Lady Gugu

Wigilijne opowieści

Uwierzcie: nie zawsze byłam z zawodu perfekcyjną mamą. Jak większość z nas, miałam i ja swoje studenckie czasy. Zdarzyło się tak, że miałam okazję popracować w najbardziej pogardzanym zawodzie w Polsce. Mowa tu nie o pracowniku miejskiego przedsiębiorstwa oczyszczania miasta, ale niewdzięcznej, słabo płatnej i ciężkiej pracy sklepowego sprzedawcy. Przez pewien czas bardzo to lubiłam, do czasu jednak. Kiedyś bowiem nadeszły święta Bożego Narodzenia, a ja prawie nie zauważyłam, że minęły. Byłam tak piekielnie zmęczona i oszołomiona, że marzyłam tylko, żeby przespać ten czas. Powodem nie były dźwięki dzwoneczków, dobiegające ze wszystkich sklepowych głośników ani setki, tysiące, miliony takich samych sweterków w Rudolfy, bałwanki i mikołaje ze świątecznej dostawy. O rozstrój nerwowy przysporzyli mnie ci, co zazwyczaj uprzejmie dziękowali i prawili miłe słówka, a którzy przed świętami przeistaczali się w zionących ogniem Bazyliszków –klienci. Dziś trauma minęła i święta Bożego Narodzenia to dni, na które czekam cały rok. Ale wtedy pojawiło się we mnie współczucie dla wszystkich ludzi pracujących w sklepie, a którzy muszą ten magiczny czas spędzać w pracy. Uczucie to nie mija, a nawet z roku na rok umacnia się we mnie. Teraz, kiedy mam rodzinę, musiałoby chyba niebo zawalić mi się na głowę, żebym poszła do pracy w Wigilię. Co rok dziękuję w duchu, że los pozwolił mi na spędzanie tego wyjątkowego dnia z rodziną. Cieszą mnie coraz silniejsze z roku na rok głosy, żądające zakazu handlu w Wigilię. Sama mam dość wątły głosik i właściwie jedyne, co mogę zrobić, to za pośrednictwem tego bloga zaapelować do prawie 50 tysięcy moich fanów (dziękuję!!!): Ludzie, nie róbcie zakupów w Wigilię! Co mówicie? Że to jedyny wolny dzień przed świętami i musicie zrobić w końcu zakupy? Że brakuje jeszcze kilku prezentów? Marne tłumaczenie. W dobie internetu (a chyba macie do niego dostęp, skoro czytacie te słowa), sklepów online, portali aukcyjnych można kupić wszystko wcześniej, taniej, bezproblemowo, a jeszcze w wielu przypadkach oddać i wymienić. Może przekona was kilka moich argumentów? 1. Miejcie litość. Sprzedawca to też człowiek. Wbrew pozorom nie są to tylko studenci, choć nawet ci chcieliby w święta porzucić picie piwa i przytulić się do maminej piersi…indyczej oczywiście. Często są to mamy, ojcowie, ludzie, którzy nie wybrzydzają na pracę, bo muszą wykarmić dzieci. To, że pracują w sklepie, często nie jest ich wyborem, bo lepiej mieć 1100 zł na rękę (tak tak, od moich studenckich czasów niewiele się zmieniło) niż nic. Nie może też odmówić pracy w Wigilię, bo wiadomo, że po świętach nie będzie miał do czego wracać. Nie dość, że w ostatnich dniach przed świętami czuje się w pracy, jakby właśnie przeszło przez sklep stado słoni, to jeszcze musi przyjść do pracy w dzień, kiedy jego dziecko ubiera samotnie choinkę i piecze ciasteczka z babcią, nerwowo zerkając na zegarek odmierzający godziny do powrotu mamy z pracy. W wielu sklepach, na przykład odzieżowych, w pierwszy dzień po świętach obowiązuje już wyprzedaż – cały obowiązek przygotowania jej spoczywa na sprzedawcach wigilijnych. Nie dość, że muszą przyjść do pracy w Wigilię, to zamiast pić na zapleczu kawę i jeść makowca,  muszą wrzucać piąty bieg i przeceniać, oklejać i walczyć z wieszakami… Uderzam tu w łzawy ton, wiem, ale skoro idą święta, to może zmiękły wam już serducha, co?.. 2. Pośpiech to zły doradca. Jeszcze nigdy nie udało mi się kupić w ostatniej chwili udanego prezentu. Ohydny krawat w metalowym etui (w którym potem same trzymamy igły-przyznajcie się, że kupujecie te krawaty dla etui!), kubek za 5 złotych z choinką zawinięty w celofan, skarpety z reniferem (spróbujcie schować to wystające poroże do buta!) albo zestawy kosmetyków, których i tak nigdy nikt nie używa…Wszystkie te rzeczy wątpliwej urody (no dobra, badziewiarskie) to efekt naszych nerwowych zakupów na ostatnią chwilę. Człowiek w tym stanie weźmie cokolwiek, a ile się potem naogląda sztucznych uśmiechów, ile się natłumaczy: „Bo wiesz, ten kubek jest duży, a ty lubisz duże; bo nie masz jeszcze czarnego krawata (można dodać „będzie dobry to trumny”); bo zawsze marzną ci stopy (wyjdziemy na czułych i zatroskanych, może nawet ten nieszczęsny kubek ujdzie płazem…). Kupując w pośpiechu ani nie sprawdzamy etykiet (glutaminiany i sorbiniany, mniam), dat ważności (owszem, grudzień, ale 2013) ani cen (kawa i kubek gratis czasem naprawdę kosztują więcej, niż sama kawa). 3. Same resztki na półkach. Uwierzcie, wiem to z doświadczenia: w Wigilię nic wartościowego nie da się kupić. Ciuchy przebrane (większość z nas lubi kupić sobie coś nowego, żeby poszpanować przed rodziną), babki i makowce stare i zasuszone (sklepy nie pieką w ten dzień, nie mogą sobie pozwolić żeby towar został im na półkach na „po świętach”), mięso jeżeli jakieś ostało się w chłodziarkach, to prawdopodobnie 30 innych klientów niosło go w stronę kasy, w drodze z niego zrezygnowało, wcisnęło na dział z kosmetykami, tam po 3 godzinach ktoś przypadkowo go znalazł i wrzucił z powrotem do chłodziarki, a bakterie urządzają sobie na nim właśnie niezłą imprezę… Zresztą dobrego bigosu ani barszczu i tak już nie zdążycie ugotować. 4. Stres zabija! Wigilijni klienci są łatwo rozpoznawalni: obłęd w oczach, pośpiech w nogach, podarte rajstopy („Ja tak wyszłam z domu?!”), szalik, czapka i zapięta kurtka („Przecież wpadłam tylko na sekundkę!”). Gdyby narysować mapę ich wędrówki, przypominałoby to dziecięce esy-floresy: pieczywo, kosmetyki, nabiał, mięso, pieczywo, nabiał, kosmetyki, nabiał, mięso, warzywa, pieczywo…i tak w nieskończoność, bo przecież ciągle coś się przypomina. Listy oczywiście nie mają, bo po co, skoro wpadli tylko na minutkę po 3 rzeczy dosłownie. Toczą pianę i krzesają iskry zębami ze złości, że żadnego sprzedawcy znaleźć nie można, to co że są święta, przecież na pewno do pracy przyszli sami samotni (nieprawda), ateiści (nieprawda) i studenci (nieprawda). Warczą na kasjerów, członków rodziny (choć najczęściej wigilijnymi klientami są samotni mężowie, wysłani po drobiazgi przez przebiegłą, chcącą pozbyć się chłopa z kuchni żonę) i innych tak samo wkurzonych i dyszących chęcią zemsty na tym, który wymyślił święta (w takich chwilach nie pamiętają chyba, że winny jest Jezus…). W domu zanim odreagują, to jest już drugi dzień świąt i pora zbierać ze stołu kieliszki. 5. Bój się klątwy! Raczej dla tych, którzy są przesądni. Niezależnie od tego, czy wigilijny sprzedawca jest dalszym członkiem twojej rodziny czy ukochanym sąsiadem, on po prostu nienawidzi cię tego dnia. Nawet najbardziej łagodna kasjerka, pani Stasia, staje się tego dnia żądnym zemsty, rzucającym kalumnie i kłody pod nogi potworem. Wigilijny sprzedawca nigdy nie przyniesie ci towaru z magazynu; jeśli spytasz gdzie są orzechy, wskaże dział z płynami do prania (pewnie w nadziei, że poślizgniesz się na jakiejś plamie), , a jeśli zauważy przy kasie wadę w kupowanym sweterku schowa go szybko do torby i jeszcze powiększy dziurę paznokciem. Jeżeli boicie się zemsty i wierzycie w klątwy lepiej przemykajcie chyłkiem między regałami, chowajcie się za wieszakami i NIGDY, PRZENIGDY nie mówcie: „Jaka pani biedna, musi pani pracować w Wigilię”. Przecież pracuje właśnie przez ciebie. Przeproś  jednego wigilijnego sprzedawcę . Przyłącz się do apelu Udostępnij Post Wigilijne opowieści pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Drewniana kołyska dla lalki

Lady Gugu

Drewniana kołyska dla lalki

Lady Gugu

Wszystko na sprzedaż… Czyli jak reklamy wpływają na dzieci

Kiedy przechodzimy obok sklepu ze słodyczami i Lenka pokazuje mi na wystawie jakiś kolorowy batonik z żądaniem „Mama, kup mi!”, nigdy nie ulegam. Jestem twarda – szukamy szybko warzywniaka i kupujemy jabłuszko, które Lenka grzecznie zjada i prosi o jeszcze… Uwierzyłyście?! To oczywiście żart – chciałabym, żeby rzeczywistość wyglądała tak różowo. Ja na razie w takich sytuacjach zazwyczaj ulegałam, bo moje nieśmiałe próby perswazji wywoływały podkówkę na małej buzi. Na szczęście takie sytuacje miały miejsce dopiero kilkukrotnie. Lenka zazwyczaj wybierała jednak konkretne czekoladki, a ja zawsze zastanawiałam się, dlaczego. Odpowiedź znalazłam w czasie wizyty u przyjaciół. Wiecie już, że nie mamy telewizora( TELE-FOBIA ), ale to, że faktycznie nie zdobi on naszej meblościanki nie oznacza, że Lenka telewizji nie ogląda wcale. Jesteśmy częstymi gośćmi naszych dzieciatych znajomych (którzy ostatnio jakoś po przekroczeniu przez nas progu ich domu biegną szybko do salonu i wciskają guzik na pilocie), jeździmy do dziadków, rodziny. Tam właśnie Lenka ma jedyną szansę pooglądać ten kolorowy świat, w którym rzeki są czekoladowe a drzewa cukierkowe. Tam też Lenka zobaczyła swoją nową miłość – czekoladowego, śpiewającego stworka… Dlatego mimo że na co dzień nie mam styczności z tym kuszącym światem, to z ogromną radością przyjęłam wiadomość KRRiT. Dotyczyła ona siedmiu największych nadawców telewizyjnych, którzy podpisali porozumienie zakazujące reklam niezdrowej żywności pomiędzy programami dla dzieci. Pytacie, dlaczego mnie to cieszy, skoro nie mamy telewizora? Otóż zdałam sobie sprawę, jak silne wrażenie musiała na niej wywrzeć reklama, którą widziała może dwa, trzy razy, żeby wmówić jej, że właśnie te niepozorne cukierki czekoladowe są najlepsze. Gdybyśmy oglądali codziennie więcej reklam, to nie byłoby to zbyt korzystne ani dla zdrowia córki ani dla naszego portfela. A przecież przeciętne dziecko ogląda telewizję kilka godzin dziennie i bezwiednie chłonie wszystko, co twórcy reklam chcą mu wmówić. Ci specjaliści mają władzę, żeby sprzedać łysemu grzebień; jak łatwo idzie im więc z dziećmi… Producenci reklam mają w zanadrzu wiele technik, żeby wzbudzić w dziecku potrzebę posiadania i dotyczy to nie tylko niezdrowej żywności, ale też zabawek. Najbardziej nachalne jest stosowanie dziecięcych piosenek i wyliczanek. A ponieważ dziecko nie zawsze potrafi rozróżnić, czy to jeszcze reklama czy już właściwy program, to w trakcie reklam nie przerywa wcale oglądania i bezwiednie chłonie przekaz: „Musisz to mieć!”. Dodatkowo pojawianie się w reklamach postaci animowanych i wprowadzanie postaci realnych, znanych dziecku i przez niego cenionych wzmaga siłę perswazji. Dla dorosłego te chwyty są oczywiste i proste (albo jak kto woli prostackie…), ale dla dziecka, bezmyślnie wpatrzonego w migający ekran, nie filtrującego informacji jest to szalona pokusa. Oczywiście nie pójdzie ono samo do sklepu i nie kupi – i tutaj wkraczamy my. Jakie techniki stosują dzieci, żeby namówić rodzica na szóstą lalkę czy piąty tego dnia batonik to temat na osobny artykuł. Wiem, że odmawianie to wielka sztuka, ale co nie jest sztuką w wychowywaniu dziecka? Kto z nas nie widział (albo był w centrum) sceny, w której dziecko w sklepie rzuca się na podłogę… Osobiście byłam świadkiem wspaniałej reakcji jednej mamy, która dołączyła do swojego wijącego się po podłodze dziecka i sama zaczęła wołać i udawać napad szału… Dziecko osłupiało, tak jak i całe otoczenie, ale mama była chyba przyzwyczajona do podobnych zachowań i wszystko rozładowała żartem. Osobiście nie byłoby mnie stać na taką reakcję, ale polecam – działa niezawodnie. A nigdy nie zastanawialiście się, dlaczego dziecko otrzymując upragnioną rzecz nie bawi się zabawką tak długo, jak wskazywałaby na to jej cena albo zjada batonik i stwierdza, że wcale nie był tak pyszny, jak obiecywano? A to dlatego, że producenci reklam celowo tworzą nowe, magiczne światy ze swoim produktem, światy, w których wszystko jest możliwe, a reklamowany produkt otrzymuje nowe, cudowne atrybuty. Wszystko po to, aby wykorzystać słabą zdolność dziecka do odróżniania świata realnego od fikcyjnego. Trzeba przyznać, że pokusy, na jakie narażone są nasze dzieci w trakcie półgodzinnego seansu z bajkami są naprawdę duże… Do tego wszystkiego dokłada się presja rówieśników – każde dziecko pragnie akceptacji i jeżeli będzie miało szansę zdobyć ją sobie poprzez posiadanie, to z pewnością nie odpuści tak długo, aż dostanie tę upragnioną rzecz. Psychologowie radzą, żeby nie próbować blokować takich zachowań i budować na siłę i wbrew jego woli poczucia niezależności kosztem przynależności do grupy. To ogromne obciążenie dla dziecka i zwyczajowo kończy się wyrzuceniem poza nawias… To dość kontrowersyjna opinia, bo nie każdy rodzic ma ochotę i środki na kupowanie co pół roku (a czasem nawet częściej) nowego piórnika czy plecaka z aktualnie wielbionym bohaterem, nie wspominając już o tym, co potem zrobić ze stosem o twarzach Violetty czy bohaterów Sagi Zmierzch… Wybór należy do was; ja na razie nie mam tego problemu, a kiedy się pojawi zachowam się jak Scarlet O’Hara: „Pomyślę o tym jutro”. Spytacie pewnie, co w takim razie zrobić, żeby zatrzymać to błędne koło. Oczywiście namawiam do kontrolowania tego, co dziecko ogląda w telewizji i do poświęcania dziecku tak dużo czasu, jak to tylko możliwe. Oglądać też się trzeba nauczyć – dziecko musi wiedzieć, gdzie przebiega granica i że wszystko, co ogląda, jest światem stworzonym dla zabawy, a nie wartością samą w sobie. Post Wszystko na sprzedaż… Czyli jak reklamy wpływają na dzieci. pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Stolik z krzesełkami dla dziecka Les Gambettes

Lady Gugu

Stolik z krzesełkami dla dziecka Les Gambettes

Lady Gugu

Czy klaps to bicie?

Jestem osobą, którą ciężko czymś zaskoczyć. Tak długo żyję na tym świecie, że nic mnie już nie zdziwi… Dlatego z ciężkim szokiem przeczytałam wiadomość, że w Ameryce, nadal w wielu stanach praktykuje się w szkołach bicie dzieci! I nie jest to wcale znane nam z dzieciństwa ciągnięcie za uszy czy pacnięcie zeszytem w czuprynę – tutaj winnego karze się publicznie drewnianą deseczką, mocno uderzając w tyłek! Deseczka ma nawet swoją nazwę, co pokazuje, jak powszechnie znany i stosowany jest to zwyczaj. Czytałam o dziecku, które odmówiło poddania się kary i zostało przytrzymane przez nauczycieli – stąd tylko krok do zakucia dziecko w dyby! Czy wam również się wydaje, że w tym aspekcie czas cofnął się do średniowiecza? Wprawdzie słowo ”dyscyplina” dawniej oznaczało przede wszystkim przedmiot do wymierzania kary w szkołach, ale świat trochę poszedł do przodu, czyż nie?.. A może nie? Może świat zwariował? Wiadomo, co mówią na temat kar fizycznych specjaliści. Że bić nie wolno, że powoduje to nieodwracalne zmiany w układzie nerwowym, że może doprowadzić do urazów i krwiaków…  To jednak ślady widoczne gołym okiem. Skutki bicia są dużo poważniejsze i jest ich bardzo wiele: brak pewności siebie, trudności w nawiązywaniu relacji, stosowanie przemocy wobec innych to tylko niektóre z nich. Badania wykazują, że bicie dzieci bynajmniej nie uśmierza złego zachowania; przeciwnie, wzmaga agresję, bunt i powoduje chęć odwetu. Nawet bity pies odszczekuje się i nie rozumie, za co właściwie się go bije. Być może potem jest nieco spokojniejszy, ale ten spokój wynika ze strachu – zarówno przed panem, jak i przed kolejnym biciem. Niestety tę sytuację można odnieść do ludzkiego świata. Nie będę tu poruszać tematu przemocy domowej, bo nie czuję się ani kompetentna ani wystarczająco silna psychicznie. Jest jednak coś niezwykle powszechnego, co mnie niezmiernie denerwuje w społeczeństwie. Mowa tu o niepiętnowanym KLAPSIE. Przecież klaps to też bicie! Jest to niezaprzeczalnie naruszenie nietykalności cielesnej i tak mówi prawo. Na szczęście Polska uznała (choć dopiero w roku 2010), że i ten traktowany po macoszemu klaps podpada pod paragraf. Dlaczego więc tak wielu Polaków (mówi się o ponad połowie) nie uznaje klapsa jako bicia? Mowa tu nie o domowych tyranach, ale o zwyczajnych, kulturalnych ludziach, którzy twierdzą, że kochają swoje dzieci nad życie. Pomyśleliście kiedyś dając klapsa, jak musi czuć się wasze 12 czy 15 kilogramowe dziecko, kiedy dostaje w pupę od swojego ukochanego i podziwianego, 80-kilogramowego rodzica? Czy byłoby wam miło, gdyby podszedł do was 400-kilogramowy Incredible Hulk i huknął was w siedzenie? Nie docierają do mnie argumenty typu: bo straciłem cierpliwość. Jeśli tracicie cierpliwość przy własnym dwulatku, dlaczego nie tracicie jej też przy własnym szefie w pracy czy teściowej? Spróbujcie na następnym firmowym spotkaniu czy rodzinnym obiedzie, kiedy tylko winowajca wytrąci was z równowagi, pacnąć delikwenta w tyłek. Jeśli się zdziwi, powiedzcie spokojnie „Przecież to tylko klaps. Robię to dla mamusi dobra”. Czy dziecku nie należy się taki sam szacunek, jak każdemu innemu człowiekowi? Wiem, że rodzice różnie tłumaczą swoje zachowanie. Wiele osób próbuje temat ośmieszać czy trywializować. Znam takich, którzy mówią „Mnie rodzice bili w dzieciństwie i jestem normalny”. Nie uświadamiają sobie, że podejście ich rodziców do wychowania spowodowało, iż w dorosłości nie są tak pewni siebie, jak mogliby być wychowując się w spokojnej atmosferze, gdzie rodzic nie wzbudza strachu, ale autorytet. W czasach naszej młodości klapsy były na porządku dziennym. Wtedy nie mówiono o szkodliwości bicia, zresztą nawet przemoc domowa nie była tak piętnowana jak dziś i bywała zamiatana pod dywan. Jednak tak, jak bezpowrotnie minęły czasy dybów i dyscypliny, tak psychologowie, naukowcy i lekarze w końcu wyszli z cienia i krzyczą wspólnym głosem: „Klaps to też bicie!”. Ja do tego chóru też się dołączam. Już słyszę wasze głosy: oczywiście perfekcyjna Kinga nigdy nie uderzyła swojej córki. A prawda taka, że zdarzyło mi się, ale tylko jeden raz. Doskonale pamiętam, jak pacnęłam Lenkę w rękę, kiedy pomimo mojej perswazji dalej wyrzucała chleb na podłogę. Już sekundę później, kiedy spojrzała na mnie rozszerzonymi ze zdziwienia oczami (a oczy to ona ma!), wiedziałam, że to był błąd. Było to spojrzenie znane mi dobrze z kampanii społecznych. Mogła mieć wtedy nie więcej niż rok, a spojrzała na mnie tak jak człowiek, któremu pirat drogowy zabił całą rodzinę.. Wiedziałam, że to był pierwszy i ostatni raz. Prawda jest taka, że bicie i klapsy zawsze wynikają z bezradności, stresu i frustracji i jak napisał neurobiolog John Medina, „są objawem lenistwa wychowawczego”. Szczególnie żałosna jest sytuacja, kiedy to nie dziecko bywa powodem złości; bywa, że nie mogąc wyładować się na osobie, która złość wywołała, wszystko skupia się na tym małym człowieku. Bywa też, że mimo iż na co dzień jesteśmy oazą spokoju, to przy naszym dziecku dostajemy białej gorączki. Bo dziecko w samej swojej istocie będzie nas wkurzać, denerwować, irytować. Jeśli którykolwiek ze znanych wam rodziców mówi, że jest inaczej, to jest wstrętnym kłamczuchem. Dziecko wystawia nas na próby nieustannie, ale naszym zadaniem oprócz jego wychowania jest umiejętne wypracowanie sobie sposobów, które pozwolą na radzenie z sytuacją, kiedy krew zaczyna uderzać nam do głowy. Wiadomo, że najlepiej do nich w ogóle nie dopuszczać, ale jeśli już do tego dojdzie, to zawsze można: uderzyć głową w ścianę, ugryźć się w język, włożyć pięć w usta, tupnąć nogą, głęboko odetchnąć kilka razy, krzyknąć głupie słowo (nie byłabym perfekcyjną mamą, za jaką niektórzy mnie uważają, gdybym zaleciła przekleństwo…), wyjść z pokoju. Zapalić papierosa, chlapnąć piwko… Te ostatnie nie za często, a najlepiej wcale. Jeśli czujecie, że nie dacie rady i koniecznie musicie komuś przylać, zamiast bezbronnego dziecka wybierzcie raczej męża. Najlepiej cudzego… Jeśli zdecyduje się wam oddać zobaczycie, jak czuje się wasze bite dziecko. Temat poruszyła też na swoim blogu Karolina: Po pierwsze- nie bij Post Czy klaps to bicie? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Smarkacz to smarkacz – katar u przedszkolaka

Dziecko, które nie chodzi do przedszkola choruje zwykle 3-4 razy w roku. Spoko, da się przeżyć. Sytuacja komplikuje się z maluchami, które codziennie rano zakładają mały plecaczek, biorą misia pod pachę i bardziej lub mniej zadowolone wędrują do przedszkola. Przedszkolaki chorują nawet 10 razy w roku albo więcej ( wiem, że za chwilę odezwą się mamy, których dzieci częściej siedzą w domu chore niż chodzą do przedszkola). Sama, jeszcze nie tak dawno chwaliłam się, że Lenka przez ponad dwa lata nie chorowała. Długo czekać nie musiałam. Od kilku tygodni dopada nas wirus za wirusem. Lenka choruje przez kilka tygodni, żeby wrócić do przedszkola na 2 dni, i przynieść z niego nowego wirusa, który chętnie rozgaszcza się w naszym domu na kolejne tygodnie. Już drżę z niecierpliwości w oczekiwaniu na nowego gościa, bo w tym miesiącu jeszcze do nas nie zawitał…Na szczęście, większość chorób występujących u dzieci to infekcje pochodzenia wirusowego, tak też jest u nas. Katar, ewentualnie kaszel, które nawet w najmniejszym stopniu nie ograniczają Lenki w a) demolowaniu domu b) doprowadzaniu rodzicielki do szału co najmniej kilka razy dziennie. Jaką mam pracę, każdy widzi ( patrz w górę strony ) więc bez większych zawirowań w planach, mogę sobie pozwolić na to, żeby Lenka nie chodziła do przedszkola przez kilka dni, a nawet tygodni. To, że mogę, nie oznacza jednak, że chętnie zostawiam moją córkę w domu. Przedszkole jest super i nikt nie przekona mnie, że jest inaczej. Zdaję sobie jednak sprawę, że mamy, które pracują na etacie, mają trochę bardziej skomplikowaną sytuację. Wciąż upieram się, że moje naturalne sposoby wzmacniania odporności działają i warto je stosować. Zawsze kiedy słyszę : „Moje dziecko choruje. Jak zadbać o jego odporność?” Odpowiadam : „O wzmocnienie odporności mogłaś zacząć dbać kilka miesięcy temu. Teraz jest już za późno. Choruje i będzie chorować”. Ale zazwyczaj po chwili dorzucam kilka swoich mądrości: Witamina D podajesz? Podobno świetnie działa na układ odpornościowy ( chociaż zdania są podzielone i nie ma dowodów, na to że faktycznie jej podawanie dziecku daje efekty). Mówi się, że działa nawet lepiej od witaminy C po którą sięgamy zawsze kiedy rozkłada nas przeziębienie. A jak wiemy od osłabionego układu odpornościowego, do infekcji droga jest krótka. Ja wierzę, że działa, więc w okresie jesienno-zimowym fundujemy sobie profilaktyczną dawkę witaminy D3 w kapsułkach. Lenka każdego dnia, przed wieczornym maratonem czytania bajek przypomina nam „ Mama daś tinke ( czyt. witaminkę)” Wietrzycie się? Nie uważam żeby dobrym pomysłem było wysyłanie do przedszkola dziecka, które ma katar, ale trzymanie go w domu też nie ma sensu. Jeśli dziecko dobrze się czuje a jego jedyną dolegliwością jest katar i lekki kaszel, spacer nie powinien zaszkodzić, a może nawet pomóc. Nie namawiam żeby wsadzać chore dziecko na rower albo zachęcać go do grania w piłkę z kolegami, ale krótki spacer i świeże powietrze dobrze mu zrobi. Sama wiem,że taki spacer dobrze robi też matce, która opiekuje się chorym dzieckiem. Jecie słodycze? Odstawcie. Słodycze są „beee” – powtarza często Lenka, i chwilę potem zabiera się za kolejną czekoladkę.  Neutrofile – to komórki układu odpornościowego, które eliminują wirusy. Jeśli dziecko je dużo słodyczy stają się  „leniwe” i nie walczą z infekcjami tak jak powinny. Dlatego, jeśli dziecko nie chce zrezygnować ze słodyczy na co dzień ( a raczej nie będzie do tego skłonne),   trzeba chociaż pamiętać o zakazie jedzenia słodyczy w czasie infekcji. Unikacie przebywania w miejscach publicznych w okresie największego zachorowania?  Dotyczy to nie tylko dziecka, ale też jego najbliższych. Oczywiście ciężko mamie unikać tramwajów, jeśli musi jakoś dojechać do pracy. Warto jednak ograniczyć się do minimum (np.zrezygnować z supermarketów), bo osłabiony układ odpornościowy waszego dziecka łatwo złapie od was każdy wirus i bakterię nawet, jeśli my jesteśmy zdrowi i nie zdradzamy objawów choroby. Warto też zastanowić się, czy z każdym katarem trzeba biec do lekarza; poczekalnie dla dzieci chorych w przychodniach to wylęgarnia różnych paskudztw. Wolałabym nie pisać takich postów, bo każdej z was i waszym dzieciom życzę końskiego zdrowia. Ale jeśli nie jesteście eskimosami (podobno nie chorują wcale) i nie jecie wielorybiego tłuszczu na śniadanie, obiad, kolację to prędzej czy później dopadnie was jakaś infekcja. Ważne, żeby zaraz po okresie choroby zacząć budować odporność na nowo. I pamiętajcie: choroby częściej atakują ludzi zestresowanych i zdeprymowanych. Zatem uśmiech, pierś do przodu, czosnek i aronia w garść i jazda na spacer. Post Smarkacz to smarkacz – katar u przedszkolaka pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Co robić z dzieckiem w brzydką pogodę ?

Ponieważ w Polsce pogoda jak w Bollywood (czyli „czasem słońce, czasem deszcz”), trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność. Jak wiecie, jestem uzależniona od planowania. Menu codziennych posiłków mam pomyślane na kilka dni do przodu. A ponieważ chwil spędzanych z córką będzie z roku na rok coraz mniej (teraz na kilka godzin dziennie zabrało mi ją przedszkole, potem dojdą koleżanki, a za kilkanaście lat pewnie i koledzy…), lubię sobie przygotować plan rozrywek na każdy dzień. Lenka uwielbia wychodzić z domu; cieszyłaby się nawet, gdybym codziennie prowadziła ją na całe popołudnie na ten sam plac zabaw. Staram się jednak zapewniać jej rozwój holistyczny, dlatego często zabieram ją w miejsca, w których jeszcze nie była, a które (w moim mniemaniu) mogą zapewnić jej nieco rozrywki. Pomysłów mam nieskończenie wiele, zwłaszcza że mieszkamy w miejscu, w którym nie brakuje terenów, gdzie można biegać, zwiedzać, oglądać… Pytanie jednak, co tu robić, kiedy zbliża się zima? Jak dotychczas sprzyjająca pogoda pozwalała odsuwać te myśli w dal. Ale dni coraz krótsze, słońce słabsze, coraz częściej deszcz będzie stukał w parapet… Poczułyście się depresyjnie? Wspaniale! Poniżej ratunek: garść pomysłów, gdzie wybrać się z dzieckiem, kiedy pada ( deszcz lub śnieg).  Niektóre sprawdzone, inne na razie w planach. Wszystkie jednak łączy jedno: są albo darmowe albo warte swojej ceny. 1. Spacer pod chmurką. Jako nieco ekscentryczna zwolenniczka (czy według niektórych maniaczka) zdrowego trybu życia, uwielbiam spacerować w deszczu. Nie mówię tu o rzęsistych strugach, które rozmazywały makijaż Andie McDowell w filmie „Cztery wesela i pogrzeb”. Mały kapuśniak jeszcze nikomu nie zaszkodził. Parasol, kalosze (jeśli chłodno – gumofilce, jeśli mocny deszcz – rybackie wodery) i szykowny płaszczyk (raczej unikajmy tych kupowanych w kiosku za 6 złotych…) – i ruszajmy! Wiecie na pewno, że w trakcie deszczu i tuż po nim powietrze oczyszcza się z pyłu i metali ciężkich. Może nie jest to tężnia w Ciechocinku, ale kiedy tyle wokół mówi się o smogu, to jest to świetny sposób na dotlenienie naszych płuc. 2. Biblioteki. Obecne biblioteki odchodzą już od schematu pani zza kontuaru. Można bezkarnie buszować między półkami. Twojemu dziecku na pewno spodoba się wyciąganie przegródek oddzielających poszczególne litery na regałach, a ile potem zabawy ma rodzic próbujący włożyć to wszystko z powrotem… W większości dużych bibliotek znajdują się kąciki dla dzieci; w mojej zaprzyjaźnionej Wypożyczalni Dla Dzieci kącik dziecięcy dorównuje swoim bogactwem małemu sklepowi z zabawkami: jest bujany konik, autka, tablica z kredą, kolejka i wiele innych ciekawostek. Większe dziecko może do woli przeglądać książki, mniejsze pobiega sobie po sali i pobawi zabawkami, my pogrzebiemy w dziale Poradniki, często umiejscowionym właśnie w tej wypożyczalni. 3. Sale zabaw. Mam co do nich mieszane uczucia. Z jednej strony wspaniale, kolorowo zaopatrzone, z drugiej strony mam spore wątpliwości co do ich stanu higienicznego… Dziecko może szaleć do woli, no, przynajmniej do czasu, aż rodzicom zabraknie gotówki w portfelu… Nie należy to bowiem to taniej rozrywki – za godzinę takiej zabawy zapłacimy od 12 do 22 złotych… Znajdzie tu coś dla siebie roczny maluch (który z reguły po godzinie zabawy ma już dość), jak i kilkuletni osesek (który z kolei po godzinie dopiero się rozkręca). Trzeba uważać, żeby wybierać pory, w których dzieciaków jest mniej niż 10os/m2, łatwo tu bowiem o zderzenie (czy wasze dziecko też biegnąc patrzy wciąż za siebie zamiast pod nogi?). Nie zapomnijcie też sprawdzić, czy akurat dzisiaj nie ubraliście ulubionych skarpetek z dziurą – obowiązuje stopa bez buta. W większości takich miejsc poniedziałki i wtorki to dni, kiedy można poszaleć za pół ceny lub płacąc za godzinę bawić się, ile wlezie. Często w takich miejscach w dzień urodzin dziecka wstęp jest darmowy, a dzieci poniżej roku wchodzą (czy raczej raczkują) bez opłat każdorazowo (jeśli rodzic nie boi się zarazków – ja się bałam). 4. Galerie sztuki, muzea. Wiem, wiem: brzmi śmiesznie. Nie namawiam do kontemplowania dzieł sztuki z niemowlęciem na ręku. Nie jestem zwolenniczką teorii, że należy od małego oswajać dziecko ze sztuką (nie licząc sztuki takiej KLIK ). Chodzi o to, że galerie to przestrzenie – dzieci uwielbiają biegać w takich miejscach! Jeśli tylko nie wcisną im na nogi przymusowych śliskich papuci i jeśli my zniesiemy ciężki wzrok pani pilnującej porządku, to dziecko może biegać do woli. W dużych miastach możemy znaleźć muzea tematyczne – techniki, komunikacji, zoologii… Zdarza się, że dziecko rzuci okiem na te cuda, choć jeśli tak się zdarzy, możemy być bardzo dumni z siebie jako rodziców. Oczywiście namawiam do sprawdzania, w które dni dane muzeum ma darmowy dzień – w większości takie się zdarzają. 5. Galerie handlowe. Cóż… Raczej unikam chodzenia do nich z Lenką. Ale jeśli nie będę miała żadnej innej alternatywy, być może kiedyś się wybiorę. Plusem takich miejsc jest to, że zazwyczaj znajdziemy tam ogromny sklep z zabawkami. Jest to jednocześnie ich minusem… Możemy tam jednak puścić dziecko i potraktować ten sklep jako darmowy plac zabaw. Trzeba jednak mieć żelazne nerwy i oczy wokół głowy – ochroniarz tylko czyha na takich jak my! Ale dopóki nie zaczniemy rozrywać opakowań i kraść baterii ze środka to nic nam nie grozi. W galeriach jest też coś, czego nie znajdziemy nigdzie indziej: samochodziki na żetony (czy raczej dzisiaj dwuzłotówki). I wcale nie trzeba wrzucać niczego: wystarczy trochę powarczeć. 6. Dworce kolejowe. Nie, nie namawiam do błąkania się po dworcach! Propozycja skierowana jest raczej do małych wielbicieli motoryzacji – dzieci (szczególnie płci męskiej) uwielbiają wszelkiego rodzaju pociągi. Jak często w dzisiejszych czasach jeździ się pociągiem, kiedy kolej ma tak złą sławę? Zdarza się, że kilkuletnie dziecko ciuchcię zna tylko z bajki „Tomek i przyjaciele”. Jeśli dacie radę przez 3 godziny powtarzać „O, patrz, jedzie, jedzie!”, to pół deszczowego dnia zleci jak z bicza strzelił. 7. Baseny. Na pewno nikogo z was nie trzeba przekonywać o zaletach takiej propozycji. Wyprawa z dzieckiem na basen to niemałe przedsięwzięcie – do zabrania dwa razy tyle klapek, ręczników, kąpielówek niż normalnie. Do tego połowa rzeczy i tak prędzej czy później zostaje zagubiona. Dzisiejsze baseny kuszą nie tylko możliwością popływania, ale też sauną czy grotą solną w cenie wstępu. Warto wybrać się z mężem – który facet odmówi sobie przyjemności wzbudzenia zainteresowania płci przeciwnej pokazując, jak sobie świetnie radzi z dzieckiem w wodzie? My w tym czasie szybciutko na saunę. Nie wszyscy wiedzą, że na wielu pływalniach w dzień urodzin bilet wstępu jest darmowy. Lepiej też wybierać baseny z wodą ozonowaną, a nie chlorowaną – w dużych miastach jest coraz więcej takich miejsc. 8. Zajęcia dla matek z dziećmi. Jest ich bardzo wiele; najczęściej zajęcia takie organizują centra fitness itp. Są to najczęściej zabawy ruchowe, rozwijające ogólną sprawność ruchową dziecka. Mamy bawią się z dziećmi, klaszcząc i śpiewając, albo stoją grzecznie z tyłu, odliczając minuty. Należą do najdroższych alternatyw na deszczowe dni, ale tutaj sprytna rada: zazwyczaj pierwsze zajęcia próbne są darmowe! Warto o to pytać, nie zawsze jest to bowiem zawarte w ofercie na stronie internetowej. 9. Kino. Niestety ciężko dzisiaj wejść na film dając bileterowi na piwo (wiem, bo próbowałam…). Ale jeśli upieramy się pójść z dzieckiem na bajkę, to wybierajmy seanse przedpołudniowe, unikajmy wielkich multipleksów oraz weekendowych dni. W te ostatnie nie dość, że tłumnie, to jeszcze ceny windują średnio o 20% w górę. Swojego czasu kina poszerzyły swoją ofertę o seanse dla mam z niemowlętami. Według mnie nie jest to najlepszy pomysł – pokażcie mi dziecko, które będzie grzecznie bawiło się na macie edukacyjnej rozkładanej na sali a nie patrzyło na wielki, migający ekran… Jeśli nie chcecie się zrujnować nie dajcie się też naciągnąć dziecku na popcorn i colę – porcja kinowego popcornu, prażonego na oleju kokosowym lub rzepakowym zawiera tyle kalorii, co dwie kostki masła, do tego kosztuje on czasem tyle, co bilet na film. Post Co robić z dzieckiem w brzydką pogodę ? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Ciasteczka i mleko na deser …

Lady Gugu

Ciasteczka i mleko na deser …

Dlaczego dzieci nie powinny czytać na głos?

Lady Gugu

Dlaczego dzieci nie powinny czytać na głos?

Lady Gugu

Temat szeroki jak rzeka… mleka. Czyli o karmieniu piersią

Wiecie chyba, że uwielbiam kategoryzować? Obserwując wojnę, którą rozpętała jedna z Was w komentarzach tutaj, cofnęłam się myślami o 2,5 roku. A nawet nieco dalej, bo już w ciąży każda z nas zastanawia się, jak to będzie z karmieniem swojego maleństwa. Tutaj nie byłam wyjątkiem – myślałam, czytałam, rozmawiałam o temacie, o którym rozmawiają zazwyczaj prawdziwi samcy, czyli o PIERSIACH. Mimo że zazwyczaj mam opinię na każdy temat, tak tutaj rozkładałam ręce. Może dlatego moja historia karmienia piersią potoczyła się tak a nie inaczej? Jak? Nie dowiecie się tego tym razem. Ale żeby załagodzić nieco wojnę, która toczy się nie tylko na moim, ale też na wielu blogach w Polsce, przyjrzałam się bliżej postawom polskich matek względem karmienia piersią. Oto wyniki rekonesansu: 1. Archetypowa matka. Decyzję o karmieniu piersią podjęła już w dniu, w którym po raz pierwszy dostała okres. W chwili, gdy na teście pojawiły się dwie kreski, biegnie do apteki i kupuje wkładki laktacyjne, i to od razu dwie paczki bo przecież piersi są dwie. A nawet cztery albo osiem, bowiem nagle jakoś zaczynają jej ciążyć, jak garby wielbłądowi. Kupuje więc kilka staników dla karmiących, z każdego rozmiaru po jednym. Nie kupuje żadnych poradników, nie czyta forów, nie rozmawia z matkami – nie widzi potrzeby, bo wszystko wydaje jej się proste i naturalne. Z lekkim zdziwieniem przyjmuje fakt, że dziecko po narodzinach nie chce/nie może ssać, że mleka nie ma wcale/jest go za dużo. Kiedy ten stan utrzymuje się w dniach następnych, zaczyna ulegać lekkiej panice myśląc, co zrobi, jeśli trzeba będzie zacząć podawać dziecku tę truciznę czyli mleko modyfikowane. Nie poddaje jej się jednak łatwo – zaczyna szukać, sprawdzać i pytać, metodycznie likwiduje wszystkie problemy aby w końcu móc cieszyć się upragnionym ssakiem u swojej piersi. I udaje jej się to przez następne dwa lata, kiedy to wyrośnięta barakuda w końcu oderwana od cyca wpływa na szerokie wody osiedlowego żłobka. Matka przez następne pół roku popłakuje w kącie i ukradkiem próbuje zachęcić młodego do ssania, głównie przez noszenie wydekoltowanych bluzek. Dziecko pozostaje odporne na jej błagalne i nieme prośby, a Archetypowa Matka odpuszcza dopiero wtedy, gdy usłyszy: „Weź się matka ubierz!” 2. Matka Skołowana. Najczęściej ciąża jest dla niej lekkim zaskoczeniem. No dobra, sporym. Ogromnym. Po pierwotnym szoku i setce przyjętych gratulacji (wszyscy wokół są również dziwnie zaskoczeni), biegnie do księgarni i kupuje wszystkie możliwe książki ze słowem „dziecko” w tytule. Po powrocie zapomina, że je kupiła i wyciąga dopiero, kiedy chce wstawić wózek do komisu, a dziecko właśnie idzie do pierwszej klasy. Ciąża jest dla niej równie zaskakująca jak fakt, że dziecko karmi się piersią i że rodzi się tą samą drogą, jaką się tam dostało. Wydaje jej się to nie tyle obrzydliwe, co równie prawdopodobne jak to, że arbuz zmieści się w szyjce od butelki. Ponieważ przez 9 miesięcy znajduje się w stanie permanentnego szoku, wita nowonarodzone dziecko jak niespodziewanego, ale utęsknionego gościa. Ponieważ nie wie, jak przystawić dziecko do piersi, kiedy to zrobić i gdzie się chować, robi wszystko intuicyjnie. I mimo że nogi goli regularnie, w sposobie karmienia nie różni się od swojej jaskiniowej pramatki – wychodzi jej to świetnie, sprawnie i do tego daje wiele satysfakcji. Nie ma problemu z publicznym karmieniem, to raczej owa publika ma z tym problem, bo Skołowana nie widzi potrzeby chować się i zakrywać. Co ciekawe, problem ten mają wyłącznie panie, panowie bowiem jakoś mniej. Fakt, że dziecko nie ma już ochoty na pierś przyjmuje ze zrozumieniem i nie czuje do niego w związku z tym żalu; przeciwnie, spływa na nią poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Ponieważ matka tego typu nie zastanawia się zanadto nad problemami i postępuje intuicyjnie, resztę mleka pozostałego po karmieniu chętnie wleje do kawy. Sobie lub gościom… 3. Matka Przerażona. Początki są dokładnie takie same, jak u Skołowanej. Przerażona jednak uważnie przegląda wszystkie kupione książki, czyta kilka, w tym jedną wnikliwie. Pech chce, że jest to akurat „Dziecko Rosemary”, po którym nie wychodzi przez tydzień z pokoju i wmawia mężowi, że to książka oparta na faktach. Karmienie piersią wydaje jej się odległym problemem, na razie skupia się na bezpiecznym przetrwaniu pierwszego trymestru. W dniu narodzin dziecka czuje się, jakby wszystko działo się poza nią. Nie wierzy, że to koniec, nie wierzy, że wszystko się udało i dziecko zamiast rogów ma śliczne włoski. Ponieważ cechuje ją nie tyle ostrożność, co skłonność do paniki, tak trzęsą jej się ręce, że nie może utrzymać dziecka przy piersi. Rady położnych przyjmuje sobie do serca, ale ponieważ z reguły wzajemnie się one wykluczają, karmienie nie układa się pomyślnie. Nieśmiałe próby kończą się zazwyczaj po kilku tygodniach – Przerażona boi się, że przy zbyt aktywnych próbach przystawiania dziecko wyślizgnie jej się z rąk jak mydło w kąpieli. Dopóki nie odkryje tej trucizny, która wykarmiła całe pokolenie dzieci z lat 70-tych i 80-tych (czyli mleka modyfikowanego), wzbogacą się na niej wszystkie okoliczne panie z poradni laktacyjnych… W końcu wyczerpana matka przerzuca się na butelkę i zaczyna żałować, że zrobiła to dopiero teraz. Na Przerażoną spływa spokój, na jej dziecko również, a obgryzione z nerwów paznokcie (także te męża) w końcu będą miały szansę odrosnąć… 4. Matka Tumiwisi. Wiadomość o ciąży przyjmuje ze spokojem. Właściwie spodziewała jej się w przeciągu najbliższej dekady, więc czuje tylko lekkie zaskoczenie. Czuje radość, ale nie na tyle, żeby wstawiać zdjęcie z USG na facebooka. Jako że matka przyjmuje wszystko ze stoickim spokojem, poród przebiega bez przeszkód; decyzja o zakończeniu przenoszonej ciąży cesarskim cięciem nie jest więc dla niej nieprzyjemna. Jako że po tym zabiegu karmienie dziecka jest dla niej początkowo problemem, kupuje w najbliższym sklepie jakąkolwiek butelkę i pierwsze z brzegu mleko modyfikowane. Tą samą butelką karmi przez najbliższe cztery miesiące, bo po co kupować nową skoro dziecko pije jak trzeba z tej jednej. Karmi też czasem piersią, oczywiście jeżeli dziecko ma ochotę. Uważa że dieta matek karmiących to wymysł położnych, zjada więc wszystko to, co jadła będąc w ciąży. Zresztą dieta dla kobiet w ciąży też jest dla niej wymysłem, co jest bowiem nie tak z chipsami, skoro są z ziemniaków czy z cukierkami odpustowymi skoro cukier jest przecież z buraków… Szybko zaczyna rozszerzać dziecku dietę, mniej więcej wtedy, gdy zaczyna ono przypominać człowieka (czyli w czwartym miesiącu). Dziecko je więc jak człowiek i, o dziwo, wyrasta na człowieka. 5. Matka XXI wieku. Chce dziecka i będzie je miała. Nie jutro, nie pojutrze – dziś. Ona ma plan – dziecko przed 30-tką musi być już na świecie. Nie wiedzieć jak (nikt nie wie, jak takim matkom się to udaje), zachodzi w tę zaplanowaną ciążę. Przez całe dziewięć miesięcy fantazjuje o byciu myszą – u nich ciąża trwa 3 tygodnie a po niej od razu wracają do swoich zajęć. Ponieważ nie życzy sobie tracić czasu na marne, po zaplanowanym cesarskim cięciu nie zamierza nawet próbować karmić. Wszak piersi są od tego, żeby ładnie wypełniać firmową marynarkę. Na zapas kupuje więc tyle butelek, żeby starczyło na całą dobę karmienia, każda koniecznie w innym kolorze, a najlepiej gdyby miały napisy „rano, popołudnie, wieczór”, aby nie pomylić brudnych z czystymi. Na spotkaniach towarzyskich, z których nie zamierza rezygnować do końca ciąży, wyraża niezadowolenie z faktu, iż producenci nie wynaleźli jeszcze butelek podobnych do papierowych kubków – jednorazowych i ekologicznych. Kobiety karmiące publicznie muszą mieć się na baczności – potrafi obrzucić złym spojrzeniem a na cudze dziecko gotowa jest rzucić urok. Jak widzicie, teraz temat karmienia piersią jest dla mnie zabawny. Nie było tak jednak zawsze. W ciężkich chwilach przypominałam sobie jednak opowieści moich sąsiadek, które wspominały, jak to dawniej jechało się do sąsiedniego miasta, bo tam rzucono bebiko… Ale to od święta, bo na co dzień było zwykłe mleko prosto od krowy… Fakt, że karmienie piersią jest bardzo ważne dla rozwoju dziecka; nie wszyscy mają jednak taką możliwość. Najważniejsze, żeby być elastycznym i nie przejmować się presją położnych czy lekarzy. Każda matka zna najlepiej swoje dziecko, a intuicja jest czasem lepszym doradcą niż całe personel poradni laktacyjnej. Post Temat szeroki jak rzeka… mleka. Czyli o karmieniu piersią. pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Dlaczego warto czytać dzieciom?

Lady Gugu

Dlaczego warto czytać dzieciom?

Ubrania dziecięce handmade

Lady Gugu

Ubrania dziecięce handmade

Kosmetyki Neutral

Lady Gugu

Kosmetyki Neutral

DIY pakowanie prezentów

Lady Gugu

DIY pakowanie prezentów

Przyjęcie dla przyszłej mamy

Lady Gugu

Przyjęcie dla przyszłej mamy

Lady Gugu

Płaski brzuch po ciąży

Pewnie niewiele z was wie, że droga do płaskiego brzucha prowadzi przez kuchnię.  80 % sukcesu to odpowiednia dieta ( nie mylić z głodówką) i rezygnacja ze złych nawyków żywieniowych, o których na moim blogu tak wiele już pisałam.  Nie można oczywiście zapomnieć o ćwiczeniach, które też są bardzo ważne, jednak to nie od nich proponuję zacząć.   Wystarczy zrezygnować z kilku produktów i zastąpić je innymi, które nie tylko spowodują, że tkanka tłuszczowa na brzuchu nie będzie przyrastać, ale też pomogą tę tkankę spalić.  Nawet najcięższe ćwiczenia nic nie dadzą, jeśli piękne mięśnie ukryjecie pod grubą warstwą tłuszczu. Oto kilka prostych zasad,  które pomagają w powrocie do formy po ciąży.  Zacznijcie je stosować a szybko przekonacie się, że dają efekty.  Przetestowałam je na sobie więc wiem, że działają: PRODUKTY ZAWIERAJĄCE BŁONNIK wspomagają trawienie i oczyszczają organizm z toksyn. Dlatego osoby, które chcą pozbyć się odstającego brzucha powinny jeść ciemne pieczywo ( nie mylić z pieczywem barwionym na ciemny kolor), pełnoziarnisty makaron i brązowy ryż. DRÓB, RYBY gotowane na parze zamiast wieprzowiny. Są zdrowsze i nie odkładają się w postaci oponki na brzuchu ZIELONA HERBATA  Jeśli myślicie, że uda wam się schudnąć dzięki zielonej herbacie to chyba tylko podczas jej zbierania. Wbrew powszechnie panującej opinii zielona herbata nie ma właściwości odchudzających, ale jej picie lekko przyspiesza metabolizm co powoduje szybsze trawienie.  Nie jest więc lekiem na otyłość, ale filiżanka tej herbaty dziennie nie powinna zaszkodzić, a może trochę pomóc w walce z tłuszczykiem na brzuchu. GREJPFRUT wspomaga spalanie tkanki tłuszczowej. Warto więc uwzględnić ten gorzki owoc w swojej diecie, bo ma mnóstwo cennych witamin, a dodatkowo – jak potwierdzają badania – ma właściwości odchudzające. MLEKO 2% TŁUSZCZU zamiast mleka 3,2 %.  Jeśli pijecie kawę z mlekiem, zastąpcie tłuste mleko tym 2 %. Nie poczujecie różnicy a centymetrów na brzuchu będzie ubywać JOGURT NATURALNY, MAŚLANKA, KEFIR zawierają dużo wapnia, który wspomaga spalanie tkanki tłuszczowej, więc powinny być stałymi składnikami diety. Jeśli nie lubicie ich smaku w naturalnej postaci, połączcie je z owocami…. OWOCE I WARZYWA uwielbiam, więc dodaję je do każdego posiłku. Są nie tylko pyszne, ale też dostarczają organizmowi cennych witamin. Należy jednak pamiętać, że niektórych owoców i warzyw podczas diety należy unikać. bo zawierają sporo cukru i mają wysoki indeks glikemiczny. Należą do nich: arbuz, awokado, banany ( szczególnie te dojrzałe), winogrona, melony, mango, ziemniaki, buraki, kukurydza, rzepa. ZDROWE PRZEKĄSKI zapomnijcie o chipsach i innych niezdrowych przekąskach. Zamiast nich, do sklepowego koszyka wrzucajcie orzechy brazylijskie, migdały, pestki słonecznika, suszone owoce. Doskonale smakują i na dodatek są zdrowe. WODA niegazowana.  Oczyszcza organizm z toksyn,  przyspieszając przy tym  procesy metaboliczne. Tkanka tłuszczowa spalana jest szybciej. Jeśli nie potraficie żyć bez soków, nie kupujcie tych dostępnych w sklepach, bo zawierają cukier, ale przygotujcie świeże soki w domu. ZDROWE ŚNIADANIE to podstawa diety każdej mamy, najważniejszy posiłek dnia.  Odpowiednio przygotowane, przyspieszy metabolizm i doda energii na cały dzień.  Znam wiele osób, które rezygnują z tego posiłku, bo nie mają czasu, nie są rano głodni albo są na diecie. Tymczasem,rezygnowanie ze śniadania to zgubny nałóg, który odbija się na zdrowiu ale też na wadze ( niestety nie w taki sposób, jakiego wszyscy oczekują) KASZA JAGLANA, GRYCZANA, PĘCZAK są zdrowsze od ziemniaków i nie trzeba ich obierać. ODPOCZNIJ  zbyt częste treningi i brak odpoczynku nie są dobre dla przemęczonych mięśni brzucha, które potrzebują czasu na regenerację. Prawidłowy trening brzucha obejmuje zazwyczaj 2-3 treningi w tygodniu. Ćwiczenia?  Brzuszki zostawcie na koniec tej drogi. Zacznijcie od ćwiczeń, które spalają tłuszczyk. Bieganie, rower, pływanie. Jeśli tak jak ja ćwiczycie w domu, to polecam wam ćwiczenia z Rebeccą Louise. Krótkie  ale bardzo skuteczne treningi: Jeśli skóra na brzuchu straciła jędrność Nie czarujmy się, każda mama w mniejszym lub większym stopniu ma ten problem. Cieszę się, że mimo moich dodatkowych 18 kg, które zgromadziłam w ciąży, po porodzie nie zostałam z rozstępami, a skóra na brzuchu wymagała jedynie masażu i ujędrnienia. Jeśli więc zmieniacie nawyki żywieniowe, żeby pozbyć się oponki na brzuchu, nie zapomnijcie o ujędrnieniu. Wystarczy, że codziennie posmarujecie skórę balsamem i zafundujecie jej kilkuminutowy masaż.  Jeśli masaże połączycie z odpowiednią ( zdrową) dieta, na efekty nie będziecie długo czekać. Powodzenia! Post Płaski brzuch po ciąży pojawił się poraz pierwszy w .

Dzieci z chmur

Lady Gugu

Dzieci z chmur

Mamarazzi w akcji – sierpień

Lady Gugu

Mamarazzi w akcji – sierpień

Lady Gugu

Co daje dziecku chodzenie do przedszkola?

Od dnia, w którym na blogu pojawił się pierwszy post o naszych przedszkolnych przygodach, minęło sporo czasu. Dodałam cztery posty, i kiedy już wydawało mi się, że napisałam wszystko, co miałam  do przekazania, okazało się, że temat wcale nie został wyczerpany. Wciąż dostaję maile z pytaniami. Pytacie, jak Lenka sobie radzi, czy jestem zadowolona z przedszkola, które dla niej wybrałam, czy jedzenie jest zdrowe itp. Pojawiły się też prośby o pomoc w rozwiązaniu  rodzinnego sporu: jeden rodzic chce żeby dziecko chodziło do przedszkola, drugi rodzic chce żeby maluch został  w domu . Co mnie zaskoczyło, to fakt, że dwie z mam, które do mnie napisały, miały problem z tym, że to one chciały wysłać dziecko do przedszkola, a tatusiowie upierali się, że jest jeszcze za wcześnie. Czyżby panowie mieli zamiar rzucić pracę i zająć się dzieckiem? Też miałam wątpliwości, ale co do jednego byłam przekonana: przedszkole = rozwój dziecka. Tak więc, jeśli wahacie się, czy lepiej, żeby dziecko siedziało w domu z babcią, zabieganą mamą lub opiekunką, czy lepiej zrobicie, jeśli wyślecie ciekawego świata malucha  do przedszkola …. przeczytajcie post, i zacznijcie wreszcie tego przedszkola szukać.  Nie musicie  przecież oddawać dziecka na cały dzień, 3-6 godzin w towarzystwie innych dzieci, dobrze zrobią nie tylko dziecku, ale też zmęczonym rodzicom.  Pamiętajcie, że w zbyt dużych dawkach nawet miłość może zaszkodzić. ( Kto nie wierzy, koniecznie musi przeczytać komentarz  Karolci,  pod tym postem KLIK ). Przedszkole czy dom? Zdania są podzielone; jedni twierdzą, że dziecko, które nie chodzi do przedszkola, rozwija się wolniej. Moim zdaniem, wszystko zależy od tego, co mama, tata, babcia lub opiekunka, którzy na co dzień zajmują się dzieckiem, są w stanie  malucha nauczyć i oczywiście, jak bardzo się do tego przykładają. Jeśli osoba opiekująca się dzieckiem w domu nie potrafi, nie może  lub nie chce w kreatywny sposób spędzać z malcem czasu, to przedszkole będzie tu lepszym rozwiązaniem. Jestem zabieganą mamą i mimo iż chcę spędzać czas z Lenką i czerpię ogromną przyjemność ze wspólnych zabaw lub zwykłego leniuchowania w jej towarzystwie, to chcę też mieć trochę  czasu dla siebie i nie widzę w tym nic dziwnego.  Chcę popracować, odpocząć lub po prostu ugotować obiad, bez dwulatka uwieszonego u moje nogi.  Dlatego zdecydowaliśmy, że w naszym przypadku przedszkole będzie najlepszym rozwiązaniem.  Od kilku miesięcy, Lenka spędza w przedszkolu 5-6 godzin dziennie. My jednak mamy to szczęście, że rodzaj pracy jaki wykonuję pozwala nam na wagary od przedszkola, kiedy tylko za sobą zatęsknimy. Szkoda, że na  takie przyjemności może sobie pozwolić tylko dziecko, którego rodzice pracują w domu. Obserwuję postępy, jakie robi Lenka i każdego dnia utwierdzam się w przekonaniu, że to była dobra decyzja. Mała jest w przedszkolu szczęśliwa,  świetnie się bawi, o płaczu nie ma mowy ( nie licząc dni, kiedy zapomnieliśmy zabrać do przedszkola ulubionego psiaka… nie wspominamy też o tym fatalnym dniu, kiedy Lenka przy wyjściu z domu stwierdziła, że psiak zostaje, a w połowie dnia zmieniła zdanie…KOSZMAR pani przedszkolanki. Tego błędu już nie popełnimy.).  Mnóstwo zabawek, atrakcji i spora grupka  dzieci, powodują, że na pytanie „Lenka, idziesz jutro przedszkola? ” ona zawsze odpowiada twierdząco.   Przedszkole to lekcja samodzielności. Przez kilka godzin dziennie moje dziecko nie czuje na swoich plecach oddechu matki, która czeka zawsze w pogotowiu, gotowa wyręczyć ją z każdej czynności. Ma okazję sama założyć kurtkę, umyć ręce, zjeść obiad. I podobno świetnie jej to wychodzi. Przedszkole uczy tego, czego nawet najlepsza i najbardziej oddana matka nie jest w stanie dać swojemu dziecku. Uczy jak  funkcjonować w grupie, współpracować z innymi maluchami,  rozwiązywać konflikty i nawiązywać kontakty.  Jakoś przeżyję  fakt, że moja mała córeczka musi czasem zawalczyć o łopatkę w piaskownicy lub stoczyć bój o lalkę, którą w tym samym czasie będzie się też chciała bawić inna dziewczynka. Wiem, że te nowe doświadczenia, które czekają na nią w przedszkolu,  są niezwykle ważne dla jej rozwoju.  Ale byłabym nieszczera, gdybym nie przyznała, że zajęło mi sporo czasu, żeby samą siebie przekonać, do tego co napisałam wyżej. Dziecko rodzi się z czystą kartą, bycia z innymi trzeba się nauczyć. Rodzice, opiekunowie od początku robią wszystko, aby ta nauka była wielką przygodą. Różnicę w wychowaniu domowym a przedszkolnym widzę tak: wprawdzie pływanie z mamą i tatą małą łódeczką jest przyjemne, ale daleka morska wyprawa ogromnym frachtowcem to dopiero mocne przeżycie. Post Co daje dziecku chodzenie do przedszkola? pojawił się poraz pierwszy w .

W co bawić się z dwulatkiem w domu?

Lady Gugu

W co bawić się z dwulatkiem w domu?

Nosidełko dla lalki

Lady Gugu

Nosidełko dla lalki

W mojej kosmetyczce

Lady Gugu

W mojej kosmetyczce

Mamatu

Lady Gugu

Mamatu

Zioła w moim domu

Lady Gugu

Zioła w moim domu

Ludowa spódniczka z matrioszką

Lady Gugu

Ludowa spódniczka z matrioszką

Żelazko Philips Gc9550 – TEST + KONKURS

Lady Gugu

Żelazko Philips Gc9550 – TEST + KONKURS

Mamarazzi – jak robić dobre zdjęcia dzieci?

Lady Gugu

Mamarazzi – jak robić dobre zdjęcia dzieci?

Drewniany domek dla lalek i zmiany w pokoju Lenki

Lady Gugu

Drewniany domek dla lalek i zmiany w pokoju Lenki

Blog z modą dziecięcą?

Lady Gugu

Blog z modą dziecięcą?

Lady Gugu

Sposoby na wzmocnienie odporności przedszkolaka

Długo zastanawiałam się czy warto poruszyć ten temat na blogu. Trochę obawiam się, że dzisiaj pochwalę się, że dzięki moim cudownym sposobom Lenka nie choruje, a jutro  będę musiała zamówić wizytę u pediatry.  Biorąc pod uwagę fakt , że nie mamy obecnie lekarza pediatry bo na panią doktor się obraziłam, taki scenariusz może mocno zamieszać w naszym życiu. Ryzykuję…piszę. Temat naturalnych sposobów wzmacniania odporności budzi sporo kontrowersji. Po jednej stronie stoją  babcie i mamy ze swoimi sprawdzonymi, domowymi sposobami, po drugiej firmy farmaceutyczne, które na każdym kroku przekonują nas, że to środki farmakologiczne są najlepsze i to po nie powinniśmy sięgać w pierwszej kolejności.   Do tego dochodzą  opinie wielu lekarzy twierdzących, że nie mają nic przeciwko naturalnym sposobom wzmacniania odporności  gdyż prawdopodobnie charakteryzuje je nikła szkodliwość przy równie nikłej skuteczności. No więc skoro nie szkodzą, a mogą pomóc, i mając na uwadze, że środki dostępne w aptekach to nic innego jak chemia, której już w innej postaci fundujemy naszym organizmom wystarczająco dużo, to wzmacnianie odporności warto zacząć od tych naturalnych sposobów Ale ostrzegam, jeśli spodziewacie się, że w tym poście sprzedam Wam wiedzę, której nikt do tej pory nie ujawnił, to niestety muszę Was zmartwić.  Opowiem Wam o sposobach, które wszystkim są doskonale znane, ale z różnych powodów stosuje się je w niewielu domach. Zaczynamy. Oto moje sposoby na wzmocnienie odporności mojego małego przedszkolaka: 1.       Szklanka wody z miodem i cytryną Do śniadania nie pijemy herbaty z cytryną i cukrem, bo herbaty w naszym domu po prostu nie ma. Zamiast tego, wypijamy rano po szklance wody z dużą ilością miodu i cytryny. Miód to skarbnica witamin, mikroelementów i cennych enzymów, które mobilizują układ odpornościowy do działania.  Mobilizujemy więc nasze układy odpornościowe od samego rana. 2.       Malina i aronia Owoce, które znajdziecie w składzie wielu syropów na odporność, tyle tylko, że poza nimi w ich składzie znajdziecie jeszcze substancje konserwujące. Chcąc uchronić moje dziecko przed tym ostatnim, maliny i aronie jemy tylko w naturalnej postaci. Już kilka miesięcy przed nadejściem zimy, moja spiżarnia i zamrażarka wypełniają się zapasami, którymi wzmacniamy się podczas mrozów. Aronia to jeden z najzdrowszych owoców, niestety w naszym kraju nie jest zbyt popularna , a co za tym idzie, jej właściwości nie są doceniane . A szkoda, bo dzięki niej zachowujemy lepszą formę fizyczną, mamy jędrną skórę, zapobiegamy chorobom serca, wypłukujemy z organizmu metale ciężkie. Jeśli nie macie pomysłu, w jaki sposób przygotować owoce aronii na zimę, skorzystajcie z ekspresowego przepisu, który wykorzystujemy w naszej rodzinie.  Tak przygotowane zapasy służą nam przez kilka miesięcy. Robię z nich kompoty/soki do obiadu lub dżemy do deserów. Przepis: Myjemy owoce aronii. Kiedy odciekną, wkładamy je do litrowych słoików ( wypełniamy około ¾ słoika). Zakręcamy i pasteryzujemy.  ( nie dodajemy wody i cukru) 3.       Zdrowa dieta Nie od dziś wiadomo, że prawidłowa dieta pozytywnie wpływa na naszą odporność. To, jak wyglądamy oraz stan naszego zdrowia zależą od tego, co trafia do naszego żołądka. Zdrowy, dobrze odżywiony organizm nie da się infekcjom.  Dzień zawsze zaczynamy od śniadania, które zjadamy nie później jak godzinę od wstania z łóżka. Owsianka z kasza jaglaną z dodatkiem świeżych i suszonych owoców, orzechów brazylijskich, migdałów i odrobiną miodu to nasz ulubiony sposób na zdrowe śniadanie. Lenka uwielbia każdy jego składnik. W naszej diecie nie brakuje też owoców i warzyw. Kasze właściwie zastąpiły nam ziemniaki, które pojawiają się na naszym stole bardzo rzadko. Ryby, orzechy, produkty zbożowe z pełnego ziarna są podstawą naszych posiłków. Podobno odżywianie jest sztuką, której można się nauczyć. Przepisy na smaczne potrawy z kaszami znajdziecie w moich postach kulinarnych. 4.       Odpowiednie ubranie Przegrzewanie dziecka, to jeden z najczęstszych błędów popełnianych przez mamy. Wiem, bo sama ten błąd popełniałam, a nawet teraz, kiedy Lenka potrafi już powiedzieć, że jest jej gorąco, zdarza mi się walczyć ze sobą, żeby nie ubrać jej dodatkowej bluzeczki lub cieplejszej czapki. Staram się jednak nie zapominać, że przegrzewając dziecko, możemy zaburzyć rozwój naturalnej  odporności małego organizmu i zanim sięgnę po cieplejsze ubranie lub kolejną jego warstwę, dwa razy zastanowię się, czy sama chciałabym to ubranie w takiej temperaturze nosić. 5.       Rączki Układ odpornościowy dziecka nie jest jeszcze w pełni ukształtowany, a więc jest bardziej narażony na atak wirusów i bakterii, które wywołują różnego rodzaju choroby. Dlatego na  miejsce  piąte mojej listy trafiły „rączki”-  czyste rączki. Mycie rąk to podstawa higieny. Wirusy i bakterie przenoszone są przez dotyk, dlatego nigdy nie zapominam o myciu rąk kiedy wracamy do domu, kiedy Lenka siada do stołu, kiedy wychodzi z toalety. Niestety, wiele mam nie myje swoich rąk, o rączkach maluchów już nie wspominając. Jeśli chcecie wzmocnić organizm przedszkolaka, zacznijcie od naturalnych sposobów, które macie przecież pod ręką i bez przeszkód możecie stosować je każdego dnia. Zamiast sięgać po sztuczne składniki, kiedy dziecko już choruje, wzmacnianie małego organizmu zacznijcie wtedy kiedy malec jest zdrowy. Post Sposoby na wzmocnienie odporności przedszkolaka pojawił się poraz pierwszy w .