Lady Gugu

Czy moje dziecko jest rozpieszczone?

Nie do wiary: ktoś ostatnio zarzucił mi, że Lenka chyba jest rozpieszczona! Nie powiem, kto, zresztą, tego kogoś nie ma już na tym świecie, zajęłam się tym… Makabryczny żart, ale oddaje mój minorowy nastrój. Wszystko przez to, że kilka razy widział nas ten ktoś w sytuacji spacerowej. Jeździ, gdzie chce, pędzi jak wariat… oczywiście Lenka, nie ja, choć ja z rozwianym włosem za nią… Potem długo tulę i całuję po doznanej niewielkiej kontuzji… A ja uważam, że dziecka nie da się w ten sposób rozpieścić. Każdy człowiek potrzebuje wsparcia. Niektórzy szukają go u przyjaciół, męża, inni na internetowych forach tutaj. A gdzie ten mały człowiek ma szukać wsparcia, jeśli nie w ramionach rodziców? Czy może w ogóle w pewnym wieku należy go tego wsparcia pozbawiać, mówiąc: „Musisz sam się z tym uporać”? Jeśli tak, to kto ustala granicę wieku i jaka ona jest – 2, 5, może 7 lat? A ja wam mówię, że to bzdury! Wiecie, jakie mam zdanie o przytulaniu i całusach. Kwestia rozpieszczania jest kontynuacją tych poglądów. Zawsze też miałam szacunek to ludzkiej wolności. Ludzkiej, a więc także i dziecięcej. Ten ludzik ma tez przecież swój świat, którym w okolicach 3-4 roku życia niekoniecznie będzie chciał się dzielić. I faktycznie, jeśli nie pozwolimy mu na posiadanie własnego świata, a z przysłowiowymi buciorami wtargniemy w każdy jego aspekt, także ten intymny, i będziemy usilnie sprowadzać go do roli bezwolnej istoty, to faktycznie nasze dziecko szybko stanie się rozpieszczone. Danie dziecku nieco luzu powinno odbywać się też w obrębie zasad. Dyscyplina, maniery i zasady są jednak mniej istotne jak to, żeby zbudować dobry związek, oparty na wzajemnym zaufaniu w rodzinie. Trzeba dziecka darzyć szacunkiem, co można mu pokazać szanując jego… fochy. Każdy ma przecież prawo do gorszego dnia. Jeśli wy macie same dobre dni, to podajcie w komentarzu nazwę tabletek szczęścia, które łykacie. Dziecko nie ma czasem ochoty na spacer, na aktywność, na uśmiech i zadowolenie. I jemu czasem udziela się spleen. Jeśli przyjmiemy to do wiadomości przestaną nas wkurzać jego zachowania, bo zrozumiemy, że wynikają one z jego wewnętrznego świata. Jeśli więc rozpieszczaniem nazywacie odpuszczanie w mniejszych sprawach i nie zawsze żelazną konsekwencję to tak, rozpieszczę sobie dziecko. Jestem bowiem zwolennikiem taktyki wojennej która mówi, że czasem trzeba przegrać bitwę żeby wygrać wojnę. Świetne określenie na to znaleźli Francuzi: mówią o tzw. cadre, czyli ramie, którą powinien każdy rodzic zbudować swojemu dziecku. Na chłopski rozum można mówić o ustanowieniu krańcowych granic, ale w obrębie których panuje nieograniczona wolność. Jak to wygląda w praktyce? Na przykład coś, co każdemu rodzicowi przysparza pewnie nieco kłopotów, czyli kładzenie dzieci spać. Francuzi radzą wyznaczyć dziecku porę, od której nie może wychodzić ze swojego pokoju, ale co ono tam robi, to już jego kwestia i rodzice w ogóle tego nie kontrolują (oczywiście odradzam telewizor i komputer w pokoju dziecięcym…). Oczywiście pierwsze wieczory mogę okazać się gehenną, ale wbrew pozorom dzieci mają zdolność samokontroli jeśli tylko im na nią pozwolimy i jeśli okażemy im maksimum zaufania. Obserwuję rodziców na spacerach (strzeżcie się!) i widzę, że dla niektórych wychowanie dziecka to sprawa życia i śmierci. Można powiedzieć, że to raczej tresura. Nie biegaj (niechże mi któraś wyjaśni w końcu, czemu zabraniacie dzieciom biegać na spacerach?? Co, nie chce się biegać za dzieckiem?..), uważaj, nie właź do kałuży, nie buduj dwóch babek na raz, tylko jedną (też miałam zapytać, dlaczego…). Osobiście wolę pozytywne podejście: ufam, że dziecko czegoś nie zrobi, a nie zakładam, że coś zrobi złego. Zakładam, że moje dziecko jest mądre i rozsądne, a nie że głupie i niedoświadczone. Rozpieszczanie? Może z zewnątrz tak wyglądać, bo pozornie dziecko robi co chce: biega, skacze, włazi i złazi, bada, maca… niby bawi, a tak naprawdę UCZY SIĘ. A moje granice, moje cadre? Owszem, istnieje, ale stawiam ograniczenia tylko wtedy, kiedy to konieczne. Nie mówię na przykład „Koniec zabawy!”, bo akurat chcę obejrzeć coś w internecie. Wynika to właśnie z mojego szacunku wobec tego 90-centymetrowego stworka. Jeśli chcecie mądrze rozpieścić-nie-rozpieścić swoje dziecko, róbcie to za pomocą… wspólnie spędzanego czasu. Nie znam dziecka, które woli we własnym towarzystwie bawić się lalkami niż pojechać z rodzicami na wakacje. Chociaż Lenka miała pewne obawy tutaj, w końcu przełamała się – jej wahanie wynikało pewnie z niepewności, co tym razem ją czeka. Ale jak zwykle czekała ją świetna zabawa i duuuuużo czasu spędzonego tylko z rodzicami. Dlatego namawiam na stosowanie nagród i niespodzianek w postaci wspólnych wycieczek, wypraw, grania w gry czy gotowania. Żadne zabawki tego nie zastąpią – to właśnie one stosowane jako substytut naszej obecności czy zacieracz wyrzutów sumienia spowodowanych naszą nieobecnością są winne prawdziwego rozpieszczania. Te stosy rzeczy, jakimi nasze dzieci są od małego wręcz obrzucane (winni są tu też krewni…) są często traktowane jako przekupstwo. A dzieci niezwykle szybko nauczą się nami manipulować, jeśli im podsuniemy takie rozwiązanie. Jeśli dalej twierdzicie, że moje dziecko mając całująco-tuląco-frywolną matkę, stanie się w niedalekiej przyszłości rozpieszczone, spróbujcie przekonać mnie w komentarzach. Bo ja sumienie mam czyste… tak sądzę… Post Czy moje dziecko jest rozpieszczone? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Jak zapakować prezent dla dziecka?

Lady Gugu

Jak zapakować prezent dla dziecka?

Lady Gugu

Znęcanie i tortury? Owszem, skorzystam. W końcu uczę w szkole…

Jakby to zrobić, żeby nie posyłać Lenki do szkoły? Dodam: do takiej szkoły, jakiej myślałam, że już nie ma. Bo można trafić do takiej Legnicy, gdzie dla dzieci pisany jest osobny regulamin wchodzenia do klasy. Dziecko nie może śmiać się, gadać i potrącać. Ba, ono nie może wydawać DŹWIĘKÓW (nie wiem, czy za dźwięk uznawany jest „odgłos paszczowy”, czy niewinne pociąganie nosem też). Regulamin napisany jest tak szczegółowo, że mamy wątpliwość, czy to kolejny dowcip Internetu czy wyciąg z regulaminu Alcatraz. Ale nie. To część obowiązującego regulaminu szkoły dla dzieci. Dla tych dzieci, co to powinny być podmiotem, nie przedmiotem. Dla tych dzieci, dla których ruch jest fizjologiczny i które to dzieci mają tak zbudowany system nerwowy, że nie potrafią wytrzymać bez ruchu dłużej niż kilka minut. Ja wiem, że było to podyktowane założeniami praktyki behawioralnej. Nie będę udawać, że się na tym znam. Wydaje mi się jednak, że jak silnie nie byłoby zaburzone dziecko, tak ma prawo do decydowania, czy chce akurat podrapać się po… głowie czy położyć tornister przy prawej, a nie lewej nodze. Można trafić gorzej. Do miejscowości Szczodre w Dolnośląskiem. Tam praktyka nakazuje zaklejanie buzi taśmą. Nie, nie przez porywaczy – przez nauczycielkę klasy zerowej. Kiedy tego słuchałam wmawiałam sobie, że nagranie zostało spreparowane – ot, taki odruch obronny. Ale nie. To Polska szkoła. Ta zreformowana. Rok 2015. Mam kilka znajomych nauczycielek. Nie miałam okazji zapytać ich, co na ten temat sądzą. Ale wielokrotnie opowiadały mi, jakie straszne jest życie dzisiejszej szkoły. Mówią to te same osoby, co same jako dzieci dawały swoim nauczycielom nieźle popalić. A to jedna wyrzucała kwiatki z doniczek na ulicę. A to druga zjadała ściągi, kiedy nauczyciel zażądał: „Pokaż, co ty tam masz”. Inna nagminnie lała się z chłopakami po szkole na tzw. ustawkach (zawsze wygrywała – jest dziś wuefistką, zresztą chyba bardzo dobrą). Być może te nauczycielki w marzeniach chętnie widziałyby taki regulamin u siebie. Bo od dzieci wymaga się posłuszeństwa, chodzenia pod linijkę i poprawnego zachowania już od przedszkola. Pamiętam, jak byłam świadkiem spaceru jednej przedszkolnej grupy z dwoma paniami. Już na wejściu panie założyły, że dzieci będą się przepychać, zrzucać i wywracać. Żeby temu zapobiec stworzyły naprędce regulamin. Iście wojskowym tonem, nie znoszącym sprzeciwu, traktując dzieci z góry i sprowadzając je do żabiej pozycji. Zatem dzieci dowiedziały się, że jeśli tylko cokolwiek będzie nie tak, MOMENTALNIE wracają do przedszkola. Ale to MOMENTALNIE. I ten palec-kiwalec, czekałam tylko, jak pani wyciągnie miotłę i czarny kruk usiądzie jej na ramieniu. Jeden chłopiec dowiedział się, że nie ma głosu, bo dziś był niegrzeczny, mianowicie nie chciał się ubrać, i teraz mama zabierze go do innego przedszkola. Byłam przerażona. Pot zrosił mi czoło i MOMENTALNIE poczułam się jak w szkole. Blady strach. Bo ja rozumiem, że dyscyplina itepe itede, że inaczej dzieci weszłyby nauczycielom na głowy bla bla bla. Ale moje rozumienie nie ma nic wspólnego z czuciem. Nie interesuje mnie, jak nauczyciel przedszkola czy szkoły wyegzekwuje poprawne zachowanie, byleby nie stawiał mojego dziecka w takiej sytuacji, by poczuło się jak płaz. Gdy pomyślę, że Lenka mogłaby trafić do takiego przedszkola lub do takiej szkoły, to już zaczynam zapoznawać się z tematem „Hometeaching”. Na szczęście ma dziewczynka szczęście i złe przedszkolanki jej nie dopadną. Oczywiście z tym nauczaniem domowym przesadzam, podobnie jak z demonizowaniem wszystkich innych przedszkoli (oprócz mojego) i szkół. Ale pamiętam czasy swojej szkoły, kiedy to na porządku dziennym były nauczycielskie zwroty typu „dzieci i ryby głosu nie mają”. Co bardziej straszni bili zeszytem po głowie albo linijką po tyłku. Nie wiem, czy gdybyśmy jako dzieci mieli wtedy przy sobie komórki, ktokolwiek zdecydowałby się to nagrać. Prawda jest taka, że w zasadzie się z tego śmialiśmy, a już jako dorośli śmiejemy się bezwzględnie. Z tego co mi wiadomo nikt z klasy nie wyrósł na płatnego zabójcę. Czy rodzice o tym wiedzieli? Oczywiście. Śmiali się z tego tak samo, a może nawet bardziej, i jeszcze dokładali swoje kazanie, jak to trzeba słuchać nauczycieli. Nie wiem, co zmieniło się od tych czasów i dlaczego na samą myśl o tym, że nauczyciel mógłby podnieść na moje dziecko głos, nie mówiąc już, że rękę, dostaję dreszczy. Czy to dlatego, że jestem MATKĄ? Czy to przez brak społecznego zaufania do nauczycieli? Bo przecież wtedy nikt nie kwestionował ich pedagogicznych kompetencji. Wiem, że praca nauczyciela to katorga, bo ja czasem przy jednej małej dziewczynce odpadam. Wiem, że jest wielu dobrych nauczycieli i też żałuję, że o nich się nie mówi, za to gwiazdami wiadomości są okrutne psychopatki zaklejające dzieciom buzie. Dlatego jako rodzic będę patrzeć im wszystkim na ręce. Nie dlatego, że zakładam, iż są źli. Dopuszczam taką myśl, ale dobrego nauczyciela chyba nie powinna zrazić moja nieufność. Dobry nauczyciel+dobry rodzic=dobre dziecko. Chcę wierzyć, że są jeszcze dobrzy nauczyciele. Są?.. Miało być o źle pojętej dyscyplinie, a samo zeszło na nauczycieli. Podświadomie chyba, bo czym pierwotnie była dyscyplina, można przeczytać tutaj. Każda szkoła posiada statut i regulamin, ale czy ktokolwiek z rodziców zadaje sobie trud, żeby się z nim zapoznać? Z drugiej strony, czy wadliwy w naszym mniemaniu regulamin spowoduje, że zapiszemy dziecko do innej szkoły? Raczej nie, bo nie zawsze mamy taką możliwość i w duchu sądzimy, że regulaminy to tylko papier i nie niesie za sobą żadnych treści. A przypadek Legnicy pokazuje, że słowo pisane ma jednak jakąś treść i przekłada się na życie. W tym przypadku, nie na życie, ale na wegetację, bo dzieci tak silnie skrępowane regulaminem głupiego wchodzenia do klasy muszą mieć w tej szkole istny raj. Szczerze współczuję i cieszę się, że do Legnicy ani do miejscowości Szczodre los mnie raczej nigdy nie rzuci. Czego i wam życzę. No chyba, że wy chcielibyście posłać tam swoje dziecko?.. Post Znęcanie i tortury? Owszem, skorzystam. W końcu uczę w szkole… pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Zachlapane jeansy

Lady Gugu

Zachlapane jeansy

Lady Gugu

Moje dziecko próbuje mnie wkurzyć!

Kochamy swoje dzieci, co? Uwielbiamy je. Dobra dobra, przyznajcie się, że nieraz was ostro wkurzają. Ja się nie przyznam, a przynajmniej nie publicznie. Nawet ja i inni najlepsi rodzice pod słońcem nie potrafią jednak zachować pozorów, jeśli dziecko wytacza swoje najcięższe działo, mianowicie wpada na pomysł, żeby nas sprowokować. Może dwulatek nie ma jeszcze takich zapędów, ale już 4-5 latkowi może się zdarzyć. Ale czy na pewno zawsze dobrze oceniamy jego motywację? Bo ocena tego, czy kilkulatek wylewając sok na kanapę patrząc nam prosto w oczy jest już prowokacją czy tylko niewinnym żartem, zależy tylko od… naszego samopoczucia. Na przykład gdy przyjdziemy rozanieleni z pracy potraktujemy to jako chęć poeksperymentowania i co najwyżej ze śmiechem pogrozimy paluszkiem. Ale jak po drodze z tej pracy wjedzie w nas auto i spowoduje stłuczkę, to to samo zachowanie syna czy córki stanie się punktem zapalnym do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego. Nasza reakcja jest więc współmierna do samopoczucia. Często, gdy mamy dobry humor, nawet nie reagujemy na dziecko, które wchodzi nam na głowę, zazwyczaj dlatego, że nie chcemy psuć dobrego nastroju w domu. Dziecko uczy się więc, że kiedy mama ma dobry humor, może pozwolić sobie na więcej. Moja rada? Postarajmy się zwracać na dziecko baczną uwagę, zarówno wtedy, gdy mamy podły humor i gdy jesteśmy rozanielone. Postawienie granic i przestrzeganie ich nie jest takie trudne, a pomoże dziecku odnaleźć się w tym gąszczu rozchwianych emocji. Czasem ciężko odróżnić, czy zachowanie dziecka jest faktycznie prowokacją. Trzeba na to uważać, bo czy nie jest irytujące gdy ktoś oskarża nas samych o celowe, perfidne zachowanie, a my wcale nie mieliśmy złych intencji? Niesłusznie oskarżone dziecko wyzwie nas – w najlepszym razie – od niesprawiedliwych i zatrzaśnie się w pokoju. Ale jeśli jednak stwierdzasz, że zachowanie dziecka jest faktycznie prowokacją (dostrzegasz jego niestosowność mimo swojego dobrego humoru), reaguj natychmiast, nie zostawiaj np. kary na wieczór, nie strasz ojcem. Masz prawo do werbalnego wyrażenia swojej złości, i zrób to. Powiedz głośno, dosadnie i krótko, wzmocnij gestami – klaśnięciem w dłonie, podparciem się pod boki, uderzeniem pięścią w stół. Nie analizuj jego zachowania – nie mów: „No i powiedz mi łaskawie, po co pomalowałeś ścianę farbami?”. Nie debatuj nad szkodliwością czynu, nad tym ile kosztuje malowanie albo nowa tapeta. Zamiast dociekać nad powodami takiego zachowania, powiedz, jak bardzo ci się nie podoba to, co robi. Mówienie o swoich emocjach to nie egoizm! Mowa tu o zwrotach, typu: „Denerwuje mnie, że… Boli mnie, kiedy ty… itd.”. Ponieważ mówi to o twoich osobistych uczuciach i emocjach, strona przeciwna nie może zaprzeczyć i powiedzieć „Wcale nie, nie czujesz tak”. Nikt nie może nam wyperswadować, że wcale nie czujemy tego, co powiedzieliśmy. Natomiast bardzo łatwo zaprzeczyć i nie zgodzić się, jeśli w kłótni używamy komunikatów typu: „Ty zawsze robisz to i to, Ty jesteś taki i owaki” albo używając gróźb (najpopularniejsze: „Poczekaj, wróci ojciec to ci pokaże!”) z których dziecko nic sobie nie robi bo wie, że nie niosą ze sobą żadnych konsekwencji. Stosowanie komunikatu nastawionego na własne emocje, dowodzi, jak blisko jesteśmy z dzieckiem czy partnerem – byle komu przecież nie powiemy, jak bardzo nas zabolało zachowanie drugiej strony. Nie ma nic złego w silnym uzewnętrznianiu swojego stanu emocjonalnego. Uderzenie pięścią w stół, mimika rodem z filmów Eisensteina jest wskazana, wszystko po to, żeby pokazać, jak bardzo nie spodobało nam się zachowanie dziecka. Wypowiedzi w formie „JA” mają jeszcze tę zaletę, że pomagają pozbyć się własnej frustracji. W końcu wiemy już, że nazywanie emocji osłabia ich moc ( „Dziwi zwierz kontra mama„) A zastanawialiście się, dlaczego dziecko was czasem prowokuje? Powodów może być wiele: zrobiliście coś, co go zdenerwowało lub zasmuciło i chce was ukarać… Może chciałoby żebyście poświęcili mu więcej czasu… Może poczuło się czymś urażone, np. potraktowaliście go niepoważnie i po macoszemu? A nawet dziecko nie lubi być traktowane jak… dziecko. Można podsunąć mu dokładnie takie zapytania – może z którymś trafimy, a może po kolejnym nietrafionym dziecko samo powie, że powód był zupełnie inny? I jeszcze szczególny rodzaj prowokacji: czy wasze dziecko czasem kłamie? Moje z każdym miesiącem robi się w tym lepsze. Pomijając kłamstwo, które rodzi się ze strachu (przed przyznaniem się, przed karą itd.), kłamstwo często ma na celu próbę zwrócenia na siebie uwagi przez dziecko. Często dzieci opowiadają coś szokującego. Córka znajomych próbowała wmawiać im, że w przedszkolu jedzą do każdego posiłku czekoladę… Takim zachowaniem dziecko bada naszą reakcję oraz subtelnie, kłamstwo za kłamstwem, przesuwa granicę naszej tolerancji. Dziecko wcale nie musi kłamać rodzicom. Dzieci często kłamią obcym albo członkom dalszej rodziny – nie należy się dziwić, bo w końcu nie znają dobrze tych osób i badają, na ile mogą sobie z nim pozwolić, tj. na ile on jest naiwny. Jeśli okaże się naiwniakiem, próbuje dalej, bo może będzie można coś więcej z nim ugrać niż z rodzicami – da batonik, chociaż mama nie pozwala, da poprowadzić auto chociaż tata się nie zgadza itd. Oczywiście jeśli kłamstwo nie ma znamion prawdopodobieństwa, to należy potraktować to z przymrużeniem oka. Zadawać dziecku kolejne, coraz bardziej nieprawdopodobne pytania aż do granic absurdu. Może się z tego stworzyć niezła opowieść. Ale zawsze należy okazywać dziecku niedowierzania, żeby nie czuło, że może kłamać dalej i dalej, bo wszyscy w to wierzą. Jestem pewna, że nasze dzieci nie robią nam celowo na złość. Wiedzcie jednak, że dziecko odbija wszelkie zachowania rodziców: dobre, złe i te złośliwe też… Mam nadzieję, że ja się przed Lenką dobrze kamufluję… A jak wy radzicie sobie ze swoimi maluchami, kiedy próbują was na siłę wyprowadzić z równowagi? Post Moje dziecko próbuje mnie wkurzyć! pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Co jeść żeby nie zachorować na raka? Dieta antynowotworowa

Lady Gugu

Co jeść żeby nie zachorować na raka? Dieta antynowotworowa

Lady Gugu

„Baby są jakieś dziwne…”

Inauguracja cyklu pt „durne święta” już za mną. Pierwsze świadectwo znajdziecie tutaj. Ani się człowiek nie obejrzał, a już nadeszło kolejne. Ba, nadeszło… Przywlokło się za mną jak niemy wyrzut sumienia. W ogóle włóczy się to święto za mną od lat, ciągnie się jak smród, przyczepiło się jak rzep do psiego ogona i nie chce się odczepić. Mowa oczywiście o Dniu Kobiet, tej spuściźnie PRL-u, który zaledwie musnął moje pięty i już zaczął zwijać żagle. Bo określenie „być kobietą” kojarzy mi się z pewną dziurą w moim życiorysie. Dziurą, w którą wpadłam i o której wolałabym zapomnieć, choć śmieję na samo jej wspomnienie… Pamiętam jakby to było dziś. Lata licealne. Piękne lata, piękna ja. Okazało się, że jak na tamte szare jeszcze czasy trochę za piękna. Co chwilę adorował mnie albo jakiś pijak albo „dziadek” w wieku mojego taty, może nawet wpół do dziadka. Pamiętam szczególnie dwóch. Pierwszy był Pan z kiosku: za każdym razem gdy kupowałam długopis albo gumy do żucia muskał moją dłoń i zerkał na mnie pożądliwie znad paczek papierosów. Drugi, szczególnie uciążliwy typ, wsiadał za mną do pekaesu (tak! jeździłam pekaesami!) niemalże co dzień i wysyłał wyjątkowo obleśne pocałunki a la Benny Hill. Pewnego dnia postanowiłam położyć temu kres. Powiedziałam dość i postanowiłam… zostać feministką. Wtedy feministki poznawało się na ulicy łatwo: nie dość, że łaziły w ohydnych wojskowych butach, w lecie nie goliły nóg i pach, to jeszcze wszyscy syczeli za nimi obraźliwe słowo na „L”. Wymyśliłam, że jeżeli moja powierzchowność jest zbyt kobieca, to muszę się trochę zmaskulinizować, żeby odeprzeć werbalne i potencjalne ataki ze strony panów… jakkolwiek panami ich wtedy nie nazywałam, bardziej już „dziadami”, „prykami” i „świntuchami”. Pamiętam, że na pierwszy ogień poszły włosy. Pod każdą postacią. Tych na głowie postanowiłam nie czesać, tylko przykrywać najbrzydszą czapką z daszkiem, jaką tylko znalazłam, z napisem „Ad i Das”. Tych pod pachą i na nogach postanowiłam nie golić. A że było ciepło wiedziałam, że nie ujdzie to niczyjej uwagi, zwłaszcza, jeśli będę chodzić w mało kobiecej pozie, czyli z rękami założonymi za głowę. Co też i robiłam przez kilkanaście kolejnych dni. Znajomym zaczęłam uparcie wmawiać, że zapuszczam, bo idę niedługo na depilację woskiem. Ubiorów nigdy nie miałam specjalnie kobiecych, ale widocznie spodnie dresowe i bluzy były zbyt pociągające dla podstarzałych lowelasów. Założyłam najbardziej ohydne z możliwych spodnie, czyli ogrodniczki do kolan; seksowny sportowy plecaczek zastąpiłam samodzielnie uszytą torbą sztruksową, a z pasie przewiązałam koszulę flanelową. Dzisiaj pewnie ktoś uznałby mnie za wcielenie Courtney Love , ale wtedy wyglądałam jak archetyp feministki. Do tego odstawiłam jakiekolwiek kosmetyki. Łącznie z antyperspirantem… W szkole nieco się dziwili. Ale że zawsze śmiano się z każdego i ze wszystkiego, jakoś przeżyłam tę szyderę. Co ciekawsze, nagle więcej par oczu zaczęło śledzić moje kroki, niektóre spojrzenia nawet rozbłysły zainteresowaniem. Dziś wiem, że ekscentryczki zawsze są pociągające, ale wtedy wydało mi się to co najmniej dziwne… Jednak najbardziej interesowała mnie reakcja moich podstarzałych absztyfikantów. Drżałam i drżałam i nawet nie zauważyłam, jak ten kochliwy staruszek przeszedł koło mnie, rzucił okiem i poszedł dalej wyciągając swoją sępią szyję i wytężając już taki nie sokoli wzrok. A Pan z kiosku wprawdzie odpowiedział mi dzień dobry, ale był lekko zdziwiony. W późniejszych dniach jego zachowanie zmieniało się następująco: wspomniane zdziwienie, rozgoryczenie, żal, niesmak, obrzydzenie, ignorancja. Jego negatywizm w podejściu do mojej osoby był proporcjonalny do długości włosów na moich nogach. Co gorsza, kierowca pekaesu pewnego dnia zapytał mnie: „Co ty taka groźna?”. Spojrzałam w jego lusterko – faktycznie. Problemem nie był jednak mój wzrok, tylko… brwi, które rozrosły się w piorunującym tempie i nawet nie zauważyłam, a zrobiła mi się Frida Kahlo – czyli tzw. jednobrew. Chłopak, koło którego przeciskałam się w autobusie drgnął, jak go dotknęłam; niestety nie był to dreszcz pożądania… Zrozumiałam, że to moja noga, która w dotyku przypominała już papier ścierny. Drapiąc się po twarzy słyszałam dziwny dźwięk – to dawała o sobie znać moja przesuszona skóra. Do tego zawsze po takim drapaniu zostawał jakiś ślad – paznokcie przestałam piłować, więc zaczęły się same łamać, a stres związany z zostaniem feministką przysporzył się też do tego, że zaczęłam obgryzać. Cały ten eksperyment trwał kilkanaście dni. Czy mój plan się udał? Cóż… pana z kiosku udało mi się przekonać o swojej niekobiecej naturze, ale ten Drugi po rozpoznaniu mnie w tej dziwnej kreaturze… upodobał sobie moją osobę jeszcze bardziej.  Plan udał się więc połowicznie, ale z Drugim poradzili sobie już moi koledzy z klasy. Oczywiście nie udałoby mi się ich namówić, gdybym nie wróciła do starej formy. Brwi trzeba było przytuningować, nogi potraktowałam woskiem . Ubrania zostawiłam, przerobiłam, bo wkrótce weszła moda na grunge. Jak mało wiedziałam wtedy o kobiecości! Jakie to byłoby proste, gdyby polegała ona tylko na powierzchowności. Co ja wtedy wiedziałam o równouprawnieniu? Lubiłam być adorowana, ale na swoich warunkach. Czy to nie był właśnie feminizm? „W Polsce feminizm zatracił swoją tożsamość”, mówi Zbigniew Mikołejko . Ostatnia awantura z jednym z poczytnych miesięczników, w którą włączyła się pani profesor Magdalena Środa dowodzi, że chyba ani feministki ani ich krytycy nie wiedzą, o co im dokładnie chodzi. Równouprawnienie, walka o zaległe alimenty, o prawo do decydowania o własnej ciąży, o In vitro, ratyfikacja konwencji ds. przemocy – chwytliwe hasła, które uderzają nas z ekranów telewizorów najczęściej przy okazji Dnia Kobiet albo przed zbliżającymi się wyborami. Zwykła matka, zajęta codziennymi problemami nie włącza się w te dyskusje, dopiero jak przyjdzie walczyć jej o swoje przypomina sobie, czym jest feminizm. A codzienność? Podkreślamy swoją kobiecość, matczyność, małżeńskość, ale jesteśmy w dużej mierze silnie zmaskulinizowane. Mówi się nawet o tym, że wszechobecne sfeminizowanie mężczyzn jest winą właśnie kobiet. Panowie argumentują, że jest to odpowiedź na kobiece żądania: „Bądź bardziej czuły, bądź troskliwy i opiekuńczy”. A od zarania dziejów była to przecież domena kobiet. Trudno dziś nie przyznać racji Koterskiemu z jego „Widzicie w nas mężczyzn w pełni, przypominacie sobie tylko wtedy, gdy trzeba wynieść śmieci, kontakt naprawić, zwolnić miejsce w tramwaju, autobusie. Nie jestem już w pełni mężczyzną, bo nie ma takiej potrzeby! Pani jest w pełni mężczyzną za to!” (Dzień świra) albo „A to całe równouprawnienie, ty. Gra do jednej bramki. Co twoje, to i moje. A co moje, to nie rusz.” (Baby są jakieś inne). A co ja na to? Jak zwykle chillout. Żyjcie sobie, jak chcecie. Ja telewizora nie mam, więc walk feministek z szowinistami nie oglądam. Wojna damsko-męska zeszła na dalszy plan, gdy zaczęłam walkę z pieluchami i kaszkami. Staram się być samowystarczalna na tyle, na ile pozwalają siły fizyczne. Nie łudzę się, że dom bez faceta wyglądałby tak samo, albo i lepiej. Bez mężczyzn nasza kobiecość rozeszłaby się w szwach, bo zamiast robić, gadałybyśmy w nieskończoność, JAK to zrobić. Czasem chciałabym być facetem i tyle nie myśleć, zamiast tego działać. Czasem chełpię się swoją kobiecością i drwię z męskiej niepodzielności uwagi. Raz tak, raz siak. W końcu jestem babą, moim życiem sterują hormony i mam prawo być jak chorągiewka na wietrze. Post „Baby są jakieś dziwne…” pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Efekt Mozarta. Czy puszczanie nienarodzonemu dziecku muzyki Mozarta wpływa na jego inteligencję?

Nie. Muzyka Mozarta nie ma wpływu na  poziom inteligencji nienarodzonego dziecka.  I właściwie na tym moglibyśmy zakończyć temat. Padło pytanie, padła odpowiedź. Ale nie wyrzucajcie jeszcze płyt z muzyką wybitnego kompozytora. Faktycznie,  nie ma ona wpływu na poziom inteligencji dziecka, które miało przyjemność słuchać jej podczas swojego życia płodowego, ale też nie jest  mu obojętna. I nie dotyczy to tylko tego konkretnego rodzaju muzyki, ale muzyki w ogóle. I co ciekawe, nie tylko muzyki, bo chociażby preferencje smakowe  też kształtują się już podczas życia płodowego. W drugiej połowie ciąży dzieci w łonie matki odbierają i przetwarzają ogromną ilość bodźców.  Czują zapach perfum mamy, smak spożywanego przez nią jedzenia, słyszą jej głos, razem z nią się stresują. Ale to nie wszystko, bo po urodzeniu pamiętają to, z czym „zapoznała” je mama, kiedy były jeszcze w jej brzuchu.  Ale to dopiero w drugiej połowie ciąży. Co więc możesz zrobić dla swojego dziecka w trakcie pierwszych czterech miesięcy od poczęcia? Według wielu mądrych  książek o rozwoju mózgu dziecka, najlepsze co możesz wtedy dla niego zrobić, to … dać mu święty spokój.  A co z czytaniem bajek i mówieniem do jeszcze nienarodzonego dziecka? Jakiś czas temu, moja ciężarna przyjaciółka, nazwijmy ją Ania, zdradziła mi w sekrecie ( zakazała mówić, ale nic nie mówiła o pisaniu), że razem z mężem czytają bajki swojej córce, która wkrótce miała przyjść na świat. Wtedy wydało mi sie to urocze, ale trochę śmieszne a nawet bezsensowne. I wciąż na myśl o dwójce dorosłych ludzi czytających „Przygody Kubusia Puchatka” do ogromnego brzucha, uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Z tą różnicą, że moja wiedza w tym temacie jest odrobinę większa. Teraz wiem, że dziecko w łonie, słyszy głos mamy już od drugiego trymestru ciąży. Co więcej, zapamiętuje go i po przyjściu na świat to właśnie dźwięk głosu mamy uspokaja je najszybciej.  Ale wracając do muzyki… jeśli nie zależy wam żeby dziecko wyrosło na sławnego kompozytora, a koniecznie chcecie wspomóc rozwój mózgu malucha, odstawcie na chwilę Mozarta i skupcie się na tych sposobach, które na pewno wspomagają rozwój dziecięcego mózgu w życiu płodowym. A są to: prawidłowa waga mamy podczas ciąży( ani za dużo ani za mało), dieta ( ja znowu o tym jedzeniu, no ale to takie ważne), unikanie stresu, ćwiczenia fizyczne. Niby nic szczególnego a jednak tak wiele.  IQ dziecka ma związek z objętością jego mózgu.  W drugiej połowie ciąży dziecko staje się szalenie wrażliwe zarówno na rodzaj, jak i jakość jedzenia spożywanego przez mamę. Dzieci kobiet, które w czasie ciąży nie dostarczały organizmowi odpowiedniej ilości składników odżywczych, wolniej uczą sie mówić, maja niższe IQ, sprawiają więcej problemów wychowawczych i są słabsze w sporcie od dzieci, których matki podczas ciąży dbały o zdrową dietę. Podobno bycie szczupłą w ciąży jest modne ( o ile kobieta z obwodem w talii powyżej 100 cm może jeszcze uchodzić za  szczupłą). Sama znam przypadki kobiet, które zamiast odpowiednio zbilansować dietę w ciąży, po prostu przeszły na dietę odchudzającą, świadomie lub nieświadomie odcinając sobie i dziecku dostęp do składników odżywczych potrzebnych obu organizmom.  Tymczasem IQ dziecka wzrasta wraz z wagą. Ale spokojnie, nawet jeśli udało ci się przecisnąć przez drogi rodne 5 kilogramowego bobasa, wcale nie oznacza to ze twoje „maleństwo” będzie drugim Einsteinem. Jak pokazują badania,  IQ wzrasta wraz z wagą do momentu narodzin, ale tylko do wagi 3,5 kilograma. Przy wadze urodzeniowej powyżej 4 kg, zdarza się że iloraz inteligencji nawet minimalnie spada. A to za sprawą niedotlenienia, które w przypadku większych dzieci zdarza sie podczas porodu często.  A co ze sportem? Czy w czasie ciąży można ćwiczyć? I tu znowu pojawia się moja przyjaciółka. Tym razem jako przykład nieodpowiedniego zachowania ciężarnej. Otóż przyjaciółka krótko po urodzeniu dziecka, wybrała się na rutynową wizytę kontrolną do lekarza, który prowadził jej ciążę.  Lekarz stwierdził, że wszystko jest w porządku i zalecił powrót do ćwiczeń fizycznych. Na co mąż przyjaciółki obecny w gabinecie nieśmiało wtrącił „ Ale kochanie. Jak to wrócić? Przecież ty ostatni raz ćwiczyłaś na WF-ie w podstawówce. Ćwiczenia fizyczne w trakcie ciąży ( o ile ta przebiega prawidłowo) nie są zakazane, a można nawet powiedzieć, że są wskazane.  Odpowiednio dobrane, nie tylko ułatwiają poród i powrót do formy po urodzeniu dziecka, ale też chronią ciężarną i dziecko przed negatywnym wpływem stresu.  A przecież  zestresowana mama to zestresowane dziecko. Hormony stresu bez trudu przedostają się przez łożysko i docierają do mózgu dziecka, spowalniając jego rozwój. Od paru dobrych lat przekonują o tym naukowcy, badający skutki burzy lodowej,  która w 1998 pogrążyła w ciemnościach i na 45 dni odcięła od świata mieszkańców miasta Quebec w Kanadzie. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że jedyne co czuje kobieta ciężarna, która na tak długi czas zostaje odcięta od opieki medycznej, to stres i obawa o życie swojego dziecka.  Project Ice Storm, bo tak go nazwano, miał na celu, zbadanie wpływu stresu jakiego doznały kobiety ciężarne podczas tego zdarzenia oraz w jakim stopniu miało to wpływ na ich dzieci. Efekty  badań są zaskakujące. Okazuje się, że dzieci ze 150 rodzin, które objęto projektem, rozwijały się inaczej niż ich rówieśnicy, których matki nie przeżyły tego typu stresu w czasie ciąży.  Dzieci te miały niższą inteligencję, słabsze umiejętności językowe, były bardziej narażone na depresję, oraz otyłość.  Każde dziecko objęte projektem badano wielokrotnie, w wieku 2, 5, 8, 11 i 13 lat. Zadziwiające jest, że po tak wielu latach, skutki stresu przeżytego przez matki, wciąż były wyczuwalne w dzieciach.  Trochę żałuję, że będąc w ciąży nie zwracałam baczniejszej uwagi na bodźce dostarczane Lence pływającej sobie w brzuchu. Oczywiście dieta jak zwykle byłana najważniejsza, ale z innymi rzeczami  było gorzej. Ale chyba nie jest tak źle bo wszyscy, którzy mają styczność z Lenką twierdzą, że to inteligentne, mądre dziecko. Zatem nie ma co żałować Mozarta, bo  radiowe przeboje disco z lat 70-tych wcale nie zablokowały jej intelektualnego rozwoju. Może więc teorie naukowców to wszystko bujda? Post Efekt Mozarta. Czy puszczanie nienarodzonemu dziecku muzyki Mozarta wpływa na jego inteligencję? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Dziki zwierz kontra mama, czyli o wrzeszczących dzieciach

A oto taka sytuacja: jesteśmy sobie na podwórku. Obok nas bawi się Judytka (2,5 roku) i mama. Mama raczej podpiera drzewo niż się bawi… Nagle nadchodzi tata i mówi, że na chwilę musi gdzieś podjechać. Judytka chce z nim, ale rodzice protestują. Judytka zaczyna płacz i wrzask, łzy lecą jak grochy. Tata chwilę patrzy i odchodzi, płacz zostaje. Co na to mama? Ano: „No co ty, przestań. Ale z ciebie zołza(!). Daj spokój. Przecież jesteś duża dziewczynka”. Judytka popłakuje, smutnieje, patyki i robak jej już nie interesują. Mnie kraja się serce i dobrze, że za chwilę para odchodzi, bo już wyciągałam z kieszeni nóż… Dlaczego się ciskam? Niby wiem, że nie wszyscy czytają mądre książki. Że niektórzy uważają, że to pierdoły i ich nikt z książek nie wychowywał. Ale dlaczego niektórzy rodzice nie chcą zauważać emocji swojego dwu-, trzylatka?! Dlaczego niektórych niemiłosiernie wkurza, kiedy ich synek histeryzuje albo dlaczego opadają im z bezsilności ręce? Psycholodzy mówią, że nazywanie trudnych emocji osłabia ich siłę. Sami nie zawsze zdajemy sobie sprawę, jak silne emocje targają kilkulatkiem. Z jednej strony ma niezwykle silną potrzeba bycia niezależnym. Stąd tak często powtarzane „nie jestem już dzidziusiem”. Z drugiej strony pojawia się frustracja, że sam nie radzi sobie z wieloma uczuciami, które pojawiają się wraz z poznawaniem przez dziecko świata. Te uczucia narastają i narasta też strach dziecka przed nimi – nie potrafi ich zrozumieć i dlatego często wybucha. W takich chwilach dziecko chętnie usłyszy: „Rozumiem, że jesteś zły/smutny/musisz się strasznie bać/jakie to musi być dla ciebie irytujące”. Dziecko wcale nie oczekuje naszych rad. Dlaczego? Otóż ten mały człowiek od początku stoi na straconej pozycji – w stosunku do nas jest zawsze podrzędny. Zaczyna to odczuwać odkąd kończy mniej więcej 16 miesięcy. To rodzi u niego silną frustrację, dlatego zadaniem rodzica jest unikanie sytuacji, w których podkreślamy naszą nadrzędną pozycję wobec dziecka. Można porównać to do relacji szef-pracownik: czy ktoś z was lubi, kiedy szef podkreśla swoją władzę w firmie i pomniejsza twoje znaczenie w zespole? Ja w każdym razie nie. Tak samo jest z dzieckiem: dając rady, pokazując, że mamy na wszystko gotowe rozwiązania i złote środki pokazujemy, że zawsze jesteśmy mądrzejsi i jesteśmy górą. Dzieci nie lubią, kiedy uświadamia się im ich pozycję, szczególnie wrażliwi są na to 6/7-latkowie i nastolatkowie. Trzeba pamiętać, żeby nie oceniać dziecięcych emocji, bo nie ma czegoś takiego, jak emocja zła lub dobra. Ona po prostu pojawia się nagle i po prostu jest. Nie można powiedzieć, że dziecko, które odczuwa złość lub strach jest automatycznie złe, bo miotają nim „złe” emocje. Jeśli zaakceptujemy je wszystkie, możemy przejść do następnego etapu, czyli oswajania dzikiego zwierza. Bo takie miotające się dziecko naprawdę go trochę przypomina… Ale emocji nie da się okiełznać i nawet nie powinno; reakcje matek (niestety, głównie matek…) typu „Natychmiast przestań się tak zachowywać!” itp. nakazują dziecku niemożliwą w wykonaniu kontrolę. Nie da się opanować emocjonalnej hekatomby. To reakcje pierwotne i odruchowe, porównywane przez naukowców do… mrugania oczami. Małe dziecko nie potrafi i długo nie będzie potrafiło radzić sobie ze skrajnymi emocjami. Co najwyżej przestanie z nimi do nas przychodzić, niestety głównie ze strachu… Czy nie zdarzyło się wam, że dziecko wcale nie reaguje tak, jak chcecie, na próby waszego pocieszania typu: „Nie przejmuj się, kupię ci nowe, uśmiechnij się teraz”? Że tylko pogłębia to jego frustrację i powoduje jeszcze większą rozpacz? No właśnie. To doskonały dowód na to, jak kiepsko rozumiemy emocje naszych dzieci. Ono potrzebuje przede wszystkim zrozumienia, i to słowo jest kluczowe w kontaktach rodzic-dziecko. Wielokrotnie uznajemy, że dziecko wymyśla, przesadza, wydziwia, podczas gdy ten jego mały świat po raz kolejny runął jak domek z kart. Nie chcemy zrozumieć, że dziecko to też człowiek i że wiele zmieniło się w badaniach nad dziećmi od czasów, kiedy sami nimi byliśmy. Maria Montessori mówi, że „dziecko jest inne”. Chodzi tutaj o inny sposób postrzegania, rozumienia, wyrażania. Teraz dopiero tryumfy święci hasło Janusza Korczaka „Nie ma dzieci – są ludzie”. Kiedy pisał te słowa dzieci uważano za mało rozumne stwory, które można lepić na dowolny kształt. Na szczęście czasy poszły do przodu nie tylko w dziedzinie informatyki i dlatego nie trzeba wstydzić się mówienia o emocjach własnych i nie można zabraniać przeżywać tych emocji dzieciom na własny sposób. Wielu rodziców nie ma pomysłu, jak reagować na rozemocjonowane, krzycząco-płaczące dziecko i po prostu ignoruje je myśląc, że zaraz samo przejdzie. To jest trochę jak chowanie głowy w piasek – unikamy tematu w nadziei, że minie. Ale pogłębia to jeszcze tylko frustrację dziecka, które czuje, że jego emocje są tutaj niechciane, nie umie jednak sam ich rozgonić. Tkwią wtedy w dziecku jak zadra. Pewnie pomyślicie, że jestem zwolennikiem bezstresowego wychowania. Oczywiście nawet gdybym była to nie przyznałabym się do tego. Ale jeśli bezstresowością nazywacie pozwalanie dziecku na przeżywanie własnych emocji nie w sobie, ale uzewnętrznianiu ich i próbie nazywania ich i rozmawiania o nich to tak, jestem zwolenniczką takiej formy wychowania. Jednak absolutnie nie oznacza to, że pozwalam na wszelkiego typu zachowania. Bo emocje to jedno, a sposób wyrażania ich to drugie. Dlatego wolno złościć się na mamę, ale nie wolno jej uderzyć. Wolno wyrażać frustrację, bo lalka nie chce współpracować z Lenką-fryzjerką, ale nie wolno zrzucać lalki ze schodów. Na szczęście takich sytuacji nie mam wiele, bo Lenka nie przysparza dużych problemów (dodam: jeszcze…). A mówię „na szczęście”, bo pozwala mi to na reagowanie natychmiastowo i z reguły skutecznie. Jak to robię? Cóż, sposobem na opanowanie emocji jest… emocja. Musimy reagować w sposób adekwatny do naszych aktualnych odczuć: zatem jeśli jesteśmy wściekli, nie cedźmy przez zęby, że „mamusia się troszkę zdenerwowała” i na odwrót: jeśli coś nas śmieszy w nieodpowiednim zachowaniu dziecka, nie udawajmy, że się gniewamy. Dziecko to prawdziwy emocjonalny barometr: wyczuje na kilometr, że rozsadza nas złość lub dusimy się ze śmiechu próbując przywołać dziecko do porządku. Uważam, że nawet najmniejsze dzieci, które zaczynają etap mówienia, powinny być uczone trudnej sztuki nazywania emocji. Wiem, że brzmi to jak popularne sztuczki zaklinaczek dzieci czy psychologiczna nowomowa – ale podobno działa i na pewno ułatwi twojemu dziecku uporanie się z furią czy smutkiem. Jestem przekonana, że jeśli będziecie mogli pomóc swojemu dziecku to na pewno to zrobicie. A przynajmniej spróbujecie. Post Dziki zwierz kontra mama, czyli o wrzeszczących dzieciach. pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Prezent na trzecie urodziny

Lady Gugu

Prezent na trzecie urodziny

O matko – ale ty jesteś głupia

Lady Gugu

O matko – ale ty jesteś głupia

Dialogi matki i córki

Lady Gugu

Dialogi matki i córki

Z dzieckiem do Białki Tatrzańskiej

Lady Gugu

Z dzieckiem do Białki Tatrzańskiej

Lady Gugu

„-No to kiedy następne dziecko?” „-Nigdy!”

Ach, ta Ameryka, niewyczerpane źródło inspiracji… Tym razem nie chodzi o bicie KLIK (tfu, o klapsa, bo przecież wg niektórych z was klaps to nie bicie). Przeczytałam gdzieś, że Angelina adoptowała kolejne dziecko! To już chyba… zaraz… jedenaste? Trzynaste? Taka Angelina to musi mieć życie. Ale nie muszę tak daleko szukać przykładu – odwiedziłam ostatnio swoją znajomą na jej włościach. Ma niesamowite szczęście być matką trójki dzieci. Tak przynajmniej sądziłam do czasu, aż nie porozmawiałam z nią nieco dłużej. Teraz sama zaczynam się zastanawiać, czy moje pomysły powiększania rodziny nie są czasem kolejną z moich prób samobójczych (jeżeli jeszcze nie czytałyście o pierwszej, zerknijcie tutaj). I wy też dobrze się zastanówcie, zanim pomyślicie o kolejnym dziecku. Bo jeśli: …nie lubiliście w szkole matematyki to macie przechlapane. Ilość dzieci wychodzących na spacer musi się zgadzać z ilością wracających (dobrze, jeśli są to te same dzieci). Trzeba więc bezustannie liczyć i przeliczać. Dzieciaki i kasę w portfelu, bo przy takiej ilości jej ilość zawsze jest zbyt mała… …nie macie w domu wózka sklepowego, musicie jeden ukraść. Jest niezbędny; upychacie dzieci ciasno jeden przy drugim i wychodzicie na spacer. I wygodnie i bezpiecznie – próbowałyście wyjąć kiedyś jedną sardynkę z pełnej puszki?.. …nie macie strusia, zorganizujcie jednego. Inaczej będziecie musieli codziennie kupować kopę jajek na śniadanie dla całej gromadki. Jedno jajo strusia załatwi sprawę. W ogóle struś w gospodarstwie bardzo się przydaje – podobno są agresywne, a tylko agresywny struś jest w stanie przywołać do porządku wszystkie dzieciaki. …nie lubicie kraść i nie macie w domu łoma, cóż, musicie zejść na drogę przestępstwa. Żeby zorganizować potrzebną ilość ubrań, zaczynacie kraść z osiedli pojemniki na używaną odzież. Oszczędzacie też w ten sposób na praniu, bo pojemników w mieście w bród. …macie pracę na cały etat, załatwcie zaświadczenie o Honorowym Dawcy Krwi. Bo jeśli chcecie spędzić chwilę sam na sam z mężem, przyda się dzień wolny, a nie usprawiedliwiany chorobą dzieci. Można tak zrobić, ale mając tyle dzieci przecież umiecie wszystko robić szybko. Wystarczy więc przerwa obiadowa. …nie macie bogatych dzieciatych znajomych, to nie macie nic. Skąd wziąć te wszystkie: rowerki, zabawi, wózeczki, koniki bujane? Tym razem zamiast kraść spróbujcie pożyczyć. Jeśli się nie uda, weźcie na spotkanie z nimi dzieci – narobią szumu, a wy spokojnie spakujecie do auta, co potrzeba. …lubiliście zakupy, to możecie o nich zapomnieć na 18 lat. Wy nic nie kupujecie. Nie to, że nie macie kasy (choć oczywiście nie macie, bo wszystko zżera firma bardziej pazerna niż ZUS czyli Pampers). Nie macie raczej miejsca, zresztą też zawładniętego przez firmę Pampers – wszędzie, gdzie można, leżą upchane paki z pieluchami kupionymi w promocji „na zaś”. …lubiliście mieć własny kąt, w którym można się zaszyć, to nadal go macie. Teraz jest to piwnica.  Spędzacie tam czas osobno – mąż majsterkując, a żona podpisując słoiki ogórków, dżemów, soków. Słoiki oczywiste puste – kto by miał czas robić, ale jak już żona znajdzie kiedyś czas, to przynajmniej słoiki będzie miała podpisane. …nie masz Internetu lub poczty mailowej, to szybko załóż. Maile do fundacji spełniającej marzenia to twój jedyny sposób na operację plastyczną i odzyskanie dawnego wyglądu sprzed czasów, w których ginekolodzy zaczęli nazywać cię wieloródką. …nie masz podzielnej uwagi, zacznij ćwiczyć przed zajściem w ciążę. Przydaje się do tego muzyka Behemotha, sąsiad który wpadnie ze swoją perkusją i nadpobudliwym psem, który będzie co chwilę wskakiwał ci na blat i próbował zabrać nóż, kiedy kroisz sałatkę. Jeśli temu sprostasz, to trójkę dzieci ogarniesz jako tako. Dobrze to się i tak nie da. …nie masz przyczepki do auta, załatw jakąś. Jeśli marzą ci się wakacje, to inaczej nie da rady. Zapomnij o jakichkolwiek walizkach i torbach – lepiej wrzucić wszystko na przyczepę i przykryć plandeką. …lubiłaś obejrzeć dobry thriller nie musisz z tego rezygnować. Tyle tylko, że zamiast Leonarda albo Toma główną rolę będzie grał Niedźwiadek Polarny, a zamiast mordercy i ofiary zobaczysz, jak ten niedźwiadek gubi się w lesie. Przerażające, zwłaszcza że czasem jeździcie do lasu z dzieciakami (po każdej takiej wizycie liczysz je dwa razy, mając w pamięci wspomniany film). …lubiłaś sprzątać, dalej to lubisz. Sprzątanie to najlepsza wymówka, żeby teraz twój mąż powoził trójkę dzieci na barana. Oczywiście naraz. …najgorszym twoim koszmarem był powrót do szkoły, teraz ma okazję się spełnić. Przy dużej ilości dzieci prawdopodobieństwo, że jedno będzie… cóż, mniej zdolne, wzrasta. Ale jeśli nie chcecie spędzać czasu na tłumaczeniu dziecku, o co chodziło w „Powrocie do przeszłości” z tym kontinuum czasoprzestrzennym, zajrzyjcie do rad tutaj. Może cała trójka (czwórka, piątka..) będzie geniuszami?.. …chcieliście, żeby dzieci miały komunię, zmieniacie zdanie tuż po chrzcie ostatniego. Obliczacie, że z długów wyjdziecie gdzieś koło 2025, więc wspaniałomyślnie zostawiacie decyzję o komunii dzieciom, kiedy będą już dorosłe. Niech same kupują sobie prezenty. No to kiedy następne dziecko? Post „-No to kiedy następne dziecko?” „-NIGDY!” pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

No daj cioci buziaka! Czy wolno całować dzieci w usta ?

Niby niewinne zdjęcie, a wywołało oburzenie u wielu osób.  Na zdjęciu ja i moja  trzyletnia rozbrykana panna. Co robimy? Ano, nie całujemy się w usta, o co podejrzewali nas niektórzy a  okazujemy sobie miłość w inny, równie przyjemny sposób, mianowicie, pocierając sie nosami. Zdjęcie, jedno z wielu, które pojawiły sie w poście o Tropical Islands, nie zwróciło specjalnie mojej uwagi. Przecież mam takich kilkanaście, a może i więcej ( bloguję od prawie trzech lat, fotorelacja z niemalże każdego dnia z życia naszej rodziny to dla mnie nic szczególnego).  Jeszcze tego samego dnia pod postem pojawiły sie komentarze sugerujące, ba… jasno dające mi do zrozumienia, że całowanie dzieci w usta jest kategorycznie zakazane. Jako że zawsze ostrożnie podchodzę do wszelkiego rodzaju oświadczeń, wtedy nie przyznałam sie do winy. Dzisiaj, mając za plecami armię ( KLIK KLIK) moich wiernych czytelniczek nie boję się przyznać, że całuję moje dziecko w usta.  Co więcej, ani myślę  zaprzestać tego procederu. Bo lubię, bo moja córka lubi być całowana, bo to dla mnie jeden z najbardziej naturalnych sposobów okazywania miłości mojemu dziecku. Całuję chociaż wiem, że nie powinnam.  Staję tu w obronie Marty. To od jej komentarza zaczęło sie całe zamieszanie. Ona jako pierwsza zwróciła uwagę, że dziecko nie powinno być całowane w usta ani przez rodziców ani przez nikogo innego. ” Jedyne na co chciałam zwrócić osobiście uwagę to na całowanie dzieci w usta. Nie jestem tego zwolennikiem i jednak nie podoba mi się to na zdjęciach. Sama również całuję córeczkę w czółko, policzki, nosek, główkę, tak samo moja rodzina, znajomi.” Całowanie dziecka przez rodziców wydaje się dla nas samych być czymś naturalnym. Nie docierają do nas komentarze przeciwników. W  „całuśnym sporze” jako jedyny i najważniejszy argument wysuwamy nic innego jak rodzicielską miłość i naturalną potrzebę jej okazywania. Ale nawet my, a przynajmniej zdecydowana większość z nas, przyznaje, że włos nam się jeży na głowie na widok cioci, wujka, babci czy dziadka, którzy na przywitanie serwują naszemu dziecku soczystego całusa. Wtedy przypominany sobie o zarazkach, próchnicy, chorobie wrzodowej i opryszczce. Lista chorób, którymi można zarazić dziecko, jest dłuższa: mononukleoza, grzybica, pleśniawki, HPV, nie mówiąc już o infekcjach dróg oddechowych, grypach, gruźlicach i innych…    Miłość  szybko schodzi na drugi plan a my na chwilę stajemy się zagorzałymi przeciwnikami metody „usta usta”. Sama całuję, ale u cioci na imieninach jestem czujna. Przez cały czas mam na oku zarówno dziecko jak i osoby najczęściej atakujące. Zawsze gotowa do obrony. W sytuacji zagrożenia wkraczam do akcji krzycząc głośno i wyraźnie ” Nie w usta. Tylko nie w usta”. O tym jak niebezpieczny może  być całus dany dziecku prosto w usta, przekonali sie jakś czas temu rodzice dwumiesięcznego chłopca, którego zabił wirus opryszczki. Wirusa wraz z pełnym miłości całusem  przekazał chłopcu ojciec. Ta historia i inne do niej podobne, utwierdzają mnie w przekonaniu, że moja decyzja o niecałowaniu córki w usta kiedy była noworodkiem była jak najbardziej słuszna. Przeciwnicy całowania wysuwają jeszcze jeden argument, jak dla mnie co najmniej dziwny. Mówię tu o komentarzach typu: „Całowanie w usta jest dla mnie zarezerwowane dla sfery damsko-męskiej i nigdy nie pocałowałabym i nie pozwoliła na całowanie mojego dziecka w ten sposób.” O ile zdrowotne argumenty przeciwników całowania dzieci w usta jak najbardziej rozumiem ( nawet jeśli nie biorę sobie ich do serca), to juz komentarze osób doszukujących się podtekstu seksualnego w niewinnym całusku mamy czy taty, świadczą gorzej o wygłaszających tego typu komentarze niż o całujących. Jest to wyjątkowo niesmaczne i budzące niepokój… Wierzę jednak w ludzi, szczególnie członków rodziny i przyjaciół. Wierzę, że żaden z nich całując moją córkę nie ma złych intencji. Wierzę też, że  jeśli któryś z nich ma ebola i o tym wie, nie rzuci się jak wariat na usta mojej córki. Moja rada? Jeśli nie chcecie drżeć za każdym razem, gdy idziecie na obiad do teściów, zadbajcie wcześniej o wysoką odporność waszego dziecka. Organizm sam powinien uporać się z ilością wirusa przekazaną przez jeden szybki, ulotny całus. Byleby nie był to całus a la Breżniew… Post No daj cioci buziaka! Czy wolno całować dzieci w usta ? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Bezpieczne dziecko

Tym razem na poważnie, a nawet – niestety – śmiertelnie poważnie. W Polsce gruchnęła wieść o tragicznej śmierci chłopca, który zakrztusił się częścią od długopisu i zmarł. Ponieważ odkąd jestem matką to każda wiadomość o cierpieniu dziecka sprawia, że w gardle rośnie mi gula i nie mogę wykrztusić słowa, postanowiłam w końcu tę gulę wypluć. Staram się być tolerancyjna. Tym razem czara się przelała i nie mogę milczeć, mianowicie: nie mogę pojąć, skąd się biorą rodzice-ignoranci. Przecież posiadanie dziecka nie jest w Polsce obowiązkowe, więc jeśli już je mają, to dlaczego nie dbają, żeby dotrwało ono do dorosłości? Czy to tak trudno wyobrazić sobie, że dziecko dopiero uczy się świata i wszystko, co spotka na swojej drodze, będzie miało ochotę: włożyć do buzi, spróbować, polizać, obejrzeć, przyłożyć do oka, ucha i rzucić na ziemię? Rozumiem, że człowiek zabiegany, zapracowany nie zwraca tak bacznej uwagi na dziecko jak powinien. Ale czy umyta podłoga i wyszorowane gary są ważniejsze niż własne dziecko, które od pół godziny nudzi, żeby się z nim pobawić? Czy ci rodzice nie wiedzą, że znudzone dziecko wymyśla najgłupsze i najniebezpieczniejsze zabawy, jakie są tylko możliwe do zrealizowania w naszym mieszkaniu? Sama należę – jak wiecie – do typu matki drżące. Dlatego kiedy Lenka była mała nieustannie usuwałam z jej drogi przeszkody. Nie, nie mówię tu o odsuwaniu mebli, wynoszeniu stołu do piwnicy czy ściąganiu skrzydeł drzwi. Oczywiście zabezpieczałam narożniki i szuflady, ale przede wszystkim dbałam o to, żeby na podłodze, kanapie i fotelach nie znalazło się nic niepożądanego. Fakt, mieszkaliśmy wtedy w metrażu, który pozwalał na codzienne ogarnięcie terenu. Na podłodze nie walały się drobne monety, które najlepiej chowają się wśród włosia dywanu. Nie walały się też długopisy, które bardzo łatwo można: odkręcić i połknąć drobne części, może wylać tusz, w którym nie wiadomo co się znajduje, który można wbić sobie w oko biegnąc z nim w stronę mamy. Naoglądałam się w życiu tak wiele horrorów więc wiem, że nawet najprostsze narzędzie może stać się zabójcze. Postanowiłam też oszczędzić sobie potencjalnej tragedii i zrezygnowałam z chemii, którą sprzątałam dom. Dlaczego więc z uporem maniaka wybieramy w sklepach mega bezpieczne zabawki, bez ostrych kantów i odpadających części a nie pamiętamy, że największe zagrożenia niesie nasze niedbalstwo, bałaganiarstwo i ignorancja? Najłatwiej rzucić dziecku garść bezpiecznych zabawek i zająć się obiadem. Ale nawet nie zdążymy tego obiadu zjeść, bo trzeba będzie pędzić do szpitala. Mam też incydent ze swojego życia. Pewnego razu dawałam Lence obowiązkową witaminę D. Każda mama wie, że te kapsułki twist-off nie są najlepszym wymysłem producentów. Kapsułka była śliska, ja próbowałam zabawić dziecko i nagle cała kapsułka wylądowała w jej buzi. A raczej w gardle. Dziecko spróbowało wykaszleć, ale nie mogło wydać dźwięku. Wiedziałam, że to już czas na moją reakcję. Jako że szkoleń pierwszej pomocy miałam w swoim życiu mnóstwo, błyskawicznie obróciłam córkę głową w dół i uderzyłam między łopatki. Kapsułka wypadła – może nie była tak głęboko jak myślałam, może moja interwencja pomogła… Nie wiem. W każdym razie po tej przygodzie dotarło do mnie, że wypadki zdarzają się w najbardziej niespodziewanym momencie i czasem tylko w małej części są zależne od nas. Ale jeżeli możemy im zapobiec, róbmy wszystko, co tylko możliwe: nie żałujmy pieniędzy na zabezpieczenia szuflad i schodów, przenośmy środki czystości na szafę, nie dawajmy dziecku do zabawy dziwnych przedmiotów i przede wszystkim dostrzegajmy nasze dziecko, gdy zaczyna coś kombinować. Każda mama wie, że z reguły kombinuje wtedy, gdy zbyt długo go nie słychać. Pamiętajmy, że najwięcej wypadków zdarza się w domu! Rodzice z reguły myślą o dzieciach. Myślą o ich przyszłości, rozwoju, zdrowiu. Rzadko myśli się o tym, jak bardzo niebezpieczna bywa przestrzeń, w której żyją. Absolutnie nie mam na myśli tutaj tego, aby nie pozwalać dziecku na swobodne bieganie, bo może się przewrócić. Na początku pełna obaw o swoją jedynaczkę, teraz dojrzałam i wiem, że im więcej razy się wywróci, tym więcej się nauczy. Ale ile razy obserwowałam akcje, w których miałam ochotę podejść do mamuśki i dać jej… złotą radę (albo w zęby): stoi taka, gada z drugą, a dziecko bieg za gołębiem. Gołąb skacze na krawężnik, potem na ulicę. Dziecko oczywiście za nim. Matka wypada na ulicę (szczęśliwie nic nie jechało albo – bardziej dramatycznie – auto zdążyło się zatrzymać) i wrzeszczy na dziecko oraz oczywiście leje, gdzie popadnie. A ja walczę ze sobą i przypominam sobie hasła, że przemoc rodzi przemoc, więc syczę tylko do niej, że to ona powinna pilnować a nie plotkować z koleżanką. Obrywam oczywiście słownie równo, od jednej i od drugiej, a dziecko pokazuje mi język. Ech. Albo ile razy widziałam świeżo upieczone mamy, które zapominały, że pchają przed sobą wózek i stawały tuż przy krawężniku do tego stopnia, że wózek w części znajdował się już na ulicy. Jako że jestem czynnym kierowcą wiem, że takie zachowania są tak częste jak niebezpieczne. Czy naprawdę tak mało jest mam-kierowców, że nie zdają sobie sprawy, jak bardzo naraża to ich dziecko i jak jest bezmyślne? A pamiętacie, jak w czasach naszej młodości straszono Czarną Wołgą? Różni ludzie według legend nią jeździli: a to zakonnice, a to księża, Cyganie albo reprezentanci rządu. Niezależnie od tego kto siedział za kierownicą zamysł miał ponoć jeden: porwać twoje dziecko. Wskutek tego na miasto padł blady strach i dzieci ani ważyły oddalać się od rodzicielskiej nogi. Dziś wiadomo, że było to tylko jednym z licznych urban legends, a miało na celu skłonienie dzieci do posłuszeństwa, a rodziców do pilnowania dzieci. Wtedy bowiem bardzo popularne był proceder pozostawiania dzieci bez opieki w wózku pod sklepem. Nie wiem, czy mamy myślały, że anonimowy tłum będzie pilnował ich dziecka. Bardzo często jednak w tamtych czasach dochodziło do porwań dzieci, właśnie przez reprezentantów tego anonimowego tłumu. Dziś takie rzeczy się nie zdarzają. Dzieci uczula się jedynie na pedofilów, a nie na to, aby nie rozmawiały z nieznajomymi proponującymi im cukierki. Właściwie znamy to jedynie z amerykańskich filmów i osobiście żadna matka ani ojciec nie opowiadali mi, że w przedszkolu czy w szkole dba się o takie sprawy. Świat pędzi w zastraszającym pędzie. My razem z nim. Nasze dzieci – niekoniecznie. One zawsze mają na wszystko czas, im się nie spieszy, jemu nigdy nie szkoda czasu na eksplorowanie i doświadczenia. Dlatego nie liczmy na to, że uda nam się szybko zrobić zakupy i dziecko nie będzie nam w tym przeszkadzać. Ono w końcu się znudzi, odejdzie i albo wyjdzie ze sklepu albo wypije kreta. Nie liczmy na to, że można dziecku dać długopis i cieszyć się, że sobie smaruje po kartce, a my lepimy pierogi w kuchni. Bo szybko się znudzi smarowaniem, a zajmie rozkręcaniem na części pierwsze. Nie liczmy na to, że będzie grzecznie jadło paluszki i oglądało bajeczki, a my w tym czasie obierzemy ziemniaczki. Bo jak się zacznie tym paluszkiem dławić, to nawet nie piśnie.  Koszmar. Wybaczcie chaotyczność, ale piszę wzburzona. Wzburzona ignorancją, brakiem myślenia, tępotą niektórych rodziców. Bo rodzicielstwo bez pomyślunku jest jak dryfowanie bez żagla. Gdzieś dopłyniesz. Albo zeżre cię rekin. Post Bezpieczne dziecko pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Mamo chodź na kawę

Macierzyństwo to cudowne doświadczenie, ale ma też swoje ciemne strony. To również ciężka praca 24/7, bez urlopów, bez wynagrodzenia, z szefem, który z byle powodu wpada w furię, wyżywając się przy tym na umęczonym podwładnym. Istny mobbing. Co dziwne, większość z nas uwielbia siebie w tej roli, nie wyobrażamy sobie życia bez wymagającego szefa.  Dla tej roboty poświęcamy wszystko: rezygnujemy z innej, dobrze płatnej pracy, zapominamy co to wyjścia z koleżankami, mało śpimy, nie mamy czasu na manicure…bo przecież szef też obgryza paznokcie, na dodatek w tym samym czasie dłubiąc w  nosie drugą ręką. Sama jestem mamą. Po moim domu biega rozbrykana trzylatka. Wiem, jak trudne jest pogodzenie jednoczesnej ( tak ważnej dla dziecka) obecności rodzica w dziecięcym świecie i w tym samym czasie bycie wciąż częścią świata dorosłych i dotrzymanie mu tempa. Piszę o tym, bo chcę was wyciągnąć z domów. Chcę żebyście zapomniały na moment o prasowaniu, gotowaniu obiadu, sprzątaniu i wyszły do ludzi. Na kawę… na.kawe.net. Przewietrzcie głowę, odetchnijcie, zróbcie coś dla siebie. Bo choć w natłoku obowiązków zdarza nam się  o tym zapominać, to takie chwile, tylko dla siebie, naprawdę nam się należą. Nikt nie powiedział przecież, że skoro zostajemy matkami, to przestajemy istnieć dla świata, a świat przestaje istnieć dla nas. Zajrzyjcie na stronę www.na-kawe.net i sprawdźcie dokąd warto się wybrać. Poszukajcie tam innych mam z okolicy, w podobnym wieku,  z podobnymi zainteresowaniami. Dołączcie do grup zainteresowań ze swojego miasta lub stwórzcie własne grupy. Rozmawiajcie na forum, umawiajcie się na realne spotkania. Nie siedźcie w domu. Chodźcie na kawę! Post Mamo chodź na kawę pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Wakacje z dzieckiem – Tropical Islands

Lady Gugu

Wakacje z dzieckiem – Tropical Islands

Z dzieckiem do Berlina

Lady Gugu

Z dzieckiem do Berlina

Lady Gugu

Jak wspomagać rozwój małego dziecka?

Należę do typu Matki Drżące. Nieustannie myślę, kombinuję i szacuję, co tu zrobić, żeby moja córka była szczęśliwa. Z jednej strony zależy mi na tym, żeby była mądrym dorosłym, a z drugiej boję się, żeby nawet delikatna presja nie zaszkodziła jej psychice. W tej kwestii zachowuję się jak osiołek, któremu w żłoby dano. I tak, jak swojej córce nie dam umrzeć z głodu, mnie samej z powodu tych przemyśleń i stresu z tym związanego grozi niedługo śmierć z wycieńczenia. Oczywiście jak zwykle nieco przesadzam. Faktem jest jednak, że dbam o rozwój fizyczny, psychiczny i intelektualny swojej córki (chyba tak jak każda matka). Dbam też o rozwój swoich rodzicielskich kompetencji. Jako że na studiach mnie ten temat niespecjalnie interesował i opuszczałam wykłady, dla których dałabym się teraz pokroić, to teraz muszę nadrabiać stale dokształcając się w tym temacie . Oto rezultaty mojego rekonesansu w temacie „Jak wspomagać rozwój małego dziecka?”: 1. Zabawa Nie chodzi o to, żeby zabawa wyglądała jak WF w podstawówce (czyli wf „na macie” – „macie piłkę i grajcie”). Zabawa musi być twórcza i najlepiej pod niewielką kontrolą rodzica. Chodzi o to, żeby dyskretnie dać dziecku kierunek, w którym ma w zabawie podążać. Świetnie wpływa też zabawa w przebieranki, gdzie dziecko ma okazję wcielić się w różne role. Spróbujcie zadać dziecku zadanie, żeby wcieliło się w dorosłego – chyba, że nie macie poczucia humoru albo dystansu. Omijajcie szerokim łukiem działy z zabawkami edukacyjnymi – większość z nich jest zbyt prosta jak na umysł waszego dziecka. Zdaje się, że producenci nic nie wiedzą o rozwoju dziecka, które potrafi ze zwykłego pudełka i rolek po papierze toaletowym wyczarować coś, co dorosłym nie przyszłoby do głowy. Doskonale sprawdzają się właśnie zabawy twórcze typu „zrób to sam”; dla naszego pokolenia guru w tym zakresie był Adam Słodowy. Jeśli są tutaj rodzice, którym zdarzyło się kupić prezent i dziecko zamiast nim bawiło się papierem, taśmą lub torebką, w którą był zapakowany, to wiedzą o czym mówię… 2. Przytulanie i dotyk. Naukowcy pobadali, pobadali i odkryli, że więź z rodzicami ma ogromne znaczenie dla rozwoju mózgu. Pisałam już (tutaj )co nieco o neuronach i połączeniach, które odpowiedzialne są za kojarzenie i inteligencję. Liczba neuronów nie zmienia się z wiekiem, zmienia się natomiast liczba właśnie owych ważnych połączeń (dla zainteresowanych: dendrytów i aksonów). Ta sieć może jednak zbudować się tylko dzięki stymulacji. Najlepszym sposobem na nią są: dotyk, czułości i przytulanie. To bardzo ważne odkrycie, bo okazuje się, że wcale nie wystarczy rzucić dziecku garść zabawek edukacyjnych i patrzeć, jak mądrzeje. Dobra więź z rodzicami sprawia, że dziecko jest bardziej zrównoważone i stabilne emocjonalnie, a to z kolei przekłada się na jego pewność siebie. Ta z kolei pozwala świetnie odnaleźć się dziecku w każdej nowej sytuacji. Jakie to proste, prawda? 3. Ruch i ćwiczenia fizyczne. Nie różnimy się tak bardzo od naszych braci z ery kamienia łupanego. Dzieci bowiem rodzą się z naturalną potrzebą ruchu, dokładnie tak, jak było to kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Potrzebuje tego ich ciało, ale również… mózg! Dziecko, które ma okazję do biegania, wspinania się i skakania  poszerza swoje horyzonty i czyni go otwartym na nową wiedzę i naukę. Badania mówią, że najlepsze dla rozwoju mózgu są ćwiczenia aerobowe; co ciekawe, jeżeli kobieta w ciąży uprawia w stopniu umiarkowanym taki rodzaj ćwiczeń, to robi pierwszy krok, aby mózg jej nienarodzonego dziecka rozwijał się szybciej niż dzieci, których matki prowadziły nieruchomy tryb życia. Dzieci mają ogromną ilość energii (w przeciwieństwie do rodziców…) i siedzący tryb życia powoduje u nich frustracje i wzrost agresji. A jeśli dołożymy do tego szkołę, w której głównie się siedzi, to nic dziwnego, że takie dziecko myśli tylko o tym, żeby połazić bez potrzeby po klasie a nie przyswajać nową wiedzę. Zapewnienie dziecku zdrowej porcji ruchu zaprocentuje, więc… na spacer! 4. Stymulacja. Nie, nie biegnijcie jeszcze zapisywać swoje dziecko na kolejne dodatkowe zajęcia. Już w tej sprawie się wypowiadałam, kto nie czytał, niech zerknie tutaj. Jeszcze raz użyję porównania umysłu dziecka z tajemniczym ogrodem, do którego klucz mają rodzice; bez klucza nie można dojrzeć, co kryje się za bramą. Od nas zależy, czy i w jakim stopniu potencjał dziecka zostanie wykorzystany. Ale trzeba to robić w sposób mądry. Na początek świetnie sprawdzi się otoczenie, które pozwoli dziecku na nieskrępowane eksperymenty i badania – oczywiście w granicach rozsądku i w bezpiecznych ramach. Może pomóc w tym stworzenie pokoju (lub w mniejszych mieszkaniach kąciku) ze wszystkim, co nam wydaje się niepotrzebne i pierwotnie miało wylądować w koszu. Dołóżmy do tego trochę muzycznych instrumentów (niekoniecznie fortepian i kontrabas, wystarczy tamburyn, flet czy trójkąt), przybory do malowania i kolorowania oraz worek klocków, a już możemy być dumni z przygotowania terenu. Edukacyjne programy i bajki też mają swój sens, choć psychologowie obalają tę teorię. Potwierdza ją jednak wiele moich znajomych i ja sama. Taki sposób stymulacji ma jednak sens tylko wtedy, gdy odbywa się w sposób ściśle kontrolowany – czyli nie puszczamy ich dzieciom do 1-2 roku życia oraz siedzimy przy dziecku i wyjaśniamy, opowiadamy, dopowiadamy i śpiewamy. Konia z rzędem temu, kto spełni te założenia… 5. Mówienie. Jeśli jesteś rodzicem, nie bierz sobie do serca powiedzenia: „Mowa jest srebrem, milczenie złotem”. Dziecko potrzebuje, żeby ktoś do niego mówił. Na początku nie ma znaczenia nawet, co mówisz. Mądre głowy radzą, żeby dążyć do 2100 słów na minutę. A po co? Otóż inteligencja kształtuje się w sposób relacyjny. Dziecko musi słyszeć mowę żywego człowieka, a nie telewizora. Mózg wykrywa interakcje społeczne i jeśli tylko poczuje, że mówi do niego żywy człowiek, natychmiast reaguje wytwarzaniem nowych połączeń mózgowych. Kompetencje werbalne są badane w testach inteligencji i naukowcy jednoznacznie potwierdzili, że mówienie do dziecka podwyższa IQ. Oczywiście jest to tylko jedna z wielu jego składowych, ale nic nie kosztuje, a dla kobiet, które nie mają się komu na co dzień wygadać, takie słuchające niemowlę wydaje się zbawieniem. Dziecko słyszy i rozumie więcej, niż nam się zdaje, nie potrafi tylko odpowiedzieć. Mówić trzeba optymistycznie, niosąc pozytywny przekaz, wspomagać się mimiką, zwracając się bezpośrednio do dziecka. 6. Głośno! Podobnie jak to się ma z mówieniem, czytanie pomaga rozwinąć więź i wzmocnić kompetencje językowe. Jednak czytając posługujemy się o wiele bogatszym słownictwem niż w języku potocznym. Im wcześniej zaczniemy czytać dziecku tym łatwiej będzie go namówić do tego w przyszłości, bo zainteresowanie trzylatka książką, jeśli jeszcze nigdy jej nie widział na oczy, może być trudne… Czytanie na głos dzieciom nie jest jednak takie proste jak by się wydawało. Dlaczego? O tym niedługo, zaglądajcie na bloga. Post Jak wspomagać rozwój małego dziecka? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Jak NIE rozwiązywać dziecięcych problemów?

Wiele powiedzonek związanych z dziećmi to ta trzecia Tischnerowska prawda. Przykładowo, słowa:  „śpi jak niemowlę” jest śmiechu warte dla każdego chyba rodzica na całej kuli ziemskiej. Ale o śnie następnym razem, a teraz o innym powiedzonku, które jednak jest w całości i w 100 procentach prawdziwe, mianowicie: „Małe dzieci mały problem, duże dzieci duży problem”. Na razie Lenka jest wciąż moją małą dziewczynką, nie mogę jednak udawać, że codziennie nie dostrzegam coraz częstszych przejawów jej niezależności. Czasem są to tupnięcia nogą, czasem odganianie natrętnej matki, która krąży wokół córki jak satelita, kiedy ta ogląda bajkę. Z chwilą narodzin każde dziecko zaczyna nieodwołalnie od nas się oddalać. Już kilkuletnie dziecko zaczyna mieć swoje sprawy i tajemnice, do których nie zawsze dopuszcza dorosłych. Ale są chwile, kiedy nawet kilkunastoletni wyrostek pragnie przytulić się do mamusinej piersi – w chwilach, kiedy dziecko ma problem. Kiedy dziecko wyrusza na podbój świata szerszego niż własny dom problemy prędzej czy później się pojawią. A to usłyszą coś przykrego, a to pokłócą się z koleżanką. Jak reagować, kiedy kurs franka szaleje, nasza rata kredytu rośnie w oczach jak drożdżowe ciasto, łazienkę zalewa facet z góry, a nagle przez drzwi wpada jak burza ośmiolatka z okrzykiem „Pokłóciłam się z Anią, jak ja jej nienawidzę!”? Wiadomo, pierwsze co ciśnie nam się na usta to spontaniczne: „A dajże ty mi wreszcie święty spokój!”. Nieraz słyszałam to na placach zabaw, razem z nieodłącznym „Mam cię już dość”, „Przestań, to tylko lalka!” . Jako samozwańcza perfekcyjna mama oczywiście odradzam. Takie słowa na pewno nie pomogą dziecku uporać się z problemem, który dla niego jest równie wielki jak dla nas ten, że właśnie zawitała do nas kontrola skarbowa. Istnieje wiele tzw. zabójców komunikacyjnych, które nagminnie stosowane przez rodziców przyczyniają się do tego, że dziecko w końcu przestaje do nas przychodzić z problemem. Najczęściej wyrażamy nasz brak zainteresowania niewerbalnie. Zatem jeśli często w rozmowie z dzieckiem: –  odwracasz wzrok, udając że słuchasz –  jesteś zniecierpliwiona i poganiasz go z wypowiedzią -wzdychasz i ziewasz – robisz w międzyczasie obiad, dajesz swojemu dziecku do zrozumienia, że niespecjalnie interesuje cię ten problem albo że uważasz go za śmieszny. Najgroźniejsi są jednak zabójcy werbalni. Wiadomo, że dziecko niewinną uwagę dorosłego potrafi sobie wziąć głęboko do serca na długie lata. Ja do dziś pamiętam, jak pani od matematyki, wyśmiała mnie przy całej klasie, że jestem beksą, choć chwilę wcześniej pocieszała mnie sama na korytarzu. Faktycznie, płakałam z powodu zgubionej spinki. Chyba nie miałam wtedy poczucia humoru, bo śmiali się wszyscy oprócz mnie… Trochę już się z tego otrząsnęłam, ale jeśli i wy pamiętacie takie sytuacje ze swojego dzieciństwa, dlaczego fundujecie dzieciom podobne przeżycia, sprowadzając dziecięcy dramat do parteru? Jeżeli zależy wam na tym, żeby dziecko nie bało się w przyszłości przychodzić do was w kłopocie, pamiętajcie żeby: – nie krytykować i nie oceniać dziecka negatywnie (słowa: „Jaki ty jesteś niemądry” albo co gorsze, „Głupi”, „Jak ty się lubisz kłócić” itp. na pewno nie pomogą dziecku uporać się z problemem) – nie ośmieszaj, nie stosuj ironii i daruj sobie cyniczne uwagi (dzieci albo wcale albo bardzo słabo reagują na podteksty, ironia jest traktowana dosłownie, więc jeśli powiecie ironicznie: „Jaki ty jesteś mądry!” zrozumie to opacznie i potraktuje jako dosłowną pochwałę; dzieci nie umieją też śmiać się z samych siebie, zresztą mało kto lubi…) – nie drąż i nie dociekaj zanadto – czasem dziecku chodzi po prostu o to, żeby ktoś ich wysłuchał i zrozumiał; wypytywanie i przeprowadzanie śledztwa prowadzi często do stwierdzenia: „Niepotrzebnie ci mówiłem, ty nic nie rozumiesz” – nie obwiniaj dziecka – jakim nie byłby was sześciolatek urwisem, czasem kłótnie i bitki naprawdę nie są jego winą; dziecko przychodzi do was z problemem, i jeszcze musi się tłumaczyć, że to nie on zawinił… koszmar. – nie praw kazań – im więcej słów z siebie wyrzucasz, tym szybciej dziecko się wyłącza (dotyczy też męża…) – nie dawaj gotowych rozwiązań – a czy ty lubisz słuchać dobrych rad? Chyba nie… reakcją na to jest blokada i chęć zrobienia czegoś dokładnie przeciwnego. Jeśli robicie którąś z tych rzeczy albo może nawet wszystkie razem, przyczyniacie się do tego, że wkrótce wasze dziecko zniechęci się do rozmowy z wami i już nigdy nie przyjdzie z problemem. Każdy z nas ma czasem dyktatorskie zapędy i lubi dawać rady, ale w kontaktach z dzieckiem lepiej się od tego powstrzymać.  Dziecko samo znajdzie rozwiązanie. Wystarczy chwila uwagi, wysłuchanie, prawdziwe rodzicielskie wsparcie. Czasami też, jeśli wasze dziecko daje wyraźne sygnały, że nie ma ochoty na razie rozmawiać, trzeba to uszanować. Dotyczy to szczególnie chłopców, bo wiadomo, że kiedy facet ma problem, lubi zamknąć się w swojej jaskini i przemyśleć temat. Dziewczynki z kolei mają silniejszą potrzebę „wygadania się”. Wiem, czasem ciężko jest wysłuchać nie przerywając, nie wtrącając swoich przysłowiowych trzech groszy. Ale o tym, jak pomóc otworzyć się dziecku odpowiednimi pytaniami oraz jak słuchać, żeby wysłuchać, już innym razem. Post Jak NIE rozwiązywać dziecięcych problemów? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Jak prawidłowo okazywać dziecku uczucia?

Na ile sposobów potrafisz okazać swoim dzieciom miłość? Kilka dni temu zapytałam moją koleżankę.  Znamy się od wielu lat, wielokrotnie miałam okazję obserwować, jaką jest mamą, z jaką troską i miłością opiekuje się swoimi dziećmi. Trochę się więc zdziwiłam kiedy odpowiedziała: „Sprzątam, gotuję, piorę, dbam żeby były odpowiednio ubrane, pracuję żeby zapewnić im  wszystko czego potrzebują”.  Dopiero później podczas rozmowy dochodzi do wniosku, że przecież : przytula, całuje, mówi  „Kocham cię” przy każdej okazji  i to właśnie te gesty bardziej doceniają jej dzieci. Tylko na początku nie pomyślała, że to takie ważne. Wydaje nam się, że miłość do dziecka jest czymś naturalnym. I owszem, miłość tak, ale już okazywanie tej miłości w taki sposób żeby dziecko czuło, że jest kochane, dla wielu rodziców wcale nie jest taką prostą sprawą.  A przecież miłość to podstawa związku między rodzicem i dzieckiem. Zajęcie twórcze, które wymaga ciągłego zaangażowania i starań o to, żeby dziecko faktycznie tę miłość czuło.  Nie chodzi tu o miłość „ za coś”. Za posprzątany pokój, za dobre stopnie w szkole. Chodzi o miłość bezwarunkową, bez względu na wygląd dziecka, jego stan zdrowia, iloraz inteligencji, bez względu na bałagan lub porządek w pokoju. Bezwarunkowa miłość rodziców jest najważniejszą potrzebą emocjonalną dziecka. Tylko taka miłość dana dziecku procentuje w przyszłości. Pomyślmy, co zrobi nastolatek, który w dzieciństwie zaznał od rodziców tylko miłości warunkowej?  Odwdzięczy się tym samym. Poproszony o cokolwiek zareaguje tylko wtedy gdy dostanie coś w zamian. Jesteś w błędzie, jeśli myślisz, że skoro kochasz, to twoje dziecko musi o tym wiedzieć. Dużą wagę przywiązujesz do werbalnych komunikatów przekazywanych dziecku.  „Kocham cię” rzucone na pożegnanie pod drzwiami przedszkolnej sali niepoparte czynami niestety  niewiele znaczy dla kilkulatka. Relacja rodzic-dziecko, podobnie jak związek dwojga dorosłych ludzi wymaga od nas ciągłych starań. Różnica polega na tym, że w przypadku tego pierwszego  nieustanne i szybko zachodzące w dziecku zmiany potrafią mocno zaskoczyć.  Rodzic, który nie potrafi lub nie chce ich zaakceptować nie będzie w stanie okazywać dziecku  miłości w  jasny i zrozumiały sposób,  czyli  w języku, który  dziecko rozumie. Jak więc okazywać dziecku miłość?  Według autora książki Sztuka zrozumienia – czyli jak naprawdę kochać swoje dziecko okazywanie miłości dzieciom możemy ograniczyć do czterech sposobów: kontaktu wzrokowego, kontaktu fizycznego, skupionej na dziecku uwagi i opartej na miłości dyscyplinie. Z kontaktem wzrokowym, problem polega na tym, że najczęściej nawiązujemy go, kiedy strofujemy dziecko. Zapominamy lub zwyczajnie nie wiemy,  że poprzez kontakt wzrokowy okazujemy wiele rodzajów uczuć i  najczęściej posługujemy się nim w zły sposób. Owszem, możemy okazać  miłość, ale też złość, nienawiść, agresję, pogardę. Dziecko, które przez kontakt wzrokowy odbiera głównie lub tylko negatywne emocje, nie może i nie czuje się kochane.  Kontakt wzrokowy rodzica z dzieckiem powinien być pozytywny i pełen miłości  tak często jak to tylko możliwe. Kontakt fizyczny ma na celu zaspokoić potrzebę bliskości dziecka z rodzicem ( a nie na odwrót). Przytulanie, całowanie, głaskanie i wszelkie zabawy z udziałem dotyku mają doskonały wpływ na rozwój małego człowieka. Nie wszyscy wiedzą ( a właściwie większość rodziców nie ma pojęcia), że dziecko przychodzi na świat wyposażone w większą liczbę neuronów w mózgu niż ma ich osoba dorosła. „Dotyk” jest odpowiedzialny za wytworzenie połączeń między tymi neuronami. A to liczba wytworzonych połączeń, nie liczna samych neuronów, ma wpływ na inteligencję każdego z nas. Badania dowodzą, że małe dzieci często przytulane, całowane, noszone na rękach, rozwijają się lepiej i są zdrowsze emocjonalnie niż dzieci pozbawione kontaktu fizycznego z rodzicem…   ale czy to dla kogoś jest niespodzianką? Skupienie na dziecku uwagi wydaje się w dzisiejszym świecie być najtrudniejszym do spełniania sposobem okazania miłości. Ciągle się spieszymy, jesteśmy zapracowani i coraz bardziej zestresowani. Nie potrafimy lub też nie chcemy nawet na chwilę zapomnieć o  świecie zewnętrznym na tyle, żeby skupić się na układaniu klocków czy lepieniu zwierzątek z plasteliny. A warto, bo rodzic ciekawy dziecięcego świata to dokładnie taki rodzic jakiego każde dziecko potrzebuje. Nawet jeśli ten wspólnie spędzony czas jest mocno okrojony… Dyscyplina częściej kojarzy nam się z karaniem niż okazywaniem miłości. To błąd, bo dziecko, które czuje się kochane i akceptowane, bardziej identyfikuje się z rodzicami a tym samym chętniej podąża za ich radami i wskazówkami. Jednak miłość i bezwarunkowa akceptacja, pozbawione rozsądnych wymagań  ze strony rodzica też nie przyniosą niczego dobrego.  Dbanie o prawidłowe relacje rodzica z dzieckiem, okazywanie miłości, wspólne spędzanie czasu, to prawie inwestycja… inwestycja w spokojną przyszłość. Wszystko dlatego, że dziecko, którego potrzeba bycia kochanym jest zaspokojona, nie czuje potrzeby żeby zwracać na siebie uwagę rodzica, nie czuje potrzeby by źle się zachowywać. Daleka jestem od ślepego podążania za  radami i teoriami przedstawionymi w poradnikach,  jednak czytam  i zdarza mi się korzystać ze zdobytej wiedzy. Jak to napisała pod jednym z postów moja czytelniczka: może warto skorzystać z wiedzy psychologicznej, pedagogicznej. Nikt nie mówi, że my rodzice musimy być idealni, ale możemy być bardziej świadomi. Post Jak prawidłowo okazywać dziecku uczucia? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Sprawdzone sposoby na stres

Na co dzień jestem osobą raczej spokojną (z naciskiem na „raczej”). Jak bardzo niektórzy z Was nie uważaliby mnie za chodzący ideał, uwierzcie: mam czasem chwile, kiedy para bucha mi spod peruki (tak tak, dostałam raz mailem zapytanie, czy to moje prawdziwe włosy…), ciśnienie mam wysokie jak to panujące w komorze hiperbarycznej a ręce trzęsą się jak osika. Powodów jest wiele: a to ulubiona hejterka Zosia znów zaatakowała, a to znalazłam przeterminowany i pleśniejący serek w lodówce, którego na pewno sama tam nie zostawiłam, a to ulubiona biała bluzka nagle pod wpływem wrzuconego do pralki przez Lenkę psiaka stała się piękno-bura… I nie oszukujcie: macie tak samo. Staram się jednak nie wybuchać przy dziecku czy innych domownikach, ale nie ukrywam, że nie jest to czasem łatwe. Mam jednak swoje sposoby, żeby radzić sobie z chwilami pt. „Wyjdę z siebie i stanę obok”. Może któreś z nich pomogą i Wam obniżyć nieco temperaturę wrzenia swojego wkurzenia jeśli już ono się pojawi. Oto one: 1. Ruch Wiecie, że lubię wszelkiego rodzaju ćwiczenia fizyczne. Jak każda mama, nie mam na nie zbyt wiele czasu. Ale w chwili, gdy zaczyna we mnie zbierać się napięcie, dobrze działają ćwiczenia oddechowe  i rozciągające. Ale niestety nie pomogą, jeżeli na czole pojawia się dobrze znana mojemu mężowi pulsująca żyłka (przez większość dni w roku ukryta pod grzywką). Wtedy ostatnią deską ratunku jest tylko Cindy Crawford. Płyta z jej ćwiczeniami jest już tak zniszczona, że przypomina bardziej gramofonową niż DVD. Nie przekonujcie mnie, że Cindy ma już 48 lat i ma prawo do wcześniejszej emerytury. Nikt nie potrafi dać takiego wycisku jak ona; ma też przewagę w tym, że jej programy ćwiczeniowe składają się ćwiczeń, a nie z gadania o ćwiczeniach i o swojej uduchowionej osobie jak zdarza się to modnym instruktorkom. Człowiek jest trochę jak pies: ten w chwilach stresu stroszy sierść na karku, a my napinamy obręcz barkową. Dlatego ćwicząc zwróćmy większą uwagę na ten obszar naszego znerwicowanego ciała. 2. Sauna Ma tę wadę, że nie wszyscy mają ją pod ręką. Ja akurat mam to szczęście, że wystarczy, że zejdę do piwnicy i… Żart oczywiście! Jak większość ludzi korzystam z sauny przy okolicznych basenach. Nie będę was przekonywać o jej zdrowotnych zaletach, bo internety aż o tym huczą. Skandynawowie, a szczególnie Finowie uczynili z niej swój sposób na życie, a żyją średnio 5 lat dłużej niż Polacy. W saunie odpływają wszelkie stresy; dzieje się to nie tylko dzięki ciepłu (albo gorącu, w zależności od rodzaju), ale też dzięki atmosferze wyciszenia, przyciemnionym światłom, czasem relaksującej muzyce (Tybetańskie rytmy królują) albo aromatycznym olejkom. Ale uwaga: będzie Was kosztowało bardzo dużo czasu, żeby znaleźć saunę idealną. Większość tych testowanych przeze mnie miała wielką wadę: były zawsze pełne ludzi. I nie wiadomo dlaczego, niby wszyscy przychodzą się do sauny zrelaksować i wyciszyć, a bez przerwy, nieznośnie głośno i zazwyczaj mało cenzuralnie GADAJĄ. Gadają o pracy, która przecież do sauny ich przywiodła (praca to stresy), o dzieciach (dzieci to stresy) i samochodach (w zimie samochody to stresy). Dlaczego ludzie przynoszą do sauny stresy i zamiast się ich pozbywać wraz z potem tylko się w tych stresach utwierdzają? Pojęcia nie mam… Z tych powodów sauna czasem zamiast wyciszyć wkurza jeszcze bardziej. 3. „Szczotka, pasta, kubek, ciepła woda, tak się zaczyna wielka przygoda…” Nie, nie namawiam do szorowania zębów zawsze, kiedy wnerwi was mąż albo szef. Chociaż byłoby to z pożytkiem dla waszej urody i uszczęśliwiło obu tych panów…Chodzi oczywiście o moje ulubione zajęcie po 22 czyli… sprzątanie. Jak wspaniale zanurzyć wściekłe dłonie w wiadrze wody z octem i zaciągnąć się jego aromatem! Jak cudownie wyobrażać sobie twarz winowajcy w postaci wyciskanej właśnie ścierki! Jakie to świetne uczucie, kiedy wraz ze zmywanym z podłogi przylepionym masłem orzechowym zmywamy z siebie złość! A kiedy wylewamy brudną wodę do toalety, już nic nie pozostaje z tych niemiłych uczuć. A jeżeli jeszcze coś pozostaje, zawsze można umyć też toaletę. 4. Mniam nr 1. – gotowanie. Jednak pod pewnym warunkiem: musisz być sama w domu. Próby wyładowania złości na cieście, kiedy pod nogami kręci się mały sprawca twojej złości tylko pogorszą sytuację. Mogą też pogorszyć stan twojego blatu, bo jeśli producent wmawia wam, że nie da się wbić noża w konglomerat, zapraszam do kuchni w moim starym mieszkaniu. Zatem zasada jest taka: wyganiamy dziecko z mężem na spacer i zakupy (koniecznie w dużym hipermarkecie – to wkurzy męża, przez co tobie zrobi się lepiej i zmęczy dziecko, przez co pójdzie wcześniej spać), a my sypiemy, dolewamy, ugniatamy, kroimy, siekamy i pieczemy. Polecam: pizzę, bo przy wyrabianiu ciasta zmachamy się jak Pudzian przy martwym ciągu, placki ziemniaczane tarte na ręcznej tarce oraz tłuczenie kotletów ze schabu grubości dwóch palców. Tylko uwaga na palce. 5. Mniam nr 2. – jedzenie. Zasada taka sama – musisz być sama w domu. No chyba że męża nie wzrusza twoja twarz umazana masłem orzechowym, poklejone dżemem włosy i resztki orzechów między zębami. Najlepiej też, żeby nie trzymać zbyt wielu przekąsek w domu – jeśli będziemy musiały biec do sklepu jest duża szansa, że zawrócimy w połowie drogi bo stres minie tylko dzięki biegowi. Pamiętajmy, żeby zatrzeć ślady naszego obżarstwa – dla niepoznaki brudzimy kilka talerzy i filiżanek wmawiając, że byli goście i wymietli całą lodówkę. Po takim obżarstwie człowiek ma tak wielkie poczucie winy, że zapomina o tym, co go wkurzyło. Najgorszy wróg, który doprowadził nas do nerwicy (czyli zwyczajowo mąż) okaże się największym przyjacielem, bo na pewno powie, że wcale nie jesteśmy grube. 6. Podrap się! Nie, wcale nie po… głowie. Było parę chwil, gdy złapał mnie przysłowiowy nerw, a ja nie mogłam wyjść z domu, nie było pod ręką produktów na pizzę, a podłogi były tak czyste, że można było z nich jeść. Wtedy pomaga coś, co ściągnęłam od Rzymian – kąpiel! W takich chwilach zachowuję się jak małpa w kąpieli z wiersza Fredry: „dalej kurki kręcić żwawo, w lewo, w prawo, z dołu, z góry, aż się ukrop puścił z rury…”. Konieczne jest jednak posiadanie najbardziej szorstkiej, drapiącej i zdzierającej skórę gąbki. Ścieramy martwy naskórek i żywe wkurzenie. Jeśli to nie pomaga, sięgamy po peeling – ot, chociażby taki KLIK .A jeśli i to zawiedzie, i złość zamiast zmaleć wzrosła, pozostaje tylko ostatnia drapiąca deska ratunku – szorstki, niegolony, tygodniowy, ostry jak papier ścierny zarost męża. Jak skończy się takie przytulanie do jego policzka to już zależy tylko od nas, ale i ten sposób polecam. Działa! Post Sprawdzone sposoby na stres pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Książki o wychowaniu dzieci, które warto przeczytać

Wiem, wiem – już trochę przynudzam z tym czytaniem. Ale jeśli myślicie, że przestanę kiedyś nudzić w tym temacie, to się mylicie. Czytanie ubogaca, o czym napiszę szerzej wkrótce. Czasem zdarza mi się polecić wam jakąś ciekawą pozycję, często na waszą prośbę. Tym razem obrałam sobie na cel książki dotyczące szeroko pojętej tematyki wychowania. Są to pozycje, które w jakiś sposób mnie inspirują, czego efektem są wpisy na blogu. Miłej lektury o… lekturach. Jak wychować szczęśliwe dziecko? John Medina. Choć tytuł trochę niefortunny (angielski brzmi Brain rules for baby), to sama treść jest absolutnie rewolucyjna. Jest to kopalnia wiedzy o wychowaniu, szczęściu, inteligencji waszego dziecka. Nie liczcie, że podadzą wam jak w kulinarnym przepisie, ile czego dodać, żeby ulepić pyszniutkie, pachnące, mięciutkie… dziecko. Ale na pewno naukowe dane, które tutaj podane są w anegdotycznej formie przekonają was, że wcale nie potrzeba tak wiele pracy, wyrzeczeń i sił żeby wasze dziecko było szczęśliwym człowiekiem. Znalazłam tu wiele cennych i inspirujących informacji, a także faktów, o których nie miałam pojęcia. John Medina to niby neurobiolog, ale pisze tak zabawnie i z werwą, że podejrzewałam go o podrobienie dyplomów z uczelni. Do czasu, aż po zamknięciu książki nie wygooglowałam tego pana. I okazuje się, że amerykańscy naukowcy różnią się od rodzimych czymś, co towarzyszy i mnie na co dzień: poczuciem humoru. Czego i wam serdecznie życzę. Jak wychować dziecko, psa, kota i… faceta. Dorota Sumińska, Dorota Krzywicka, rozmawia Irena A. Stanisławska. Z tych samych powodów, co Johna Medinę, pokochałam swojego czasu panią psycholog Dorotę Krzywicką. Kupiłam tę książkę o banalnym tytule głównie ze względu na nią. Trochę też dlatego, że swojego czasu kolekcjonowałam wszystko ze słowem „dziecko” w tytule. Tak wartkiej rozmowy nie czytałam jeszcze jak żyję, a dodatkowo dotyczy tematu, który jest mi szczególnie bliski. Mówię tu oczywiście nie o psach, kotach i facetach (których jeśli nie lubię, to przynajmniej toleruję), ale o wychowaniu dzieci. Nie szukałam tutaj żadnych rad, ale znalazłam ich bardzo wiele: zarówno w kwestii przekarmiania dzieci (które jest dla mnie tematem newralgicznym), ich snu, mojego wolnego czasu oraz naszej – rodziców – ignorancji w kwestii wychowania dzieci (wszystko to wkrótce na blogu). Co więcej, po przeczytaniu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że człowiek jednak tak bardzo nie różni się od zwierząt, które udomowił. Jeśli przy książce płaczę, to znaczy, że jest ona dobra. Płaczę oczywiście ze śmiechu. Płaczcie i wy! Najszczęśliwszy śpioch w okolicy, Harvey Karp To szczęście jest chyba dla Amerykanów znaczące… A ponieważ i dla mnie jest, sięgnęłam po tę książkę. Niestety, zrobiłam to trochę za późno, bo okazało się, że gdybym miała ją przy sobie na początku naszej wspólnej przygody z Lenką, oszczędziłabym sobie wielu problemów. Ale było minęło…  Jeśli zatem jesteście mamami dopiero co urodzonego maleństwa albo przygotowujecie się do macierzyństwa, polecam zaopatrzyć się w ten poradnik. Bo nie da się ukryć, że to poradnik – podane recepty w punktach, ściągawki i częste gry w „prawda/fałsz” sprawiają, że łatwo w tej książce odnaleźć to, czego potrzebujemy. Jest tutaj też rozdział o poprawianiu jakości snu dzieci nieco większych, bo jeśli matka-dżokej  mówi wam, że ich trzylatek śpi bez przerwy 12 godzin i nigdy się nie moczy, to nie wierzcie jej i zmieńcie kontakt w telefonie na „Pinokio”. Dzieci z reguły przed snem marudzą, szaleją, brykają; w jego trakcie budzą się, sikają i płaczą, czasem chrapią, chodzą i gadają. Jeśli chcecie choć trochę to unormować, odsyłam do książki. Na pewno przy niej nie zaśniecie, co więcej, zapewni wam bezsenną, zaczytaną noc. Początki. Jak 9 miesięcy w łonie matki wpływa na resztę naszego życia. Annie Murphy Paul. Kolejna książka, o której dowiedziałam się nieco za późno i kolejna książka popularnonaukowa. Ale nie bójcie się tego słowa – wiecie, że dla mnie wyznacznikiem dobrej książki jest lekki, swobodny styl, więc i tutaj znajdziecie to, co lubicie najbardziej. Jest więc rzetelna informacja, ale i historyjki z życia matki, są ciekawe rozmowy i autoironiczne komentarze. A przede wszystkim to prawdziwe kompendium dotyczące tematyki ciąży. Jeśli zatem chcecie wiedzieć, co naprawdę wpływa na rozwój dziecka, na jego temperament i usposobienie, a co jest tylko wymysłem internetowych forów, przeczytajcie tę książkę. Dzięki niej dotarło do mnie, jakie spustoszenie może siać BPA i paradoksalnie niewinny, spotykany na każdym kroku stres. Ponieważ nie przeczytałam tej książki w ciąży, to żyłam w błogiej nieświadomości, a dzięki temu… bez stresu. Jeśli więc wolicie wiedzieć, a nie chować głowę w piasek w nadziei, że „jakoś to będzie”, zachęcam. Książka ma wielką wadę: jeśli zaczniecie, nie będziecie mogły się oderwać. Jak mówić żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać żeby dzieci do nas mówiły Adele Faber, Elaine Mazlish Autorki nazywają tę książkę osobistym poradnikiem – oprócz tekstu znajdziemy tutaj mnóstwo ćwiczeń, które można wykonywać samemu albo z partnerem. Wszystko po to, żeby dowiedzieć się, że diabeł nie jest wcale taki straszny, jak go malują (mowa oczywiście o naszych dzieciach). Ma tę zaletę, że nie sposób przeczytać i zapomnieć; trzeba bez przerwy do niej wracać, dokształcać się, przeglądać, kartkować, przypominać. Jeśli znudzi nas tekst, autorki zaoferowały nam również porady w formie rysunkowej, może nie tak śmieszne jak przygody Tytusa, Romka i Atomka, ale które na pewno nas rozbawią. Problemów rodzicielskich jest dużo i wraz ze wzrostem dziecka rosną i one. Ta książka pokazuje, jak dogadać się z tym małym, dużym i największym – czyli z kilkulatkiem, nastolatkiem i własnym partnerem. Jego też przecież traktujemy czasem jak dziecko… Wychowanie przez czytanie. Irena Koźmińska, Elżbieta Olszewska. Czy jest w tym kraju ktoś, kto nie zna akcji „Cała Polska czyta dzieciom”? Polecam wam zatem książkę autorek i propagatorek całej tej akcji. Ponieważ ja czytać uwielbiam i – jak to mawiano dawniej – czytam pasjami, przeczytałam tę książkę o… czytaniu. Może nie jest to lektura do poduszki, ale za to rzetelna, profesjonalna publikacja, która na pewno utwierdzi was w przekonaniu, że dobrze robicie czytając swoim maluchom. Bo czytacie, prawda? Znajdziecie tutaj też cenne porady, jak dobierać książki w zależności od wieku, żeby nie podsuwać 8 latkowi Draculi, jak zrobiła to moja bibliotekarka (do dzisiaj czosnek dodaję nawet do kisielu, a na widok nietoperza zakrywam szyję szalikiem). Post Książki o wychowaniu dzieci, które warto przeczytać pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Jak nauczyć dziecko jeść przy stole?

Lady Gugu

Jak nauczyć dziecko jeść przy stole?

Lady Gugu

10 głupich pytań bezdzietnych i 10 jeszcze głupszych odpowiedzi zmęczonej matki

Macie bezdzietnych znajomych? Ja coraz mniej… Niektórzy stają się dzietni, a ci, co się nie stają, wkrótce pewnie całkiem ode mnie odejdą…Smutne, ale staje się mniej smutne, kiedy przypominamy sobie, jak ostatnim razem usłyszałam pytanie „Czemu jesteś taka zmęczona skoro cały dzień siedzisz z dzieckiem w domu?”. Poniżej kilka podobnie głupich pytań i baaaardzo złośliwych odpowiedzi baaaardzo zmęczonej matki. Wszystkie z tych pytań ktoś kiedyś zadał mnie lub moim znajomym; gdyśmy miały wtedy tyle polotu, co teraz… 1. „No to kiedy się zobaczymy? W ogóle nie masz dla mnie czasu. Mam ci tyle do opowiadania…”. Nie tylko dla ciebie nie mam czasu. Nie mam czasu też dla mojej maszynki do golenia, pumeksu i pensety, ale dzięki temu mogę zagrać Chewbaccę w nowym „Star Wars”. Nie mam czasu dla wielu przyjaciół, w tym i ciebie, a ponieważ inni się nie skarżą, a ty tak, to od dziś przestajesz nim być. Poza tym twoje opowieści o kłopotach z brakiem czasu jakoś mnie nie tyle bawią, co wkurzają. Też mam ci dużo do opowiadania – o, ostatnio Biedronka wydała świąteczną wersję swoich pieluch, z pingwinkiem, wiesz? Chciałam ci wziąć, ale nie było w twoim rozmiarze. 2. „No to co że karmisz piersią, nie możesz wyjść na imprezę? Babcia nie może zostać na noc?”. Cóż, wprawdzie moja mama długo karmiła piersią ale nie sądzę, żeby miała jeszcze jakieś mleko. Fakt, mała świetnie trafia butelką do buzi, a raczej w buzię – moją. Jak chcesz, to sprawdź. 3. „Nie masz worka w koszu na śmieci. Załóż, bo nie mam gdzie wyrzucić ogryzka. Jak to, worków nie masz? To gdzie mam wyrzucić ogryzek?” No nie mam worka, ale gdybym miała, na pewno założyłabym ci teraz na głowę! Tak się składa, że mam w domu trzy rodzaje wody morskiej w sprayu, gaziki w dwóch rozmiarach i wiele innych przydatnych rzeczy, na przykład spirytus 90% … Nie, nie dam ci golnąć, to do przemywania pępka. Co do ogryzka, to mam pomysł: zjedz go sobie, i najlepiej, żeby stanął ci w gardle. 4. „Jak to musisz kończyć? Dziecko masz rozebrane bo ma się kąpać? Poczekaj, 10 minut go nie zbawi!”. No, niby nie zbawi, ale może zbawić mnie od złego. W 10 minut dziecko goniące bez pieluchy może: zrobić kupę na dywan, sprawdzić, co to takiego, rozetrzeć i tymi rączkami opieczętować połowę mojej kanapy, tej samej, na której zwykle siadasz. Skąd wiem? Ostatnio tak się stało, jak poprosiłeś mnie o te 10 minut; a co, nie czułeś jak dwa dni później u mnie siedziałeś? 5. „Co się z tobą dzieje? Zmieniłaś się ostatnio, nie potrafisz się wyluzować?” Co ty, nigdy nie byłam tak luźna, jak teraz , o, patrz! (tutaj pokazujemy sflaczały brzuch). Masz rację, zmieniłam się, ty za to od 20 lat jesteś tak samo niedojrzałym nastolatkiem, który nadal marzy o zostaniu pilotem. Ja pilotem jestem codziennie, kiedy puszczam dziecku samolocik z papieru. 6. „Już idziesz? No to sobie pogadaliśmy!” Jak już? Minęła godzina! W tym czasie w domu zdążyłabym wyprać, rozwiesić, ugotować, zjeść, umyć gary i podłogi. Wszystko to w czasie, kiedy dziecko ma swoją pierwszą drzemkę. Tymczasem siedzę tu z Tobą, i niby słucham, jak to eksplorujesz nowootwarte knajpy, ale jednocześnie patrzę na ciebie i zastanawiam się, jak wyglądałbyś z papką z marchewki na koszuli. 7. „Co u Ciebie?”. Czekaj, muszę pomyśleć… Nie wiem, od czego zacząć…Aaa, nie da rady streścić w pięć minut, tyle się dzieje. To nie na telefon. Muszę kończyć, bo tyle się dzieje. No to cześć. 8. „Gdzie spędziłaś urlop? Gdzie idziesz na Sylwestra?” No, byłam przecież na urlopie w Egipcie, nie pamiętasz? Razem byliśmy! Jak to kiedy? No 3 lata temu! Aha, urlop w TYM roku? Ja nie byłam, ale wyjechaliśmy na dwa dni pod miasto. Było super…superkrótko. Na Sylwestra to sobie mogę pójść, ale do kina. Na Sylwestra Stallone. 9. „Jeszcze karmisz? Przecież dziecko ma już rok! Przecież to już sama woda!” Widzę, że doskonale znasz się kobiecym mleku. Czy to dlatego, że za każdym razem dolewam ci je do kawy, kiedy wpadasz? Jak dobrze, że tak świetnie znasz się na wodzie – nic innego od dzisiaj ode mnie do picia nie dostaniesz. 10. „No to kiedy wracasz do pracy?” Cóż, w domu faktycznie się nie napracuję. Podobno przygotowują ustawę, żeby płacić matkom wychowującym dzieci i mają wyrównywać od urodzenia. Więc jeśli pomnożę sobie moje 14 godzin pracy dziennej przez 10 zł oraz półtora roku, jakie siedzę, tfu, leżę w domu, to wychodzi niezła sumka. Co, idziesz już? Aha, idziesz starać się o dziecko. No to powodzenia. Za pomoc w pisaniu tego tekstu dziękuję moim (umęczonym) dzietnym i ( mniej umęczonym) bezdzietnym koleżankom. Jeśli macie ochotę dodać coś od siebie, nie krępujcie się… piszcie w komentarzach. Post 10 głupich pytań bezdzietnych i 10 jeszcze głupszych odpowiedzi zmęczonej matki pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Jak uczyć dziecko języka obcego w domu?

Lady Gugu

Jak uczyć dziecko języka obcego w domu?

Lady Gugu

Jak prawidłowo chwalić dziecko ?

„Bywa często zwiedzionym, kto lubi być chwalonym…” Mam pewną znajomą. Cóż, może już teraz napiszę, że miałam, bo pewnie to przeczyta i obrazi się na wieki, ale co tam, raz się żyje a mnie potrzebny przykład. Zatem owa znajoma chodziła za mną do wszystkich możliwych szkół. Wbrew pozorom nie było ich znowu tak wiele – ot, podstawowa i średnia (tak tak, wtedy nie było jeszcze gimnazjum…). Otóż znajoma, nazwijmy ją Edzia, w podstawówce była klasycznym orłem. Wszystkowiedząca, inteligentna i wygadana, czarowała nauczycieli, w nas wzbudzając podziw i zazdrość. W liceum Edzia jakby przygasła. Już nie brylowała, z nauką miała spore problemy, wycofana ledwo dotrwała do matury. Wtedy nie zastanawiałam się nad tym, dlaczego z klasowego orła przemieniła się we wróbla. Wiedziałam, że w domu nie ma żadnych problemów, bo dzieciństwo miała sielskie-anielskie. Ostatnio jednak poczytałam trochę mądrych książek i otworzyło mi się kilka klapek. Pamięć przywołała obrazy, jak to mama Edzi przy każdej możliwej okazji chwaliła córkę i wynosiła jej mądrość i inteligencję pod niebiosa. Działo się tak do czasu, dopóki Edzia nie zaczęła nagle tracić intelektualnej formy. Jaki związek mogła mieć irytująca wtedy postawa matki Edzi z jej postępami w nauce i degradacją z klasowego prymusa? Otóż naukowcy twierdzą, że kolosalny. Okazuje się, że matka Edzi zafundowała córce dość dobry start, ale nie potrafiła zapewnić spokojnego lotu. W rezultacie lądowanie okazało się twarde. Matka Edzi, powtarzając na każdym kroku córce, jaka to ona mądra i rozumna, popełniła kardynalny błąd, który przez psychologów wychowania bywa nazywanym nastawieniem statycznym. Nie ma bowiem nic gorszego, niż powtarzać dziecku, że wcale nie musi się starać, bo przecież urodziło się i pozostanie na wieki mądrym. I rzeczywiście: takie nazywane geniuszem dziecko w pierwszych latach nauki faktycznie nie będzie miało z nią problemów, bo podkładów wrodzonej inteligencji i sprytu starczy na te początkowe zadania, które są dosyć proste. Im głębiej w las tym jednak ciemniej. Kiedy pojawią się bardziej złożone zagadnienia, okaże się, że dziecko nie jest w stanie im sprostać. Dlaczego? A dlatego, że nikt nigdy nie mówił mu, że powinno się starać, że same próby, wysiłek i ćwiczenia są równie ważne, co ich efekt. A nawet – jak twierdzą mądre głowy – ważniejsze. Rodzice dostrzegając w dziecku jakieś nadmierne pokłady wrodzonej madrości i utwierdzające w niej swoje dziecko, sprawiają, że wysiłek i starania nie są dla dziecka wartością. A to błąd – wrodzone talenty i zdolności to tylko mały procent składowych sukcesu. Wiedzą o tym doskonale sportowcy – gdyby bazowali tylko na swoich wrodzonych predyspozycjach, ich sukces trwałby jeden sezon, na tyle bowiem starczyłoby im kondycji. Jeśli dziecku ciagle powtarzamy, jakie jest bystre, każde niepowodzenie potraktuje jako życiową porażkę, zamiast wytrwale dążyć do naprawienia błędu schowa się w sobie i będzie bało podejmować jakiekolwiek próby. Jak pokazują badania, takie dzieci nie mają też takiej wiedzy, jak ich wytrwali i pilni rówieśnicy, bo zamiast przyswajać sobie wiedzę, nastawieni byli na szukanie pochwał i sprawianie wrażenia geniusza. Ach, jak chciałabym usłyszeć, że jestem mądra! Nawet ostatnio mi się to udało tutaj w komentarzu;) Lepiej jednak chwalić dziecko za wysiłek i starania, niż szufladkować i podkreślać, jakim jest zdolniachą. Takie nastawienie naukowcy nazywają nastawieniem dynamicznym.  To dzięki takiemu wychowaniu dziecko nie boi się próbować, nawet, jeśli napotyka na swojej drodze przeszkody. Słowa: „Musiałeś się napracować, widzę że bardzo się starałeś, ile wysiłku w to musiałeś włożyć” potrafią czynić cuda. Podobno dzieci chwalone za wysiłek a nie za inteligencję uzyskują w dłuższej perspektywie o wiele lepsze wyniki w szkole i w nauce. Chwalcie zatem nawet, jeśli efekt tych starań jest raczej marny. Biedna Edzia pewnie uniknęłaby kłopotów w liceum, gdyby nie była przeświadczona o swoim geniuszu, który okazał się tylko fatamorganą… Niektórzy zapytają: a po co w ogóle chwalić dziecko? Ma być grzeczne i dobrze się uczyć; jeśli to robi, to po co chwalić? Źle, źle, bardzo źle… Chwalenie w dzieciństwie buduje pewność siebie. Jak silny będzie człowiek, któremu ciągle wytykano błędy i niedociągnięcia, a w najlepszym razie traktowano jego grzeczne zachowanie i dobre stopnie jako normę? Bo dla wielu rodziców to, że dziecko posprzątało swój pokój lub czytało przez godzinę książkę jest normalne. Nie widzą w tym nic, za co należy się pochwała. Czasem dzieci to wyczuwają; nie zdarzyło wam się, że przyszło do was i same domagało się miłych słów albo samo głaskało się po głowie mówiąc: „Powiedz mamo, jak ładnie się umyłem sam/ubrałem/napisałem zadanie”. Trochę to smutne, bo to rolą rodzica jest dostrzeżenie, jak bardzo nasze dziecko się stara. Jeśli się stara, bo jeśli nie, to już nasze zadanie, żeby starać się zaczęło… Mam kontakt z wieloma rodzicami, sporo czytam, także blogów, forów… I wiecie co? Odnoszę wrażenie, że Polska to kraj wychowawczych malkontetów. Jak często słyszę, że wprawdzie dziecko ładnie pisze, ale kiepsko liczy. Że może i jest spokojne „w gościach”, ale za to wczoraj zachowywało się okropnie. Nadmierne wytykanie wad i podkreślanie niedociągnięć jest na porządku dziennym. Skupiamy się na błędach a nie potrafimy dostrzec, jak bardzo dziecko stara się, by zasłużyć na choćby małą pochwałę. Nie mówię, że nie dostrzegamy we własnych dzieciach plusów i zalet, ale dlaczego w takim razie o nich głośno nie mówimy? Jeśli już, to po cichu, do męża, babci, przyjaciółki; po cichu, bo boimy się, że dziecko się za bardzo rozbestwi. Nie słyszałam chyba gorszej bzdury! Faktycznie może się tak stać, jeśli w kółko będziemy dziecku powtarzać, jakie to jest super i wyjątkowe. Dlatego tak ważne jest, żeby skupiać się na wysiłku, ale też…nie przesadzać! Dzieci – jak wiecie – są miernikiem fałszu w waszym głosie. W sekundę wyczują nieszczerą euforię na widok obrazka, które miało przedstawiać mamę a wygląda jak osławiona przeróbka obrazu Chrystusa Ecce Homo… Dlatego doceniajmy detale i opisujmy je szczegółowo. Opisowa ocena pomaga czasem wybrnąć z opresji, a i dla dziecka jest o wiele więcj warta, niż zwyczajowe „piękne, ładne, wspaniałe”, które w zasadzie nie niosą żadnej treści. Czy to aż tak wiele kosztuje? Może i kosztuje, ale jeśli chcemy, żeby nasze dziecko podejmowało wysiłki, i my również musimy je podjąć… Post Jak prawidłowo chwalić dziecko ? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Jak zapakować świąteczne prezenty?

Lady Gugu

Jak zapakować świąteczne prezenty?

Lady Gugu

„Jednego serca, tak mało, tak mało”

Zuzia. Słyszy na razie niewiele więcej, niż bicie serca swojej mamy. Ostatnio bije ono jakby coraz szybciej, pędzi na złamanie karku i zwalnia po to, żeby za chwilę znowu pogalopować. Przez 20 tygodni było jednak inaczej – spokój i pewność, że wszystko idzie zgodnie z planem pozwalały sercu na bicie spokojne i miarowe. Potem wszystko się zmieniło – świat runął jak domek z kart, jakby ktoś pchnął go jednym palcem. Wystarczyło kilka minut, tyle, ile trwa badanie USG, żeby serce mamy roztrzepotało się na dobre. W jednej chwili uświadomiła sobie, że bez tego serca nie dałoby się żyć, odetchnąć, uśmiechnąć się, zapłakać, skoczyć, płynąć, pobiec. Uświadomiła sobie to w jednej sekundzie, w tej samej, w której dowiedziała się, że jej 20-tygodniowa córka ma tylko połowę serduszka… Zuzia w brzuchu mamy żyje już tak prawie 30 tygodni. Rozwija się, rośnie, ma dwie rączki i nóżki, po pięć palców na każdej z nich. Nie wie, że w jej piersi trzepoce motyl tylko o jednym skrzydle. Ale i ten motyl może żyć o wiele dłużej, niż żyją motyle. Jest to możliwe, tylko potrzeba jeszcze więcej siły niż mają jej i tak niesamowicie silni rodzice. Ratunek jest blisko, w zasadzie na wyciągnięcie ręki, bo tuż za naszą zachodnią granicą. W rzeczywistości jest to jednak ogromna przepaść. Czasu jest coraz mniej – zostało niecałe dwa miesiące by zasypać przepaść i ruszyć w drogę po nowe życie dla Zuzi. Operacja na jej serduszku, które dostanie swoją drugą połówkę, możliwa jest do wykonania tylko tuż po porodzie, a ten wyznaczono na 10 lutego. Jest to wszystko możliwe i wiem, że im się uda, bo mają ogromne wsparcie znajomych, przyjaciół, rodziny. Tylko dzięki nim udało się zajść tak daleko. Jednak zegar tyka, a Dziecko Z Połówką Serca nie może czekać. Pomyślcie, jak silne i odważne będzie jej kobiece serce, jeśli sama połówka ma tak ogromną wolę życia. Możemy wszyscy się o tym przekonać za kilkanaście lat, potrzeba tylko pieniędzy – rzecz prozaiczna, ale rodzice wyczerpali już wszystkie swoje możliwości. Znam tych ludzi i wierzcie – są dokładnie tacy sami jak ja i wy. A różni ich to, że ich dziecko ma tylko połowę serca. Popatrzcie na swoje dziecko i pomyślcie: jakby to było, gdyby istniała tylko jego połowa? Albo gdyby…nie istniało wcale. Piszę te słowa, bo wiem, że jeżeli będziecie mogli to pomożecie. Bo pomożecie, prawda?.. Post „Jednego serca, tak mało, tak mało” pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.