze zostało czasu do dostawy (bez zastanawiania – „o której to ja zamówiłem, bo powiedzieli, że 45 minut”). Do nas zamówienie dotarło 15 minut przed czasem, na co się oczywiście nie obraziliśmy ;). Warto też wspomnieć, że restauracje  Top Takeway może odfiltrować też bezpośrednio z listingu, bez wchodzenia na stronę rankingu. Żeby było jeszcze pyszniej, mam vouchery i dla Was! :) – 1x 100zł i 3x 50zł. Pytanie konkursowe brzmi: „Jak najmocniej zaskoczyło Cię twoje dziecko w temacie kulinariów?” Na Wasze odpowiedzi czekamy od 17.11.2015 do 22.11.2015. 23.11.2015 zostaną ogłoszone wyniki w tym samym poście. Powodzenia!

Ostatnia prosta

Makóweczki

Ostatnia prosta

Inspiracje prezentowe 2015 part. I

Makóweczki

Inspiracje prezentowe 2015 part. I

Wyszukiwarka twierdzi jednoznacznie, że oficjalnie zaczęliście poszukiwania prezentowe. Świadczą też o tym dziesiątki maili z zapytaniem ‚czy obecnie bawią się młodzi’. Jeszcze miesiąc temu jednoznacznie odpowiedziałabym – niczym :). Dzieci posiadające dom z podwórkiem straciły zainteresowanie zabawkami do zera. Powoli jednak podwórko czeka na śnieg, żeby znowu stać się użyteczne i dzieciaki co raz częściej można zobaczyć dłubiące coś w swoich pokoikach. Lenka zabawy jesienno – zimowe zaczęła oczywiście od prac manualnych. Plastelina, rysowanki, naklejki, stemple i projektowanie. I dziecka nie ma. Maksymilian po szkole i odrabianiu prac domowych nie ma ochoty na siedzenie przy biurku (choć wciąż namiętnie czyta godzinami leżąc na łóżku). Z resztą nie bardzo starcza na to czasu w tygodniu. Jedyne o co prosi po szkole to 30 minut ‚odmóżdżenia’ przy grach, na które od września pozwoliłam. Myślę, że takie wyłączenie się i wyładowanie jest wręcz wskazane. Młodzi uwielbiają oczywiście zabawy i wyprowadzanie swojego pieska. Zwierzak naprawdę ‚skradł’ zabawkom sporo czasu. Jednak odkąd wieczory są dłuższe, ciemniejsze, zaś weekendy częściej spędzamy w domu, młodzi zaczęli upominać się o atrakcje. Głównie Lenka, która należy do dzieci, chętnie zajmujących się sobą i umiejących bawić się samodzielnie. 1. Domek dla lalek Pamiętacie pewnie, że Lenka domek kiedyś już miała, jednak szybko się jej znudził i tylko się kurzył. A jako, że ja nie lubię nieużywanych ‚półkowników’, został z domu oddelegowany. Przez ponad rok Lenka za nim w ogóle nie tęskniła i nie reagowała na podobne zabawki spotykane u  koleżanek czy w salach zabaw. Aż pewnego dnia zobaczyła jak przeglądam instagram Wikilistki i… zapragnęła posiadać taki sam. Jako, że wiem, że Lenka w obecnym momencie życia, realnie angażuje się w zabawę, postanowiłam się zgodzić. Domek Janod jest nowością. Wykonany bardzo estetycznie. W zestawie posiada mebelki i lalki, choć do domu szybko wprowadziły się wszystkie małe laleczki posiadane przez Lenkę. Na środku dachu zamontowany jest uchwyt, który sprawia, że domek można z łatwością przenosić. 2. Arty i krafty. Nie ma lepszego prezentu jaki można dać mojemu dziecku i zazwyczaj głównie o to prosi. Książeczki, wyklejanki, kredki, farby, plastelina. Do tego naklejki, brokat i stempelki. I w domu zapada cisza… Hitem nr. 1 stał się zestaw Janod do przygotowywania pocztówek. Nie dość, że manualne, to jeszcze można to komuś sprezentować. Bingo! Lenka, która od niedawna zaczęła interesować się pisaniem, przygotowała dla całej rodziny podpisane listy z własnoręcznie pomalowanymi i ozdobionymi pocztówkami. Babcie będą wzniebowzięte ;) Kartki kolorowała kolorowymi kamyczkami Crayon Rocks oraz Playon Crayon ( są dostępne w wersji primary i pastel). Dają one pole do popisu dla dziecięcej kreatywności. Koloruje się nimi łatwo i na różne sposoby. Zabawa staje się urozmaicona. Polecam nie tylko maluchom bo i Maks wykradał siostrze kamyczki :) Książka i kalendarz „Mały książę” to raczej prezent dla starszego dziecka, lub.. mamy :). Obydwie pozycje dostępne są w wydawnictwie Znak (obecnie w cenach promocyjnych!). Wyklejanka Edu Stick, od Djeco, to także bardzo ciekawa opcja na drobny prezent. Nie byłam do niej przekonana kiedy do nas jechała, jako, że myślałam, że to kolejne zwykłe naklejki, jednak pakiet kart z motywem przewodnim, do którego trzeba dobrać naklejki i wkleić w oznaczone pola, okazał się wciągający i naprawdę angażujący. Totalny hit. Planujemy zakup kolejnych zestawów „figury” i „pory roku” 3. Krzesełko Trip Trap od Stokke Jakiś czas temu dodałam post, w którym przyznałam się, że kupuję naprawdę sporo rzeczy z Waszego polecenia (>klik<). Ostatnio kiedy pokazałam Wam biurko Lenki (>klik<), wiele z Was dostrzegło, że krzesło Lenki jest nieodpowiednie dla jej wieku i wzrostu. Wiedziałam to samo, jednak nie do końca byłam pewna jaką opcję powinnam wybrać. No i masa z Was zasugerowała krzesełko Trip Trap. I tak oto, pół miesiąca później staliśmy się posiadaczami owego krzesła, więc chciałabym Wam oficjalnie podziękować. Lenka spędza na nim masę czasu, więc prawidłowe ułożenie nóg i kręgosłupa jest dla nas bardzo ważne. Do tego banalna niby rzecz- wchodzenie. Dzięki podpórce dla nóg, która jest także stopniem, dziecko z łatwością na krzesło samo wchodzi. Wciąż ją uczę jak prawidłowo siedzieć, bo jak większość dzieci ma tendencję do tego aby usiąść jakkolwiek, jak najszybciej, półdupkiem i bokiem ;), jednak od razu widać, że jej pozycja jest znacznie lepsza niż ostatnio. 5. Piłkarzyki! To znowu Janod i kompaktowe piłkarzyki. Jedyna zabawka jaka zainteresowała Maksa. Świetna na wieczorne, rodzinne posiadówy. Angażująca także tatusiów i dziadków. Wielki HIT! CDN…

Chwile ulotne, łapię…

Makóweczki

Chwile ulotne, łapię…

Tłoczą się w folderach, plikach, na dyskach. Jest ich mnóstwo. Są tam pierwsze uśmiechy, i niemowlęce włoski moich dzieci, jest popołudnie na trawie, rodzinne wakacje, pierwsze kroki Lenki, jest to uczucie, która czułam, gdy Maks biegł w moje ramiona. Moje zdjęcia. Moje najpiękniejsze wspomnienia. Mówi się, że nieważne są złapane obrazy, ważne są chwile. Moment tutaj i teraz. I te wspomnienia. Szkoda, że nie mieszczą się wszystkie. Żałuję, ilu rzeczy nie pamiętam. Ten czas po narodzinach Lenki, ich pierwsze zabawki, dziadkowie. Jak byli ubrani, jak wyglądał jej uśmiech? Nie pamiętam! Czy zapomnę też ten śmiech, gdy opowiadali sobie żarty? Pierwsze dni z psem i bieganie z góry na dół z mopem i ścierką? Czy będę pamiętać, że mieścili się na jednym kocyku i drzemali przytuleni do siebie? Czy będę pamiętać, skoro już teraz nie umiem sobie tego przypomnieć? Półtora roku temu napisałam podobny tekst. Wycinek brzmiał tak: „Ale po tygodniu, miesiącu nic już nie pamiętam. Nie wiem gdzie byłam z synkiem kiedy miał roczek i jak zabawnie układały się mu wtedy włoski. Nie wiem czy miał piegi na nosku od zawsze, czy pojawiły się niedawno. Nie pamiętam szczegółów wypraw wielkich i małych. Codzienności rodziny z nowym nabytkiem w postaci niemowlaka. Nie pamiętam ile razy moja babcia trzymała go na kolanku śpiewając po babcinemu do snu.. A zaraz  jej zabraknie. Bo wiadomo, że stanie się to nie długo.. A ja nie pamiętam!! Jak wyglądały wtedy jej spracowane ręce. Jakie miała buty na nogach. I twarz, wtedy jeszcze okrąglejszą..” Babci już z nami nie ma… zostały zdjęcia. Wystarczy kilka. Nie żyję z aparatem w dłoni. Żeby wrócić do mazurskiego lasu i tamtego popołudnia nad jeziorem wystarczy mi jedna, dwie fotki. Ulotki z tamtego czasu, krzyczące „Patrz, jak było wam fajnie!” Jedno spojrzenie… i słyszę szum jeziora, piski rybitw, czuję zapach tej ryby, co ją wyciągnęli z sieci rybacy. I jestem tam. Siedzę na pniaku, patrzę, jak moje dzieci chlapią się w wodzie. Jedno zdjęcie i przemierzam czas do najpiękniejszych momentów mojego życia. Mam je. Trzymam je w garści. Wszystkie chwile, które powinnam i chcę zatrzymać. Minusem sytuacji był fakt, że mamy je jedynie w wersji cyfrowej. Żeby komuś pokazać zdjęcia z wyjazdu czy imprezy, musieliśmy włączyć telewizor/komputer a potem odnaleźć folder, plik i… bać się o nieocenzurowaną wersję. Bądźmy szczerzy, mamy wszyscy takie zdjęcia, którymi chwalić się nie chcemy ;). Od jakiegoś czasu marzyłam o uporządkowanej wersji moich zdjęć. Tylko jak w tym naszym zabieganym życiu, pełnym projektów i wydatków znaleźć czas i środki na tworzenie albumów? Same chęci przecież nie wystarczą. A trzeba się do takiego zadania przygotować – obrać koncepcję, wybrać zdjęcia, stworzyć album, włożyć do koszyka i.. czekać. Ale kiedy zrobicie to po raz pierwszy. Kiedy dostaniecie przepiękną księgę z waszą historią, obiecuję Wam, że następnym razem siły i wena przyjdzie szybciej. Niedawno przyszły do mnie moje trzy książki od Printu. Miałam przyjemność zaprojektować nowy szablon, taki mniej ‚szablonowy’, a bardziej makóweczkowy  (same rozumiecie :)). Następnie ubrałam go w nasze zdjęcia – lato, jesień i ‚górska wycieczka’, jako prezent dla dziadków. Wydawało mi się, że mniej więcej wiem czego się spodziewać – zdjęcia wydrukowane na kartce. Bałam się o to, jak bardzo zepsują jakość. Kiedy jednak je otrzymałam, byłam pod ogromnym wrażeniem. Pewnie dziewczyny, które ją mają fotoksiążki Printu, przyznają mi rację. Jakość wykonania jest nie tyle dobra, co doskonała i na kartkach i okładce. Zdjęcie mają lepszą jakość niż na komputerowym monitorze! Nie ukrywam, że jestem dumna, bo mój szablon wygląda bajecznie, tak bardzo ‚po mojemu’. Dostępny test tu–> >KLIK< Z resztą same zobaczcie: Żeby jednak podkręcić Waszą motywację do zbudowania Waszej książkowej historii lub podzielenia się tymi ulotnymi chwilami z bliskimi, mam dla was specjalny rabat (nie uwierzycie!) -40%! >KLIK< Pomyślcie jak ucieszyliby się z takiego prezentu wasi rodzice, dziadkowie! Nasi, którzy także nie wywołali żadnego zdjęcia od ponad 10 lat, byli szczerze, zachwyceni! Pamiętajcie o długich jesienno – zimowe wieczorach, w których zawinięci w koc i z kakao w ręce, chętnie byśmy wybrali się w podróż, tak z 5 lat wstecz… Pomyślcie jak kiedyś wręczycie taki album swojemu wnukowi, śmiejąc się jakie ich tatuś miał pucołowate policzki. Wyobrażacie sobie, że szukacie wtedy folderów, plików? Nie.. papier ma jednak TĘ moc. [ Tu znajdziecie filmik instruktażowy, jak taką książkę przygotować –> >KLIK< ] Teraz sięgam na półkę i są – wszystko posegregowane, ułożone. Jestem spokojna, gdy nie muszę polegać wyłącznie na swojej wyobraźni, gdy mogę wrócić do wybranych chwil z życia i z czułością je oglądać. Zatrzymane na fotografiach.  

Makóweczki

Kim dla mnie jesteś nauczycielko wychowania przedszkolnego? Odpowiedź na ‚wyznanie przedszkolanki’.

Jakiś czas temu przeczytałam artykuł o, najpewniej celowo brutalnym tytule „Wyznanie przedszkolanki: Rodzice są jak rozpieszczone bachory i zrzucają wychowanie dzieci na nas”.  Żeby było lepiej link do wpisu nazywa się „bo-dziecko-zgubilo-spinke-bo-corka-miala-mokre-majtki-wspolczesni-rodzice-do-reszty-zwariowali”. Wiedziałam, że muszę to przeczytać, więc cel autora został osiągnięty. Miałam jednak nadzieję na debilny tytuł i lead i miałką treść. Co mnie tam zastało?   Dwa miesiące czekałam z odpowiedzią na ten tekst. W mojej głowie zrobił ślad, wyrwę. Ku memu przerażeniu udostępniła go masa mam!   Zanim zaczniemy analizę, zapoznajcie się proszę z tekstem —> >KLIK<   Opowieść zaczyna się od wyliczenia przez panią przedszkolankę swoich ‚skilów': „Potrafię pracować z każdym z nich, bo wbrew pozorom jedyne czego im trzeba to poświecić trochę czasu, uwagi i być wrażliwym na indywidualne potrzeby. Z czasem można wypracować wiele rzeczy i osiągnąć prawdziwe porozumienie i współpracę.”   Nie może być, chce się krzyknąć! Umie pani wykonywać swoją pracę. No ekstra! Bardzo się cieszymy. Niestety zdanie później, ta pewność znika.   „Niestety, o rodzicach przedszkolaków nie da się powiedzieć tego samego, są jak rozpieszczone bachory.”   Tekst jest pisany przez nauczycielkę? Taką, która realnie zajmuje się dziećmi? Pracuje z rodzicami? Ale co tam jedno zdanie. Pani zabawiła się w surfera i popłynęła na fali gniewu i fejmu w Mamadu.   „Stwierdziłyśmy ostatnio na spotkaniu koleżanek po fachu. Niektórzy rodzice uważają nas za niekompetentne, przypadkiem znalezione panie, pijące kawę przy biurku, które od czasu do czasu podetrą dzieciakom tyłek i zaproszą do zabawy w „Starego niedźwiedzia”. Inni patrzą ze zdziwieniem i zagubieniem w oczach, bo dla nich ogarnięcie jedynaka jest kosmosem, a co dopiero codzienna praca z kilkudziesięcioosobową grupą kilkulatków. Jeszcze inni mają wszystko w nosie, bo zwyczajnie brak im czasu na tak prozaiczne sprawy jak wychowanie dziecka i poświęcenie mu czasu. Jednak bez względu na to, do której grupy zaliczymy przedszkolnych rodziców, ich cechą wspólną są wielkie wymagania i moc pretensji.” Teraz wstańmy, weźmy się za ręce, i zapłaczmy śpiewając „dziś prawdziwych rodziców już nie ma…”   No przynajmniej w opisie pani nauczycielki. Są albo infantylni, zapracowani, olewający lub nieumiejętni. Smutek, wielki smutek. Od razu chce mi się odpowiedzieć, kim dla mnie jest nauczyciel wychowania przedszkolnego, ale zostawmy to na koniec.   Teraz moja “ulubiona” część – wyliczanka:   „Bo dziecko znowu zgubiło spinkę (co za niedobra pani, która pozwoliła dziecku na swobodną zabawę bez dopilnowania misternej fryzury ułożonej przez mamę w domu).”   Zrobiłam wywiad wśród mam, czy choć jedna awanturowała się o spinkę. Chętnych brak. Przyznały się zaś, że niosą więcej, jakiś takich hm-oskich, żeby był zapas. Co więcej, razem odkryłyśmy tajemną prawdę ta da da dam… spinki się gubią! Wszędzie. Notorycznie. Żyją w jakimś spinkowym raju (pewnie pod łóżkiem) i uparcie znikają. Nie sądzę, żeby jakakolwiek mama wojowała o spinkę a jeśli tak to na pewno należy do mniejszości. Inna rzecz, to włosy w jedzeniu, włosy posklejane, włosy wszędzie.. Ale to raczej kwestia wypracowania schematu.   „Bo na majtkach córka miała dwie mokre kropki nie dopilnowano jej w toalecie (cóż z tego, że zauważono je dwie godziny po wyjściu z przedszkola, na pewno stało się to w przedszkolu i to wina wychowawczyni)” Ta część jest raczej w ogóle nieśmieszna dla większość mam córeczek. Nie wgłębiając się zanadto, każda mama powie, jak wrażliwe są intymne strefy małych dziewczynek. Czasami te „dwie kropelki” to odparzenie na tydzień lub inne stany zapalne, grzybice czy cuda na kiju.   W naszym p-kolu była dziewczynka, która miała problem z nerkami. Dla niej ‚siusiu’ musiało odbyć się w danej sekundzie a  po każdej kropelce mateczki musiały być zmienione.   To nie „przewrażliwienie”! To łzy dziecka, które potem cierpi przez Twoje olewanie obowiązków, pani nauczycielko. Nie dość, że powinnaś pomóc maluchowi (szczególnie w grupie 3-latków) w obsłudze toaletowej, to również uczyć i edukować, szczególnie małe dziewczynki, jak właściwie się podcierać, jak zadbać, żeby tej ‚kropelki’ nie było. Sama jesteś kobietą, więc powinnaś wiedzieć!   „Synek zaczął mówić brzydkie słowa - gdzie on się tego nauczył, u nas w domu się tak nie mówi (wiadomo – w przedszkolu od pani wychowawczyni).”   Gdybym była niemiła, to śmiało bym orzekła, że to Twoje zaniedbanie wychowawcze. Mój syn lat 7 nie przyniósł z przedszkola żadnego brzydkiego słowa. Córka również. Panie umiały tak rozmawiać i prowadzić swoje zajęcia, że dzieci nie przeżyły fascynacji z wulgaryzmów. Albo jeśli ją mały, to najgorszym słowem, jakie słyszałam były „pierdy i dupy” ;).   Jakkolwiek by nie było, zastanawiam mnie mocniej Twoja interpretacja. Kiedy rodzic Ci mówi, że jego dziecko nauczyło się w przedszkolu brzydkich słów, Ty myślisz, że oni komunikują Ci, że nauczyło się ich od Ciebie? Tak wynika z Twojego opisu… Bo mi się wydaje, że oni starają się Ci nakreślić problem, żebyś – jako nauczyciel – mogła tę sprawę w grupie przepracować. Proponując np. przeczytanie książki Michała Rusinka „Jak przeklinać? Poradnik dla dzieci„. Nie dość, że mielibyście niezły ubaw, to z ‚kur’ dzieci przełączyłyby złość na kreatywność (do książkowych propozycji- „O, oskoma!” albo „Pucho marna!”, czy „Wydzimdzirymdzi”? dołączyłyby szybko wasze własne ‚przekleństwa).   „Miał być angielski, a syn nie zna jeszcze ani jednego słowa po angielsku (jest 3 września!!!!!!!!). Pani nie powiedziała nam o festynie/ Dniu Matki/ Jasełkach (A plakat w korytarzu? Ogłoszenie na tablicy dla rodziców? Informacja na zebraniu? Strona internetowa? Facebook? Pozostaje chyba tylko zainstalować neony i wysyłać polecone).”   Gdyby jedynym punktem życia rodzica było zaprowadzenie jednego dziecka do przedszkola, ten rodzic uczyłby się tablicy i jadłospisu na pamięć. Jako że większość rodziców pracuje, ma więcej niż jedną pociechę i wszystko robi w pędzie, nie zaszkodzi jak z życzliwości przypomni się mu o wyjątkowych okazjach. Można też poddać rodzicom pomysł, który ‚wymyślił’ mój mąż – wpada, rozbiera dziecko i… robi zdjęcie telefonem dla tablicy. Potem wysyła mi i tak oto dwoje rodziców ma miesięczny plan zajęć dziecka.   “Zostawiam na półce ubrania na zmianę, jak będzie powyżej 15 stopni to proszę założyć różowe spodnie i do tego bluzkę, jak powyżej 20 to niebieskie legginsy, a jak będzie padać, to córka ma tam takie granatowe i do tego zielony sweterek. I zostawiam kremik z filtrem i kapelusik, gdyby wyszło słoneczko (jasne, będę biegać z termometrem po dworze i zajmować się przebieraniem dziecka, co tam reszta grupy, zajęcia i obowiązki).”   Droga pani wychowania przedszkolnego, to jest słaby punkt systemu. Z jednej strony rozumiem Was – macie stado dzieci i wyjście z nimi to zapewne niemała ‚atrakcja’. Z drugiej strony dzieci mają przeróżne potrzeby i umiejętności. Atopicy mogą potrzebować kremu na mróz. Koniec kropka, trzeba zapamiętać. Większość dzieci lat 3, nie ma jeszcze ogarniętego poczucia komfortu termicznego i nie powie, że jak zapomni pani mu zdjąć 3 par rajstop i spodenek, to ono się gotuje i to dlatego jest takie marudne.   I tak, to jest Twój obowiązek, żeby ubrać dziecko na podwórko w sposób, przynajmniej w miarę adekwatny do warunków pogodowych. Rano, kiedy rodzic prowadzi dziecko, może być obecnie -2C, zaś w południe 10. Logiczne, że rodzic chciałby, żebyś nie ubierała dziecka jak na -2. Wiem, że to trudne, ale tu również są sposoby na rozwiązanie konfliktu, a nie wyśmianie rodzica. Można rozmawiać z dziećmi o ich komforcie cieplnym – na przykład poprzez zabawę w ubieranie ciepłych kurtek wewnątrz budynku z pytaniem – czujesz jak teraz jest Ci gorąco? Co powinieneś zrobić? A potem rozbieranie do majteczek z pytaniem – czujesz zimno? Co robimy kiedy jest zimno? Spokojnie dzieci załapią.   Rodzicom zaś warto wyjaśnić na początku, jak będzie wyglądała sprawa ubierania dzieci na podwórko, a potem wystarczy przypominać. Wiem, że niektóre mamy zabierają dzieciom kurtki/kombinezony, w których dzieci szły rano, i zostawiają taki strój, który będzie stosowniejszy w południe. Są przedszkola i rodzice, umówieni na schemat kombinezonów na plac zabaw. Ta opcja świetnie rozwiązuje dylematy, bo dzieci ubrane są tak samo – legginsy/rajty, bluza/bluza i na to kombinezon przeciwdeszczowy (czy ocieplany). Tak czy siak, choć sprawa jest trudna, zalecam dialog, a nie prześmiewanie.   „Syn nie może jeść nabiału, glutenu, orzechów, czekolady, pomidorów i jajek. Nie, nie robiliśmy testów, ale to na pewno alergia (nie lepiej najpierw zrobić testy i skonsultować się z lekarzem?).”   Smutek. Po prostu smutek.   Tak, to ja, rodzic decyduję o tym co je moje dziecko. Tak, to ja obcuję z nim na co dzień i znam jego reakcje na pewne produkty. Uwierz mi, nie potrzebuję pytać lekarza o alergię, jeśli widzę po którym produkcie ma wysypany tyłek albo mierzę się z bólami brzucha mego płaczącego dziecka. A nawet jeśli mam takie widzimisię czy światopogląd, to Ty nie jesteś od tego, żeby mnie oceniać. Ty jesteś od tego, żeby ewentualnie zaproponować mojemu dziecku alternatywny posiłek lub orzec, że mam przynosić jedzenie sama. Ale nie jesteś tu od oceniania moich pobudek.   “Na urodzinach u jednej dziewczynki z grupy córka została źle potraktowana, na pewno pani w przedszkolu nastawia dzieci przeciwko niej (no comments).”   Znowu wychodzi Twój problem pani przedszkolanko. Czy rodzic Ci powiedział, że to Ty nastawiasz dzieci, czy dopisałaś to sobie sama?   I owszem, relacje między dziećmi są dla nich poważną sprawą. Powinnaś to wiedzieć jako nauczyciel! Są także ważne dla zaangażowanych rodziców, którzy chcą od Ciebie zaczerpnąć informacji o procesie socjalizowania ich dziecka. Ty także powinnaś być zaangażowania w te ‚mini tragedie’, dając wsparcie każdej ze stron. Bo jeśli ta dziewczynka poskarżyła się rodzicom, to znaczy że coś ją zabolało. Że było jej przykro. Być może poczuła się odrzucona. To Twój obowiązek, wyjaśnić jej tę sytuację. Porozmawiać o emocjach, relacjach. Być może w jej domu nie ma nikogo, kto w tej sytuacji może jej pomóc. Jesteś nauczycielem, przewodnikiem. Choć chyba zapomniałaś o tym jakiś czas temu…   “Bo pani nie zapytała o imię przytulanki, nie przykucnęła przy synku w szatni i dlatego był niegrzeczny (serio??!!??!!).”   Serio. Co w tym dziwnego? Uczą Was tam w tych szkołach choć podstaw psychologii? Tak, olałaś go, zlekceważyłaś, co ma Ci do powiedzenia, przekazania, więc był zły, smutny, porzucony. Tak, to mogło wpłynąć na jego zachowanie. Serio tego nie wiesz? To raczej załamujące jest…   Podsumowanie artykułu skupia się na roszczeniowej postawie rodziców, którzy (jakoś musi bardzo to boleć nasza panią przedszkolankę) „wymagają od nauczycieli bardzo dużo, w zamian nie dając nic, nie pamiętając o wydarzeniach przedszkolnych, nie zapamiętując nawet imienia wychowawczyni dziecka”.   Ktoś pani w dzieciństwie nie dał zbyt dużo uwagi i obrywa się „paskudnym rodzicom”.   Pani podsumowuje: Nie wiem, czy nadal chcę być nauczycielem. Nie dlatego, że dzieciaki są złe, ale dlatego, że nie mam już siły „walczyć” z ich rodzicami.   I serio myślę, że dla dobra dzieciaków, nie rodziców, byłoby lepiej, żeby poważnie pani przemyślała tę kwestię. A wraz za naszą “przykładową” panią wszystkie inne osoby o podobnym myśleniu. Naprawdę nie musicie być nauczycielami wychowania przedszkolnego. Śmiało, można się przebranżowić, to żaden dramat. Pomyślcie o fotografii, kursie gotowania czy innej pasji. Bo jeśli macie „walczyć” z rodzicami to na starcie jesteście na przegranej. Z nami nie trzeba walczyć, serio.   Dlaczego z rodzicem nie warto walczyć?   Teraz zdradzę Wam, moje czytelniczki prawdziwy cel tego wpisu. Zagląda tu wiele nauczycielek wychowania przedszkolnego, które czasami mogą mieć nastawienie jak autorka wpisu o „roszczeniowych rodzicach” i chciałabym w imieniu naszym, rodziców podać im przekaz, ten prawdziwy, płynący z serca rodzica.   Drogi nauczycielu, Kiedy prowadzę do Ciebie swoje dziecko po raz pierwszy, jestem przerażona. Nie znam Cię ani trochę, a za chwilę powierzę w Twoje ręce mój największy skarb. Nieporównywalny do żadnego porsche czy diamentów. Oddaję w swoje ręce część swojego życia, duszy i serca. Przez te 3-4 lata opiekowałam się tym maleństwem jak maleńką rośliną. Nosiłam, tuliłam, gładziłam. Wstawałam w nocy, gdy tylko zakwiliło. Znałam każdy pryszczyk i włosek na jego ciele. Przez długi czas był centrum mojego wszechświata. Kiedy upadał, robiąc pierwsze kroki, byłam w pobliżu. Gdy wymiotował całą noc, zmieniałam pościel i piżamki po sto razy. Jak się przewrócił i poobijał, dmuchałam, całowałam i naklejałam sto plasterków.   Wszystko to robiłam starając się wychować go na wspaniałego człowieka.   A teraz oddaję go Tobie. I nie wiem nawet, kim Ty jesteś? Czy postawisz  go na karę za to że się pobrudził przy jedzeniu, a on nie zrozumie, bo za to kar nie było? Czy podmuchasz paluszek, jak pojawi się kuka? Przytulisz, kiedy będzie płakał, tęsknił, lub się zezłości? Czy dasz mu komunikat, że miejsce w którym się znajduje, jest choć w połowie tak bezpieczne jak dom?   A może właśnie zbagatelizujesz jego problemy, dylematy i marzenia? Może nauczysz, że obcym dorosłym nie można ufać i nie ma czego oczekiwać od nich przychylności, bo to nie ich chęć czy pasja, a praca, której może nawet nie lubią.   Czy rozumiesz, drogi nauczycielu, że często spędzasz z moim dzieckiem więcej czasu niż ja? 8 godzin pracy + dojazdy. Zostaje około 2-3 godziny, w których przydałoby się, żebym coś robiła w domu, ale często olewam te prace, przesuwając je na godziny nocne, żeby pobyć choć trochę z moim dzieckiem.   Jednak większość należy do Ciebie. I to jest chyba najbardziej przerażające! Masz ogromny wpływ na rozwój mojego dziecka, a potencjalnie, nawet go nie lubisz! Mnie uważasz za wariata, bo przyniosłam dziecku kremik, dodatkowe gacie i zapytałam o spinkę. A ja nie zrobiłam tego, żeby uprzykrzyć Ci życia. Nie dlatego, że jestem roszczeniowym bucem. Zrobiłam to dlatego, bo – jak mogę – chcę upewnić się czy należycie dbasz o moje dziecko. I kiedy mówię Ci, żebyś zwrócił uwagę na „2 kropelki” na majtkach mojego dziecka, to nie dlatego, że Cię sprawdzam lub nie lubię. To dlatego, że wieczorem przy myciu słyszałam krzyk mojego dziecka. A potem więcej łez i płaczu, kiedy smarowałam delikatne okolice kremem. Więc następnego dnia mówię Ci, żebyś uważał. A Ty spotykasz się na kawce z koleżankami i omawiasz jakim jestem dziwakiem. I to mnie przeraża.   Pomyśl czasem. Zastanów się, spójrz mi w oczy. Masz w rękach mój największy skarb. Twoim zadaniem jest się o niego troszczyć możliwie najlepiej. Więc nie patrz na mnie proszę jak na wroga, czy osobę z którą trzeba walczyć, a na partnera. Ufam Ci. Codziennie zostawiam z Tobą swoje dziecko, wierząc, że Twoje intencje są dobre. Chcę współpracować i ułatwić Ci Twoje zadanie. Jestem wdzięczna za to, co robisz. Więc nauczmy się rozmawiać jak partnerzy.   ____________________________________________ Cieszę się, że natrafiłam na ten wpis niedawno. Bo kiedy przeczytałabym go, zanim posłałam dzieci do szkoły, byłabym przerażona. Szczęśliwie los był dla nas łaskawy i zarówno Maksymilian jak i Lenka miał/ma cudowne, troskliwe panie. Maks uwielbia i odwiedza swoją ukochaną panią P. nadal i zawsze kończy się to wzruszeniem i wyznaniami, że on już do szkoły nie chce chodzić i wraca do przedszkola. Planuje także spędzić tam ferie (nie wiem co na to panie ;)). Lenka również ma przekochane wychowawczynie, który nie wyśmiałyby mnie za spinkę i majteczki. Przez rok prowadzałam moje dziecko rozczochrane, bo jedna z pań czesała maluchom takie fruzury, że rozważałam powierzenie jej oprócz dziecka, swoich włosów ;). Lenka tak uwielbia swoje przedszkole, że problem mamy odwrotny – codziennie nie chce wracać do domu. Wtedy czuję się pewnie jako rodzic. Widzę także rozwój swojego dziecka, tematy podejmowane przez panie (szczególnie w starszakach u Maksa, doceniałam wszystkie mądrości i nauki, które przekazywała im pani z życia w społeczeństwie, geografii, biologi czy historii).   Więc rodzice maluszków, nie podłamujcie się takimi ‚listami przedszkolanki’. Są pedagodzy, którzy lubią i szanują swoją pracę, Wasze dzieci i także Was. I można śmiało powierzyć im nasze perełki :).   The End

Co tak naprawdę wiesz o jodzie?

Makóweczki

Co tak naprawdę wiesz o jodzie?

Oczekiwanie na pierwsze dziecko zawsze jest czasem niezwykłym. Niektóre kobiety podobno w czasie ciąży tracą rozsądek. Jednak byłabym bardziej skłonna orzec, że po prostu całe swoje siły umysłowe kierują w jeden, najważniejszy na świecie, kierunek – zdrowy rozwój dziecka, które noszą w brzuchu. Zaopatrują się w witaminy, suplementy, godzinami mogłyby wpatrywać się w ekran USG, oczami wodząc za tym małym punktem, który właśnie rośnie w brzuchu. Czy jest zdrowe? Czy się dobrze rozwija? Czy niczego mu nie brakuje? Mnie również nie ominęła ta ciążowa przypadłość. Zaopatrzona się w masę książek, z pamięci potrafiłam wyliczyć, na jakim etapie rozwoju jest właśnie Maks. Pani w aptece szeroko uśmiechała się na mój widok, spodziewając się, że znów zrobię u niej wielkie zakupy, zaopatrując się w niezliczoną ilość tabletek, witaminek, suplementów. Na straganie wybierałam warzywa bio i eko, choć potem (przez mdłości) nie dałam rady ich jeść. Ale kupowałam, jakby samo ich posiadanie miało w sposób cudowny, odżywić moje dziecko w łonie. Byłam wtedy mądra, oczytana, wszechwiedząca – jak każda matka pierwszego maleństwa. Chciałam dobrze, jak najlepiej. Ale w tym wszystkim nie zwracałam uwagi na jedno. Gdzie jest jod? W organizmie człowieka mamy go śladowe ilości. Można powiedzieć, że w sumie nie jest nam jod potrzebny do życia, a jednak jego niedobory mogą wywołać istne spustoszenie w naszym ciele. Dość powiedzieć, że jeśli jesteś ospała, zmęczona, masz suchą skórę, zauważasz niezwykłą suchość śluzówek, męczysz się z ciągłą chrypką, przybieraniem na wadze mimo diety, a dodatkowo dręczą cię łamliwe paznokcie, włosy i masz problemy z zapamiętywaniem najprostszych informacji, warto przyjrzeć się swojej diecie i przeanalizować, czy przypadkiem nie serwujemy sobie zbyt małej porcji jodu właśnie. Jod znajdziemy między innymi w: rybach morskich i owocach serze i produktach mlecznych: kefirze, jogurcie pieczywie ryżu warzywach: brokuły, szpinak, groszek wodach z terenów bogatych w jod suplementach Jod dla kobiet w ciąży i karmiących Gdy byłam w ciąży o jodzie nie wiedziałam zbyt wiele. Obłożona książkami, broszurami, informatorami, ze stałym dostępem do wszelkiej wiedzy i różnych osób odpowiedzialnych za moją ciążę, nie zastanowiłam się nad tym, czy przypadkiem nie dostarczam dziecku za mało jodu. Kwas foliowy- to wie każdy. Jakieś witaminy- sprawa jasna. Oczywiście wiedziałam, że najlepsza byłaby dobrze zbilansowana dieta, jednak 6 miesięcy ograniczała się ona głównie do zupki paprykowej z kartonu (serio. w swym życiu nie jadłam jej nigdy ani wcześniej ani później) i pomidorów ze śmietaną i z solą. Wszystko inne (głównie mięso, że o rybach nie wspomnę) chciało wychodzić zanim weszło. Wracając jednak do jodu.. Jego odpowiednia ilość jest niesamowicie ważna, szczególnie dla kobiet w ciąży i karmiących. Zgodnie ze stanowiskiem Ministra Zdrowia “Nadal otwartym zagadnieniem jest zabezpieczenie w rekomendowaną dodatkową dzienną dawkę jodu (100-150ug) kobiet w ciąży i kobiet karmiących, gdyż tylko około 50-60 procent  kobiet taką dawkę dodatkowo otrzymuje.” Niedobór jodu został uznany przez Światową Organizację Zdrowia jako jeden z czynników mających bezpośredni wpływ na stan zdrowotności i populacji. Głównym objawem niedoboru jodu jest powiększenie tarczycy czyli tzw. wole endemiczne, pociągające za sobą zwiększoną chorobowość gruczołu tarczycowego. W zależności od stopnia niedoboru jodu brak tego pierwiastka powoduje szereg innych zaburzeń, z których do najważniejszych należą: nieodwracalne uszkodzenie mózgu u płodu i noworodków, opóźniony rozwój psychomotoryczny u dzieci, obniżenie funkcji reprodukcyjnych oraz wpływ na ogólny rozwój intelektualny społeczeństw. Główne grupy ryzyka to: kobiety w ciąży, noworodki oraz dzieci i młodzież w okresie dojrzewania. Chcesz, żeby umiało czytać? “Umiarkowany [umiarkowany, nie ciężki! – dopisek mój]  niedobór jodu prowadzi do obniżenia wyższych funkcji mózgu jak zdolność uczenia się zapamiętywania i kojarzenia, obniża w istotnym stopniu miernik tych funkcji – iloraz inteligencji.” – czytamy w stanowisku ministra zdrowia. Czyli nie zapewniając dziecku odpowiedniej ilości jodu już na starcie zmniejszamy jego szanse na rozwój nie tylko ten najpiękniejszy, gdy jest malutkie, ale też i później, w szkole, gdy zaczyna nieporadnie składać pierwsze literki, gdy przynosi do domu pierwszą zadaną przez panią czytankę… Brzmi dziwnie i przerażająco? Nie ma co popadać w panikę, ale warto wiedzieć.  Korzyści przyjmowania jodu: Ma korzystny wpływ na prawidłowy przebieg ciąży. Posiada wielki wpływ na rozwój mózgu i poziom inteligencji. Korzystnie wpływa na prace serca Twojego i Twojego Dziecka. Jest niezbędny do prawidłowego działania tarczycy. Bierze udział w produkcji hormonów tarczycy, które umożliwiają prawidłowe jej działanie. Uchroni przed przeziębieniem. Jest niezbędny do rozwoju komórek w organizmie, m.in. jest potrzebny do prawidłowej pracy układu mięśniowego i nerwowego. Pomaga w utrzymaniu zdrowej skóry, włosów, paznokci i zębów. Jest jednym z najsilniejszych przeciwutleniaczy, działa także przeciwzapalnie i przeciwnowotworowo. Wspomaga utrzymanie prawidłowej wagi ciała. FAKTY I MITY: Jak zapewnić sobie odpowiednią dawkę jodu? Jednym z mitów o jodzie jest to, że żeby go sobie zapewnić, wystarczy pojechać nad morze… Owszem, wypady nad morze są budujące, szum fal niesamowicie nas uspokaja, ale bez spożywania odpowiednich potraw z ryb morskich sam pobyt nad morzem i “wdychanie” jodu niewiele nam da. Poza tym to przecież tylko raz, góra dwa razy w roku! Jak się ma taki wyjazd do całorocznego zapotrzebowania naszego organizmu na jod? Innym mitem jest popularne w Polsce stosowanie soli jodowanej. Wymyślono, że w taki sposób będzie się walczyć z niedoborem jodu w naszym kraju, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu było bardzo poważne. Ale sól sama w sobie nie jest zdrowa dla naszego organizmu, wobec czego opieranie na niej swojej diety bogatej w jod nie jest mądre, a na pewno może być szkodliwe. Prawdą jest, że żeby zapewnić sobie odpowiednią dawkę jodu, rekomendowaną przez Światową Organizację Zdrowia, najbezpieczniej jest wzbogacić swoją dietę o suplement uzupełniający braki tego pierwiastka w organizmie [dla dziecka do pierwszego roku zalecany jest 1 ml, dla dziecka od dwóch do dziesięciu lat – 2 ml, dla dziecka od jedenastu do osiemnastu lat – 2,5 ml, a dla osób dorosłych i kobiet w ciąży lub karmiących – 3 do 5 ml]. Można powiedzieć „ok, nie wiedziałaś o jodzie a masz dwoje pięknych i mądrych dzieciaków. Ok. Ale a)  większość z Was wie, że mogłam mieć troje, b) obydwoje urodzili się za wcześnie. Czy to przez braki jodu? Tego pewnie nie dowiem się nigdy. Jednak gdybym dziś startowała, aby zostać mamą ponownie zaopatrzyłabym się i w ten suplement. Jeden malutki plusik do odhaczenia na liście zdrowotnego ‚to do’. Zaś teraz przyjmuję Jodavit licząc na to, że pomoże mi schudnąć.. Cóż, trzeba żyć nadzieją ;) Wpis powstał w kooperacji z suplementem Ddiety- Jodavit.

Pumpkin spice latte (kawa dyniowa)

Makóweczki

Pumpkin spice latte (kawa dyniowa)

Jest kilka takich produktów spożywczych, które pokochałam w USA i co jakiś czas chodzą one za mną powodując marzenia ze ślinotokiem. Dunkin Dougnats, choć może bardziej Krispy Kreme, Orange Chicken z Panda Expres (mmm), małe wersje lodów (szczególnie rożki z M&Msami), te słodkie suszone chlebki pocięte w paski z bakaliami. W sumie, dużo tego. Ameryka, żarciem stoi. Ale kawy.. Kawy były nie do podrobienia. Szczególnie okres jesienno- świąteczny obfitował w bajeczne smaki- przyprawy, kremowe sosy i zapach cynamonu unoszący się już 5 metrów przed lokalem. Dlatego często zdarza mi się zamawiać przysmaki zza wielkiej wody. A co się da, odwzorowuję sama. Taka  na przykład latte pumpkin spice, która pachnie i smakuje tak, że jesień nie straszna… Żebyście mogli jej skosztować stworzyłam dwa oddzielnie podposty: 1. Jak przyrządzić przyprawę „pumpkin spice„? 2. Jak przygotować syrop dyniowy? Przepis na dyniową latte: – porcja ekspresso – spienione mleko – łyżeczka lub łyżka syropku dyniowego Kawę można posypać cynamonem lub rozpieszczając siebie lub gościa, podać z bitą śmietaną. Sama w sobie jest niezłym deserem ale z czekoladowymi muffinkami (>klik<) smakuje najlepiej :)

5 ulubionych dań z chlebem z dzieciństwa

Makóweczki

5 ulubionych dań z chlebem z dzieciństwa

Często patrząc na talerze moich dzieci zdarza mi się rozmyślać o tym co ja jadłam w ich wieku. Wspomnienia wracają szczególnie w momentach, w których mam ochotę karmić ich warzywami z jaglanką i ksylitolem. Mam ogromne parcie na zdrową dietę, jednak kiedy wspominam co jadło się za moich młodych lat, odnoszę wrażenie, że obecnie pogląd o pewnych produktach został całkowicie wypaczony. Chleb był obecny w naszej diecie od pokoleń. Nasi dziadowie nie rozmyślały nad istotą pajdy chleba. Dla nich chleb był oczywistością. Moja babcia wielokrotnie opowiadała mi jak się piekło chleby w domu. Ten dzień był zawsze wyjątkowy, oczekiwany. Ogromne bochenki z pieca kaflowego trafiały na stół i znikały z mig kiedy wpadało kilka głodnych młodziaków. Do chleba dostawali szklankę mleka od własnej krowy. Nikt nie miał alergii czy nietolerancji pokarmowych. Otyłość wśród dzieci była pojęciem marginalnym. Ostatnio prosiłam Was o napisanie w komentarzach jakie były Wasze ulubione dania z chlebem w roli głównej. Sama także postanowiłam powspominać przeszłość. Usiadłam z mamą. Potem dołączyła do nas telefonicznie ciocia i delektowałyśmy się opowieściami jak chleb jadło się kiedyś. W jakiej wersji ja (i kuzyni), jedliśmy go jako dzieci. Oto nasze przemyślenia: 1. Kanapeczki – koreczki Wspomnienie najmłodszego dzieciństwa… Co zadziwiające, byłam niejadkiem. Nie, że dzieckiem chudym, ale niejadkiem. Pewnie chuda nie byłam, bo jak jeść nie chciałam to pół rodziny we mnie wpychało co się da. No ale kanapek jeść nie chciałam, więc prosiłam o … koreczki. Wciąż pamiętam, że smakowały najlepiej właśnie pokrojone w kostkę i zjadane wykałaczką. Te same czary działają na Lenkę, która w swym życiu nie zjadła żadnej ‚normalnej’ kanapki. A koreczki znikają jeden za drugim z jej ‚księżniczkowego’ talerza. 2. ‚Grzanki’ – czyli chleb w jajku To wykwintne danie jadłam głównie u cioci E. Ponoć w wieku silnie młodocianym wcale ich jeść nie chciałam. Pewnie przez te jajka, które średnio lubię do tej pory. Ale za mojej pamięci lubiłam już smażony chleb, najpierw ‚suchy’, a potem już i z jajkiem (musiałam bić się z trzema kuzynami o swoją kromkę ;)) 3. Zapiekany chleb z czosnkiem i serem Pojawiał się głównie z grillu. Jeśli znacie tę potrawę to zdajecie sobie sprawę jak szybko znika. Koszyk z chlebem stoi nietknięty, a jak wjeżdża chleb zapieczony z serem i czosnkiem to wszyscy walczą o swój kawałek. Magia.. ;) 4. Zapiekanki („śmieciówki”) Resztki chleba i to co się turla w lodówce = zapieksy. Występowały pewnie w każdym domu ale mi kojarzą się z ciocią K. dla odmiany, która zawsze podawała je jako 17 danie na imprezach rodzinnych. I o dziwo mimo, że wszyscy już pękali, to zapiekanki zawsze znikały ze stołu. Mniam! 5. Gorący chleb prosto z piekarni czyli babcia style! Ale i tak najlepiej smakuje skórka gorącego chleba objadana jeszcze w sklepie…   Na zakończenie przypominaj Wam o konkursie na blogu ze wspomnieniami / przepisami chlebowymi w roli głównej.  Post powstał w ramach projektu “Chleb Dobry”.  Zajrzyjcie też na ich fanpage, aby być na bieżąco, ewentualnie po więcej zdjęć ze mną ;)

Fajne dzieci nie robią się same

Makóweczki

Fajne dzieci nie robią się same

Ile razy spotkałyście się z taką sytuacją? Podchodzi do was stary znajomy, lub mama starego znajomego, ze swoim dzieckiem/wnukiem, żeby je zapoznać z twoją pociechą. Dzieci są w podobnym wieku (na potrzeby tekstu strzelmy lat 6-10). Krótko rozmawiacie, dzieci się bawią, jednak już po kilku chwilach widać, że wasze dzieci dzieli przepaść rozwojowa. Czujesz lekkie skrępowanie, mimo, że to twoje jest tym inteligentniejszym i bardziej otwartym. Wiesz, że osoba na przeciwko też to widzi. Więc kiedy ona  komentuje: – Ohhh, twoje dziecko to takie mądre, rezolutne i odważne. Świetnie sobie poradzi w szkole. Słyszałam też, że czyta! Super z niego chłopak. Bo nasz to nie.. on to nieśmiały i.. i.. nie taki rozwinięty. Stoisz i nie wiesz co powiedzieć. Nowoczesna i XXI-wieczna wersja ciebie, każe ci odpowiedzieć po prostu ‚dziękuję’. Jednak polskość jest silniejsza, więc zalewasz się pąsem i odburkujesz: – Eee no jakoś tak wyszło. Potem, kiedy wieczorem leżysz w leżysz, nagle czujesz falę złości. Odpowiedź była (politycznie) poprawna, owszem, ale kiedy bierzesz pod uwagę szerszy aspekt sytuacji to masz ochotę wykrzyczeć „g*wno jakoś wyszło!” Samo nic w życiu nie wychodzi ani się nie robi. Choć szkoda! Czasami chciałabym, żeby mi się coś samo się zrobiło, ale się kurde NIE ROBI.. SAMO! ______________________________ A już szczególnie same nie robią się fajne dzieci. Omińmy sam aspekt produkcji i dostarczenia pociechy. Jednak taki rezolutny 10-latek jest owocem lat, miesięcy i dni rodzicielskiej orki. Już pomijam nieprzespane noce, tysiące wydreptanych kroków kiedy dziecko było noszone, lulane. Pomijam kilometry przejechane wózkiem, przeniesione w chuście.. Setki bluzek z ulewkami, niezliczona ilość wyparzonych butelek i smoczków, łyżek podanej kaszki i zaplutych spodni. Pomazanych ścian, czy rozlanych kubków z sokiem. Ale jest też zwykły aspekt troski, obecności.  Tysiące wycieczek małych i dużych. Miliony słów, uścisków i wsparcia, kiedy było potrzebne. Całusów i ‚ojojania’, gdy pojawiła się kuka.. Bycia zawsze obok lub w tle, kiedy sytuacja tego wymagała. Wypadów do restauracji, muzeum, czy innych miejsc kiedy wszyscy mówili, że po co, że za małe i podrzuć niani, po co się męczyć. Patrzysz na swoje dziecko, które umie wyartykułować potrzeby, emocje i wspominasz ile książek przeczytałaś o umiejętnościach komunikacji, ile kursów przeszłaś, baaa, ile razy jęzor pogryzłaś, żeby pokazać, że domówić się można bez przemocy. Ile nocy nie spałaś rozmyślając co można ulepszyć, jak jeszcze te małą roślinę wesprzeć, z daleka lub bliska, zależnie od potrzeb. Oddychałaś tysiąc razy, mierzona wzrokiem, przez ‚panie dobra rada’, kiedy twoje dziecko leżało na chodniku krzycząc. A Ty czekałaś niewzruszenie, choć się sama czasami bałaś i być może złościłaś. Ale czekałaś aż Twoje dziecko wstanie i zakomunikuje, że jest już ok, a potem porozmawiacie o lepszych opcjach na wyładowanie złości. Mogłaś szarpać, dać klapsa. Mogłaś nazwać małym draniem co uprzykrza życie, bo miałaś 2 ręce pełne siatek. Ale kiedy poprosiło cię, żebyś je przytuliła, wzięłaś je na ręce. Bo ta potrzeba była większa niż kilogram ziemniaków w reklamówce, czy szacunek w oczach moherowej sąsiadki. I wiesz, że dzięki setkom, tysiącom, milionom oddechów, dziś Twoje dziecko mówi „mamo, ja to sobie przemyślałem i wydaje mi się, że źle postąpiłem w sytuacji xyz, więc chciałem z Tobą o tym porozmawiać, jak powinienem się zachować”, „mamo zraniłaś moje uczucia i jestem bardzo zły!”, „wiem, że nie muszę tego zrobić, ale chciałbym siostrze zrobić przyjemność” lub „jestem taka szczęśliwa mamusiu, kocham cię!”. To tylko przykłady, ale wiesz, że nacodzień Twoje dzieci umieją artykułować potrzeby, problemy i co najważniejsze emocje. Bo kiedyś tam dawno dostały sygnał, że to jest ok. Że można mówić o tym co się czuje, wyrażać emocje. Wiedzą jak się zachować w wielu sytuacjach, bo zadbałaś, żeby wiedziały. Że w restauracji nie krzyczy się i nie biega. Że kulturalnie jest przepuścić osobę starszą w drzwiach (lub kobietę, jeśli piszemy tu o 10-letnim gentelmenie) czy ustąpić jej miejsca. Wiedzą jak się zachować w samolocie, czy hotelu, bo bywały czasem, na ile ci możliwości finansowe pozwoliły. Umieją podać bilet w kinie, powiedzieć ‚dziękuję’ w kasie. Są zaciekawione światem, który im pokazujesz. Bo pokazujesz! Myślisz i analizujesz co im pokazać. Jaki impuls czy przekaz dać, żeby podążać za ich ciekawością świata. Kupujesz i czytasz im tony książek. Wybierasz zabawki, którymi się pasjonują. Gotujesz zdrowe dania, myśląc o ich zdrowiu. Teraz odchyl głowę do tyłu, weź głęboki wdech i pomyśl, ile rzeczy zrobiłaś. Niech dojdzie do Ciebie na chwilę ogrom Twej pracy w tworzeniu nowego, świetnego człowieka. _________________ Więc kiedy następnym razem zapytasz mnie jakaś tam mamo, albo babciu, jak to się stało, że moje takie rozwinięte, a Wasze jakby mniej, to nie zdziw się jak któregoś dnia pęknę, wyjdę z siebie i stanę obok krzycząc ci, że kiedy ty robiłaś tipsy, oglądając serial, kiedy notorycznie podrzucałaś dziecko komukolwiek, kiedy nie było cię obok, bo miałaś imprezy, wyjazdy i inne powinności, kiedy na całe dni sadzałaś je przed telewizorem, ja siedziałam na podłodze i układałam z moim dzieckiem klocki. Szłam do parku i pokazywałam mu drzewa, nazywają każde po kolei. Byłam z nim na wakacjach i fakt, nie odpoczywałam i średnio spałam, ale tą przygodę odbywaliśmy razem. Pokazywałam mu świat będąc obok na każde zawołanie. Zapominając na jakiś czas o sobie i swoich potrzebach. Dzieci są różne. Ich stopień rozwoju w danym momencie, także. Ale fajne dzieci poznaje się z daleka. Bije od nich jakaś aura wszystkiego dobrego, co otrzymały w życiu do tej pory. A za tymi dobrami zawsze swoi fajny, zaangażowany rodzić. Bo nic w życiu nie robi się samo… P.S. A tak w ogóle to nie porównuje się dzieci w ich obecności, kurde!

Prawdy i mity na temat chleba

Makóweczki

Prawdy i mity na temat chleba

Zapach świeżego chleba czuję zaraz po wyjściu z samochodu. To ten zapach, który pamiętam z domu, zapach świeżego, jeszcze ciepłego bochenka. Czuję błogość, a potem otwieram drzwi małej wiejskiej piekarni i z rozkoszą zanurzam ręce w ciasto, z których za chwilę wyrosną przepyszne, krągłe bułeczki i dorodne warkocze na chałkę… — Pamiętacie ten cudowny smak chleba z masłem? Takim wielkim bochenkiem, świeżo upieczonym, witano gości, oferując im to, co w domu najcenniejsze – produkt z mąki, która kiedyś była towarem wręcz luksusowym (córka młynarza zawsze miała największe powodzenie we wsi :)).Coraz częściej narzekamy, że już takich nie robią, że to nie jest to samo, co wtedy, przed laty. A do tego dochodzą te wszystkie mity o jakości chleba, o tym, że jest niezdrowy, że tuczy… W efekcie chleb powoli znika z naszych stołów, z małych piekarni powoli przestaje się unosić ten cudowny aromat, który sprawia, że kiszki grają nam marsza na samo wspomnienie tego smaku.Świeży chleb prosto z piekarni, jeszcze ciepły, jest przepyszny i… zdrowy, ale te, produkowane w dużych piekarniach, wcale nie są gorsze. Powstają na bazie tych samych przepisów, są nawet lepiej kontrolowane i muszą spełnić absolutnie wszystkie normy. A że jest tańszy od tego z piekarenki? Bo zwyczajnie produkują i sprzedają go więcej, a właściwości – ochrona układu pokarmowego przed nowotworami, wspomaganie odchudzania (błonnik, moi drodzy, błonnik) i gaszenie uczucia głodu – pozostają te same!Napędzeni falą ostrzeżeń, mitów, przesądów trochę zapomnieliśmy o chlebie. Jemy go o ponad 20 kilogramów mniej niż kiedyś, a kiedyś był przecież ważnym dodatkiem do naszej diety. Chleb należy do gatunku produktów mało przetworzonych, co za tym idzie, naturalnych i zdrowych. Jako produkt zbożowy jest na samym szczycie piramidy żywienia, jako, że połowa węglowodanów potrzebnych nam do sprawnego funkcjonowania pochodzi między innymi z chleba (najwięcej jest go w pieczywie białym, który najczęściej wymieniany jest jako ten gorszy w opozycji do ciemnego, być może dlatego, że ten ciemny zawiera trochę więcej składników mineralnych). Nie skupiając się na rodzaju chleba, bo tych jest mnóstwo, warto zapamiętać, że każdy rodzaj pieczywa służy naszemu organizmowi, dodając energii, poprawiając koncentrację, wspomagając nasz metabolizm, sycąc i dostarczając solidnej porcji białka [podstawowy składnik budulcowy naszego organizmu], błonnika [wpływa pozytywnie na pracę jelit, usprawniając je i chroniąc przed chorobami cywilizacyjnymi: otyłością i… nowotworami), aminokwasów i witamin, których potrzebują dzieci i… mama, znajdująca w chlebie codziennie siłę by wyprawić je do szkoły/przedszkola :) „Chleba się nie wyrzuca!” – powtarzała nam babcia w dzieciństwie, a gdy z małych rączek kromka przypadkiem spadła na pomogę, musieliśmy podnieść ją i ucałować. Całować nie musimy, ale wyrzucanie z naszej diety pieczywa również się nie opłaci. Chleb jest przecież zdrowy, do tego ekspresowo się go przygotowuje i niezależnie, czy z piekarni malutkiej, wiejskiej, czy tej ogromnej, zawsze smakuje przepysznie.   Ale wracając do wstępu.. Jakiś czas temu miałam przyjemność uczestniczyć w ‚chlebowych’ warsztatach w ramach akcji Chleb Dobry organizowanych przez Fundację „Chleb to zdrowie”. Zostaliśmy zaproszeni do zwiedzenia dwóch piekarni- wiejskiej, rodzinnej oraz dużej, piekącej chleby na ogromną skalę. Na początku nie wiedzieliśmy czemu ma służyć to zestawienie, jednak wieczorem było jasne. Choć serce nasze skradła mniejsza piekarnia, cudowni i kochani pracownicy (szczególnie ‚piecowy’ :)), to okazało się, że końcowy produkt jest taki sam, zaś składniki nie różnią się niczym. W wielkiej piekarni nie ma magicznych ilości chemii dosypywanej z wielkich worów z czaszką na froncie. Wciąż używa się zakwasu, mąki i wody.   Z głową pełną wiedzy przeszliśmy do akcji! Muszę przyznać, że większość osób radziła sobie lepiej ode mnie w miętoszeniu ciasta, jednak starałam się nie zostawać w tyle. Zrobiłam dwa chleby, których nazw nie pamiętam, ale duma pozostała! Przyłapana na ściąganiu! ;) Koniec końców i tak trzeba było mi pomóc… Czujecie ten zapach? :)   Sponsorem wpisu jest fundacja „Chleb to zdrowie”, której częścią jest akcja „Chleb dobry”. Ma ona na celu odbudowanie starego, dobrego imienia chleba. Powrót do korzeni, w których nasi dziadkowie chleb jedli, szanowali i uważali za niezbędny element diety. Byli zdrowi i pełni energii. Zaś my o tych korzeniach diety staropolskiej często zapominamy. I ta akcja ma na celu poruszyć naszą świadomość i zgłębić temat (świetne podsumowanie tematu znajdziecie u Olgi —> „Czy chleb jest zdrowy?”) KONKURS!!! W duchu wspomnień na temat chleba, podzielcie się proszę Waszymi przysmakami z chlebem w roli głównej. Jak go jedliście jako dzieci, w jakiej wersji kochaliście kiedy podawała Wam mama czy babcia? Limit wypowiedzi to 5 zdań. Konkurs potrwa od 04.11.2015 do 13.11.2015 (Ogłoszenie wyników nastąpi 15.11 w tym samym wpisie). Do wygrania: 1x toster oraz 4x chlebak:

Chleb Dobry

Makóweczki

Chleb Dobry

Zapach świeżego chleba czuję zaraz po wyjściu z samochodu. To ten zapach, który pamiętam z domu, zapach świeżego, jeszcze ciepłego bochenka. Czuję błogość, a potem otwieram drzwi małej wiejskiej piekarni i z rozkoszą zanurzam ręce w ciasto, z których za chwilę wyrosną przepyszne, krągłe bułeczki i dorodne warkocze na chałkę… Pamiętacie ten cudowny smak chleba z masłem? Takim wielkim bochenkiem, świeżo upieczonym, witano gości, oferując im to, co w domu najcenniejsze – produkt z mąki, która kiedyś była towarem wręcz luksusowym (córka młynarza zawsze miała największe powodzenie we wsi :)). Coraz częściej narzekamy, że już takich nie robią, że to nie jest to samo, co wtedy, przed laty. A do tego dochodzą te wszystkie mity o jakości chleba, o tym, że jest niezdrowy, że tuczy… W efekcie chleb powoli znika z naszych stołów, z małych piekarni powoli przestaje się unosić ten cudowny aromat, który sprawia, że kiszki grają nam marsza na samo wspomnienie tego smaku.Świeży chleb prosto z piekarni, jeszcze ciepły, jest przepyszny i… zdrowy, ale te, produkowane w dużych piekarniach, wcale nie są gorsze. Powstają na bazie tych samych przepisów, są nawet lepiej kontrolowane i muszą spełnić absolutnie wszystkie normy. A że jest tańszy od tego z piekarenki? Bo zwyczajnie produkują i sprzedają go więcej, a właściwości – ochrona układu pokarmowego przed nowotworami, wspomaganie odchudzania (błonnik, moi drodzy, błonnik) i gaszenie uczucia głodu – pozostają te same!Napędzeni falą ostrzeżeń, mitów, przesądów trochę zapomnieliśmy o chlebie. Jemy go o ponad 20 kilogramów mniej niż kiedyś, a kiedyś był przecież ważnym dodatkiem do naszej diety. Chleb należy do gatunku produktów mało przetworzonych, co za tym idzie, naturalnych i zdrowych. Jako produkt zbożowy jest na samym szczycie piramidy żywienia, jako, że połowa węglowodanów potrzebnych nam do sprawnego funkcjonowania pochodzi między innymi z chleba (najwięcej jest go w pieczywie białym, który najczęściej wymieniany jest jako ten gorszy w opozycji do ciemnego, być może dlatego, że ten ciemny zawiera trochę więcej składników mineralnych). Nie skupiając się na rodzaju chleba, bo tych jest mnóstwo, warto zapamiętać, że każdy rodzaj pieczywa służy naszemu organizmowi, dodając energii, poprawiając koncentrację, wspomagając nasz metabolizm, sycąc i dostarczając solidnej porcji białka [podstawowy składnik budulcowy naszego organizmu], błonnika [wpływa pozytywnie na pracę jelit, usprawniając je i chroniąc przed chorobami cywilizacyjnymi: otyłością i… nowotworami), aminokwasów i witamin, których potrzebują dzieci i… mama, znajdująca w chlebie codziennie siłę by wyprawić je do szkoły/przedszkola :) „Chleba się nie wyrzuca!” – powtarzała nam babcia w dzieciństwie, a gdy z małych rączek kromka przypadkiem spadła na pomogę, musieliśmy podnieść ją i ucałować. Całować nie musimy, ale wyrzucanie z naszej diety pieczywa również się nie opłaci. Chleb jest przecież zdrowy, do tego ekspresowo się go przygotowuje i niezależnie, czy z piekarni malutkiej, wiejskiej, czy tej ogromnej, zawsze smakuje przepysznie. Ale wracając do wstępu.. Jakiś czas temu miałam przyjemność uczestniczyć w ‚chlebowych’ warsztatach w ramach akcji Chleb Dobry organizowanych przez Fundację „Chleb to zdrowie”. Zostaliśmy zaproszeni do zwiedzenia dwóch piekarni- wiejskiej, rodzinnej oraz dużej, piekącej chleby na ogromną skalę. Na początku nie wiedzieliśmy czemu ma służyć to zestawienie, jednak wieczorem było jasne. Choć serce nasze skradła mniejsza piekarnia, cudowni i kochani pracownicy (szczególnie ‚piecowy’ :)), to okazało się, że końcowy produkt jest taki sam, zaś składniki nie różnią się niczym. W wielkiej piekarni nie ma magicznych ilości chemii dosypywanej z wielkich worów z czaszką na froncie. Wciąż używa się zakwasu, mąki i wody. Z głową pełną wiedzy przeszliśmy do akcji! Muszę przyznać, że większość osób radziła sobie lepiej ode mnie w miętoszeniu ciasta, jednak starałam się nie zostawać w tyle. Zrobiłam dwa chleby, których nazw nie pamiętam, ale duma pozostała! Przyłapana na ściąganiu! ;) Koniec końców i tak trzeba było mi pomóc… Czujecie ten zapach? :) Sponsorem wpisu jest fundacja „Chleb to zdrowie”, której częścią jest akcja „Chleb dobry”. Ma ona na celu odbudowanie starego, dobrego imienia chleba. Powrót do korzeni, w których nasi dziadkowie chleb jedli, szanowali i uważali za niezbędny element diety. Byli zdrowi i pełni energii. Zaś my o tych korzeniach diety staropolskiej często zapominamy. I ta akcja ma na celu poruszyć naszą świadomość i zgłębić temat (świetne podsumowanie tematu znajdziecie u Olgi —> „Czy chleb jest zdrowy?”) KONKURS!!! W duchu wspomnień na temat chleba, podzielcie się proszę Waszymi przysmakami z chlebem w roli głównej. Jak go jedliście jako dzieci, w jakiej wersji kochaliście kiedy podawała Wam mama czy babcia? Limit wypowiedzi to 5 zdań. Konkurs potrwa od 04.11.2015 do 13.11.2015 (Ogłoszenie wyników nastąpi 15.11 w tym samym wpisie). Do wygrania: 1x toster oraz 4x chlebak:

Jesienny kamuflaż

Makóweczki

Jesienny kamuflaż

Patrzę na te zdjęcia i zachwycam się własnym dzieckiem. Nie tyle co urodą, ale tą energią i czystą radością. Jakby bieganie po liściach w danej chwili było całym światem, napawało szczęściem. Oglądając je rozmyślam jednak o lęku, jaki zna tylko matka. Kiedy kaszel się przedłuża, albo gorączka nie ma sensownego podłoża. Strachu, że istnieją na świecie takie siły, z którymi my, rodzice możemy przegrać i nasza miłość nie wystarczy. Jeden niespecyficzny objaw jest ok, ale dziesięć lub więcej następujących po sobie, lub jednocześnie, w krótkim czasie wprowadza matkę w stan niepokoju, a potem otępienia. Najważniejsze to nie otwierać laptopa i nie czytać. Bo ból głowy przemielony przez ‚wujka google’ po trzech minutach staje się rakiem mózgu, wiadomo. Zrobić badania, poczekać kilka dni na wynik i skonsultować się z lekarzem. Taki jest plan. Tyle, że to nie pomaga oddychać kiedy dziecko mówi, że bolą nóżki i całe ciało. Nie pomaga kiedy widać jak ciężko oddycha wieczorem i znowu załącza mu się bezdech. Nie sprawia, że mniej boli gdy widzę jej rozbicie… Pewnie to wielkie nic. Jutro się dowiem. Póki co staram się oddychać… Lenka: Apaszka, legginsy – Zara Płaszczyk – Mamunio Buty – Boboux Kochana Asia z Mamunio o której pisałam Wam już TU stworzyła linię bajeczny ubrań, w bardzo atrakcyjnych cenach. Dodatkowo, dla czytelników Makóweczek przygotowała rabat -10% na hasło: makoweczki , w przypadku zakupów powyżej 100 zł :)

(to my) TwaorzyMY atmosferę

Makóweczki

(to my) TwaorzyMY atmosferę

(to my) TworzyMY atmosferę

Makóweczki

(to my) TworzyMY atmosferę

Między kroplami

Makóweczki

Między kroplami

Porcja jesiennej mody w wersji eleganckiej. Dawno się nie pojawialiśmy w takim wydaniu, ale jako, że zaczęliśmy dłuższą współpracę z marką Jacadi Paris, będziemy modni po francusku, częściej. Enjoy! Lenka – cały outfit – Jacadi Paris (można zamawiać przez FP na Facebooku —> TU) Parasol- H&M (dawno dawno temu ;))

Pumpkin Picking – czyli miejskie dziecko w wiejskim otoczeniu

Makóweczki

Pumpkin Picking – czyli miejskie dziecko w wiejskim otoczeniu

Setki, tysiące razy widziałam w serialach czy innych shows moment w którym amerykańska rodzina, jesienią jedzie na farmę dyń i wybiera tę swoją jedyną, wielką, najpiękniejszą. Towarzyszy temu atmosfera sielanki, wycieczki i miłości rodzinnej. Plenery zachwycają oko i skłaniają do marzeń. Tylko z z tych wizualizacji kiedy w PL nie było gdzie na taką formę pojechać… Otóż jakiś czas temu sytuacja się zmieniła i powstało w naszym kraju kilka takich miejsc. Na blogach zaczęły pojawiać się w wpisy z pomarańczowym, przepięknym, jesiennym tłem. Też tak chciałam! Tyle, że najbliższa dyniowa farma była oddalona od nas około 250km. Jednak wiedziałam, że nadejdzie ten dzień. Ubiegły weekend spędziliśmy w Warszawie. Obrałam Farmę Dyń w Powsinie na cel. Tyle, ze ani PT nie miał ochoty tam jechać, ani dzieci nie mogły pojąć tej ‚atrakcji’ w zestawieniu z Centrum Kopernika czy ‚kuleczkami’ w Blue City. No ale przeforsowałam ten pomysł i… to był najciekawszy punkt dnia (mimo, że pozostałe z listy marzeń też zaliczyliśmy). Jak się okazało, nie same dynie są atrakcją. A przynajmniej nie dla dzieci. Maluchy cieszą się głaszcząc/karmiąc cielaczka czy owieczkę, głaszcząc ryjki świnek czy puchate futro królików. Jest huśtawka, trampolina i traktor na który można się wspinać. Rozstawiono ławeczki na których można coś przekąsić, jednak trzeba pamiętać o zabraniu tego czegoś z domu. Wejście kosztuje, żeby nie było tak pięknie. Ma to sens, bo za free zjechałaby się tam cała Wawa i byłoby po zwierzakach ;). 20 zł od dziecka. Można na koniec odebrać sobie w dyniach (3-5zł kg lub na sztuki po 10-15zł). I żeby nie było, że nie powiedziałam, bo mnie już przyjaciółka ochrzaniała, jako, że za naszą namową pojechała tam z synkiem. „Farma” to wielkie określenie. To raczej działka w polu wielkości dwóch moich działek pod dom. Ogrodzona płotem. Jeśli po zdjęciach na blogach jawi się to Wam jak amerykańskie rancho to możecie być rozczarowani ;). Jednak (jak także przyjaciółka zaznaczyła), dzieciaki są zachwycone! Szczególnie te miejskie, które olewają trampolinę na rzecz przytulania owcy (patrz Lenka). Ciężko je potem z tej farmy wyciągnąć… Lenka: Płaszczyk- Jacadi Paris (można zamawiać poprzez FP marki —> TU) Sukienka- Gymboree Rajstopy/apaszka/plecak- Zara Buty- Mrugała Maks: Kurtka- Mouse i a house Spodnie- Zara Buty- Mrugała MM: Płaszcz- Top Shop Apaszka- Stradivarius Spodnie- American Eagle Buty- Zara Torba- Bershka Farma dyń w Powsinie- TU

Kilometry przygody… czyli Skoda Yeti w wielkim mieście!

Makóweczki

Kilometry przygody… czyli Skoda Yeti w wielkim mieście!

Słowo ‚codzienność’ najczęściej przyjmuje zabarwienie negatywne. Odnosi się do rutyny, nudy, sztampowości i codziennego ‚dnia świstaka’. Każdy dzień to poranne wstawanie, obowiązki domowe, dzieci, praca i tysiące, setki tysięcy spraw, które trzeba ogarnąć. Na szczęście, ‚codzienność’ jest elastyczna i możemy na nią wpływać. W dużej mierze to czy ogramy ją z energią i uśmiechem czy nosem zwieszonym na kwintę, zależy to od nas samych. Podstawa to dobre nastawienie, doskonały plan i odpowiednie narzędzia. Dzisiaj chcę się skupić na tym ostatnim, a konkretnie podstawowym sprzęcie wspierającym naszą codzienność, jakim jest samochód. W ciągu dnia zaliczam kilka wyjazdów ‚na miasto’. Zaczynając od zawiezienia dzieci do szkoły/przedszkola, przez zakupy, pocztę, kosmetyczkę, odebranie dzieci, po zajęcia dodatkowe i inne wieczorne wypady. Dlatego ważna jest dla mnie przede wszystkim wygoda i komfort użytkowania auta. Funkcjonalność jest numerem uno. Do tego bezawaryjność, przyjemność i łatwość prowadzenia auta dochodząc do bajerów w postaci czujników cofania czy parkowania. To naprawdę ułatwia życie. We współpracy z marką Skoda, mam przyjemność testować rodzinnego SUVa – Skoda Yeti. Nasze miejskie przygody tym autem mogliście śledzić przez cały wczorajszy dzień na naszym profilu Instagram w postaci relacji foto. Dziś kilka słów na temat testów. Wyjazd do przedszkola / szkoły Poranek. Akcja- szykowanie! Makijaż, owsianka, siku, szalik, dzieci, plecaki, kanapki… kolejność dowolna. Co się wziąć uda to się uda, nie czas na pierdoły. I biegiem wskakiwanie do auta. Ostatnią rzeczą na jaką mam ochotę po porannym maratonie to schylanie się, aby zapiąć dziecko w foteliku (dlatego zazwyczaj robi to mąż). Skoda Yeti daje nam fory. Komfort załadunku dziecia jest nieporównywalny z innymi autami. Nie za wysoko, żeby dziecko samo mogło się wdrapać i usiąść i nie za nisko aby rodzic z łatwością (bez schylania!) mógł je zapiąć. Nasz kręgosłup nam kiedyś podziękuje! Wszystkie plecaki, dodatkowe torby lądują w bagażniku i jedziemy. Należy również wspomnieć, że miejsca na nogi dla dzieci i rodziców nie brakuje, co ułatwia proces wsiadania jak i samą podróż. Pędzimy! Wycieczka do supermarketu i zakupy Zdarza nam się co drugi, trzeci dzień, zwłaszcza teraz kiedy (zw. na dietę.. tak przyznałam się ;)) potrzebuję na bieżąco konkretnych produktów żywnościowych. Wygodny i obszerny bagażnik to podstawa, ale jest coś jeszcze. Niejednokrotnie znalezienie miejsca parkingowego pod hipermarketem jest nie lada wyzwaniem, zwłaszcza w tych podziemnych. Kręcenie kółek, przeciskanie się pomiędzy samochodami sprawia, że czasami mamy ochotę zawrócić i jeść tynk ze ściany. Skoda Yeti mimo, że obszerna w środku, na zewnątrz jest zgrabnym autem które nie sprawia problemów przy parkowaniu. Wersją którą testowałam miała chyba czujniki ze wszystkich stron (lekko rozpraszające, gapiłam się na ekran zamiast w lusterka ;)). Nawet blondynka sobie poradzi, a draśnięcie w takim układzie graniczy z cudem. Popołudnie w parku Po pracy staramy się spędzać czas z rodziną na świeżym powietrzu. Nam dorosłym wystarczy spacer, ale dzieci wiadomo szybko się nudzą, dlatego zabieramy ze sobą jakieś ‚ tajemnicze mysie sprzęty’, typu rower czy hulajnoga. Pan Tata zwykle kręcił nosem, bo to trzeba się gimnastykować aby schować pojazdy do bagażnika, a tutaj proszę. Nie trzeba nic składać ani wyginać, rower i hulajnoga wchodzą bez problemu. Popołudnie w lesie Do lasu mamy dosłownie 500 m, problem tylko w tym, że trzeba trochę podjechać autem po leśnej drodze, która z roku na rok robi się coraz bardziej wyboista (są podejrzenia, że niedługo zmieni się w Wielki Kanion). I tutaj Yeti przyszedł test, na który PT czekał najbardziej. Przez całą drogę nic nie mówił, aż na koniec z lekkim zawodem stwierdził, że poszło zbyt łatwo. Nie czuliśmy żadnych trudności pokonując leśny odcinek, napęd na cztery koła zrobił swoje. PT żałował, że nie było deszczu i błota bo wtedy by sobie poszalał… heh, te dzieci i ich co raz to większe zabawki ;) Miejskie randez vous Ok, komfort jazdy i wszechstronność są ważne, ale miło byłoby gdyby samochód jeszcze… wyglądał. Po mej ‚amerykańskiej przygodzie’ jestem fanką ogromnych suvów i trucków. Uwielbiam wielkie potwory, które sprawiają, że czuję się bezpiecznie i komfortowo. PT jednak nabija się ze mnie, że mi kiedyś taki kupi i każe zaparkować na pojedynczym stanowisku w galerii. Bądźmy szczerzy, do miejskiej codzienności, ta opcja odpada. Yeti zaś łączy w sobie look mini SUV-a i rozmiary kompaktu. Czego chcieć więcej? Zapraszam Was na KONKURS „Kilometry Przygody”, który rozpocznie już za tydzień. Będzie można wygrać użyczenie „SUVa do zadań specjalnych”, czyli Yeti na 2/5/7 dni. Dodatkowo zostaną rozdane nagrody pocieszenia w postaci gadżetów SKODA. Obserwujcie FP Makóweczek i Skoda Polska!

Rodzicu, nie troluj ustawy o zdrowym żywieniu w szkole

Makóweczki

Rodzicu, nie troluj ustawy o zdrowym żywieniu w szkole

Ciężko ludziom dogodzić. Bardzo ciężko. Nasze pokolenie naśmiewało się z malkontenctwa naszych rodziców. Więc spójrzmy teraz na siebie. Na rocznik rodziców przedszkolaków i uczniów. Wszystko nam źle. Wiecznie czegoś za mało, za dużo albo nie tak. I ok, kiedy czekamy na zmiany, które maja poprawić jakość życia czy edukacji nas czy naszych dzieci. Ale to narzekactwo tak weszło co poniektórym w krew, że z całym syfem wylewają to co dobre. Chyba z przyzwyczajenia. Tyle lat słuchałam narzekania na jedzenie w przedszkolach i szkołach. Że syf, że kostki rosołowe, bułki i pączki, słodkie płatki i batoniki. Że źle zbilansowana dieta. I godziłam się z tym w pełnym stopniu. Dieta była paskudna mączno – cukrowa i trzeba było to zmienić. Obiady były niewłaściwie zbilansowane, a kompot składał się z wody z cukrem i pływającą zjełczałą truskawką. Co więcej walory estetyczne, wizualne oraz zmartwienie rodziców wsparły wyniki badań, które mówią, że jesteśmy najszybciej tyjącym krajem w Europie. Tak my! Dziarsko gonimy USA, z którego nasze mamy i teściowe się podśmiewały, że u nich to tak, grubasy i frytki przebrzydłe, ale u nas to gdzie! Kotleciki zdrowe z zasmażką, drożdżóweczki z jagodami z lasu, pączusie domowej roboty, pudełko śmietany do zupy. Samo zdrowie. I masz Ci babo placek, jednak nie! Jednak polska dieta pasie nam maluchy w zastraszającym tempie. „Z badań Instytutu wynika, że już 22,3 proc. uczniów szkół podstawowych i gimnazjów ma nadwagę lub jest otyłych. Mapę otyłości polskich dzieci opublikowano z okazji obchodzonego 22 maja Europejskiego Dnia Walki z Otyłością. Opracowano ją w ramach szwajcarsko – polskiego Programu Współpracy. – W latach 70. poprzedniego wieku nadmierną masę ciała miało w Polsce mniej niż 10 proc. uczniów, podczas gdy obecnie już co piąte dziecko w wieku szkolnym boryka się z nadwagą lub otyłością” – twierdzi dyrektor warszawskiego Instytutu Żywności i Żywienia (IŻiŻ) prof. Mirosław Jarosz. (http://www.tvn24.pl)„ Co piąte dziecko ma problem z otyłością, 80% dzieci ma próchnicę, 30% dzieci nie chce brać udziału w zajęciach wf. Jak to się stało? Gdzie zaczyna się problem? Pewnie w domu. Tyle, że edukację społeczeństwa trzeba gdzieś zacząć. Ciężko jest wejść do domu statystycznego Kowalskiego i pilnować, żeby dzieciaki nie obżerały się chipsami i batonami, grając na konsolach. Można robić akcje społeczne jak na zachodzie. Obejrzyjcie proszę dwie z nich: Więc było sobie dziecko, które „nie chciało niczego jeść”. Nawet słodkich płatków. Więc błyskotliwa mamusia wpadła na pomysł karmienia malucha… frytkami. Potem dziecko przez lat naście nabywało żywieniowych nawyków rodziny – fast food, słodycze i tyłek na kanapie. W szkole jako nagrody dawano lizaki i słodycze. Na lunch junk i cukier. Kiedy jako osoba super otyła w wieku 32 lat ma zawał, lekarz pyta „jak do cholery się to stało?” (opis od tyłu). Ano tak się stało, że o zdrowe nawyki żywieniowe dba się od dnia 0, a nie od ‚kiedyśtampóźniej’. (function(d, s, id) { var js, fjs = d.getElementsByTagName(s)[0]; if (d.getElementById(id)) return; js = d.createElement(s); js.id = id; js.src = "//connect.facebook.net/pl_PL/sdk.js#xfbml=1&version=v2.3"; fjs.parentNode.insertBefore(js, fjs);}(document, 'script', 'facebook-jssdk')); A escolha é diária. É possível envelhecer com saúde. É mais caro resgatar a saúde que prevenir a doença. Posted by Hélder Falcão on 15 września 2015 Przyszłość naszych dzieci, ich zdrowie, energia.. i całe życie, rzekłabym zależy od naszych wyborów teraz. Pomyślcie jak ogromny wpływ macie na swoje pociechy! To czy podacie im słodkie płatki na śniadanie wpłynie na ich życie. To czy spakujecie im kanapkę z wędliną i warzywem zamiast pączka, wpłynie na ich życie. Nie na jutro, nie za tydzień! Na całe życie! Oczywiście jest taka opcja, że nawet bardzo otyłe dziecko osiągając pewien wiek, weźmie się za siebie i dojdzie do ładu ze swoim ciałem i zdrowiem. Ale to będzie ciężka praca, okupiona wieloma wyrzeczeniami. A po co? Bo rodzice tak dobrze chcieli. Bo ‚dzieciństwo to słodycze’, bo ‚dziecku kawałka czekolady żałujesz? małego cukiereczka’, bo ‚od ciasteczek jeszcze nikt nie umarł’, ‚bo trzeba znaleźć umiar, a nie tak od razu wszystkiego zabraniać dzieciom.. nawet bułeczek słodkich w sklepiku nie ma’. To wszystko są wymówki ludzi, którzy już mają zaburzone spojrzenie na zdrowie i prawidłowe odżywianie swoich dzieci. Więc kiedy słyszę, że ustawa o zdrowym żywieniu się ludziom nie podoba, mam dreszcze. Co Wam się nie podoba, tak dokładnie drodzy rodzice? Że musicie wstać 4 minuty wcześniej i przygotować dziecku kanapkę do szkoły? Że w stołówce szkolnej dzieci dostaną warzywa? Że zupa nie będzie składała się z soli i wody? Że Wasze dziecko nie opcha się na przerwie bułami i chipsami? Tak serio… Co Wam nie pasuje? Bo ja klaszczę w dłonie! Zaglądam do szkolnego sklepiku, a tam wiatr hula i toczy się jabłko. Alleluja! Umiem zrobić swojemu dziecku kanapkę i włożyć warzywo. Baaa! Mój syn codziennie dostaje i słodką przekąskę – domową lub kupną. Pełnoziarniste ciastko, brownie z jaglanki. Płatki ryżowe z ciemną czekoladą, rodzynki (rewelacyjne mini opakowania w Biedronce). Wiem, że w szkole dostanie w miarę przyzwoity obiad. Mam się tym oburzać? Że nie kupi potajemnie lub (jako, że kłamać nie umie za grosz) jawnie, chipsów i batoników? Do tego te kłamliwe, lub po prostu wynikające z niewiedzy non stop powtarzane frazesy – słodzić nie wolno, soli dodać nie wolno. Otóż można. Zanim zaczniecie powtarzać jakieś bzdury zapoznajcie się z ustawą : Rozporządzenie Ministerstwa Zdrowia lub TU . Ustawa nie jest doskonała, jednak jest pierwszym krokiem, furtką do zmian na lepsze. Inspiracją do wprowadzenia zmian także w domu Dlaczego więc rodzicu stawiasz tak wielki opór? Sam sobie odpowiedz na to pytanie…

Nowy członek rodziny

Makóweczki

Nowy członek rodziny

[Część druga wpisu „JAK TO SIĘ STAŁO, ŻE MAMY PSA?”] W czasie tych dwóch tygodni tęskniliśmy za sunią niemiłosiernie. Wiedzieliśmy, że nazywa się Bridget, więc jej imię padało kilkanaście razy w trakcie dnia. Maks chciał jechać po pieska tydzień wcześniej, ale, że wypadło mi kilka dni pracy w stolicy, odebraliśmy malutką dokładnie po umówionych dwóch tygodniach. Ale, żeby nie było tak prosto. Kiedy szukałam numeru telefonu z ogłoszenia, żeby umówić się na odbiór, zauważyłam, że na sprzedaż jest suczka o której marzyłam (Barbie, blenheim)! Więc w piątek wieczorem była awantura. Chłopaki chcieli Bridget, bo tak już im w sercu zagrało, zaś dziewczyny skłaniały się ku Barbie (bądźmy szczerzy, Lenka, głównie ze względu na jej imię ;)). Ostatecznie wieczorem ogłosiliśmy rozejm uznając, że serce nam podpowie dnia następnego, lub pies wybierze nas sam. I dobrze, że mieliśmy to przepracowane i przedyskutowane, jako, że dnia następnego, na wielkim spotkaniu, trikolorka Bridget miała nas, cóż.. w nosie. Nie chciała podchodzić, złapana, wyrywała się i nie spojrzała ani razu w oczy. Dla odmiany, absolutnie zakochałam się w jej braciszku, który na imię miał, Bruno. Powiedzmy sobie wprost – moja psia wersja. Uśmiechnięty, zawadiacki, skory do zabaw. Przybiegał na zawołanie, bawił się z dziećmi. Totalnie zawojował nasze serca. Problem polegał na tym, że jest psem, nie suczką. Do domu z własnym ogrodem ponoć lepsze są suczki bo nie osikują drzewek (od czego te schną). I kiedy tak już kompletnie nie wiedzieliśmy co mamy zrobić z domu właścicieli wyłoniła się spokojna i urocza Barbie. Wtedy PT doznał olśnienia i rzekł: „kochanie, przecież to właśnie ją od początku chciałaś. Weźmy więc Barbie!” Po czym przeszedł do zapoznawania się i analizy potencjału intelektualnego. Barbie spojrzała mu w oczy i było po ptokach… Już w drodze wiedzieliśmy, że wybór był dobry. Malutka jechała grzecznie w kojcu do przewożenia zwierząt, trzymając głowę na mojej ręce. Zabraliśmy ją od razu do weterynarza na oględziny, pielęgnację i odrobaczanie. Tam także zachowywała się aż nader wdzięcznie i grzecznie. Zaś w domu po samym przyjeździe zachwyciła nas takimi oto scenkami rodzajowymi: I taka właśnie jest nasza suczka. Kolankowa bez umiaru, trochę jak kot (w momencie kiedy piszę ten post śpi mi na kolanach), uwielbia być noszona, głaskana. Kocha wtulać się w szyję człowieka, kiedy śpi. Maskotka aż do przesady, jako, że spać chce tylko tak: Od trzech nocy dumamy jak ją nauczyć spać poza łóżkiem, lub chociażby poza poduszką czy naszą twarzą ;). Nie idzie nam świetnie. Pierwszej nocy skończyło się na tym, że ja zeszłam do niej i spałam z nią na podłodze (koc, poduszka, tylko Mylily). Zaś następnej nocy wartę przejął PT. Dziś uparliśmy się spać we własnym łóżku i ze 2h. wyjmowaliśmy ją z łóżka i zdejmowaliśmy z poduszek. Więc czujemy się trochę jakbyśmy posiadali niemowlę – jesteśmy niewyspani! Jak na psa zareagowały dzieci? Wciąż ciężko mi wydać jednoznaczny werdykt, jako, że ta psia opowieść, płynie wartko i dynamicznie. Najpierw Lenka była bardzo zazdrosna o suczkę i non stop chciała być noszona przeze mnie na rączkach i kiedy wołałam pieska, podbiegała ona. Maks pałał wtedy wielką miłością, stał się wręcz psią kanapą i wyglądało na to, że on stał się samcem alfa. Zaś obecnie sytuacja się lekko odmieniła bo piesek zaczął więcej szaleć i chętniej bawi się z Lenką. Prezentują pewnie ten sam rozwój intelektualny i wiek ;)). Zaś spokojny Maks nieodmiennie jest ‚panciem do spania i miziania’. To także on, na równi z nami wychodzi z Brydzią na spacer. Ok, powiedziałam to w końcu. Nasz pies nazywa się… Jak wabi się sunia? Otóż, jako, że dwa tygodnie nastawiając się na zakup trikolorka, mówiliśmy o niej Bridget i jakoś ciężko było się przestawić na inne imię. Więc w rodowodzie ma wpisane Bambie, choć jest to pomyłką, jako, że wołano na nią Barbie. Zaś w naszym domu jest Brydzią. I pewnie tak już zostanie. Jak zmieniło się nasze życie odkąd mamy psa? Jednogłośnie z PT orzekliśmy, że posiadanie psa, kiedy ma się własny dom i ogród to naprawdę pikuś. Bridget ani razu nie narobiła nam na podłogę. Wychodzimy z nią z 5-10x dziennie, a ona w mig załapała, że jak została wypuszczona na dwór, to ma coś wystękać ;). Choćby kropelkę. Ale gdybym miała tak latać z 4-tego piętra co godzinę, to bym się zmartwiła. Wyprowadzamy ją o 6 rano w piżamach i o 22… także w bieliźnie. Wyjście na siusiu zajmuje nam 3 minuty i 0 energii. To niesamowity komfort. Całkiem doskonale byłoby gdybyśmy mieli płot. Ale wciąż czekamy aż komuś z wykonawców łaskawie zechce się wziąć od nas pieniądze. Nie są to ludzie rychliwi. Malutka zaczyna powoli gryźć różne rzeczy w domu, ale jako, że przez większość dnia jestem obok, mogę nadzorować jej poczynania i przekierowywać uwagę na dozwolone zabawki. Je suchą karmę, ale szaleje za okruszkiem domowego jedzenia. Kocha wszystkich gości, więc póki co psa obronnego z niej nie będzie. Ale szczekać umie, więc sygnalizuje niebezpieczeństwo. Największy problem jest z tym spaniem i ozłocę za dobrą radę, inną niż „przyzwyczaj się”. Stałe czytelniczki wiedzą o mnie 2 rzeczy: – nie cierpię spać z kimkolwiek oprócz męża (nawet z własnymi dziećmi) – umieram, kiedy w nocy ktoś chrapie (a Brydzia jest jak mini czołg) Zaś poza tym malutka wnosi do naszego domu dużo radości, ciepła i bezwarunkowej miłości. Biega za nogą dzieci, delikatnie podgryza ich skarpetki czy włosy, zachęcając do zabawy. Maluchy są absolutnie zakochane i większość popołudniowego czasu spędzają z psem, walcząc o jej uwagę. Ja także, pracując z domu czuję się mniej samotna, kiedy ktoś wygrzewa mi uda czy brzuch, zamerda ogonkiem i biegnie przy nodze, kiedy odwiedzam kuchnię, lub nieporadnie wspina się na pięterko, kiedy czuje, że nadchodzi noc. I zawsze jest jakiś powód, żeby wybrać się na dłuży spacer do lasku. Same plusy! Kogo namówiliśmy na szczeniaka? Na pożegnanie, zdjęcie sprzed kilku sekund. Można się na nią gapić godzinami :)

Jak to się stało, że mamy psa?

Makóweczki

Jak to się stało, że mamy psa?

Lenka: Sukienka- Zezuzulla Rajstopy- Gap Kamizelka- Gymboree Buty- Kangaroos Apaszka- Mango Maks: Sweterek- Zara Apaszka- Lindex Spodnie- Zezuzulla Buty- Mrugała Nadejszla wiekopomna chwila. Nasza rodzina powiększyła się o nowego członka – szczeniaczka rasy Cavalier Kind Charles Spaniel. Jak to się stało, że pojawił się w naszym domu? Dlaczego akurat ta rasa? I jak zadomowił się w naszej rodzinie? Odpowiem na te i inne pytania dziś i jutro. Bo historia krótka nie jest…   Geneza potrzeby posiadania psa O czworonożnym przyjacielu marzyłam od zawsze. Jednak w moim pedantycznie czystym i idealnie zorganizowanym domu rodzinnym, nie było miejsca na ślady błotnistych łap sierść i szczekanie. Nikt nie chciał także dodatkowego obowiązku, szczególnie, że wyjeżdżaliśmy dość często. Jednak ja nie ustawałam w jękach i błaganiach i tak oto mając lat 16 czy 17 wystękałam szczeniaka – pudla miniaturkę. Kajetan w mgnieniu oka stał się częścią naszej rodziny i najbardziej nadąsana mama obrała rolę samicy alfa. Tu część bardzo istotna – nie ważne ile Twoje dziecko ma lat, to Ty, rodzic ponosisz odpowiedzialność za zwierzę, które pojawia się w Twoim domu. Ja mając lat 19/20 spakowałam się i wyjechałam na rok do USA, a moi rodzice z psem zostali. Szczęśliwie kochali go już wtedy, jak swoje własne. PT także wychował się w rodzinie z psem. W jego domu, cztery łapy pojawiły się kiedy  był małym chłopcem i pies dożył w ich domu sędziwych lat. Piszę to dlatego, ponieważ zostałam już zalana tysiącem dobrych rad jak postępować z czworonogiem. Wiem, spokojnie odchowałam już jedno szczenię, więc dam radę i z tym. Oczywiście dobre rady są na wagę złota, ale wojenka o to czy stosować podkłady, ile razy dziennie wyprowadzać, gdzie pies ma spać i co jeść, jest.. niekonieczna :). Swoją droga myślałam, że rodząc dziecko dostaje się tysiące uwag i jest to moment w którym pojawia się pierdyliard ‚cioć dobra rada’ a ty, pach, kupujesz psa i zabawa zaczyna się od nowa. Ale wracając do mojego psa. Kiedy poznałam mojego męża, Kajetan został w domu rodziców. Po moim powrocie z Ameryki, był już bardziej psem mojej mamy niż moim i tak było dla wszystkich najlepiej. W momencie, w którym pojawił się Maks i moja mama zachorowała na raka, Kajtuś także przeżywał fatalny okres. Mimo tysięcy najlepszych kropelek, obróżek, non stop przynosił do domu dziesiątki kleszczy. Ostatecznie, któryś ugryzł go skutecznie i Kajetan zaczął chorować. Sytuacja wyglądała tak – ja miałam dwumiesięczne niemowlę, u mamy zdiagnozowano raka, zaś pies ledwie chodził, miał non stop biegunki i wymiotował. Więc tata jeździł od lecznicy do szpitala. Kajtek pod kroplówkami i na lekach, ja z niemowlakiem, mama z diagnozą i rokowaniem bardzo słabym. Czasami myślę, że powinniśmy zrobić więcej, choć pies codziennie dostawał kroplówki i leki, tata wynosił go na podwórko, mamy nie było już od kilku tygodni w domu. A Kajtek słabł w oczach… I czekał… W dzień, w którym przywieziono i wniesiono do domu mamę, na chwilę odżył. Leżał przy niej do wieczora i w nocy. Zmarł rano… Chyba chciał się pożegnać. Nie wiem. Brzmi jak SF, ale chyba czekał na mamę. Więc psa miałam. Kochałam. I zawsze wiedziałam, że w moim domu będzie dużo dzieci i zwierzęta. PT przed ślubem został oczywiście sprawdzony pod kątem miłości do czworonogów i deklarował wielkie serce psów i innych żyjątek. Tyle, że w momencie kiedy stał się ojcem, całkowicie mu przeszło. Wyobrażacie to sobie? „Kochanie ja wiem, co obiecywałem, ale teraz mamy dziecko!” A mi własnie o tę relację dziecka i psa chodziło! I tak oto 8 lat walczyłam o pojawienie się w naszym domu czworonoga. Prośby i groźby, jęki i błagania. I dużo złości, że w ogóle muszę o tym rozmawiać jak przed ślubem ustaliliśmy! Nie można się z takich ustaleń wypisać! W jakim wieku „kupić dziecku” psa? Już pisałam, że psa kupujemy rodzinie, a nie dziecku. Jednak muszę Wam się przyznać, że popełniliśmy falstart i to nie jest pierwszy szczeniak w rodzinie Wróblewskich. Kiedy Maks miał 2,5 roku, a ja poroniłam ciążę z synkiem, PT się złamał i kupiliśmy szczeniaka. Mieszkał u nas 1 dobę. No i właśnie. Kiedy masz dziecko 2-letnie nigdy nie przyprowadzaj do domu kilogramowego szczeniaka. Po prostu tego nie rób. Będziesz musiał non stop go pilnować, bo 2-3-latek nie jest na tyle rozgarnięty, żeby niechcący nie zrobić mu krzywdy 200 x dziennie. Maks chciał się z pieskiem bawić i mimo, że pokazywaliśmy mu jak się nim opiekować i jak delikatnie bawić, on po minucie zapominał i w ciągu jednej doby kilka razy prawie pozbawił go życia. Pies szybko wylądował u dziadków, a jako, że nie byli oni gotowi wtedy na nowego malucha, sprzedaliśmy go szczęśliwie w dobre ręce, za pół ceny. Deal życia dosłownie ;) Tym samym, niechcący wcisnęłam w ręce PT nowy argument na ‚nie’. Minęło 5 lat. W naszym życiu pojawiła się Lenka i kiedy skończyła 3 latka, temat psa powrócił. PT, uznając, że przecież nigdy nie będziemy mieć domu, (potem „nigdy go nie wykończymy”), zaczął zbywać mnie hasłem „jak będziemy mieli własny dom”. Ten dzień nadszedł jednak szybciej niż się spodziewał i argumenty się wyczerpały… Skąd pomysł na rasę Cavalier K. R. Spaniel? W piesku zakochałam się oglądając jeden z moich ukochanych filmów „Wiek Adeline”. Serce zabiło mocniej kiedy zobaczyłam ten mądry pyszczek i uszy do ziemi! W domu wygooglowałam rasę. Okazało się że psy są bardzo mądre i idealnie nadają się do dzieci. Zaczęłam więc potajemnie przeszukiwać hodowle. Okazało się, że zawsze jak już coś wybiorę, to kosztuje niedorzecznie. Ceny piesków w pobliskich hodowli oscylowały w granicach 3-5 tys. I nikt nie chciał negocjować. W momencie w którym wykańczamy dom i potrzeb jest wciąż dużo, taki wydatek na psa nie wchodził w grę. Tzn. w mojej głowie wchodził jak najbardziej :D, gorzej było z przekonaniem i tak niechętnego (nawet na darmowego szczeniaka), PT. I w momencie, kiedy prawie pogodziłam się z faktem, że w tym roku znowu się nie uda, znalazłam Cavalierki za połowę ceny, tuż obok naszego miasta. Oczywiście bałam się, że jak są tańsze to może coś jest z nimi nie tak, jednak okazało się, że hodowla jest legalnie zgłoszona z związku kynologicznym a pieski mają rodowód FCI. Tylko jak tu namówić PT? „Kochanie, może przejedziemy się dziś do Kiermus na obiad? A po drodze zajrzymy do hodowli tych piesków co Ci opowiadałam to zobaczysz – tak na przyszłość – czy Ci się podobają. I tak w ogóle to w końcu znalazłam je w atrakcyjniejszej cenie, wiesz?” – ten mój durny optymizm. O dziwo mąż zgodził się i ruszyliśmy w podróż. Zaś na miejscu… No zakochał się bardziej on niż ja. Czyż nie jest tak zawsze? Ja byłam niepocieszona, bo chciałam pieska (którego widzicie na zdjęciach powyżej) blenheim, a był on zarezerwowany. PT zakochał się w trikolorku (TU). I tak sobie pomyślałam, że nie ma co wybrzydzać. PT miał maślane oczy, co mogło się nigdy w życiu nie powtórzyć. Daliśmy zaliczkę i umówiliśmy się do odbioru za dwa tygodnie. CDN…  

Wakacyjne momenty o których chcemy zapomnieć

Makóweczki

Wakacyjne momenty o których chcemy zapomnieć

Przyznajcie się, że takie macie. Każdy rodzic je posiada. Histeria w muzeum, wielka kupa w parku wodnym czy zagubione jedzenie na wycieczce górskiej. Choroby, zaśnięcia i zagubienia. Zachowanie na najgorszym levelu, włącznie z opluciem babci. Czasami życie zamienia się w komedię z której nikt się nie śmieje, a z naszych maluchów wychodzą bestie tworzące historie, którymi nie dzielimy się na fejsbukach czy blogach. Oto jedna z nich. Gdańskie ZOO, Oliwa. Wakacyjny dzień jak co dzień z pysznym hotelowym śniadaniem, szaleństwami na placu zabaw, gwarem szykowania i przedwycieczkową ekscytacją . Potem jednak nic dzieje się jak w sielance. Walka o tron wybuchła już po wyjściu z auta. Poszło o wózek, gwoli jasności. Młodzi, nie używają takiego sprzętu od lat wielu, więc kiedy się pojawił w rodzinie, każdy chciał się przejechać. No a przynajmniej dzieci chciały. Wożona miała być Lenka, jednak Maks wydeklamował nam traktat o równouprawnianiu w rodzeństwie i obwieścił, że czas znieść tyrańskie rządy siostry. On także (wg. własnej opinii) miał prawo być wożonym, więc zarządził zmiany – raz na wozie, a raz pod,  raz wózkiem jedzie on, raz Lenka. Bo Zoo jest wielkie. Naprawdę ogromne. Lenka trzymała wozu, siłą. Czuła, że argumenty brata są na tyle mocne i przekonywujące, że rodzice ulegną. Może by się rozpłakać? Albo tupnąć nogą? Jako, że ta wersja nie zadziałała, zdecydowała się na zachowania silnie atawistyczne – odebrać tron siłą! Wydrapać oczy bratu! Albo może nie.. Lepiej  udawać aniołka, to rodzice odbiorą mu wózek sami. Na Boga, choć średnio bystrzy musieli w końcu zrozumieć, że jest on na niego za wielki! Życie znowu ma sens… Wszystkie elementy na swoim miejscu. - Oh wait!? Znowu zmiana?! Dość tego! Zgotuję im piekło jakiego nie znają! I gdzieś tu zaczęło robić się naprawdę gorąco. PT i Maks zagubili się w tyle (sprytne, nie powiem) a ja zostałam z nabuzowaną Lenką. Szczęśliwie lewitowałam w opcji największego zen (w końcu to były wakacje), więc to zabawiałam, to przytulałam, to stałam obok, kiedy musiała poleżeć… na środku chodnika… trzepiąc nogami. Czasami udawało mi się odwrócić bieg zdarzeń. Ale to były sekundy. Gdzieś na tym etapie Lenka miała już dość zwierząt, rodziców, trawy, wózka, świata i siebie. Rozważała rzucenie się pod auto uciekając przede mną i użyła wielu słów… które rzuca czasami brat (szczęśliwie obecnie jest to tylko ‚dulne, dulne, dulne!). I żeby ten odcinek Walki o tron odbył się w jakichkolwiek innych warunkach, uznałabym, że to dzień jak co dzień. Walczą – kochają się, dąsają, zaraz uwielbiają i bawią godzinami. Jednak ludzi w zoo były tysiące, setki nas rozpoznawało, a my byliśmy we własnym piekiełku. Niezapomniana wycieczka! Outfit Lenki – Ilovefranka

Lubię jesień!

Makóweczki

Lubię jesień!

Oficjalnie weszłam w fazę ekscytacji jesiennej. Zawsze po wakacjach mam czarne wizje i obrazy nadchodzących sześciu miesięcy oczekiwania na wiosnę. Depresja, gile i zgniła zieleń. W sumie to staram się nie wizualizować przyszłości, skupiając się na powrocie dzieci do szkoły/przedszkola oraz nowych kolekcjach w sklepach. To mój bezpiecznik przetrwania końca lata. Następnie co roku jestem zdziwiona… że jesień jest taka piękna! Otwiera tyle możliwości podziwiania przyrody, wielkich wypraw, po grzyby, kasztany i bukiety liści. Plenery fotograficzne stają się urokliwe, zaś światło łaskawsze dla zdjęć. Adrenalina mi skacze i wchodzę w etap planowania wyjazdów, podróży i małych wycieczek z dziećmi. Owijam się nowymi szalami i dumnie maszeruję w botkach za kostkę. Jesień to także czas bezkarnego picia grzanego wina, czy kakao w fotelu bujanym, mając na nogach grube skarpety. Czas gapienia się na ogień w kominku (np. rozpalony nieporadnie, po raz pierwszy wczoraj —> TU), robienia przetworów (TU) i podziwiania słoneczników które wyrosły nam do samego nieba. Ta jesień podoba mi się wyjątkowo bo zadziała się kilka niesamowitych spraw. Ale o tym wkrótce… Lenka: Bluza- Samodobro Spodnie- Gap Buty- Mrugała Maks: Koszula- Mango Spodnie- Zara Buty- Mrugała Hu hu Lenka: Poncho- H&M dla Unicef kolekcja 2014 Butki- Mrugała Porto Maks: Bluzo- kurtka- Zezuzula

Przetworing

Makóweczki

Przetworing

Kocham robić przetwory. Odkryłam to w tym roku! Mieszanie łychą w bulgoczącym garze pełnym powideł śliwkowych, cięcie ogórków w słupki, drylowanie wiśni, odszypułkowywanie truskawek to relaks w czystej postaci. Do tego zapachy, zdobienie słoików i duma na koniec, kiedy stoją takie piękne w rządkach. Co czujesz czytając powyższe wyznanie? Założę się, że jesteś jednym z trzech typów: 1. Ta Wróblewska, to straszny leń jest. 30 lat i pierwsze przetwory? Ja już w przedszkolu pomagałam matce i od tego czasu co roku je robię. Piwniczkę własną mam! Od maja do września myślę jak te wspaniałe skarby działki teściowej zamknąć w słoikach. Potem rozdaję wszystkim znajomym. Mam je posegregowane na smaki, lata i posortowane wg. pojemności. Nie wiem jak można być tak słabą panią domu, żeby nie mieć pełnej spiżarki. Wstydziłabym się tego publicznie pisać! 2. Hallo, ziemia! Kto w XXI wieku robi przetwory oprócz naszych babci? Czy dżemy, nawet 100% owoców, nie kosztują grosików? Kto to niby potem zjada? I jaka elegancka kobieta chciałaby popsuć sobie dłonie odszypułkowując truskawki czy czyszcząc ogórki? I tak siedzieć w garach i mieszać, odganiając się od os. A potem śmierdzieć octem czy przypalonymi powidłami. To nie dla mnie! Idę do sklepu, 10 minut i mam pikle, sałatki i powidła dżemy, choćby egzotyczne. Przetwory? Nie.. to nie dla mnie! 3. No fajnie byłoby mieć własne dżemy, warzywne sałatki i przeciery. Takie eko, bez dodatkowych sztuczności. Poustawiać je na półce i sieknąć zdjęcie na IG. Albo wyjąć przed teściową, niech wie, że umiem! Już 5-ty rok planuję, że się za to zabiorę, ale… kończy się na tym, że dzwonię do mamy i proszę, żeby zrobiła więcej o kilka sztuk jak będzie robiła sobie. Ale nauczę się… kiedyś! Podejmę powidłowe/ogórkowe wyzwanie i zostanę perfekcyjną panią domu! Długie lata lewitowałam pomiędzy opcją 2 i 3. Aż w końcu, w tym roku dzięki pomocy mamy i przyjaciółki zrobiłam własne! Dlaczego akurat teraz? Po pierwsze, posiadłam w końcu kuchnię którą uwielbiam. Zaszywałam się w niej wieczorami i mieszałam, mieszałam, wąchałam pękając z dumy. Przypaliłam śliwki dopiero dnia następnego;). Ale ponoć każdemu się zdarza. Po drugie, mam w końcu komu, robić te przetwory. Do tej pory dżemy dostane od mamy oddawaliśmy jej pod koniec sezonu. Maks ich nie jadł, PT traktował jako karę i ‚bieda- jedzenie’ typu ‚do naleśników’. A i ja nie przepadałam, więc mijało się to z celem. Teraz sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Lenka dżemy kocha, więc i Maks polubił. PT po 8 latach życia ze mną (:D), zrobił się znacznie mniej wybredny i zjada ze smakiem co zostanie mu podane (trololo, żartuję, co sam sobie postawi pod nos, nie jest dzieckiem, żeby mu ‚podawać’! ;)). Po trzecie, powiedzmy to sobie wprost. Zestarzałam się. I oficjalnie podniecam się zrobionymi własnoręcznie wekami. Chwalę się jakie to są ekologiczne, z dodatkiem ksylitolu czy miodu zamiast cukru. Dokupuję co raz słoiki w niedorzecznych cenach, bo są takie piękne. Mama się ze mnie nabija, że słoik mojego dżemu kosztuje rzeczywiście tyle co skarb, więc musi służyć tylko ‚do patrzenia’. Więc nie mówię jej, że chcę im dokupić jeszcze ubranka i ozdobić naklejkami (>TU są za free do pobrania<). Ale tak, to już ten wiek… Ty też nie uciekniesz przed tym! ;)

Moje sposoby na odporność dzieci

Makóweczki

Moje sposoby na odporność dzieci

Pytanie – bumerang. Powraca każdej jesieni, kiedy zastępy świeżej krwi ruszają w bramy przedszkola. I po 7 dniach wracają, aby zalegać w łóżkach z temperaturą i gilem po pas. A potem jak na huśtawce – 2 tygodnie w przedszkolu, tydzień w domu, lub odwrotnie. Antybiotyki, leki vs zapalenia płuc, uszu i gile po pas itp. Ale wydaje się, że jest ok, bo ponoć wszyscy to przechodzą. Otóż nie… Mój syn nigdy w swym 7-letnim życiu, nie brał antybiotyku. Ani razu poważnie nie chorował (z córeczką już tak doskonale nie jest, ale wierzę, że to dlatego, że przestałam sama stosować się do własnych zaleceń. Mimo wszystko mała na niespełna 4 lata, poważniej chorowała 2x – zapalenie ucha) Jak to zrobiłam, spytacie? Kilka trików mam. Jednak należy pamiętać o dwóch ważnych kwestiach: 1- stosowałam je od dnia 1 życia dziecka, 2- nie są jakimś tajemniczym zaklęciem, które wypowiecie i od jutra już nigdy nie będziecie musiałby używać L4 na chorego malca. Hartowanie i ‚zimny chów’ Od pierwszych dni wychodziłam z dziećmi na spacery. Obydwoje są jesienno – zimowi. Grudniową Lenkę, całą zimę prowadzałam na spacery po godzinę- dwie. Odmrażałam sobie kończyny, silnie wierząc, że świeże powietrze są bardzo ważne dla jej zdrowia i rozwoju. Więc -15, z płaczącą mamą w słuchawce (zimnego powietrza się nałyka! zapalenie płuc i śmierć!), codziennie odbierałam Maksa z przedszkola, przedzierając się przez śniegi. Z Maksem podobnie kursowałam dzień w dzień, do mojej mamy (opiekowaliśmy się nią w czasie chemioterapii), około godzinę drogi w jedną stronę, niezależnie od pogody. Zawsze byłam (i jestem) tym ‚wyluzowanym rodzicem’, choć porównując moje zachowanie, do tego jak postępują rodzice w krajach zachodnich, jestem normą. Moje dzieci jedzą lody, zimą w rękawiczkach, piją napoje prosto z lodówki. Biegają boso po podwórku w 10C,  jeśli mają taką ochotę. Kąpią się latem jako pierwsze i jedyne w jeziorze w 18C. I również jako jedyne nie noszą czapki w 10C ;). Tą czapkę co sezon traktuję z przymrużeniem oka, bo ona jest tylko symbolem – tych budek naciągniętych w 30C, siedmiu sweterków, pod kombinezonem, że ciężko dziecku krok zrobić, czerwonym spoconym buziom i wiecznemu ‚nie wolno’ – bo za zimne! Mam silną wiarę, że dzieci to nie samobójcy. Kiedy są chore i zmęczone – sygnalizują to. Póki biegają jak szalone, choćby z gilem po kolana czy na środkach przeciwgorączkowych, ufam im, że nie mają na celu zamęczenia się na śmierć. Musimy mieć świadomość, że wiele rzeczy które robimy, lub których nie robimy, nie ma żadnego wpływu na zdrowie naszych dzieci (chyba, że in minus), a po prostu wnieśliśmy je z domu. Wymieńmy kilka: jesteś chory, siedzisz w domu w czasie choroby się nie kąpiemy, lub przynajmniej nie myjemy głowy serek wyjęty z lodówki musi ‚odstać’, żeby nie być taki zimny i nie podrażnić gardła nie pijemy żadnych napojów z lodówki, bo kończy się to zgonem włącznie ;) nie wolno siedzieć za długo w jeziorze, bo zachorujesz nie siadaj na zimnym betonie, bo dostaniesz ‚wilka’ ;) zawsze noś czapeczkę, bo ‚nawieje ci w ucho’ (nigdy nie mówią czego.. może piachu) Kiedyś jedna z koleżanek powiedziałam mi „eee, bo ty się nie boisz jak puszczać półnago, bo twoje nie chorują.” A może odwróćmy sytuację – moje dzieci mniej chorują bo od niemowlęctwa pozwalałam im zachowywać się jak dzieci w USA, czy UK. 90% z Was zna opowieści o gołych stópkach u niemowlaków w 0C czy uczniach w krótkich rękawkach zimą. A czy wnioski widać w naszym narodzie? Nie. Bo nasze dzieci ulepione są z innej gliny. Polskiej. W czapeczce. Jesteś tym co jesz Wiadomo,  że zdrowa zbilansowana dieta ma wpływ na zdrowie i odporność naszych pociech. Jedzenie może zdrowie budować lub rujnować. Dlatego tak zaciekle walczę o wykluczenie nadmiernych ilości cukru z diety moich pociech. Z resztą w tym roku pomaga mi w tym ministerstwo, ale o tym innym razem. W tym temacie mam lekkie rozdwojenie jaźni jeśli chodzi o nasze doświadczenia. Z jednej strony Maks od niemowlaka jadł źle – mleko, mąka, cukier (zastępowany przeze mnie ksylitolem lub miodem). Obiadowo – 90% – słoiczki (do 3 r.ż).  Z drugiej strony, mająt tę wiedzę, non stop „oszukiwałam” los, przemycając mu różne dobrodziejstwa. Np. przez ponad rok, czy dłużej, codziennie robiliśmy mu domowe soki – marchew + pomidor + ogórek + jabłka + inne owoce, które mieliśmy w domu. Lenka zaś sama z siebie, dzięki BLW, jadła zdrowo. Pominęliśmy więc miksowane zupy warzywne i soki, które za jej życia pojawiają się od czasu do czasu bez spektakularnej regularności. Jednak o zdrową dietę ciągle walczę. Zaczęłam od ‚zdrowych wakacji‚ a niedługo na blogu zaczniemy projekt ‚zdrowa jesień, zima’ i tak dalej… Szczepienia Bardzo ciężki dla mnie akapit jako, ze po części wierzę w ruch eko, bio naturals. Silnie jestem po stronie medycyny naturalnej, zaś w tym temacie moje wrażenia są… skrajne. Więc podzielę się tylko doświadczeniem, nie dorabiając ideologii, ok? Maks – szczepiony na wszystko co dodatkowe (poza ospą) zgodnie z kalendarzem szczepień dodatkowych i obowiązkowych. Zdrów jak ryba! Lenka – rodzona w czasach „stop nop”, i ruchach antyszczepionkowych. Po szczepionce na rota, mocno płakała. Dzięki wiedzy lub ‚wiedzy’ o krzyku mózgowym spanikowałam, poszłam do neurologa, rozdzieliłam jej szczepienia (wszystkie szczepionki miała robione pojedynczo w tym krztusiec acelularny, z dużym opóźnieniem). Łatwo poszło bo była wcześniakiem. Dodatkowe szczepienia zarzuciłam. Szczepiliśmy ją przez to praktycznie każdego m-ca, bo rozdzielnie było tego tak dużo. Lenka nienawidziła gabinetu lekarza. Pamiętacie wpis „Mów prawdę?” Teraz wiecie skąd panika Lenki i pytania „czy będzie zaścik?” 13 m-c życia i  zapalenie ucha, antybiotyk. Kiedy wydobrzała, olałam stopy nopy i poszłam doszczepić ją na pneumokoki. 2 lata po tej dawce, była ‚czyściutka’ i coś tam znowu przyplątało się jej w ubiegłym sezonie, ale z 3-latką poszło szybciutko i łatwo (choć z antybiotykiem). Wnioski? Obiecałam, że nie będzie :) Suplementy Zacznę od informacji ważnej. Kiedy Maks miał miesiąc, moja mama zachorowała na raka. A jako, że medycyna konwencjonalna szybko ją nam oddała, nie oferując dalszego leczenia (po zatruciu chemią), zrobiłam dosłownie doktorat z naturalnych suplementów z całego świata. Faszerowałam nimi mamę i … po pewnym czasie, syna (i resztę rodziny). [I być może dlatego, mój króciutko karmiony piersią syn, jedzący paskudztwa, szczepiony na co się da, ma tak niedorzecznie dobrą odporność. Lenka, urodziła się 3 lata później kiedy mama była już zdrowa i nie miałam  takiego parcia na suplementy i cóż… choruje znacznie więcej niż brat. BYĆ MOŻE DLATEGO. Ale jest też opcja, że zadziałało coś innego. Lub skumulowało się wiele wątków. Więc zanim powiem Wam o swoich sprawdzonych suplementach, chcę odwołać się do Waszego zdrowego rozsądku. Żaden specyfik nie pomoże Waszym dzieciom w tydzień – dwa. Tu nie magiczna różdżka. Suplementy mogą, acz nie muszą, być dodatkiem do tego co opisałam powyżej.] Naturalne suplementy, które stosowałam/stosuję na sobie i swoich dzieciach: 1. Transfer Factor (Classic lub jeśli mieszkasz w USA- Kids) To jest suplement, który postawił na nogi moją mamę. Znam osobiście dwoje ludzi, którym nie dawano szans a żyją do dziś, po kuracji tym specyfikiem (w wersji Plus/ Tri Factor). Zawiera on naturalne cząsteczki Transfer Factor XF ekstrahowane z siary krów (colostrum). Opis: „Transfer Factor stosuje się przy: częstym przeziębieniu, grypie, opryszczce, stanach zapalnych uszu, zatok, dróg oddechowych, wirusowyh i bakteryjnych stanach zapalnych układu moczowo-płciowego, zakażeniach grzybicznych i pasożytniczych, chorobach skóry, łuszczycy, róży, egzemach schorzeniach alergicznych, np. egzema, astma, wirusowym zapaleniu Wątroby typu B i C chorobach autoimmunologicznych, toczniu, stwardnieniu rozsianym, reumatoidalnym zapaleniu stawów, cukrzycy typu I, toczeń chorobach o podłożu neurologicznym, schizofrenii, chorobie Alzheimera chorobach nowotworowych     Polecany dzieciom wielokrotnie zapadającym na infekcje mimo leczenia antybiotykami, stosowany nawet u noworodków. Przynosi wzmocnienie układu immunologicznego u osób starszych, osłabionych chorobami przewlekłymi. Profilaktycznie może być stosowany w mniejszych dawkach w celu zapobiegania infekcjom nawrotom chorób, wzmocnieniu organizmu narażonego na długotrwały stres.” transferfactor.pl „Cząsteczki Transfer Factor są absolutnie wyjątkowe. Zawierają one informacje, które mogą być przekazywane z jednego układu odpornościowego do drugiego. To oznacza, że organizm może skorzystać z edukacji na temat odporności, jaka jest mu niezbędna do rozpoznawania, reagowania i zapamiętywania niechcianych zagrożeń. 4Life Transferceutical™ to produkty, które prawdziwie i w nadzwyczajny sposób wspomagają układ odpornościowy.” 4lifepolska.pl Kiedy chorowała moja mama w  PL dostępna była jeszcze wersja ‚Kids’ (cukierki do ssania), choć ogólnie suplementy były ciężko dostępne i sprowadzałam je z USA. Obecnie można je kupić w 1000 sklepów i na allegro. Wersji Kids już nie ma, więc dzieciom podaje się proszek z kapsułki Classic. Po więcej info. skontaktujcie się z jakimś przedstawicielem firmy 4life. A tu jeszcze info. po ang. — > Transfer Factor To jest nasz absolutny nr. 1 w budowaniu odporności. Gdybym miała polecić Wam tylko jeden suplement, postawiłabym właśnie na ten. Swoją drogą od choroby mamy promowałam go tyle razy, że firma powinna wybudować mi pomnik, lub choć dożywotnio podsyłać mi swoje produkty ;). 2. Tran Odkąd przeczytałam o ile lepiej wchłania się tran niż sztuczna wit. D, zamieniłam suplement już niemowlakom (jak to się robi na północy europy) na tran. Podaję go cały rok, za wyłączeniem 3 miesięcy letnich (choć i w tym czasie jak najbardziej można go podawać). Wierzę, że wpływa pozytywnie na budowanie odporności, jeśli jest przyjmowany długo i systematycznie. 3. Immulina (dla dzieci- syrop, dla dorosłych- kapsułki) Nie daje tak spektakularnych efektów jak nr. 1 z listy, ale jest zielona i naturalna :). Na pewno nie szkodzi, a jest duża szansa, że stosowana regularnie, przyniesie pozytywne efekty. „Immulina wzmacnia nasz układ odpornościowy 20 razy skuteczniej niż najsilniejszy ekstrakt z aloesu i 40 razy mocniej od wspomnianego już ekstraktu z jeżówki purpurowej (popularna Echinacea purpurea). Badania wykazały, że jest najsilniejszym ze znanych aktywatorów makrofagów, czyli komórek układu immunologicznego, które znajdują się na pierwszej linii obrony przed atakiem patogenów. Immulina w tkance limfatycznej przewodu pokarmowego aktywuje komórki należące do układu wrodzonej odporności. Łączy się ona z tymi samymi receptorami, które służą do wykrywania bakterii, grzybów i niektórych wirusów. Jej działanie nie polega jednak na ciągłym utrzymywaniu układu immunologicznego w stanie gotowości, co mogłoby być niekorzystne dla naszego organizmu. Immulina raczej przygotowuje układ odpornościowy na atak i w konsekwencji poprawia jego działanie. Immulina przyjmowana codziennie ćwiczy nasz układ odporności niczym wojsko na poligonie gotujące się do walki z atakiem nieprzyjacielskich wojsk, które nadejdą nie wiadomo, z której strony i nie wiadomo, w jakiej sile. Immulina wzmacnia odporność, chroniąc przed infekcjami i zapobiegając pojawieniu się objawów opryszczki. Stosując Immulinę w zalecanej przez producenta dawce (czyli profilaktycznie jedną kapsułkę dziennie), można zapomnieć, że zwykle o tej porze roku poszukiwaliśmy w panice kolejnego skutecznego środka, który byłby w stanie chociaż przyspieszyć gojenie się swędzących strupków na wargach. Jeżeli choroba nas już dopadła, możemy tę dawkę zwiększyć do czterech kapsułek dziennie.” (polki.pl) Tu jeszcze fajne info —> znanymedyk.pl 4. Wszystko co naturalne i łatwe do przyrządzenia w domu. Syrop z cebuli, bzu. Sok z kapusty i ogórków. Czosnek jedzony jak drażetki ;). Oczywiście na ile Wasze dzieci są wstanie to pić, czy jeść. Nic na siłę, pamiętajcie. Mnie tata faszerował czosnkiem a po kilku latach okazało się, ze puchłam tak nie z płaczu, wymiotowania i wściekłości, ale dlatego, że miałam alergię. Także tego… ;) Czy dziecko musi ‚się wychorować’? Poruszyłam ten temat z kilkoma lekarzami i immunologami. Internet huczy, że ilość przebytych chorób sprawia, że ma się bycze zdrowie w przyszłości, a mój syn nie chorował na nic.. Więc z jednej strony cieszyłam się, że mam zdrowe dziecko zaś z drugiej zamartwiałam. Aż zdobyłam wiedzę od kilku doktorów. Otóż, (ta informacja była dla mnie szokiem) Maks chorował. Tyle, że mając byczą odporność jego ‚chorowanie’ mogło się odbyć za pomocą kichnięcia, lub jednego gila, czy nocnego wiercenia. Jego organizm ‚notował’ spotkanie z wirusem czy bakterią, tyle, że ubijał je w zarodku i nie pozwalał się im rozhulać. Więc oficjalnie – Wasze dzieci nie muszą spędzić połowy życia przedszkolnego w łóżku, żeby być zdrowe w przyszłości. Mając świetną odporność poradzą sobie z choróbskami sprawniej niż koledzy. Czy coś z powyższych pomoże Waszym dzieciom? Nie wiem… Zmiennych jest tyle,  że ciężko wyłapać ten jeden aspekt, który wpływa na zdrowie. Z drugiej strony warto dokonywać zmian i próbować z zaufaniem podchodzić do rozwoju naszych dzieci a także tego co oferuje natura. Zawsze będzie to lepsze niż tona aptecznej chemii. Maks: Kurtka- Mouse in a house Spodnie/bluza- Zara Koszulka- Mango Buty- Puma Lenka: Kurtka/sukienka/rajstopy- Gap Czapka- H&M Buty- Mrugała

Z serca dla dzieci

Makóweczki

Z serca dla dzieci

Jak wybrać plecak do szkoły?

Makóweczki

Jak wybrać plecak do szkoły?

(jeżeli interesuje Cię tylko informacja o plecakach zjedź w dół to podtytułu „przegląd plecaków”) Pierwsze emocje szkolne opadły. Niestety zapał i ekscytacja młodego również. Jednak to mój syn! ;) Silnie walczę ze sobą, aby nie zalewać Was wpisami o tym co myślę o MEN, klasach łączonych (6 i 7-latki razem) w liczbie 25 (jedno dziecko zawsze bez pary), o planie lekcji z którym nic, tylko pracę rzucać i innych co raz to nowych pomysłach na zrobienie z naszych dzieci królików doświadczalnych. Nie piszę, bo wiem, że jest za wcześnie i sama doradzałam lekko przygnębionej przedszkolem Lili, Ani z nebule.pl, żeby tego nie robiła, bo może żałować za miesiąc, czy rok. Więc jęzor mam cały pogryziony i oddycham szczerą nadzieją, że to tylko początek. Bo w przedszkolu na wstępie także nie było różowo. Pojawiły się kary, naklejki „chmurki” z którymi dzieci musiały chodzić całe dni i nazewnictwo „grzeczny – niegrzeczny”, rzeczy, które do rodzica bliskościowego, wychowującego w dziecko w szacunku, nijak nie pasowały. Panie chciałam wysłać w kosmos, a przynajmniej jeszcze raz do szkoły i w ogóle byłam załamana i rozczarowana. A potem okazało się, że miejsce to stało bezpieczną oazą, drugą po domu (naszym czy dziadków). Pani, ta ‚najgorsza’, która w moich oczach na początku była zmorą, szybko okazała się wspaniałym pedagogiem i złotym człowiekiem. Żegnałam ją ze łzami, życząc mojemu synkowi, aby w szkole znalazł równie oddaną i kochającą nauczycielkę. Więc jest nadzieja. Nie czepiam się nauczycieli, bo kiedy widzę 25 dzieciaków, totalnie niezorganizowanych, płaczących, rozłażących się w każdym kierunku, krzyczących jedno przez drugie, to mam ochotę zawinąć się w kocyk i kiwać do wieczora. A ci ludzie, za marne pensje użerają się całe dni z cudzymi dzieciakami. Niby taką pracę wybrali, ale na Boga, co człowiek, lat 19 wie o życiu! A wtedy mniej więcej wybiera swoją drogę życiowo – zawodową. Więc za każdym razem mam ochotę tym paniom w przedszkolu i szkole pomniki budować. Ja bym się szybko z tej hałaśliwej bajki wypisała. Czekam więc na moment w którym maluchy zaprzyjaźnią się ze sobą, a pani pozna dzieci i będzie wiedziała na co z którym dzieckiem można sobie pozwolić a co już sprawi, że młodziak będzie płakał w poduszkę do wieczora. Bo to tylko dzieci są. Miesiąc temu byli maluszkami w przedszkolu. Siedzieli w ławkach ustawionych w kółeczko, dostawali zupę pod nos. Ich najważniejszym zadaniem było narysowanie kwiatka i zaśpiewanie piosenki. Pani wycierała nos i poprawiała spodenki jak się krzywo zapięły po skorzystaniu z toalety. Przytulała kiedy się przewrócili. Ogólnie… dużo przytulała. Była przyjacielem i powiernikiem. Dzieciaki także stanowiły zgraną paczkę przyjaciół. I nagle te wciąż żyjące w sielankowej rzeczywistości maluchy wrzucone zostały w ramy systemu. I widać jak bardzo nie pasują. Nigdy nie byłam fanką akcji „ratujmy maluchy”, bo założenia jej opierały się na „ratowaniu” dzieci przed nauką, a to bzdura. Dzieci chcą się uczyć. Potrzebują tylko przyjaznego, bezpiecznego otoczenia. Dziś nie jestem pewna czy publiczna szkoła umie takowe zapewnić. Obym pozytywie się rozczarowała. No ale miało być o plecakach…. Przegląd plecaków Posiadamy ich sztuk 4. Głównie dlatego, że większość dostaliśmy (a próbowano nam wysłać 2x tyle) do testów, więc od razu nadmienię, że nie ma potrzeby kupowania aż czterech. Chyba, że macie takie hobby, to kto bogatemu zabroni ;) Po kilku dniach w szkole mogę śmiało orzec, że jeśli macie takie zasoby finansowe, ekstra byłoby zakupić 2 plecaki. Dlaczego? Każdego dnia są inne zajęcia. W tygodniu jest kilka dni kiedy do plecaka wystarczy włożyć 1 zeszyt i kanapkę. Bezsensowne jest wtedy nakładanie dziecku ogromnego, kilkunastolitrowego tornistra. Warto posiadać wtedy, mniejszy poręczny plecak. U nas tą rolę spełnia – Skip Hop: Idealny na dni w których nie ma WF-u. Mieszczą się w nim formaty A5 i A4, oraz lunchówka, bidon (w bocznej kieszonce), piórnik i inne potrzebne przybory. Ten rodzaj plecaka przyda się także na zajęcia dodatkowe czy basen. W tej opcji  sprawdza się także, minimalistyczni i dizajnerski Kanken: W dni w które dziecko musi zabrać dużo książek, zeszytów, przyborów lub worek na W-F czy więcej prowiantu, potrzebny jest duży, solidny tornister. Póki co tą rolę najlepiej ogrywa MadPax. Nie dość, że jest niezwykle pojemny to jeszcze… podoba się kolegom i co najważniejsze – noszącemu go na plecach dziecku. 1000 pkt do lansu w szkole! Nastraszona przez Was kupiłam jeszcze tornister w którym nie gniotą się rogi w książkach (>klik<), ale póki co nie mieliśmy zbytnio czego w nim nosić. Jest ogromny i na plecach wygląd tak: Jak się mimo wszystko okazuje wybór plecaka to pikuś i każdy znajdzie coś dopasowanego do własnych potrzeb i stylu życia. Trzeba teraz tylko nauczyć dziecko, codziennie o nim.. pamiętać ;)

Jak zorganizować kącik szkolny ucznia

Makóweczki

Jak zorganizować kącik szkolny ucznia