Dialogi rodzinne

Lady Gugu

Dialogi rodzinne

Gdzie jesteśmy jak nas tu nie ma…

Lady Gugu

Gdzie jesteśmy jak nas tu nie ma…

Lady Gugu

Wojna damsko-męska, czyli dlaczego faceci zazdroszczą kobietom…wszystkiego!

Świat dzieli się na kobiety i mężczyzn. Niezależnie, czy ci ostatni są tak męscy, jak Daniel Craig czy podobni raczej do Conchity Wurst, każdy z nich bez wyjątku chciałby być kobietą. Nawet jak wyśmiewają nasze wady, wytykają błędy, to robią to tylko dlatego, że zwyczajnie nam zazdroszczą! A czego? 1. Emocjonalności. Facet powie „humorzaste”. A my powiemy „nastrojowe”. Fakt, że czasem wystarczy krzywo położony obrus żeby wpędzić nas w szał albo widok dziecięcej skarpetki, żeby upuścić morze łez. Ale połowę facetów na ziemi można z kolei bez wahania nazwać „poker face”. Będziesz miała wielkie szczęście, jeśli w przeciągu całego małżeństwa odczytasz na jego twarzy więcej niż 5 rodzajów uczuć. My z kolei jesteśmy „emocjonalnie elastyczne”, co oznacza, że wyczuwamy najmniejszą zmianę w tonie głosu i potrafimy błyskawicznie na nią zareagować. Co więcej, mamy zdumiewającą umiejętność reagowania w różny sposób na te same słowa do nas skierowane! Wszystko to zależne jest od wielu czynników, z których najważniejszy oczywiście… dzień cyklu. A oni cyklu nie mają, i zazdroszczą. Cykl faceta przypomina wyświetlacz elektroencefalogramu, kiedy pacjent właśnie opuścił nasz ziemski padół… Więc reasumując: faceci zazdroszczą nam po prostu refleksu, bo podczas gdy oni zastanawiają się, co „autor miał na myśli” i jak zareagować, my zdążymy przejść od radości do wściekłości w 4 sekundy. Coś jak porównanie Porsche i Poloneza. Oczywiście bez wspomagania. 2. Nie odnajdywania się w terenie. To pozorna kobieca wada, ale ma to swój głęboki sens. Można zauważyć to dopiero podczas wspólnej wycieczki, kiedy para postanawia się na chwilę rozdzielić. Niewybaczalny błąd! Podczas gdy facet dojdzie do celu w 15 minut (nawet jeśli przewodniki mówią, że potrzeba pół godziny), to my zdążymy w tym czasie zwiedzić setki nieznanych tras i zakamarków. Wprawdzie do celu nie dotrzemy, ale przy okazji poznamy miasto i kilku fajnych tubylców. W końcu i tak dzwonimy do faceta z prośbą o pomoc, ale co zobaczymy, to nasze. A oni Co zobaczą? Mapę i GPSa. Wow. Poza tym nie rozumiem, po co oni tak spieszą się, żeby znaleźć punkt z mapy, skoro i tak zawsze muszą na nas czekać. 3. Gadatliwości. Ćwiczenie aparatu mowy też ma swój cel. W końcu do gimnastyki buzi i języka namawiał sam Radosław Pazura (wspomnienia z dzieciństwa…)! Poza bezmyślnym ćwiczeniem aparatu mowy oraz sposobem na upuszczenie pary, bezmyślne kobiece gadanie i żądanie tego od facetów ma na celu podtrzymywanie domowego ogniska. Jak to stadło by wyglądało, gdyby każdy z jej członków zamknął się w osobnej jaskini? Jak kolonia pustelników? Umiejętność gadania o niczym i wiercenia dziury w brzuchu faceta to coś, do czego oni nigdy nie będą zdolni. Bo zamiast gadać o tym, JAK zrobić, wolą ROBIĆ. Dziwni jacyś. Jak mam coś zrobić, skoro nie wiem JAK?.. 4. Umiejętności robienia dwóch rzeczy naraz. Choćby nie wiem jak nowoczesny facet by nie był, to i tak przypomina Amigę. My przy nich to najnowszy, 4 rdzeniowy procesor. Kobiecy system nie dość, że szybko się ładuje (porównajcie poranki swoje i swoich facetów…), to jeszcze nie zawiesza się prawie nigdy. Rzadko odmawia posłuszeństwa na stałe, co najwyżej wymaga twardego resetu (czyli kolacji, wina i masażu). Odpowiednio konserwowana, kobieta potrafi działać niezawodnie na tylu płaszczyznach, na ilu jest to konieczne: od pracy zawodowej, przez hordy dzieciaków aż do gotowania obiadków. Ale bez smarowania (czyli komplementów, miłych słów i małej pomocy od czasu do czasu) każda maszyna w końcu przestaje funkcjonować. Ale wtedy i tak… 5. …Umiemy przyznać się do błędów. Facet, choćby nawet docisnąć go do ściany i przypalać palnikiem jak w „Pulp Fiction”, nie potwierdzi, że się pomylił czy minął z prawdą. A my naiwnie sądzimy, że podstawą związku jest zaufanie i prawdomówność… Za to stwierdzenia „Ach, jaka ja jestem głupia! Ależ ze mnie idiotka!” wcale nie są tak rzadkie. Samokrytyka to domena kobiet… Ale na ten temat wkrótce dowiecie się więcej – zaglądajcie na bloga! 6. Chcemy ciągle zmieniać swojego faceta. To tylko mała motywacja dla was, panowie! No dobra, czasem nie mała, tylko duża, albo wiele, wiele małych motywacji każdego dnia. Znajomy kiedyś zaczął liczyć, ile jednego dnia otrzymuje złotych rad od swojej żony i do godziny 14 wyszło mu… 116!!! Bez nas skapcanieliby ci panowie do cna, zagruzowali się w swoi świecie, obrośli brudem rytuałów i pajęczyną szkodliwych przyzwyczajeń. Więc w zasadzie powinni być nam wdzięczni, że przypominają czasem piękne dęby a nie pokurczone huby. 7. Jesteśmy samodzielne. Próbowałyście kiedyś zabić karalucha gazetą? No właśnie, nie da się, a po każdym uderzeniu robal ucieka jeszcze szybciej. Tak właśnie zachowuje się kobieta którą ktoś próbował przytemperować. Po każdym ciosie kobieta podnosi się, otrzepuje i biegnie dalej. To, że czasem facet ma wrażenie, że kobieta nie da sobie bez niego rady, jest tylko zasługą kobiety. Bo mu na to pozwala! Jesteśmy samonapędzająca się, samowystarczalną machiną, w której wprawdzie niektóre trybiki powypadały, a inne zgrzytają, jednak w rezultacie maszyna działa bez zarzutu i bez usterek. Ta maszyna nie potrzebuje żadnej instrukcji, bo i tak trzyma ją zawsze do góry nogami. I może nie uda jej się złożyć regału, ale za to z jego części zrobi stolik i krzesło, a pozostałymi śrubkami udekoruje dom. Jesteśmy pamiętliwe. Albo zapominalskie. Nie pamiętam… Z tą pamięcią to jest dopiero sztuka. Z jednej strony nigdy nie zapominamy waszych wybryków (bo Bóg z nas żaden) a z drugiej nie pamiętamy, o co wczoraj wieczorem prosił nas partner. I bardzo dobrze, bo wiadomo, że mózg nie przechowuje informacji zbędnych. Widocznie uznał, że prośba partnera nie była wystarczająco umotywowana. I jeśli znowu robi nam awanturę, że nie zatankowałyście auta i mu stanęło w połowie drogi, jest to tylko najlepszy dowód, że potrzebujesz swojego malutkiego samochodziku tylko dla siebie… Facet zazdrości nam umiejętności samooczyszczania się umysłu. Facet – żeby to zrobić – potrzebuje ostrego wieczoru z kumplami przy piwie. My to robimy świadomie. Zapomnieć, że się pamięta – to dopiero kobieca sztuczka… Post Wojna damsko-męska, czyli dlaczego faceci zazdroszczą kobietom…WSZYSTKIEGO! pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

5 najgłupszych dróg do szczupłej sylwetki – czyli od tego na pewno nie schudniesz!

Czego te baby nie zrobią żeby dobrze wyglądać… Ja wprawdzie od kilkunastu lat usilnie staram się przytyć, co byłoby prostsze gdybym zamieniła zdrową żywność na chipsy i frytki. Ale nie zamierzam. Jednak zdaję sobie sprawę, że tych nielicznych, wcale nie tak szczęśliwych jak myślicie kościstych chudzielców jest mniej niż nieszczęśliwych otyłych, starających się schudnąć. Ostatnio ci ostatni uaktywnili się, bo przecież idzie lato i każdy chciałby jakoś wyglądać na plaży. To nic, że został miesiąc do wakacji – w każdej gazecie możecie znaleźć setki porad, jak schudnąć w: tydzień, dzień, godzinę. Wystarczy tylko wydać złotówkę – na gazetę oczywiście. I tyle są właśnie warte te porady, więc zamiast wydawać na szmatławce, lepiej kupcie sobie za tę złotówkę loda, bo od takich rad możecie przytyć bardziej niż od niego. Istnieje wiele wyjątkowo głupich pomysłów na odchudzanie. Jakich? 1. Pigułki podnoszące temperaturę ciała i inne NIBY odchudzające. A wiecie, jak działają? „Z kości na ości, a z ości na proch” Dosłownie, bo te pierwsze zabiły już niemałą ilość niemądrych, młodych dziewczyn, które tylko chciały być piękne. Nie do wiary, że ktokolwiek jeszcze to kupuje, bo to tak, jakby łykać dopalacze. Za te drugie rząd wziął się ostro, a kiedy w końcu zacznie się kontrola suplementów diety? Bo nie wiem czy wiecie, ale suplementy diety nie muszą przechodzić ŻADNYCH testów, kontroli, badań. Producenci nie muszą podawać na opakowaniach pełnych składów. Nie bada ich sanepid. Może je produkować każdy bez wyjątku nawet we własnym garażu. Tabletki, pigułki na odchudzanie mogą być równie dobrze psem zmielonym razem z budą. Nie dajcie się nabrać, jeśli piszą, że uzyskali jakiś certyfikat – taki certyfikat także może sobie kupić każda firma! Oczywiście musi spełniać wytyczne: np. certyfikatu, weźmy na to „Dobre Zdrowe” nie dostanie firma produkująca śrubki. Ale już produkująca tabletki odchudzające z pokrzywą owszem. Musi mieć tylko jedno: KASĘ! Jeśli macie ochotę być nabitym w butelkę proszę, kupujcie. I łykajcie – sami nie wiedząc, co łykacie… 2. Diety wykluczające. Czyli bazujące na jednym typie składników odżywczych, np. proteinach. Prym wśród nich wiedzie metoda Dukana. Jego książki zrobiły furorę na świecie, a dieta oparta na kilku fazach działa. Problem jednak w tym, że pierwsza z tych faz to dieta wyłącznie wysokobiałkowa. Przez pierwsze kilka dni do 2 tygodni nie jemy zupełnie nic, tylko białko. Mięso, ryby, owoce morza. Na samą myśl mnie mdli. Owszem, działa. Ale jeśli efektem ma być spadek energii (bez węglowodanów skąd ma być?!), koszmarny zapach z ust (żołądek nie wyrabia z taką ilością białka), obciążenie wątroby, uszkodzenie nerek, wypryski na plecach i twarzy (też spowodowane „przebiałkowaniem”), to czy warto? Kolejne etapy są nieco mniej restrykcyjne, ale to właśnie faza pierwsza jest najbardziej spektakularna: chudniesz w kilka dni kilka kilo. Tylko na jak długo to utrzymasz? Dukan znacznie modyfikował z biegiem lat swoją teorię, co dla mnie oznacza, że jeśli nad nią wciąż pracuje, to te biedne kobiety, które dały się omamić, są po prostu królikami doświadczalnymi. 3. Jakakolwiek dieta, w której nie zaleca się dodatkowej porcji ruchu. Jest wiele rodzajów diet, a raczej złych doradców, którzy nie zalecają ćwiczeń i wmawiają biednym grubasom, że schudną i tak. Totalna bzdura, bo schudnąć można wyłącznie wtedy, gdy podaż kalorii będzie mniejsza niż popyt. W skrócie: musicie więcej spalać niż dostarczać w pokarmie. Ale jeśli drastycznie zmniejszycie kaloryczność, spadnie wam energia. Spadnie energia, to nie będziecie mieć siły, także na to, żeby się odchudzać. Wniosek? Jedzcie, ale ruszajcie się więcej. Proste, co? Ech, chyba niekoniecznie dla wszystkich… 4. L-karnityna. W różnej postaci, dla kobiet najczęściej w pigułkach. Swojego czasu wielki hit, teraz znowu wraca na nią moda. Gruchnęła kiedyś wieść, że pomaga spalić tłuszcz. Kobiety zaczęły więc łykać. Jakoś nie działało. Potem wyszło, że jednak przy niej trzeba duuużo ćwiczyć. Zatem ćwiczyły. Na tym etapie kończy się popularna wiedza. Ale mało kto wie, że w końcu teorię obalono, środek dokładniej przebadano i okazało się, że L-karnityna w zasadzie nie wpływa na syntezę tłuszczów. Fakt, sprawia, że w organizmie zachodzą procesy pozwalające na wydłużenie czasu wysiłku i wydajności treningu. Ale ta biedna kobieta musiałaby być Cindy Crawford albo Van Dammem żeby odczuła skutki działania L-karnityny, ale wyłącznie jako treningowego „dopalacza”. Będzie mieć więcej sił na ćwiczenia, które – być może – sprawią, że schudnie. Ale na pewno nie schudnie dzięki łykaniu tabletek. 5. Wypacanie się i owijanie folią aluminiową bądź spożywczą. Znałam dziewczynę, która twierdziła, że sauna odchudza. To ta sama, co przekonywała mnie zapalczywie, że tłuszcz na siłowni zamienia jej się w mięśnie. Owszem, o zaletach sauny pisałam już tutaj, ale na pewno nie spali wam tłuszczu. Pozbędziecie się nadmiaru wody, która powoduje obrzęki i daje uczucie ociężałego ciała i ogólnego „nadmuchania”, możecie ważyć mniej, ale poziom tłuszczu na pewno ani drgnie! To jest zresztą sposób bokserów na zrzucenie kilku kilogramów przed walką. Jeśli zależy wam na zrzuceniu tylko wagi (np. lecicie ukryte w walizce męża, bo nie chcecie płacić za miejsce w samolocie), to próbujcie. Jeśli zależy wam na zdrowiu, to zamiast siebie lepiej owinąć w tę folię jakieś mięsko i upiec w piekarniku. Rada na koniec: organizm jest tak zaprogramowany, że zawsze będzie dążył do najwyższej osiągniętej w życiu wagi. Dlatego tak trudno utrzymać kilogramy po diecie. Najlepiej więc po prostu nie zapuszczać się. Czego sobie i wam życzę. Idę ćwiczyć. Post 5 najgłupszych dróg do szczupłej sylwetki – czyli od tego na pewno nie schudniesz! pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Uwaga! Tak umiera dziecko w rozgrzanym aucie

Co można zrobić w kwadrans? Nie za wiele. Zaparzyć kawę i wypić ją. Zadzwonić do mamy. Wyskoczyć do warzywniaka. Zabić swoje dziecko. Bo nie lubisz, gdy pęta ci się koło nogi, gdy musisz coś załatwić. Więc zostawiasz je samo w aucie. Kolejny już raz, ale o jeden za dużo. Bo wystarczy kwadrans, żeby rozpalić organizm małego dziecka do  40 stopni Celsjusza, kiedy to organy wewnętrzne przestają funkcjonować. Udar cieplny jest niezwykle trudny do opanowania, a jego skutki są nieodwracalne. Dziecko wpada w śpiączkę. Mózg staje się niedotleniony i po prostu się gotuje. Przestają funkcjonować nerki. W temperaturze niecałych 42 stopni białko ludzkie zaczyna się ścinać, i człowiek umiera. Mały człowiek, na którego czekaliście czasem latami, znika z ziemi. Wystarczy  15 minut w rozgrzanym samochodzie. Co roku, latem, o problemie robi sie głośno. Ale wciąż znajdują sie ludzie, którzy zostawiają małe dzieci w autach! Ludzie bez wyobraźni różnie tłumaczą swoją decyzję. Najczęściej tym, że chcieli tylko szybko zrobić zakupy. Ale 5 minut na zakupach wydłuża się w pół godziny – coś przykuje twoją uwagę, przypomnisz sobie w ostatniej chwili, że czegoś jeszcze w domu brakuje, a przy kasie zawsze jest kolejka. W rezultacie zamiast gnać do dziecka, celebrujesz tę chwilę spokoju. Decydując się na nią zastanów się, czy na pewno ci się opłaci. Te zakupy mogą być ostatnimi dla twojego dziecka. A patrząc na puste miejsce po foteliku w twoim aucie już zawsze możesz  marzyć, żeby cofnąć czas. Wiem – nie jestem specjalistą od dziecięcego bhp. Ale jestem matką i jeśli nie chcesz swojego dziecka, jeśli wolisz ugotować je we własnym aucie, chętnie je do siebie przyjmę. Dalej nie rusza? To obejrzyj coś, co poruszy nawet kamień. Nawet ciebie: I jeszcze podziękowania: dla wrednych, wścibskich, wtrącających się w nie swoje życie, wtryniających nos w nie swoje sprawy. To dzięki temu, że gapicie się w szyby zaparkowanych samochodów wiele dzieci ma szansę przeżyć.  Może jeśli będzie was więcej, problem zniknie. Gapcie się więc wszyscy i reagujcie. Ja będę. Zamknięcie dziecka w rozgrzanym aucie – nawet na chwilę – może skończyć się tragedią! Post UWAGA! Tak umiera dziecko w rozgrzanym aucie pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Seriale dla kobiet- to one regularnie, tydzień w tydzień, poprawiają ci nastrój…

Co robi pani domu w wolnych chwilach? Dobre sobie, wolne chwile… No ale jeśli już się jakaś znajdzie, to pewnie: Internet, plotkarskie portale, gazetka, może książka, kąpiel… I pewnie ten największy nałóg, z którym walczy się trudniej niż z papierosami i kawą: SERIALE! Kochacie, co? Ja też, choć mogę raczej mówić o tym w czasie przeszłym. Ale lubię sobie czasem włączyć do śniadanka/obiadu/kolacji coś odprężającego, choćby jeden odcinek czy fragment ulubionego serialu. A jest ich kilka: Tudorowie Ostatnimi czasy seriale historyczne święcą tryumfy, ale ten boom zapoczątkowali właśnie Tudorowie. Sama oglądałam ich na początku tylko dla posiadacza najpiękniejszych męskich ust, jakie kiedykolwiek widziałam (muszę dopisać: na ekranie, bo mąż czyta…). Jonathan Rhys Meyers, bo o nim mowa, ożywił Henryka VIII, czego nie można powiedzieć o jego sześciu żonach, które w dużej części ten podły król posłał do piachu. Historia znana i opowiadana już wielokrotnie, ale nigdy w tak rozbudowanej formie i z takim rozmachem. Przyciągnęły mnie też do serialu piękne kostiumy, bo jak każda baba kocham fatałaszki. I zostałam na wszystkie sezony. Tak się wciągnęłam, że na końcu marzyłam, aby scenarzyści zmienili historię i nie uśmiercali króla. Nawet uroniłam trochę łez, ale to trochę wina zniewalającej muzyki. Serial nie wciągnie pewnie historyków, bo znają tę mroczną historię, ale dla kogoś, kto „wie że dzwoni, ale nie wie, w którym kościele”, to lektura obowiązkowa. Realia i prawda historyczna zachowane, a to wystarczy żeby pooglądać sobie tych przebierańców, którzy w tym serialu wyglądają jakby zeskoczyli z obrazów Holbeina. Dwóch i pół Wszyscy lubią seriale o nieudacznikach. Ma się wtedy poczucie, że samemu nie jest się tak beznadziejnym, jak się nam wydaje. Dlatego i ja zakochałam się w tych trzech facetach, bo ciężko wybrać, który z nich jest najbardziej żałosny. Osobiście wybieram Charliego, niepoprawnego podrywacza, który zawsze przypomina mi pewnego znajomego, wplątującego się co chwilę w miłosne afery. W tej roli niezrównany Charlie Sheen, grający chyba siebie samego. Jak to w serialach, największą „robotę” robi drugie tło, czyli epizody. Mamy tu i Stevena Tylera z Aerosmith, Seana Penna, Enrique Iglesiasa czy Megan Fox pokazujących się przelotem i pozostawiających niedosyt. Jest oczywiście jakaś neurotyczna mamuśka, wieeeeele pięknych kobiet (choć nie wiem, czemu niby piękne kobiety miałyby mnie interesować…) i pewien okrąglutki dzieciak. I on właśnie jest dla mnie najciekawszy – obserwować, jak zmienia się z naiwnego szkraba poprzez bezczelnego nastolatka w młodego, cynicznego dorosłego. Na przestrzeni kilkunastu sezonów serialu taka obserwacja to jak patrzenie, jak dorasta własne dziecko i co tak naprawdę jeszcze przede mną. Porażające… Ale do tego tak dowcipne, że aż śmieszne. Chirurdzy Myślałam, że to staroć, bo pierwszy sezon miał premierę w 2005 roku, a tu okazuje się, że… wciąż kręcą! Seriali medycznych nie ma znowu tak wiele, a przynajmniej mniej niż seriali o sfiksowanych mordercach, pomieszanych paniach domu czy facetów w rajtuzach z epoki elżbietańskiej. Zakochana dawniej w „Ostrym dyżurze” (którego nawet nie wspominam, bo wyjdzie na jaw mój wiek…), postanowiłam parę lat temu zobaczyć, co ci Amerykanie znowu opowiedzą o lekarzach. I wsiąkłam, trochę za sprawą kogoś, kto opowiedział mi o prawdziwym życiu lekarzy. Bo to grupa narażona na problemy natury związkowo-emocjonalnej chyba jak żadna inna. W tym serialu to widać, ale tylko w połowie – jaka jest prawda, o tym opowiedział mi człowiek, z którym obejrzałam kilka odcinków „Chirurgów”. Może dlatego tak wciągnął mnie ten serial; może też przez to, że… grają w nim prawie sami ładni ludzie. Aż dziw, że tak piękne osoby mogą mieć problemy sercowe. Co dopiero mają powiedzieć ci brzydcy… Ale ja nic o tym nie wiem  Hannibal Nie oszukujmy się – za diabła nie wiem, o co w tym serialu chodzi. Ale że kocham Hannibala Lectera (wcale nie za jego miłość do nietypowych kulinariów, bo jego potrawka z ludzkiej grasicy mnie nie przekonała), to podpatruję czasem ten serial. To naprawdę estetyczna wizja okrutnych zamiłowań głównego bohatera; tu każdy odcinek krwawi i pełen jest tego, czego jedna z płyt Big Cyca („golonki, flaków i innych przysmaków”). I kolejny serial, gdzie słabość bierze nade mną górę – bo słabość mam do tego duńskiego brzydala o trudnym nazwisku (Mads Mikkelsen), który zachwycił mnie w „Casino Royal” i słabość czuję, kiedy patrzy tymi swoimi zimnymi oczami i uśmiecha krzywym zgryzem (którym jako Hannibal zaraz kogoś rozszarpie). Fabuła nie jest istotna, bo sama nie jestem fanką seriali, gdzie rozwiązanie zagadki tkwi tuż za rogiem, a jednak zawsze umyka. Ważni są aktorzy, a tych dobrych tutaj nie brakuje – wspomniany Mikkelsen, Gillian Anderson, Laurence Fishbourne. Szybkie tempo, wartka akcja to coś, czego tu nie znajdziemy. Jest za to bezustanne napięcie w oczekiwaniu, kiedy w końcu odkryją ociekającą krwią, mroczną prawdę. Dowcipu w nim nie uświadczy, ale są przecież dni, kiedy nam nie do śmiechu. Wtedy przywołajmy ekranowego Hannibala i cieszmy się, że nie stanął nigdy na naszej drodze. A raczej my na jego… Nie rób scen Najnowsze dziecko TVN-u. Usłyszałam ostatnio, że ma kiepską oglądalność i NIECO się zdziwiłam. Dla mnie to jeden z lepszych seriali produkowanych obecnie w Polsce. Ma tempo, nie rozwleka tematu na sztuczne 40 min serialu–10 min reklamy–3 minuty serialu. Czasem ciężko tu mówić o akcji i fabule, bo w większości to zbiór luźnych scenek krążących wokół tematu jak satelita, ale dzięki temu nie nudzę się jak na większości polskich seriali. Ciężko tu mówić też o aktorstwie, bo ledwo postać rozwija skrzydła, a już odcinek się kończy. Jednak czymś, co przekonuje mnie co tydzień do obejrzenia kolejnego odcinka, jest niewystępujący nigdzie w polskich tasiemcach dobitny, bezczelny, niezawoalowany dowcip. Jest to po prostu przaśna, dobitna prawda o związkach z facetami oraz czymś, co mnie interesuje ostatnio najbardziej, czyli macierzyństwie. Bohaterki zmagają się i z obsikanymi przez dziecko meblami, i z wypychaniem piersi przez córkę i z chwilami, w których własny potomek robi z nich idiotę. Ot, takie uroki rodzicielstwa. No i pokazuje coś, z czym sama staram się walczyć w swoim otoczeniu – obnaża słabości tych pozornie perfekcyjnych mamusiek, które zawsze doprowadzają cię do jednodniowej depresji. Jeśli więc chcecie poprawić sobie humor i powiedzieć „Uff, jednak są gorsze matki ode mnie…”, to zachęcam. Hoży doktorzy Tym, co znają ten serial, może wydawać się niewiarygodne, że JA lubię oglądać perypetie tej grupy popaprańców, z których każdy mógłby się stać przypadkiem psychiatrycznym. Wiem, że to trochę tandetne, kiedy śmieszą cię fantazje bohatera, w których odpada mu głowa i chodzi dalej jak gdyby nigdy nic. Ale naprawdę lubię oglądać dziwaków, którzy swoje problemy z alkoholem, gniewem na cały świat czy niedojrzałością pokrywają niewybrednym humorem rodem z Benny Hilla. Niekwestionowaną gwiazdą serialu jest bez wątpienia zionący nienawiścią do świata i ludzi doktor Cox. Jest niezastąpionym źródłem najbardziej wrednych powiedzonek, które bez powodzenia staram się zapamiętać i użyć w kolejnej przeprawie z nieuprzejmą urzędniczką. Oczywiście w najbardziej potrzebnym momencie zapominam i nie mówię „ludzie to dranie, w draniowej otoczce i z draniowym nadzieniem”. Bo tak bezczelnie śmiesznym można być tylko w serialu, który nie udaje prawdziwego życia. Dlatego mam do niego taką słabość, bo kiedy patrzę na rodzime produkcje, gdzie wmawia się nam, iż 70-latka z Kazachstanu chce poprawić sobie usta , a jej mąż zdobywa na to kasę w nielegalnych zakładach, to ręce opadają. I do tego nie jest to serial komediowy… Klan To właśnie na jego planie powstają takie smaczki, jak powyższe perypetie Pani Stanisławy (bądź co bądź bardzo sympatycznej). To jest nie do uwierzenia, że polska telewizja znajduje kasę na tych pomysłowych scenarzystów, a brakuje jej na „Wielką grę” czy „Jeden z dziesięciu”. No ale jest popyt, jest podaż. Znam wielu inteligentnych ludzi, którzy pędzą do domu po pracy żeby zdążyć na „Klan” (to chyba z myślą o nich przesunięto emisję na 18.00…). To prawdziwy fenomen. Wszyscy ci moi znajomi, po wyższych uczelniach, na wysokich stołkach, poważni rodzice oglądają „Klan”, ale… dla śmiechu! Dlaczego? Niektórzy aktorzy tego serialu to prawdziwe mumie z muzeum figur woskowych. Epizody są tak nieprawdopodobne jak rewelacje z „Faktu” (typu „nie śpię od roku bo muszę trzymać kredens…”). Scenografia ogranicza się do 4 pomieszczeń i chyba tylko ślepy nie widzi, że bohaterowie spotykają się zawsze w tej samej knajpie, w której dla niepoznaki zmienia się tylko obrusy. Nie do wiary, że w Warszawie sprawy trudne rozwiązuje zawsze jeden detektyw Bogdan, a poprawia urodę jedyny stołeczny chirurg plastyczny, doktor Lubicz. Ten na przykład stracił niezwykle kochaną żonę, a ma lepszy humor niż za jej życia. Pytacie, skąd ja to wszystko wiem? Ano… nie, nie oglądam. Streszcza mi go znajoma spotykana raz na pół roku. Wprawdzie przez to nie zostaje czasu na naszą rozmowę, ale po takim spotkaniu, na którym opowiada mi, co w „Klanie” boli mnie brzuch przez pół dnia. Ze śmiechu. Zdradźcie: a wy z czego się śmiejecie? Na co czekacie co tydzień z niecierpliwością? Czego szukacie na portalach z serialami? Podpowiedzcie coś, nie mam ostatnio co robić z czasem  Post Seriale dla kobiet- to one regularnie, tydzień w tydzień, poprawiają ci nastrój… pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

A jeśli twoje dziecko trafi w ręce porywacza?

Wyobraźcie sobie: pomieszczenie 3 metry kwadratowe. Nie ma okien, bo znajduje się pod ziemią. Ciężkie stalowe drzwi. I 3096 dni, które spędzić musiała tu Natasha Kampush. Pamiętacie tę aferę? Po kilkunastu latach w zamknięciu, dziewczynce (choć wtedy już kobiecie) udało się uciec od porywacza w Niemczech. Wilhelm Prokopil uprowadził ją spod domu kiedy miała 10 lat. Spędziła w takich warunkach osiem najpiękniejszych lat swojego życia. Kiedy to piszę, włos jeży mi się na głowie. Ale nie mogę milczeć w tak ważnych sprawach, o których głośno ostatnio w mediach. Od ucieczki Natashy Kampush minęło już 10 lat, a ja teraz wspominam ją, bo porwania dzieci zdarzają się ostatnio coraz częściej. Jeśli myślicie, że to tylko wymysł amerykańskich reżyserów, to jesteście w błędzie. Ostatnio dzięki błyskawicznej interwencji wszystkich europejskich służb oraz fundacji Kid Alert  10-letnia, porwana w Szczecinie Maja odnalazła się, ale już w Niemczech. Mało brakowało, a byłaby o wiele dalej. Takie rzeczy dzieją się i nie próbujcie udawać, że znowu piszę o jakichś prasowych wymysłach! Jak rozmawiać z dzieckiem na takie tematy? To chyba nawet gorsze, niż tłumaczenie, skąd się biorą dzieci… Bo od dzieciństwa uczymy swoje dziecko pewności siebie. Chcemy, by było elokwentne, wygadane, radziło sobie w różnorakich środowiskach. Nie dostrzegamy, że ta dziecięca ufność może doprowadzić do tragedii i same będziemy żałować, że dziecko nie boi się obcych. Z drugiej strony absolutnie nie można nam nakreślać dziecku przerażających scenariuszy i straszyć – na przykład jak nas w dzieciństwie – Cyganami czy dziadem z worem. Myślę, że podstawą jest tutaj nauczenie dziecka, jak mówić „NIE!”. Powtarzamy  ciągle, że dziecko ma być grzeczne i słuchać starszych, ale co, jeśli ten starszy ma złe zamiary? Dlatego musi nauczyć się asertywności i tego, że kiedy ktoś mu coś proponuje, bez zastanowienia mówimy „Nie!”. No chyba że mama pozwala. Ale żadna mama nie pozwoliłaby pójść z obcym do samochodu po jeszcze więcej cukierków albo do obcego domu zobaczyć psiaki czy na przejażdżkę ekstra autem z nieznajomym. Takie techniki – według specjalistów – są najczęściej stosowane. Które dziecko temu się oprze? Tylko takie, któremu wpoimy, że nie każdego dorosłego można obdarzyć bezwzględnym zaufaniem. Jakiś czas temu świat obiegła wieść, że pewna matka zafundowała swojemu synowi ostrą, żeby nie powiedzieć: bezlitosną lekcję. Ponieważ jej sześciolatek był w jej mniemaniu zbyt ufny w stosunku do obcych, postanowiła zaaranżować jego porwanie. Namówiła kilka osób do pomocy. Jeden pan namówił dziecko na oglądanie czegoś w aucie, a potem założył mu na głowę worek i zamknął w piwnicy. Matka była przez cały czas w kontakcie telefonicznym z „porywaczem”. Chłopcu na szczęście nie stała się krzywda, przynajmniej nie fizyczna. Kiedy został uwolniony, matka i rodzina wyjaśniła mu, że było to działanie celowe żeby pokazać, co może się stać. Niestety media milczą, jakiego urazu psychicznego doznał ten chłopiec, bo że doznał to pewne. Oczywiście jak każda matka potępiam, ale jestem w stanie w 1% zrozumieć pobudki owej matki. Nie interesują mnie takie drastyczne metody. Mówi się wiele o tym, że dzisiejsi rodzice chodzą za dzieckiem krok w krok, nie pozwalając na samodzielność i ograniczając ich przestrzeń. Ale trudno się dziwić, że współczesny rodzic pół roku zastanawia się, czy mógłby zostawić 9-letnie dziecko samo na placu zabaw i skoczyć do zieleniaka. Nasze pokolenie – pokolenie lat 80tych – biegało samopas, gdzie się tylko dało. Gdy nadchodziły wakacje, nikt nie organizował dziecku 60 dni. Dostawało się na szyję klucz i wracało tylko na posiłki, gdy już rodzice wrócili z pracy. Czy dzieci były wtedy inne? Nie, to ufność rodziców skurczyła się dramatycznie. Ale nie ufność we własne dzieci, bo bardziej niż nasi rodzice obserwujemy swoje dzieci i dostrzegamy ich samodzielność i mądrość. To społeczeństwo wykszktałciło w nas umiejętność i wręcz konieczność  nieustannego rozglądania się na boki i wpychania swoje kurczaki pod kwocze skrzydła. Oczywiście jest mi z tym niewygodnie – chciałabym, żeby moja córka dostała w łapę 5 złotych, poszła sama z liścikiem do pani sprzedawczyni po chleb i wróciła bezpiecznie z łupem. Ale nie mam zamiaru tego na razie jej uczyć. Zresztą mój matczyny instynkt zawsze włącza lampkę ostrzegawczą, kiedy widzę takie dziecko puszczone samopas. Głupota? Może, ale przyznajcie, że nie jestem w tym osamotniona? Jest kilka sposobów na to, żeby zapobiec ewentualnej tragedii, ale wymaga to wysiłku od rodziców i ćwiczeń. Można, a nawet trzeba: – ustalić z dzieckiem hasło,  które będzie znało tylko ono i wy oraz przykazać, że tylko z osobą znającą hasło może się oddalić – uczulić dziecko na konkretne, powtarzające się hasła porywaczy, typu: „czy mógłbyś mi pomóc?”. Jeśli dorosły potrzebuje pomocy dziecka kiedy wokół jest pełno ludzi, powinien być automatycznie podejrzany; inną najczęstszą metodą jest „Wsiadaj, mama mówiła żeby cię podwieźć. Pojedziemy do niej”. – jeśli zauważy cos podejrzanego (np. to, że ktoś robi mu zdjęcia albo próbuje dać cukierka), ma od razu raportować rodzicowi; lepiej, żeby jakiś niewinny dziadzio się obraził, niż twoje dziecko zniknęło z twojego życia – jeśli ktoś namawia je na pokazanie czegokolwiek w samochodzie, to niech ucieka gdzie pieprz rośnie i najlepiej szuka pomocy innych dorosłych wokół niego; co wartego pokazania trzeba trzymać w aucie, a nie móc wyciągnąć na zewnątrz? – powiedz mu, że jeśli tylko czuje się zagrożone, to ma krzyczeć ile sił w płucach Kluczem jest chyba własna czujność. Współczesny rodzic musi być trochę jak delfin , który śpi z jednym okiem otwartym, a drugim czuwa. Bo porywacz nie musi wyskoczyć z czarnej wołgi. Jeśli macie jakieś lepsze sposoby, podrzućcie pomysły. Bo ja nie zamierzam czekać 3096 dni, kiedy moja córka będzie w stanie wyrwać się porywaczowi. Post A jeśli twoje dziecko trafi w ręce porywacza? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Smoczki Lovi Folky - konkurs

Lady Gugu

Smoczki Lovi Folky - konkurs

Lady Gugu

Nie chcę być twoją Matką

Mała, nigdy nie chciałam być twoją Matką. Kiedy nie było Cię jeszcze w planach i patrzyłam na młode panie z dzieciakami u boku, mówiłam: „O nie, to nie ja. Nie będę Matką”. Patrzyłam, jak szarpią swoje dzieci, poganiają, strofują, krzyczą i narzekają. Patrzyłam, jak ich dzieci kurczą się, maleją w oczach, zamykają w sobie. Obiecałam sobie, że nigdy nie będę Matką. Bo zawsze chciałam być Mamą. I czekałam na ciebie. Wiedziałam , że prędzej czy później przyjdziesz. Chciałam patrzeć, jak rośniesz w siłę, jak potężniejesz, stajesz się mocna, silna i odporna na złe spojrzenia. Potrafiąca walczyć z przeciwnościami, samodzielna i niezależna. I taka jesteś, 3-letni gigant o wzroście 90 centrymetrów. Na razie ci tego nie powiem, ale czasem wydajesz się silniejsza ode mnie. Kiedy mnie wyprowadza z równowagi komentarz na twój temat, ty ignorujesz głupca. Gdy trzęsę się nad twoim rozbitym kolanem, wstajesz i biegniesz dalej. Gdy rozpływam się nad tym, czego się dziś nauczyłaś, ty jutro uczysz się rzeczy trzykrotnie trudniejszej. Nie wiem, skąd czerpiesz siły na rozumienie świata, bo mnie czasem opadają ręce. Kiepska ze mnie Matka, bo mam do ciebie słabość i ciągle ci to okazuję. Prawdziwa Matka musi być opoką, skałą, zbiorem zasad i chodzącą wyrocznią. Ja jestem tylko słabą Mamą, która boi się każdego dnia, czy wrócisz z przedszkola ta sama czy zmieniona. I czy w ogóle wrócisz do mnie moja, czy już tylko swoja własna. Czasem nagle smutnieję, bo wiem, że ten dzień nadejdzie ani się obejrzę. Wspólny czas odmierzany długością twoich włosów kurczy się. Ten sam czas, bezlitosny chirurg, kraja mi serce za każdym razem, gdy muszę kupić ci nowe buty, bo wyrosłaś ze starych. I gdy kolejny raz odkładam twoje stare ubranka, których pora się pozbyć. Ale jeszcze nie teraz. Mama. Niedoskonała, nieidealna. Tylko trochę silna, płacząca, załamująca ręce. Oto ja. Okazuję słabość tak często, że czasami sama mnie pocieszasz. I wiem, że dzięki temu nigdy nie powiesz do mnie „Matko” i że zawsze pozostanę zwykłą, słabą, niedoskonałą Mamą. Nie tylko kochającą, ale i kochaną – przez Ciebie, bez względu na wszystko. Tobie wszystko jedno, czy dziś myłam włosy, czy krzyczę dziś dużo, a może śmieję się ciągle. Kochasz – czuję to wtedy, gdy rzucasz mi się na szyję i wtedy, gdy trzaskasz drzwiami, moja panno. Nigdy nie wątpię, a przynajmniej nie w Ciebie. I nawet nie wiesz, jak często przychodzę do Ciebie, gdy śpisz, i ściskam twoją rękę. To jedyne chwile, kiedy mi jej nie wyrywasz pędząc gdzieś, szukając nieodkrytych skarbów. Sama czuję, jak bardzo jestem żałosna, ale nie mogę przestać. I nawet nie chcę. Pielęgnuję swoją Mamowatość, chełpię się nią w duchu i niby otwieram przed Tobą świat, a jednak marzę, byś potrzebowała wciąż mojej dłoni. I czasem tak jest, a chwile te są coraz bardziej ulotne. Ale nie znikną – wyryję je w sobie i kiedyś ci opowiem, jak zamieniłaś mnie w Mamę i zmiękczyłaś do cna. Jednak jeszcze nie teraz. Kiedyś, gdy będziesz w stanie to pojąć. Mam nadzieję nie prędko… Mama Post Nie chcę być twoją Matką pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Dlaczego młode matki nie znoszą krytyki?

Czy jedno zdanie, złożone z kilku wyrazów, potrafi wywołać burzę w szklance wody? Owszem, i to jaką. Najlepiej oczywiście w Internecie, gdzie wszystko dozwolone. To tutaj swoje miejsce nareszcie znaleźli frustraci, dotychczas duszący swoje kompleksy w środku swojego marnego wnętrza. Ale nie tylko – tutaj też w końcu odzywają się ci Szczerzy, którzy dotąd nie mieli odwagi otworzyć paszczy, bo stłamszeni od razu chowali się z powrotem do swojej dziury. Ale skoro Internet jak dobra matka przygarnie każdego strapionego wędrowca, tak tutaj można szczerze wylewać swoje żale i wypowiadać opinie. Czasem anonimowo, czasem pod własnym nazwiskiem. No i właśnie to postanowił zrobić jeden z panów na profilu pewnej znanej osoby, zajmującej się zawodowo wychowywaniem dzieci. W odpowiedzi na zapytanie o odpieluchowywanie, zadane przez jedną matkę, odpowiedział (cytuję z pamięci): „Ale te współczesne matki nieogarnięte! Dawniej nie było Internetu i nie radziły się nikogo i lepiej wychowywały dzieci”. I to był jego błąd i – jak podejrzewam – ostatnia wypowiedź bez płaszczyku anonimowości. Bo to, czym został zaatakowany przez młode matki, w swoim mniemaniu „ogarnięte”, nie przystoi nie tylko matce ani kobiecie, ale nawet żadnemu człowiekowi podpisującemu się własnym nazwiskiem. Nie będę cytować, ale najłagodniejszą odpowiedzią było: „Jak będziesz miał swoje dzieci to zobaczysz. Ale patrząc na ciebie to wątpliwe…”. Moja reakcja była taka sama, jak wtedy, gdy dostaję komentarze i wiadomości od moich stałych rezydentów-hejterów – czyli wybuchnęłam gromkim śmiechem. Ale zaraz przyszło mi do głowy, że w sumie ten pan mówił też i o mnie, bo wprawdzie kilka lat od porodu już minęło, jeszcze więcej od moich własnych narodzin, ale jednak wciąż można o mnie powiedzieć „młoda matka”. I zaczęłam zastanawiać się, że może i ja powinnam dowalić temu panu, że ośmielił się zwrócić uwagę mnie?.. MNIE?! Ale jedyną rzeczą, którą miałam ochotę zrobić, to pogratulować mu odwagi, a owym młodym oburzonym mamuśkom dogadać więcej, tym samym dolać oliwy do ognia. Oczywiście jak zwykle w tego typu dyskusjach powstrzymałam się od publicznych wypowiedzi. Na szczęście mam bloga i dzięki temu – temat na post… Sama nienawidzę, gdy ktoś mnie krytykuje. Najeżam się wtedy i mój uśmiech jest tak sztywny, że gdy zdejmuję go po wyjściu gościa z twarzy, mam całe policzki obolałe. Potem przez pół wieczoru zastanawiam się, czy może miał ten ktoś rację, i zamęczam otoczenie nieustannymi pytaniami, jaka jest prawda.  W zależności od tego, kto zwraca mi uwagę, popadam w zachowania agresywne lub skrajny pesymizm (zwany popularnie dołem). Nie jestem aż tak naiwna, żeby wierzyć we własny perfekcjonizm w zakresie wychowywania dziecka, ale powtarzam sobie codziennie, jak jestem wspaniała i być może w końcu sama w to uwierzę do końca. Dostrzegam swoje błędy i niedociągnięcia; problem w tym, że gdy ktoś próbuje mi je wytknąć traktuję to jak jawne wypowiedzenie wojny. Jak to się dzieje, że niby wiem, że nasze mamy, ciotki i babki tez wychowywały dzieci, a nawet wychowały taką wspaniałą Mnie, a w ogóle nie ufam i nie wierzę, że cokolwiek mogłyby robić lepiej niż ja… I choć 5 minut po tym, jak zrobię odwrotnie niż radziły, już zaczynam tego żałować, bo szybko okazuje się, że miały rację, to za każdym razem z uporem maniaka robię na przekór i po swojemu. Mimo tego, że nie zawsze wychodzi na moje, to i tak z każdą daną mi radą zgrzytam zębami niemalże jak Natalia Siwiec, która ostatnio z tego powodu założyła aparat na zęby (taaaa…). Te zaatakowane „młode nieogarnięte” muszą mieć dokładnie tak samo. Wprawdzie wiedzą, że nie są ogarnięte, skoro szukają odpowiedzi w Internecie na każdy problem pojawiający się w przypadku opieki nad dzieckiem (o czym już kiedyś pisałam  O matko ale ty jesteś głupia). Już zadając pytanie potwierdzają, że nie są ogarnięte. Jaki to problem przyznać się?! No właśnie… problem. Więc wszystkim nieogarniętym matkom, które boją się przyznać, pomogę swoim wyznaniem: JA TEŻ JESTEM TA NIEOGARNIĘTA! Też popełniłam masę błędów, do których nikomu do dziś się nie przyznałam. Próbuję udawać perfekcyjną, ale jest to poza, która jest autokreacją stworzoną na potrzeby poprawiania własnego samopoczucia. Na szczęście coraz więcej przybywa matek, które mają odwagę przyznać się do swojej niedoskonałości. Chwała też za zmianę podejścia do tematu macierzyństwa nowemu cyklowi w jednej z telewizji śniadaniowych pod takim mniej więcej tytułem. Niezależnie od tego, czy twórcami telewizji kierowały dobre chęci czy tylko potrzeba szukania taniej sensacji, to cykl ten pokazuje, że są matki, które sobie po prostu nie radzą i które nie boją się krytyki! Chylę czoła przed nimi, bo to wymaga naprawdę ogromnej odwagi. Dla mnie to one są „bohaterami domu” a nie te, które świetnie radzą sobie, za plecami mając dwie babcie, dziadków i przedszkole. Przyjmowanie krytyki to naprawdę wielka sztuka. Znam kilka osób, które to potrafią, wśród nich są też matki.   Ale dopóki czepiam się ich nieogolonych nóg czy sukienki rodem z Turcji, nic wielkiego się nie dzieje. Sprawy się komplikują, gdy niechcący wejdę na temat ich matkowania. Cóż, może i jestem perfekcyjna, ale tego jednego nigdy się nie nauczę. „Jeśli chcesz żyć długo, nie krytykuj metod wychowawczych innych matek”. Lepiej wyryć sobie to motto na czole, bo inaczej któraś z matek zrobi to niedługo na naszym nagrobku… Zamiast tego ogłaszaj jak ja swoją nieperfekcyjność i nieumiejętność przyjmowania krytyki. A możesz znowu oddać się pielęgnowaniu własnego ego i czytaniu hejterskich komentarzy, skierowanych do matek, które – tak jak ja – nie umieją przyjmować krytyki. Post Dlaczego młode matki nie znoszą krytyki? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Trzy sposoby na pokrzywę – zdrowie na talerzu

Lady Gugu

Trzy sposoby na pokrzywę – zdrowie na talerzu

Lady Gugu

Jaki wpływ na dziecko ma kłótnia rodziców?

Chcesz, żeby twoje dziecko było: aspołeczne, agresywne, niestabilne emocjonalnie? Chcesz, żeby miało niższy iloraz inteligencji, nie potrafiło się skupić i było rozedrgane? Chyba nie chcesz, co? No to czytaj… Mieszkałam kiedyś w dużym mieście. Jeśli myślicie, że w takich miastach mieszkają wyłącznie młodzi, kulturalni, szczęśliwi ludzie, to jesteście w błędzie. Nigdzie lepiej nie można zaobserwować interakcji społecznych jak mieszkając w bloku, szczególnie, kiedy spędza się czas w domu z noworodkiem. I ja spędziłam tak pierwsze miesiące życia Lenki. Co się wtedy naoglądałam przez okno, to moje. Tyle rodzinnych awantur, których wysłuchałam przez ściany, tyle kłótni podglądanych zza firanki… Tyle wielkich, dziecięcych, przestraszonych oczu, które zapadły mi w pamięć… Tyle małych, przygarbionych pleców, które wlokły się za swoimi zapalczywymi, gestykulującymi rodzicami. Już wtedy przyrzekłam sobie, że choćbym miała codziennie pić melisę i podawać ją mężowi, to postaram się nigdy przy dziecku nie kłócić. Co z tego wyszło? Cóż, pozostawię to bez odpowiedzi, ale nie jest źle. Bo pewnie widujecie takie widoki z daleka: matka macha rękami jak wiatrak, ojciec też macha, co chwilę któreś odchodzi, wraca, żeby jeszcze trochę pomachać; włos rozwiany, twarz czerwona, kipi złością… a wszystkiemu temu przygląda się ze zdumieniem mały człowiek, uczepiony czyjejś nogi. Albo maluch, który za wszelką cenę stara się znaleźć sobie jakieś zajęcie, żeby tylko nie widzieć i słyszeć, i modli się w duchu, kiedy to się skończy. A jak już się kończy, to jeden rodzic odchodzi, i dziecko nie wie: zostać? odejść? Z kim pójść? Smutne, co? Ale prawdziwe. I wiem, że za każdym razem, kiedy oglądacie takie scenki obiecujecie sobie, że nigdy się tak nie zachowacie. I faktycznie, może nie na ulicy, ale gdy w domu puszczają nerwy i zaczynacie wyrzucać z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, nie dostrzegacie tego małego pana czy pani, którzy zaczynają bawić się nagle cichutko tak, jakby udawali, że ich nie ma. A ich faktycznie wtedy nie ma. Bo kiedy do głosu dochodzi ten okropny hormon stresu – kortyzol, kiedy adrenalina skacze do granicznego poziomu, nie widzicie nic oprócz czubka własnego nosa. Nie słuchacie niczego, co ma do powiedzenia (wykrzyczenia…) partner, a wszystkie rady psychologów na temat „Jak się mądrze kłócić” chętnie wsadzilibyście im do… wiadomo czego. Jesteście tylko wy i wasze żale. Ale dlaczego właściwie nie powinniśmy się kłócić przy dzieciach? Przecież kłótnia oczyszcza atmosferę, pozwala ujść emocjom, a taki noworodek czy niemowlę w beciku to i tak jeszcze nic nie rozumie, bo to przecież tabula rasa. Otóż nie. Nie jest chyba nowością dla mam, że dziecko już w jej brzuchu wyczuwa więcej, niż nam się dotychczas zdawało. Słyszy, czuje smaki i nawet zapachy, dlaczego by więc nie miało odczuwać naszych emocji? Jedna z moich znajomych utrzymuje, że poczuła pierwszy raz ruchy swojego dziecka po… ostrej kłótni z mężem! Płód bez wątpienia odczuwa nasz niepokój i nieraz matce daje ostrzegawcze kopniaki, że niezbyt odpowiada mu ten stan rzeczy. Noworodek rodzi się z takim samym układem hormonalnym jak my, z taką różnicą, że jego system organizacji jest jeszcze zupełnie nieprzystosowany. Jeśli dostarczamy mu wciąż nowych powodów do nadprodukcji adrenaliny i kortyzolu, jego organizm nie będzie miał szansy na poprawną regulację tych hormonów w przyszłości. To rewolucyjne odkrycie, bo dowodzi, że nasze zachowania w pierwszych miesiącach życia dziecka mają ogromny wpływ na wychowanie „statecznego” dorosłego. Statecznego, to znaczy potrafiącego radzić sobie ze stresem, problemami i… własną złością. Czy zatem w ogóle nie można kłócić się z mężem? Albo na jak długo przestać i kiedy można znowu zacząć po urodzeniu dziecka? Cóż, naukowcy mówią, że kluczowe w rozwoju poczucia bezpieczeństwa jest u dziecka pierwszych 10 miesięcy życia. Jeśli w ich trakcie nie zaspokoimy tej najważniejszej potrzeby, to ono zawsze będzie się czuło jak na rollercoasterze, z którego łatwo można wypaść. Bo poczucie bezpieczeństwa jest dla dziecka bardziej istotne niż jedzenie, kupa i siku. Może niektórym rodzicom wyda się to dziwne, ale dziecko naprawdę odczuwa nasze emocje mimo, że czasem wcale tego nie okazuje. U małych dzieci może objawiać się to niepokojem, lękami, drażliwością, płaczliwością. U większych? Nocnym moczeniem, nieumiejętnością skupienia uwagi, gorszymi ocenami w szkole. A wszystko to spowodowane czasem jedną (kilkoma? Kilkunastoma?) kłótniami rodziców, które dziecko odczuwa tak, jakby świat mu się zaczął walić jak domek z kart. Jeśli cały pierwszy rok życia będzie przebiegał mu pod znakiem wojny podjazdowej rodziców (o którą nietrudno z kilku powodów – o czym za chwilę), to jego system stanie się czuły jak licznik Geigera. W chwili zagrożenia, utraty bezpieczeństwa będzie reagował nadmiernie, a dziecko przez całe swoje dorosłe życie będzie przypominało płochliwą sarenkę lub… goryla, któremu ktoś wlazł do gniazda. A wystarczy niewiele, żeby tak się stało. Młodzi rodzice potrzebują naprawdę małego punktu zapalnego, żeby cierpliwość spłonęła jak krótki lont. Bomba wybucha najczęściej z kilku zawsze tych samych powodów i do najważniejszych z nich należy brak snu oraz odizolowanie od towarzystwa. Każdy chyba odczuł to na własnej skórze, szczególnie matki, co? Ileż można nie spać, ile gadać tylko do dziecka? Święty by nie wytrzymał. Dlatego o wojnę nietrudno, wystarczy że mąż powie „Jaki ja jestem zmęczony” i bach, kłótnia gotowa. Ale pocieszę was – podobno aż 80 procent małżeństw przeżywa kłopoty w pierwszym roku życia dziecka! Może marne to pocieszenie, jednak nie usprawiedliwia to kłótni przy dziecku. Jeśli nie przekonują was wymienione wcześniej powody, może przypomnijcie sobie, jak dziecko naśladuje wasze ruchy, czyny czy słowa. A teraz przypomnijcie sobie, jak wyglądacie w trakcie sprzeczki. Jak dziki zwierz, co? Ryczycie, wrzeszczycie, twarze czerwone jakbyście zeszły z bieżni… Uroczo. No i właśnie to widzi wasze dziecko. A skoro rodzic to dla niego największy autorytet, to dlaczego nie miałoby naśladować i tego typu zachowań w swoim środowisku? Chcecie, żeby wasze dziecko w szkole wyglądało jak diabeł tasmański? No to przestańcie się w końcu kłócić, najlepiej zupełnie, a jeśli macie włoski temperament, to na pewno nie przy dziecku. A jeśli nie pozwala na to baza lokalowa, to gódźcie się chociaż tak, żeby dziecko też to widziało. Bo sprzeczek nie uniknie w swoim życiu, ale musi też wiedzieć, jak się godzić i jak naprawiać atmosferę. A gdzie ma się tego nauczyć, skoro rodzice rozpętują awanturę przy dziecku, ale kończą ją w zaciszu swojej sypialni albo esemesikiem?.. Kłóci się każdy (oprócz mnie, ha!). Naiwnie marzę, żeby wszystkim dzieciom na świecie zapewnić jak najwięcej spokoju i beztroskiego dzieciństwa. Nie jest to może dobry pomysł, bo nie nauczy dziecka radzenia sobie w chwilach stresu. Ale wasze małżeńskie kłopoty naprawdę niewiele go obchodzą, bo on chce mieć obu rodziców razem. Dlatego najważniejsze, żeby motywacja do wspólnego życia była bardzo silna – silniejsza, niż chęć wyrwania mężowi wszystkich włosów na klacie pęsetą. Jeśli macie jakieś sposoby na to, jak się NIE kłócić albo chociaż jak się godzić, piszcie. Nie, żeby były mi potrzebne, ale… Dobra, dajcie jakieś Post Jaki wpływ na dziecko ma kłótnia rodziców? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Miejsce w którym czas się zatrzymał

Lady Gugu

Miejsce w którym czas się zatrzymał

Lady Gugu

Cholesterol…działa w organizmie jak bomba z opóźnionym zapłonem

Wiem, wiem święta były dawno, ale przyznajcie się ile kilogramów przybyło wam po dwóch dniach świętowania?  Nic? Cóż, nasza waga to też woda, więc to pewnie dlatego, że z picia w święta uwzględnialiście tylko kawę (żeby nie zasnąć u pradziadków) lub alkohole (już wam uwierzę, że nie…), a jedne i drugie odwadnia… A teraz zmierzcie się centymetrem. I co, jednak coś przybyło? Kogo winić? Kiełbaskę? Boczek? Jajeczka? Oj, te ostatnie chyba najwięcej, bo i ciasta bez nich nie upieczesz, i ukryją się w sałatce, i schowają w żurku lub majonezie. To biedne jajeczko, o które od zawsze toczy się nierozstrzygalny spór, obwiniane jest nie tylko o tycie, ale przede wszystkim o wzrost naszego cholesterolu, który działa w organizmie jak bomba z opóźnionym zapłonem. Czy słusznie? Jajko nie takie straszne, jak je malują. Fakt: jaja zawierają dużo cholesterolu, a jego ilość zależna jest od wielkości jaja. Jako że rekomenduje się, żeby nie zjadać więcej niż 300 mg cholesterolu dziennie, to jedno jajo XXL  wyczerpuje dzienny limit. Osoby cierpiące na choroby sercowo-naczyniowe muszą jeść tego cholesterolu jeszcze mniej, więc dla nich bezpieczną wielkością będzie rozmiar M. Badacze przyjrzeli się jednak bliżej temu przysmakowi Wielkanocy i odkryto, że jedzenie jajek nie ma tak silnego związku z zachorowaniami na choroby serca jak nam się wydawało. Bo jajka to rzeczywiście bomba, ale… bomba witamin! Zawierają substancje i mikroelementy, które wręcz zapobiegają chorobom układu krążenia. Nie będę zanudzać was nazwami, zresztą, biochemik ze mnie  żaden. Ale witaminy B6 i B12 oraz E zna chyba każdy, a szczególnie ta ostatnia sprawia, że cholesterol zamiast przyklejać się do arterii, prześlizguje się po niej jak bobsleista po torze saneczkowym. Wcale nie trzeba być otyłym, żeby mieć podwyższony jego poziom. Ale takie osoby wcale nie muszą rezygnować z jajek, a nawet nie powinny. Mogą oczywiście jeść do woli białko jaja, bo ono wcale nie zawiera cholesterolu; jeśli najbardziej lubią jego żółte wnętrze, to przede wszystkim muszą ograniczyć inne pokarmy w ciągu dnia, które zawierają go dużo. O tym, jakie to pokarmy za chwilę. Jajko czasem rzeczywiście może cię zabić. Przyczyniają się do tego te wszystkie masełka, dodawane do jajka na miękko; bekony podsmażane z sadzonym; ser wcierany do jajecznicy (ślinka cieknie, co?..). Dlatego bardzo ważny jest sposób przygotowania. Jedynym zdrowym sposobem na jajko jest zwyczajne ugotowanie go w wodzie. Cholesterol bowiem dopiero wtedy robi się groźny, kiedy się utlenia. A utlenia się wtedy, gdy… no, przypomnijcie sobie znienawidzoną chemię! Tak, brawo! Gdy wystawia się go na działanie tlenu, światła i ciepła. Chodzi więc o to, żeby żółtko w ogóle nie miało kontaktu ze światem zewnętrznym w czasie przygotowywania. Najbezpieczniej chroni je oczywiście skorupka, więc jeśli ją rozbijemy, porządnie rozbełtamy, wtłaczając powietrze i wylejemy jajko na rozgrzaną patelnię, smażąc pyszną jajeczniczkę, cholesterol utlenia się i pędzi naszymi arteriami zatykając po drodze ich światło. Jajeczniczka staje w gardle, co? Lepiej żeby stanęła w gardle niż utknęła w arteriach. Najlepiej więc gotować jajko, do tego na miękko, żeby zbyt długo nie poddawać go obróbce cieplnej. Skoro wiadomo, że cholesterol w jajku nie jest tak groźny, jak sądziliśmy, to dlaczego połowa populacji ma pozatykane nim żyły? Otóż cholesterol produkowany jest przez wątrobę. Wiadomo, że rośliny wątroby nie mają (przynajmniej te na Ziemi), więc znajdziemy go tylko w produktach pochodzenia zwierzęcego. Ale ciekawostka – nie tylko! Dwuwęglan kwasu octowego, który jest winien tego, że w naszym organizmie dochodzi do produkcji „złego” cholesterolu, znajduje się też w… białkach, skrobi, węglowodanach i ALKOHOLU! Normalnie, zdrowo funkcjonująca wątroba jest w stanie poradzić sobie z cholesterolem produkowanym przez nasz organizm oraz w niewielkiej ilości dostarczanej z zewnątrz. Pół biedy, jeśli zostanie on w wątrobie, bo ten organ to nasz wewnętrzny odkurzacz – co do niego włożysz, to przemieli, pogryzie i wypluje (wszyscy wiedzą, którędy wypluwa…). Pomaga w tym „dobry” cholesterol – HDL, a przeszkadza  „zły” – LDL. Dlatego nieważne, ile masz całego cholesterolu w organizmie; ważne, jaka jest proporcja dobrego w stosunku do złego. Sekret dobrego poziomu cholesterolu, zdrowego serca i naczyń krwionośnych polega więc na tym, żeby dostarczać jak najwięcej produktów, zawierających HDL. Gdzie go znajdziemy? Oczywiście królem jest wychwalana wszędzie dieta śródziemnomorska, a więc warzywka wszelkiej maści i ryby. Jedz też tłusto. Zdziwiony? Niepotrzebnie. Chodzi o tłuszcze nasycone, kwasy OMEGA-3, awokado czy migdały. Pamiętaj, że „dobry” cholesterol pomaga zwalczyć ten „zły”. Nie ograniczaj spożywania tych tłuszczów, bo wprawdzie pozbawisz się LDL, ale przy okazji dobroczynnego HDL. Co jeszcze jeść? Czosnek, surowa cebula (może jednak nie przed wyjściem do pracy…), warzywa strączkowe. Rzuć palenie i jak zwykle ta sama rada, co przy wszystkich okazjach: RUSZ SIĘ Z KANAPY! Czego nie jeść? Oczywiście tłuszczów trans, czyli chipsów, ciasteczek, chrupek. Unikaj też oleju słonecznikowego, bo wprawdzie zawiera tłuszcze wiolonienasycone, pomocne w obniżaniu LDL, ale jest olejem wysoko przetworzonym, a tego lepiej unikać. Lepiej przerzucić się na oliwę z oliwek tłoczoną na zimno.  Źródłem LDL jest też tłuste czerwone mięso i oczywiście wątróbka. Zresztą źródeł informacji w dzisiejszym świecie nie brakuje. Przepisów i porad dotyczących sposobów obniżania LDL jest w Internecie naprawdę sporo. Ja tylko skromnie zwracam uwagę na problem. Jeśli choć trochę otworzyłam wam oczy, to się cieszę, bo zależy mi, żebyście zostali ze mną jak najdłużej. Żywi i zdrowi. Post Cholesterol…działa w organizmie jak bomba z opóźnionym zapłonem pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Na co mi Tata?!

Zawsze byłam przekonana, że rodzina to tata, mama i trzoda (może być nawet sztuk jedna). Ale czasem wygląda to tak tylko na papierze albo z daleka i z trzech członków zostają tylko dwa ostatnie… Bo ilu jest ojców, których uczucia związane z pojawieniem się dziecka wyglądają następująco: duma, radość, zaskoczenie, znużenie, wkurzenie? I co gorsza, wszystkie te uczucia potrafią pojawić się w przeciągu 6 pierwszych miesięcy życia dziecka, a na koniec zostaje to najgorsze z możliwych, wobec którego nie można się obronić i na co nie ma argumentów, czyli OBOJĘTNOŚĆ. Bo ojcowie często dziecko tolerują, dostrzegają, ale jako jakiegoś przybysza z obcej planety, którego celem życia jest ślinienie, plucie, darcie i uprzykrzanie życia. Nie dostrzegają w tej istocie CZŁOWIEKA, który ma prawo do własnego pojmowania, czy raczej nie-pojmowania świata. Nie chcę tu mówić o patologiach i tragediach, o których tubalnie krzyczą media. Pobicie dwulatka, morderstwo pięciolatki – sprawy tak bolesne, że aż wbijam paznokcie w ramię, gdy tego słucham. Ale czy trzeba aż tak strasznej tragedii, żeby zwrócić uwagę na postać ojca w społeczeństwie? Ilu ojców z wkurzającą i szkodliwą postawą spotykasz na swojej drodze? Ja spotkałam wielu. Tak wielu, żeby dziękować codziennie losowi, że obdarował Lenkę takim, a nie innym ojcem (choć podobno ja go jej wybrałam…). Bo okazuje się, że codziennie powinnam być wdzięczna losowi za to, że nasz domowy Ojciec nigdy nie bał się kąpać swojej córki i chciał wszystkiego spróbować. Bo znam takiego tatę, który nie chciał. Na początku był strach. Ale nie było żadnej chęci przezwyciężenia tego strachu i prób podejmowanych w kierunku nauki obsługi niemowlaka. Bo kąpiel niemowlaka wraz ze wszystkimi nużącymi czynnościami przed i po trwa dość długo i w tym czasie można obejrzeć tyle filmików na youtubie. Ten pan nie odnajdywał żadnej przyjemności w całowaniu dziecięcych stópek i wąchaniu głowy i jego małżonka po kilku nieudanych próbach po prostu odpuściła. Trochę się dziwiła, że nie przejawia chęci, ale zapomniała chyba, że to w zasadzie jego zasrany obowiązek kąpać dziecko wspólnie z żoną. Ten pan też chyba poczuł się zaskoczony, że narodzone dziecko nie służy tylko do chwalenia się spacerach czy uwieczniania go na zdjęciach i wrzucania ich na facebooka. Że dziecko to też obowiązek, taki sam jak to, że trzeba sprzątać, jeść i myć nogi. I jeśli ani przyjemność w opiece nad dzieckiem (jak wspominam te chwile, to były one najwyższą przyjemnością) ani obowiązek, to po co w zasadzie mu dziecko?.. Inni ojcowie tłumaczą swoje wymówki obrzydzeniem, co dla mnie jest po prostu śmieszne. Panowie uprawiają najbrudniejsze zawody świata. Są górnikami, czyścicielami szamba, mechanikami. Większość lubi oglądać filmy, w których roi się od dziwnych rzeczy, których widok przyprawia o mdłości (już wy panowie wiecie, o jakie filmy chodzi…). Faceci też przecież robią kupę, a 90% panów zagląda do ubikacji, co się tym razem urodziło zanim spuści wodę. Dlaczego więc na sam widok pełnej pieluchy wypełza im na twarz przerażenie?! A jak już zmieni, to czuje się panem świata i czeka na aplauz?.. Znam panów, którzy usprawiedliwiają swoje nieróbstwo i lenistwo (TAK! NIE BÓJMY SIĘ TEGO NAZWAĆ!) tym, że nie są w tym najlepsi i że żona zrobi to lepiej. Ale nie myślą o tym, że panie nie rodzą się z wpojoną instrukcją obsługi noworodka i same mają czasem do tego dwie lewe ręce. Strach przed wpadką i wstyd przed niepowodzeniem blokuje im całkowicie zdolność empatii. Jestem przekonana, że gdyby zostali sam na sam z dzieckiem, poradzili by sobie jeśli nie wyśmienicie, to chociaż jako tako. Ale w naturze niektórych samców nie leżą próby, które mają w sobie jakiś pierwiastek ryzyka. Wtedy oczywiście lepiej złożyć wszystko na barki żony i… teściowej. Tej samej, której za kilka lat zarzuci, że się wtrąca w wychowanie dziecka… Jeszcze bardziej denerwujące jest, że ci sami tatusiowie, którzy migają się od obowiązków z różnych względów, chełpią się swoim ojcostwem przed społeczeństwem niemalże jakby upolowali lwa na sawannie. Tylko baba, która ma jaja, potrafi takiemu samcowi alfa powiedzieć, że kto nie pracuje ten nie pije szampana czyli jak nie masz zasług, to i pochwała się nie należy. Ale muszę być tu obiektywna. Są panowie, którzy garną się do dziecka jak Schwarzenegger w „Juniorze”. Może i wychodzi im to trochę koślawo, ale wynika to z braku wyczucia i ze specyficznych, męskich, kwadratowych ruchów, którym brakuje nieco subtelności. Jeśli tylko dziecku nie dzieje się krzywda i body ubrane na lewą stronę nie przeszkadza w raczkowaniu, to na miejscu takiej matki dałabym na mszę dziękczynną. Ile razy jednak obserwuję, jak nadgorliwa, nadwrażliwa mamusia wydziera z rąk taty bobasa mówiąc, że ona to zrobi, bo „tobie to nie wychodzi”. Ta sama mama wieczorem padając z nóg urządza mężowi karczemną awanturę, że nie pomaga przy dziecku. Schizofrenia? Nie, to tylko ten cholerny pęd do bycia perfekcyjną w każdym zakresie. Utrwalany w medialnej kulturze archetyp matki stawia takie wymogi. I to nic, że aby mu sprostać, współczesna, prawdziwa kobieta musiałaby mieć tyle rąk, co bogini Kali. Ale ma tylko dwie, i w zasadzie tylko to odróżnia ją od Kali, bo zabierając ojcu możliwość wykazania się, jest jak bogini równie okrutna. A może by tak się kobiety wyluzować w tym temacie? Może zaufać partnerowi, którego sameście sobie wybrały? Może i jest w łóżku trzydziestosekundowym Bobem i nie umie utrzymać młotka, ale może jest naprawdę dobrym ojcem? Co z tego, że zakłada dziecku buty na odwrót a innym razem nie zakłada wcale, skoro dziecko za nim przepada i wcale nie wygląda na zagłodzone i brudne… Dobry ojciec jest w cenie. Pozwala zachować chłodny osąd, gdy nam uderza krew do głowy. Stopuje nasze zapędy posiadania perfekcyjnego dziecka i nasze aspiracje do tego, by same stać się chodzącym ideałem. Wprowadza element zaskoczenia w nasz uporządkowany do granic bólu świat, czyniąc go ciekawym i rozbijając nudę. Dystansuje od codziennych problemów, mówiąc: „Daj sobie dziś spokój, napij się wina. Pomyślisz o tym jutro”. Kto jeśli nie tata pozwala na zjadanie śniegu udowadniając dziecku, że wcale nie jest taki smaczny? Kto pozwala taplać się w kałużach pokazując, jak nieprzyjemne są mokre buty? Kto skacze na falach z dzieckiem dając poznać smak słonej wody i tego, jak piecze w oczy? Tacy są nasi panowie, problem tylko w tym, że nie zawsze chcemy ich słuchać… Kochane baby: pozwólcie ojcom, mężom, kochankom i konkubentom się wykazać. Dajcie szansę na to,  żeby nie byli tylko tatą z rubryki w akcie urodzenia. Nie pozbawiajcie ich swojego dopingu (tego dozwolonego prawem…). Oni naprawdę nie są tacy beznadziejni jak myślicie. Co więcej, oni naprawdę chcieliby być kobietami, bo nam po prostu zazdroszczą. Ale o tym w kolejnym odcinku cyklu „Wojna damsko-męska”. Zaglądajcie! Post Na co mi Tata?! pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Praca idealna

Lady Gugu

Praca idealna

Lady Gugu

Dlaczego mężczyźni kłamią i dlaczego my, kobiety, powinnyśmy być im za to wdzięczne…

Zadzwoniła do mnie niedawno znajoma, rozżalona żona. Opowiedziała mi pewną historię. Któregoś wieczoru jej mąż długo nie wracał ze sklepu. Po godzinie pojawił się w końcu i zarzekał się, że pomagał pewnej staruszce wybierać serki i jogurty. Sprawa wydała się jej nieco podejrzana, ale uwierzyła. Po chwili wpadł kolega męża, aby oddać mu telefon, który u niego przed chwilą zostawił… Znajoma zawodziła, że kłamca jeden i oszust, i w ogóle pierwszy raz ją okłamał i ostatni. Ja na to w śmiech. Za chwilę po rozmowie zostało tylko wspomnienie i cisza w słuchawce. Wiem wiem, moja reakcja nie była specjalnie subtelna, ale nie mogę powstrzymać śmiechu, gdy ktoś próbuje wmawiać mi, że jego własny prywatny facet go nie okłamuje. Bo faceci to mistrzowie łgarstwa. Nie mówię tu o wielkich sprawach, zdradach i oszustwach podatkowych, które potem wpędzają Bogu ducha winną żonę do więzienia.. Mówię tu o tym, że istotą życia faceta są półprawdy, niedopowiedzenia i nieścisłości, drobne podkoloryzowywania rzeczywistości tak, by stała się ona bardziej przychylna. Słowem: kłamstewka. Istnieją tematy, w których kłamie PRAWIE każdy. Należą do nich bezdyskusyjnie seks i kradzież. Za to faceci kłamią w każdej innej drobnej sprawie, gdzie to tylko będzie możliwe. Wiem, że brzmi to, jakby wypowiadała się wojująca feministka ale uwierzcie, daleko mi do nich. Bo odróżnia mnie to, że ja zgadzam się z twierdzeniem: „Twojemu facetowi ruszają się usta? Znaczy się kłamie”, ale nie bardzo mnie to wkurza, a nawet się z tego cieszę. Bo kłamstwo faceta zawsze, ale to zawsze ma na celu jedno – chęć uniknięcia konfliktu. Faceci najbardziej na świecie cenią sobie święty spokój i jeżeli kilka kłamliwych słów może im zapewnić chwilę owego spokoju, to na pewno skorzystają z tej możliwości. Dzięki temu obie strony są zadowolone. Nawet powinnyśmy takiemu panu być wdzięczne, że dba o ciepło domowego ogniska. Wiadomo, czasem pobudki ma też bardziej prozaiczne, np. często kieruje nim strach. Ochrzan zebrany od żony to dopiero potrafi podkopać męskie ego… Więc żeby go uniknąć, minie się nieco z prawdą, np. tak jak u mojej koleżanki pomyli staruszkę w sklepie z odwiedzinami u kumpla. Czy to aż taki grzech?.. No i czego ci faceci się tak boją? Kazania, ciosania kołków na głowie, awantury, wiecznego biadolenia, narzekania, płaczów, lamentów, obrazy, cichych dni, trzaskania drzwiami, kilku kąśliwych uwag, ataku furii?.. Czego tu się bać?! Jest jeszcze jeden powód, tym razem głębszy i poważniejszy. Facet, który kłamie permanentnie i nawet w drobnych sprawach, w których powiedzenie prawdy ani mu nie zaszkodzi ani nie zepsuje atmosfery w domu. Taki człowiek w domu może być problematyczny, bowiem dla niego powiedzenie „wojna damsko-męska” jest dosłowną walką. To, że wprowadził żonę w błąd i nieco ją oszukał daje mu poczucie pewności, że znowu jest górą i to on dzierży władzę. To od niego zależy, jak kształtuje się rzeczywistość, bo prawda jest dla niego tylko jedną z opcji, i to wcale nie tą najlepszą. Oj, tych to już potępiam. To najczęściej ci sami, co to niby opowiadają się za równouprawnieniem, ale twierdzą, że kobieta ma krótsze stopy dlatego, żeby mieć bliżej do zlewozmywaka. Poczucie, że chłopu uszło coś na sucho, daje im poczucie siły i mocy. Smutne, ale prawdziwe. I do tego trochę żałosne… Kłamiący facet nieustannie mnie fascynuje. To, jak domaga się pochwały, jeżeli przyznał się to kłamstwa; to, że oczekuje uznania, jeśli powiedział prawdę! I to, że oni wcale nie uznają tego za problem godny rozważania, bo kłamstwa są tak silnie wpisane w ich jestestwo, że nawet nie potrafiliby inaczej żyć… No dobra, ale żeby odczepić się na chwilę od tych panów, to czy kobiety są lepsze? Przecież są tematy, w których niektóre kobiety kłamią praktycznie ZAWSZE! Należy do nich oczywiście osławiony orgazm, o którym krążą legendy i który stał się tematem wielu naukowych rozpraw i amerykańskich komedii. W męskich pismach (nie, żebym czytała!) nieraz można znaleźć poradnik, jak rozpoznać orgazm (polecam paniom, które nareszcie porządnie chcą nauczyć się go udawać). A zakupy? Za każdym razem gdy wracamy z pełnymi siatkami, mówimy to samo: a bo wyprzedaż, a bo 2+1 gratis, a bo można oddać… Pewna znajoma miała świetny sposób, mianowicie chowała rzecz głęboko do szafy, wyciągała po pewnym czasie i mówiła, że kupiła to już dawno. I wiecie co? Mąż ani nie wierzył, ani wierzył – on po prostu miał to w nosie! I tak jest z naszymi panami – im naprawdę wszystko jedno, czy my kłamiemy czy nie. Z reguły  nie mają tej typowo damskiej tendencji to kontrolowania, sprawdzania, gdzie teraz jesteśmy, z kim i kiedy wrócimy. Jeśli nie przymieramy głodem, a kredyty spłacane są na bieżąco, to też im wszystko jedno ile wydajemy i na co. To, że kobiety nie wykształciły takiej umiejętności kłamstwa jak panowie jest więc ich zasługą – w ogóle nas do tego nie zmuszają! Reasumując: panowie, kłamcie sobie, ile chcecie. Jeśli tylko macie dobrą wolę, nie będziemy zmieniać waszej samczej natury. Ale jeśli faktycznie pojawi się problem, nie bójcie się stanąć na wysokości zadania i w końcu powiedzieć prawdę. Tylko że ta prawda i tak prawdopodobnie będzie też częściowo kłamstwem… Prawda? Post Dlaczego mężczyźni kłamią i dlaczego my, kobiety, powinnyśmy być im za to wdzięczne… pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Zakupy dla całej rodziny tańsze nawet o 30 %?

Lady Gugu

Zakupy dla całej rodziny tańsze nawet o 30 %?

Spacer po Kazimierzu? Brzmi jak plan

Lady Gugu

Spacer po Kazimierzu? Brzmi jak plan

Lady Gugu

Czy twoje trzymiesięczne dziecko uczy się już czytać?

O czym rozmawiają matki, które wychodzą na kawę z koleżankami żeby przewietrzyć głowę i  odetchnąć od dzieci? O dzieciach oczywiście. Nic dziwnego, że bezdzietne koleżanki dzietnych po pewnym czasie jak ognia unikają wspólnych spotkań w mieszanym gronie ( dzietne- bezdzietne). Matki skazane na swoje własne towarzystwo, do woli, bez najmniejszych przeszkód na każdym spotkaniu wymieniają się więc  spostrzeżeniami dotyczącymi szeroko pojętego tematu wychowania. I niestety nic dobrego z tego wyjść nie może.  Bo matka, jak to matka zrobi dla dziecka wszystko. Nie je, nie dosypia, rezygnuje z kariery, byle tylko Jasiu, Stasiu, Zosia mieli szansę zostać prezydentem, strażakiem, lekarzem. Porównują i chłoną rady koleżanek jak gąbka. Wraz z dorastaniem dzieci, kobiety zaczynają się dzielić na dwie grupy. Te mądrzejsze, zaczynają olewać rady koleżanek, pozostałe perfekcyjnie wcielają się w rolę doradców. Ale nie o tym miałam pisać… Nie tak dawno zadzwoniła do mnie koleżanka, mama 11 miesięcznego chłopca. Przerażona i lekko zdziwiona wracała do domu ze spotkania z dzieciatą koleżanką z dawnych lat.  Córka sympatycznej koleżanki,  w wieku dwóch  lat sama czyta sobie bajki ( powątpiewam!). Koleżanka z liceum mówi, wmawia wręcz, że jej dwulatka tak dobrze czyta bo pierwsze lekcje nauki czytania miała za sobą już w wieku 4 miesięcy, i w trakcie całego spotkania daje sto rad jak najlepiej i najszybciej nauczyć niemowlaka czytać.  Co powinna zrobić mama roczniaka  która nawet nie pomyślała żeby uczyć swojego syna czytać? No moim zdaniem najpierw powinna wykasować numer koleżanki  ze swojego telefonu, a  na kolejną kawę umówić się ze mną. Ja nie zasypię jej informacjami jak świetnie czyta moja trzylatka, głównie dlatego, że moja trzylatka nie czyta wcale.  I wiecie co? Nie widzę w tym nic złego. Ale, przyznaję, że metoda o której przez dwie godziny trajkotały wspomniane wyżej  matki, zaciekawiła mnie na tyle żeby dowiedzieć się o niej nieco więcej ( ale wciąż nie na tyle żeby zagonić moje dziecko do nauki). Zastanawialiście sie kiedyś w jakim wieku dziecko powinno rozpocząć naukę czytania? Sprytni odpowiedzą, że skoro w polskim systemie edukacyjnym formalna edukacja dzieci rozpoczyna sie wieku 6 lat, naukę czytania należy z dzieckiem rozpocząć około szóstego roku życia. Co ambitniejsi rodzice ucieszą się zatem, kiedy przeczytają, że naukę można z dzieckiem rozpocząć gdy to ukończy 3 miesiące ( tak, trzy miesiące). Powiem więcej, można sie spodziewać że taka nauka przyniesie godne podziwu efekty.  Zaskakujące prawda? Metoda globalnego czytania wciąż wzbudza spore kontrowersje, ale ma też wielu zwolenników.  Według pomysłodawcy, naukę można zacząć już z trzymiesięcznym dzieckiem, które ma sprawny narząd wzroku i słuchu.  Maluch musi być w stanie spojrzeć w jedno miejsce i na chwilę skupić wzrok.  Zabawę z czytaniem zaczynamy prezentując dziecku całe wyrazy, nie ucząc go wcześniej liter. Wykorzystujemy do tego kupione lub samodzielnie wykonane plansze z wyrazami ( duża, wyraźna czcionka na białym tle). Plansze prezentowane są dziecku w krótkich sesjach, wielu powtórzeniach i różnych kombinacjach. Możliwości mózgu dziecka są tak ogromne, że bez trudu zapamiętuje „wygląd” graficzny wielu zaprezentowanych mu przez rodzica słów. Niezależnie od tego czy naukę czytania rozpoczynamy z niemowlęciem czy czterolatkiem, najpierw zapoznajemy malucha z  ważnymi dla niego rzeczownikami.  A więc: imię dziecka, wyraz mama, tata. Lista pozostałych rzeczowników zależy od wieku dziecka, jego zainteresowań i powinna obejmować około 50 wyrazów. Po rzeczownikach wprowadzamy czasowniki opisujące codzienne czynności. Stopień ich skomplikowania również należy dostosować do wieku dziecka. Następnie przechodzimy do nauki kolorów, nazw przedmiotów i niezbyt skomplikowanych przeciwieństw. Koniec pierwszego etapu nauki to wprowadzenie słowa „jest” i przyimków: „ pod” „u”, „z”, które powinny być dziecku przedstawione towarzystwie innych poznanych wcześniej słów. Etap drugi obejmuje zapoznanie dziecka z wyrażeniami dwuwyrazowymi z użyciem słów poznanych w pierwszym etapie. Jest to też dobry moment żeby zapoznać dziecko  z inną formą słów, które poznało na początku nauki. Po tym etapie przechodzimy do prostych zdań, na początek dwuwyrazowych, żeby powoli przejść do zdań bardziej skomplikowanych i czytania samodzielnie wykonanych książek. Jak najbardziej trafiają do mnie argumenty zwolenników metody. Przekonuje mnie informacja, że dzieci uczone tą metodą mają szeroką wiedzę ogólną, dobrze radzą sobie w szkole, w dorosłym życiu dużo czytają i robią to z przyjemnością. Takie dzieci szybciej zaczynają mówić, bo mózg  poddany stymulacji szybciej się rozwija. Dziecko poznaje więcej słów niż jego rówieśnicy, więc jego słownictwo od samego początku będzie bogatsze. W tej metodzie podoba mi się szczególnie to, że jej pomysłodawca namawia żeby nie oczekiwać konkretnych efektów, nie zmuszać dziecka, nie rozliczać go ze zdobytej wiedzy. Dzięki temu nauka będzie dla dziecka zabawą a rodzicom uda się wykorzystać fakt, że poznawanie świata jest dla dziecka przyjemnością. Co ja o tym myślę? Fajna metoda, tylko wciąż nasuwa mi się pytanie. Kto przy zdrowych zmysłach, mający w domu niemowlaka, nie nadużywający narkotyków, nie pojący kawy w ilości większej niż 1 litr na dobę, będzie w stanie wykrzesać z siebie jeszcze odrobinę siły i wolnego czasu żeby każdego dnia uczyć swoje trzymiesięczne dziecko czytać. Nie wiem, ja takich nie znam i sama nie należę do tego grona. Post Czy twoje trzymiesięczne dziecko uczy się już czytać? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Poradnik nieperfekcyjnej pani domu

Lady Gugu

Poradnik nieperfekcyjnej pani domu

Dialogi matki i córki

Lady Gugu

Dialogi matki i córki

Lady Gugu

Toksyczna substancja, która zabija twoje dziecko

Jak możesz łatwo zabić swoje dziecko? 1. Kupuj plastikowe sztućce i talerzyki nieznanych firm. 2. Nie czytaj oznaczeń na opakowaniu. 3. Nie wyrzucaj zniszczonych i popękanych naczyń i kubków. 4. Pakuj mu jedzenie w tanie pudełka ze sklepu „wszystko po 2 złote”. I teraz zagadka: jak te wszystkie rzeczy mogą niby zabić twoje dziecko? Czy przez to, że mogą łatwo się złamać i dziecko może połknąć ząbek widelca? Czy przez to, że farba się zmywa i dziecko zjada ją razem z kaszką i umiera w męczarniach? A może dlatego, że tanie=tak brzydkie, że można paść trupem na miejscu? I tak, i nie, a raczej: nie tylko przez to wszystko. Tym czymś, co będzie przysłowiowym gwoździem do trumny, jest Bisfenol-A, czyli BPA. Każda matka, która umie czytać i dla której ważne jest bezpieczeństwo własnego dziecka na pewno widziała nieraz na opakowaniu produktów dla dzieci tajemniczy napis „BPA FREE”. Teraz można znaleźć go na smoczkach, butelkach, talerzykach, kubeczkach, jednym słowem: na wszystkim, co dziecięce, zrobione z tworzywa sztucznego i produkowane przez znanych producentów. Ale czy któraś z was zgłębiała ten temat? Czy jeśli znajdziesz się w zapadłej bieszczadzkiej wiosce, zapomniałaś butelki do mleka i masz do wyboru: znaną za 50 zł z napisem BPA FREE i jakąkolwiek za 8 zł bez tego napisu, to czy wybierzesz zawsze tę pierwszą? Bo jeśli nie, to lepiej poczytaj, co poniżej, i już więcej nie oszczędzaj na swoim dziecku. Co to właściwie jest BPA? Otóż jest to związek chemiczny, który jest składnikiem większości plastikowych produktów, które wypełniają naszą przestrzeń. Każda matka wie, że kiedy pojawia się dziecko, nasz świat staje się światem plastiku. Kubki, talerze, butelki, smoczki… Tylko nieliczne Eko-mamy pozostają przy naczyniach bambusowych lub ceramicznych. Kto jeszcze używa smoczków kauczukowych, które mają tak zabójczy zapach, że możesz pomylić go z zapachem zużytej pieluchy? Butelki szklane, tak popularne dawniej, zostały całkowicie wycofane, i tylko kombinatorom i wnuczkom chomikujących babć udaje się taką zdobyć. Kto pakuje resztki jedzenia do słoików zamiast plastikowych pudełek? Kogo w końcu stać na same drewniane zabawki, stoliki i krzesełka dla dzieci? Jak widzicie, plastik całkowicie zdominował nasze życie i mało kto potrafiłby się bez niego obejść. I dlatego tym bardziej przeraziły mnie wieści, które kilka lat temu dotarły do nas zza oceanu. W pewnych badaniach wykazano bowiem, że BPA w testach zwierzęcych potrafiło wykazywać niezwykle silne i niepodważalne w dowodach działanie. Okazało się, że klatki, w których trzymane były zwierzęta, umyto pewnego dnia dość silnym środkiem i uszkodzono plastik, z którego owe klatki były zrobione.. Uszkodzony plastik zaczął wydzielać niewielkie ilości BPA. Były to ilości znikome, ale wystarczyły, żeby zmienić całkowicie układ hormonalny myszy, np. ich potomstwo rodziło się z kilkunastoma sutkami… Ten przypadek sprawił, że komórki myszy zaczęły dosłownie wariować. Tutaj tkwi istota produktów z BPA – wydziela się on w dużych ilościach, jeśli powierzchnia zostaje naruszona, uszkodzona, pęka itd. A o to przy dziecku nietrudno, prawda? Sama rzecz, w której zawarte jest BPA nie jest tak szkodliwa, jak wtedy, gdy się ją porysuje nożem czy umyje w zbyt mocnym środku. Czasem możemy to dostrzec jako zmatowiałą powierzchnię, bąbelki, rozwarstwienia, nadgryzienia. Od tej chwili zaczęto się baczniej przyglądać tej substancji. Bardzo wnikliwe badania potwierdziły, że działa ona bardzo podobnie, jak żeński hormon, estrogen. BPA rozregulowuje układ hormonalny, przez co ma wpływ na potencję i libido, rozwój raka (głównie prostaty i piersi), cukrzycę, otyłość. Są badania, które wskazują na wpływ BPA na uszkodzenia wątroby oraz rozwój mózgu małych dzieci. To właśnie dzieci są szczególnie narażone na jego działanie, ich układ hormonalny bowiem dopiero się kształtuje i wszelkie anomalie wychwytuje o wiele silniej. Porównam to do wiosennych nowalijek, które – jak wiemy – chłoną jak gąbka z gleby wszelkie szkodliwe substancje, pestycydy i środki ochrony roślin. Mówimy potem, że to „sam nawóz”. Chłoną tak silnie dlatego, że są… młode. Podobnie z dziećmi. Co gorsza, BPA ma zdolność przenikania przez łożysko, więc jeśli matka wystawia się na jego bezpośrednie działanie, może zapewnić swojemu dziecku krótszy i gorszy żywot. Wpływ BPA został poparty tak licznymi dowodami, że w końcu w 2011 roku wprowadzono całkowity zakaz jego stosowania mimo, że w zasadzie nie ma badań, które potwierdzają wpływ na człowieka. Spowodowało ono jednak tak mocne defekty w poddawanym testom zwierzętach, że zdecydowano się prewencyjnie „chuchać na zimne” i w wielu krajach wprowadzono zakaz używania BPA. Ale czy trzeba połknąć 10-letnią plastikową łyżkę (produkowaną przed 2011 rokiem) z łuszczącą się powierzchnią, żeby dostarczyć organizmowi dawkę szkodliwą? Otóż nie. Badania nad BPA zaprzeczyły starej maksymie toksykologii, że zabija dopiero duża dawka szkodliwej substancji. W przypadku Bisfenolu-A nawet znikoma ilość ma wpływ, bo pamiętajmy, że działa podobnie jak syntetyczny estrogen, którego wcale nie trzeba połknąć w końskiej dawce żeby narobić sobie szkód w układzie hormonalnym.. Róbcie co chcecie, wybór należy do was. Można wierzyć lub nie, ale pamiętajcie, co jeszcze kilkanaście lat temu mówiono o wpływie papierosów czy alkoholu na płody. Dziś mówi się o FAS i wielu skutkach palenia tytoniu przez ciężarne. Ja tam chcę mieć zdrowe dziecko i świadomie staram się unikać BPA. Jak to robię? 1. Używam produktów tylko znanych i poważanych firm; te firmy dają gwarancję, że do produkcji ich towarów nie użyto BPA. Piszą o tym na opakowaniu, a jeśli opakowań nie ma, to zaznaczają na samym produkcie odpowiednią ikoną. 2. Sprawdzam na spodzie ikonę – kod recyklingowy. Kupuję tylko rzeczy, które mają cyfry: 1, 2, 4, 5. Wszystkie inne są niepewne. Mamy na rynku tak wielki wybór pudełek i opakowań, że bez problemu znajdziemy odpowiednie. Unikajmy bezwzględnie tych z liczbą 3, 6 i 7! 3. Nie kupuję tanich, supermarketowych naczyń i sztućców „na wagę” czy z chińskich sklepów. Bardzo często są to produkty na licencji znanych marek, oferowane w dyskontach, sprzedawane bez żadnych opakowań. Nie znajdziemy na nich często żadnych oznaczeń. Ale jeśli myślimy, że skoro talerz jest na licencji Disneya lub Marvela, więc są one bezpieczne, bo gwarantowane przez wielkie koncerny, jesteśmy w błędzie. Produkcja takich naczyń polega na wykupie licencji i biciu ich najtańszą z możliwych metod w najtańszym możliwym kraju, gdzie nikt nie słyszał o BPA. Do tego przychodzą do sklepu w takiej ilości, że nietrudno o uszkodzenie ich powierzchni, odpryśnięcie kantu itd. 4. Wszystko, co uległo uszkodzeniu (choćby mocniejszemu zarysowaniu), a było wykonane z plastiku wyrzucam. Nauczyło mnie to szanować rzeczy i być bardziej ostrożną, bo wprawdzie plastikowy talerzyk kupię od razu nowy, ale na przykład pokrywę od sokowirówki już chyba tylko z nową sokowirówką… 5. Staram się unikać żywności puszkowanej – BPA może też znajdować się w żywicy epoksydowej, którą pokrywane są wnętrza puszek. Jeśli już je jem, to staram się nie zgrzytać widelcem po powierzchni, wygrzebując ostatnie sardynki. Mimo że od 2011 roku BPA jest zakazane, to ktoś może jeszcze mieć konserwy turystyczne ukradzione przez ojca z jednostki wojskowej… 6. Kiedy tylko mogę, stosuję ceramikę, drewno, stal szlachetną zamiast plastiku. 3-letnie dziecko naprawdę jest w stanie jeść nie zrzucając talerza za każdym razem na podłogę… 7. Nie wkładam plastików do mikrofalówki i nie myję ich żrącymi, ściernymi środkami (np. cifem). To uszkadza ich powierzchnię, a tak jak wcześniej pisałam, wtedy wydziela się najwięcej BPA. 8. Myję często ręce – BPA znajduje się też na powierzchni wydruków z bankomatów i paragonów, czyli na papierze termicznym. 9. Kupuję napoje w szklanych opakowaniach, szczególnie unikam coli z puszki i… piwa. Owszem, można odnieść wrażenie, że nieco oszalałam w związku z BPA. Być może nie ma tak wielkiego ono wpływu na człowieka; nie wiemy tego wszystkiego na 100%, bo badań na ludziach było niewiele (albo nie było wcale). Ale wolę chuchać na zimne – w zasadzie nic mnie to nie kosztuje, a wolę mieć w domu zdrowe dziecko, niż odwiedzać je na cmentarzu. A wy nie?.. Post Toksyczna substancja, która zabija twoje dziecko pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Chciałabym mieć dziecko, ale…

Lady Gugu

Chciałabym mieć dziecko, ale…

Karolina, Adrian, Nikola czyli trzyosobowa drużyna bloga Szafeczka.com. Często goszczą w moim domu, pierwszy raz mam okazję gościć szafeczkową reprezentację na swoim blogu. Zapraszam Was na gościnny wpis Karoliny.  Chciałabym mieć dziecko, ale… Czy zdarzyło Ci się kiedyś usłyszeć słowa „to chyba już czas na dziecko” albo „kiedy wreszcie postaracie się o dziecko?”. Oczywiście patrząc z boku wydaje się to być oczywiste i naturalne. Inaczej sprawa wygląda, gdy dotyczy to naszego życia… Czy zastanawiałaś się kiedyś nad tym? Czy wiesz kiedy jest idealny czas, aby zostać mamą? Przyjrzyjmy się różnym etapom życia kobiety Wiek poniżej 19 lat Nastoletnia mama? To przecież nie może się udać! Wszyscy będą Cię mylić ze starszą siostrą! Nikt nie będzie traktował Cię serio. A nauka? Matura? Co ze studiami? Dziecko tak wcześnie to najgorsze co może Ci się teraz przytrafić! Do książek dziewczyno! 20-25 lat To czas który powinnaś poświęcić na studia i dalszą edukację. Papier i wykształcenie muszą być, a dopiero później myśl o rodzinie! Poza tym to najlepszy czas na zabawę! Jeśli nie wyszumisz się teraz, to przez całe życie będziesz żałować… 25-30 lat Musisz znaleźć pracę i zabrać się na poważnie za rozwój kariery. Zdobywaj doświadczenie i rozwijaj sieć znajomości zawodowych! W końcu aby mieć dobrze płatną pracę, trzeba się trochę namęczyć. 30-35 lat To Twój czas na spełnienie się! Zarabiasz dość dobrze, a praca Ci odpowiada. Z wolnym czasem jest już lepiej, ale przecież nie możesz iść teraz na urlop macierzyński! W pracy nieprzychylnie patrzą na takie rzeczy. Jeszcze na Twoje stanowisko szef zatrudni 25-letnią blondynkę z dłuuugimi nogami i dużymi… oczami! 35-40 lat Kiedy masz już dom, pieniądze i stała posadkę, to czas na dziecko! Ale czy to nie za późno? Pomyślałaś ile lat będziesz miała jak Twoje dziecko będzie brało ślub? A co z drugim i trzecim dzieckiem? Kiedy będzie na nie czas? Wiek powyżej 40 lat Kiedy przyjedziesz do ginekologa i powiesz że starasz się o pierwsze dziecko, prawdopodobnie uprzedzi Cię o potencjalnych zagrożeniach spowodowanych Twoim wiekiem. Poza tym co z wnukami? Przecież niektóre Twoje rówieśniczki już teraz są babciami! No i ta różnica wieku… nie jest już za późno? — No i tak… brzmi znajomo? Wychodzi na to, że nigdy nie ma idealnego czasu na to, aby zostać mamą. Zawsze coś będzie przeszkadzało lub zniechęcało. Dlatego musisz zaufać swojej intuicji!  W końcu i tak zawsze dajemy radę! To co czuje matka mająca kochające dziecko, wynagrodzi wszelkie trudy z tym związane. Wasza wyjątkowa więź doda Ci skrzydeł w każdej sytuacji! Z resztą czasem lepiej niczego nie planować… Jak to było u Ciebie? Znalazłaś idealny czas w swoim życiu? A kiedy drugie dziecko? To już zupełnie inna bajka… Post Chciałabym mieć dziecko, ale… pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Żyję, ale co to za życie… Zobaczcie, jak wygląda mój dzień

Każdego dnia wstaję podwójnie. Pierwszy raz rano, bo odprowadzam dziecko do przedszkola; drugi raz też rano, z tym że bliżej temu rankowi do południa niż świtu. Nie wiem, czy któraś matka pracująca w domu nie odsypia tak wczesnej pobudki. Ja odsypiam. Potem śniadanie – obowiązkowe, bo jakie śniadanie, taki cały dzień. Tosty z masłem i dżemem, ewentualnie syropem klonowym, kanapka z pasztetem i keczupem, kawa rozpuszczalna ze śmietanką. Pieczywo to podstawa. Dżem i syrop klonowy dostarczają niezbędnej porcji cukrów, od których mam kupę. Energii oczywiście. Pasztet z kolei to mięsko, a mięsko=białko, od którego rosną mięśnie. Wiadomo również, że mięśnie mogą też urosnąć z tłuszczu, więc grubasy na siłowni mają zadanie ułatwione. Szkoda że do nich nie należę. Keczup to jedna z wymaganych 5 porcji zalecanych warzyw. Jego zaletą jest też, że zawiera czasem więcej selera niż pomidorów, więc w jednej kropli mamy w sumie 2 porcje. Bez kawy nie ma kołaczy, a dla tych, co jej nie lubią, mam radę: dajcie więcej śmietanki. Nie wyczujecie smaku kawy. Do tego śmietanka to samo zdrowie: wapń i białko. Po takim śniadaniu to człowiek ma energię. Sprawdzam więc, co w domu piszczy i czy nowa gosposia się sprawdza. Naprawdę nie wiem, po co ją zatrudniłam, skoro takie sprawdzanie zajmuje tyle samo czasu, co sprzątanie mojego domu, czyli jakieś dwie godziny. Zanim obejdę wszystkie kąty, ostro głodnieję, nie wiem czemu, skoro śniadanie takie pożywne… Zatem wrzucam do żołądka, co tam mam pod ręką: drożdżówka z kakałem, herbatę z prądem, tfu, sokiem malinowym. Kakao zawiera ogromne ilości magnezu, bez którego nasz muzg nie fukjconowuje jak tszeba. Bes magnesu nasz mózg nie ma energji rzeby poprawnije…fukcjonował. Wyztarczy taka odrobina kakało, jaką cukiernicy dają do drożdżówek, odmierzając tę ilość podobno za pomocą paznokcia swojego małego palca. Herbata z prądem, tfu, sokiem działa podobnie jak kawa, z tym że nie trzeba wydłubywać fusów z zębów. Po takiej ilości magnezu mogę już zasiąść do pracy. Macham szybko ze trzy teksty, wybieram pierwsze lepsze zdjęcia z aparatu. Całe szczęście mam talent i szybko mi idzie. Zdjęć też nie muszę jakoś specjalnie przygotowywać – do tego też mam talent. Teksty same się piszą, a w międzyczasie zerkam, kto wyleciał z tańca z gwiazdami na Jamniczku czy innym pudelku. Nigdy wam nie mówiłam, ale to tam szukam głównych inspiracji. Bo te portale to samo życie. Drugą wielką inspiracją są „Pamiętniki z wakacji”. Tylko dla nich zastanawiam się ostatnio, czy nie kupić telewizora. Ponieważ teksty nie są tak absorbujące i łatwo idzie, sprawdzam sobie ceny telewizorów. E, za tanio. Poczekam aż podrożeją. I przy okazji poszukam, co tam w ogóle na allegro, skoro już sprawdzam telewizory. Od tego zajęcia odrywa mnie jakaś myśl. Jakiś dręczący problem. Aha, wiem. To głód. Pora na obiad. Dziś chińszczyzna. Otwieram więc torebkę, wybieram na chybił trafił z szafki. Makaron oczywiście wysypuje się na blat. Szukanie między nim saszetek z przyprawami i oliwą przypomina szukanie igły w stogu siana. Mimo wszystko, temu, co wymyślił to danie, powinni dać kulinarnego nobla. Nota bene zawsze myślałam, że nagroda Złotych Malin przyznawana jest najlepszym daniom, dopóki nie dowiedziałam się, że jej laureatem jest mój ulubiony film czyli „Kac Wawa”. Przecież ten film to samo życie – jak tylko jadę do znajomych do Wawy mamy dokładnie taki sam scenariusz wieczoru… Ale wracając do obiadu: nie wiem, kto wymyślił otwieranie tych torebek, ale jemu z kolei powinni dać ostrego kopa. Kopa do zabrania się do roboty, żeby poprawił, co spartaczył. Bo nie dość, że cała ta pyszna oliwa zostaje na palcach zamiast w zupie, to jeszcze trzeba użyć do tego zębów, przez co potem przez pół dnia czuję się, jak po chrzcie kolonijnym, gdy kazali jeść pokrzywy (bo preferuję oczywiście zupki ostre). Dobra, w końcu zjadam. Ledwo zdążę posprzątać kuchnię po tym gotowaniu, wpada Lenka. Kochana dziewczynka, mama pokazała jej tylko dwa razy drogę z przedszkola i sama wraca już do domu. Na szczęście skrzyżowanie nie jest duże, a ona zna się na kolorach świateł, bo dzięki Bogu nie odziedziczyła po mnie daltonizmu. Lenka zabiera się za zabawę, a ja w końcu mam czas dla siebie więc odpoczywam.  Ponieważ jestem styrana, proszę swoje dziecko, żeby zrobiło mamie herbatkę. Na szczęście sprytnie zakupiłam jej ćwiczebny mini-zestawik herbaciany. Biedna myślała, że to zabawka, podczas gdy faktycznie kształciła się w podawaniu zmordowanej matce kubka herbaty. Nie powiem, było kilka wypadków przy pierwszych próbach, ale rany szybko się goją i dziecko już nawet tak bardzo nie narzeka na ból paluszka. Zresztą znalazłam świetny sposób na taki paluszek, zobaczcie. KLIK Picie herbaty przerywa mi przyjście gosposi i niani w jednym. Naprawdę nie wiem, jak ta dziewczyna ogarnia cały teren i dziecko za jednym posiedzeniem. No ale w końcu studiuje pedagogikę dzienną, to musi gdzieś nałapać tej praktyki, bo życie matki to nie jest łatwy kawałek chleba. Same widzicie, jak wygląda mój dzień. Tylko robota i robota… Niania jest jak tajfun, schodzę jej grzecznie z drogi i udaję się do moich prywatnych apartamentów. Blogowanie to nie jest łatwy kawałek chleba, kładę się więc na łóżku i myślę nad następnymi krokami, tematami, projektami. Kiedy wykończona kończę tę pracę, jest w końcu wieczór. Spędzam go z bliskimi – włączamy sobie wiadomości i wspólnie patrzymy, jak rośnie bezrobocie choć nikomu w kraju nie chce się robić. Po wiadomościach wspólnie odrabiamy z Lenką zadania, które dostała w przedszkolu – od małego trzeba dawać dziecku dużo zajęć, inaczej nici z jej rozwoju. Nie można marnować czasu. Ja nie marnuję. Dlatego teraz nie muszę przygotowywać kolacji, tylko zjadamy szybko to, co nagotowała gosposia. Ot, lekka kolacyjka, prosta: gazpacho, suflet i knedle z truflami. Trzeba się najeść, bo następny posiłek dopiero jutro późnym rankiem. Czy raczej przedpołudniem. Jak pomyślę, ile jutro roboty, to same oczy się kleją…   Kombinezon: Mosquito.pl Post Żyję, ale co to za życie… Zobaczcie, jak wygląda mój dzień pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Czy można dogadać się z Teściową?

Zapraszam Was na gościnny wpis Magdy, autorki bloga  szczesliva.pl. Kto jeszcze nie zna Szczęślivej, musi szybko nadrobić zaległości. Bo to kobieta, która ma tyle dystansu do życia i siebie, że aż  jej tego zazdroszczę.Oddaję Was w dobre ręce…   Czy można dogadać się z Teściową? Zanim siadłam do napisania tego tekstu zastanawiało mnie, dlaczego na blogach nikt nie porusza otwarcie tematu Teściowych. Choć w sumie i mnie na początku temat ten wydawał się wybitnie delikatny i niewarty poruszania w szerszym gronie. Myślałam, że może nie warto jest wkładać kija w mrowisko. Po chwili jednak uświadomiłam sobie, że ja tak naprawdę dokonuję swoistego rachunku sumienia i dążę do przełamania lodów w tym temacie. Przecież próba nawiązania dialogu i fajne relacje z naszymi Teściowymi to coś, nad czym warto pracować, choćby wydawało się czasami istną “mission impossible” albo inną “szklaną pułapką”. To takie trochę przeciąganie liny i wiosłowanie pod prąd w jednym. Czasami uderzam głową w ścianę i poddaję się widząc, że może to być moje never ending story. Jednak, gdy uda mi się zrealizować i widzę zrozumienie w oczach mamy mojego Męża, to jaram się jak cukinia na grillu. Oto kilka punktów, które z większą lub mniejszą częstotliwością próbowałam zakomunikować mojej Teściowej, starając się usilnie o ich zrozumienie i przyjęcie do wiadomości. A niektóre z nich często w dalszym ciągu muszę przypominać. Jednogłośność. Jed-no-głoś-ność. Ona powinna obejmować także dziadków. Bez wyjątku. Jakby to powiedziała pewna pani polityk: “Sorry, taki mamy klimat.” – jednogłośność i tyle w temacie. Nie ma nic bardziej dezorientującego dla dziecka niż odmienny komunikat skierowany w jego stronę. Przyjmijmy, że to rodzic podejmuje wszystkie główne decyzje i oczekuje, że najbliższe otoczenie się do nich przychyli [choćby ze łzami w oczach, wargami sinymi od zaciskania i ledwo poskramianymi nerwami.] Wszystkie sporne kwestie można wyjaśnić na osobności, tak aby bąbel nie był świadkiem dziwnych spornych sytuacji. No „weźmy się” i bądźmy tym zgranym teamem dla naszego malucha. Mamy deal? To jest zawsze moja gorąca prośba do moich Teściów: nie łamiemy zasad ustalanych przez rodziców. Jak mama mówi: „NIE” to babcia nie ma prawa mówić „TAK!”. Litości! Pamiętam sytuację, w której moja naprawdę kochana Teściowa skarżyła się na to, że sąsiad dokarmia jej psa przez płot. Doprowadzało ją to do furii. Mimo regularnych tłumaczeń i próśb sąsiad wciąż robił to samo, twierdząc, że on przecież daje psiakowi tylko kiełbaskę, a on tak tę kiełbaskę lubi! Zwierzak uwielbiał sąsiada i zawsze gorąco go witał, merdał ogonem i skowyczał, gdy ten odchodził. Mimo tych kilku chwil radości pies dostawał po kiełbasie wysypki i drapał się niemiłosiernie. W końcu moja Teściowa postraszyła sąsiada policją – już nie miała innego wyjścia. Podziałało. Przytoczyłam mamie mojego męża tę sytuację, gdy po moich licznych prośbach, aby nie podawać naszemu Synowi czekolady między posiłkami, ona z uporem maniaka dawała mu ją do buzi. A on, jak to on, był w siódmym niebie. Cóż z tego, że był w siódmym niebie, kiedy ze zjedzenia obiadu były potem nici?! Grrr…Na szczęście przypomnienie tej sytuacji z psem poskutkowało. Czasami trzeba posłużyć się analogicznymi przykładami z życia naszych Teściów. My nie potrzebujemy sędziów, klakierów, ani krytykantów.Teraz chcemy mieć wokół siebie kibiców, którzy będą nas dopingować, jeśli zajdzie taka potrzeba. Spokojnie, damy sobie z życiem radę, jeśli tylko nie będzie nam odbierana swoboda, która jest niezbędna do tego, aby normalnie funkcjonować. „Żyj i daj żyć innym.” To wcale nie takie głupie hasło. Chcę być zaakceptowana taka, jaka jestem – z moimi wadami i zaletami. Mogę nie być perfekcyjną we wszystkim co robię, a w dalszym ciągu wychować syna na fajnego człowieka. Bo ja czasami rzygam perfekcjonizmem i idealizmem, o czym już niedawno pisałam klik, i wcale się nie wstydzę, że dobrze mi z tym. Chcę wychować syna na faceta z krwi i kości a nie na “idealne” i jednocześnie śmiertelnie nudne flaki z olejem. Potrafimy docenić troskę. Ale jak z każdą sprawą w życiu, nalegamy aby tę troskę wypośrodkować i umiarkowanie się z nią afiszować.Nie dajcie się zwariować z zamartwianiem i pisaniem czarnych scenariuszy! Wiemy, że ta troska wynika zapewne z miłości i chęci pomocy. Ale jeśli zajdzie taka potrzeba, to poprosimy o wsparcie! Nie jesteśmy kamikaze. Słuchajcie. Posłużę się teraz sportowym porównaniem.Jak w każdym teamie, który dba o to, by jego zawodnicy byli zawsze w formie i znali plan działania, potrzebny jest trener. W rodzinie jest podobnie. Dziecko także potrzebuje takiego opiekuna. W naszej rodzinie tych trenerów jest dwóch. To ja z Mężem ustalamy reguły gry i plan treningowy. To my wyciskamy z tego naszego reprezentanta, co potrzeba. To my tworzymy listę zasad, na których będzie opierać się nasza współpraca. Dwóch trenerów to wystarczająca ilość, by zaspokoić potrzeby tego małego człowieka. Zgodzicie się? Czasami może się zdarzyć, że poprosimy innych, by wspomogli nasz plan działania. Oczekujemy od nich jednak jednego: aby z nami współpracowali. W przeciwnym razie doprowadzi to do niepotrzebnego chaosu w głowie małego człowieka, a tego przecież nie chcemy, prawda? Nie uznaję plotek i wypowiedzi typu „siódma woda po kisielu”.Jeśli ktoś powiedział, że ja coś powiedziałam, to znamy swój numer telefonu i wiemy gdzie mieszkamy. Nadinterpretacji i sianiu rodzinnego zamętu mówię stanowcze NIE. Jeśli mamy się szanować, to warto porozmawiać w cztery oczy, a nie czerpać wiadomości z drugiej bądź trzeciej ręki… Jestem otwarta na sugestie i cenię odmienny punkt widzenia. Często pozwala mi to zobaczyć sprawy w szerszej perspektywie. Zawsze jednak proszę, by wszelkie dyskusje na temat wychowania prowadzić pod nieobecność dziecka. Gdy jesteśmy razem królować ma punkt pierwszy – czyli jednogłośność. W moim przypadku, pomimo często dużych różnic zdań, z Teściową da się jednak dogadać. Obydwie mamy silne charaktery i często nie jest łatwo, ale ewidentnie obydwu zależy nam zarówno na dobru dziecka jak i na jak najlepszych wzajemnych stosunkach. Dobrą chwilę zajęło nam wzajemne obwąchiwanie się i obsikiwanie terenu. Nie jeden raz któraś z nas niespodzianie trafiała na przysłowiową “minę”. Teraz już jednak wiemy jak się nawzajem szanować zamiast deptać sobie po odciskach. W naszym przypadku wszystko ułożyło się znakomicie. Z perspektywy czasu widzę jednak, jak czasami niewiele brakowało, by kilka słów wypowiedzianych w nieodpowiednim momencie doprowadziło do gwałtownej eskalacji zbrojnej i prawdziwej Wojny Domowej. Czasami nie wiem, czy obecną bardzo dobrą sytuację zawdzięczam swojej “mądrości” i „opanowaniu” czy też może tym samym cechom lecz po stronie Teściowej? Wiem natomiast, że warto się starać i warto rozmawiać. A jak to wygląda u Was? Udało Wam się dogadać z Teściową? Post Czy można dogadać się z Teściową? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Baletnica

Lady Gugu

Baletnica

Lady Gugu

Wasze komentarze

Wiecie, że Wasze komentarze są dla mnie na wagę złota, a może nawet bezcenne. Nie zawsze odpowiadam na wszystkie, bo moja doba ostatnio jakoś dziwnie się kurczy. Ale postanowiłam co jakiś czas odpowiadać hurtowo i przytaczać te, które szczególnie mnie zmusiły do myślenia. Bo warte są nie tylko mojej uwagi, ale też Waszej, a przecież nie każdy czyta komentarze. Znalazłam rozwiązanie- oto pierwsza partia: „Nie mam dzieci i nie chcę mieć bo właśnie dlatego że mnie wkurzają. Irytują i są absorbujące. Współczuję wszystkim matkom”. Miałam tak samo. Ale jeszcze bardziej współczułam tym, którzy chcieli mieć dzieci, a nie mogli.  No to zaszłam w ciążę, bo nie chciałam potem żałować. A tak serio, to dzieci irytują i wkurzają, pewnie.  Ale nikt, podkreślam: nikt i nic nie da ci takiej radości (a radości miałam w życiu wiele, to wiem). A czy coś da ci taką dumę, jeśli okaże się, że dziecko jest zwyczajnie mądre, a wszyscy mówią, że to po mamusi? A kiedy już skończą ci się wyzwania w pracy i skończą się kraje, do których chciałaś pojechać, to kto zapewni ci nieustanną rozrywkę? „Moj czterolatek wkurza mnie odkąd sie urodził. Kocham go ale z wiekiem zaczynam obserwować inny rodzaj wkurzenia . Z mojej obserwacji wynika ze jest coraz gorzej”. No jasne. I będzie coraz gorzej i gorzej. Jako miłośnik polskiej wsi porównam to do rolnika: jak rolnik sobie zasieje, tak sobie zbierze. Ile roboty włożymy w tego małego pędraka, taki potem wyrośnie motyl. Niektórzy zamiast wkładać energię w opanowanie frustracji swojego szkraba skupiają się na własnych cierpieniach i własnym ego. Jeśli na innych blogach i w poradnikach przeczytałyście, że trzeba dbać o swoją niezależność, swoją prywatną przestrzeń i życie wewnętrzne, to nie wierzcie w ani jedno takie słowo. Jedną rzeczą, o jaką będziecie dbać, to wasze dziecko i jego potrzeby. Potem będzie już lepiej, albo po prostu zapomnicie, czego kiedyś potrzebowałyście i o czym marzyłyście. Drobna pociecha? Jak dziecko pójdzie na studia odżyjecie. Chociaż w 2020 koniec świata… To chyba nie doczekamy się tych studiów… „Czy Ty też tak masz że niektóre dzieci koleżanek, znajomych, albo w ogóle inne dzieci wkurzają Cię do granic możliwości? Mam problem ponieważ nie znoszę dzieci mojej sąsiadki i koleżanki z pracy. Czy to normalne?” Cóż… nie bardzo. Kocham wszystkie dzieci. Bo wszystkie dzieci nasze są. Haha, koń by się uśmiał. Różne są dzieciaki i nie musimy ich kochać. Nie musimy ich nawet tolerować. Ale żadnej kobiecie nie radzę krytykować cudzych dzieci. Taka wściekła matka to potrafi wydrapać pazurami oczy… nawet, jeżeli te pazury obgryza od 5 klasy podstawówki. Najlepiej przeczekać. Dzieciaki wyrastają ze swoich dziwactw. Umiejętności wpuszczania jednym uchem i wypuszczania drugim można się nauczyć, a umiejętność ignorowania z kolei świetnie ćwiczy się chodząc po galerii handlowej z pustym portfelem. „Jeśli chodzi o hormony to właśnie mi przypomniałaś jak to u mnie było, kiedy całą ciążę płakałam nie wiem z jakiego powodu. Raz to było ze smutku, raz ze strachu a nie raz jeszcze z powodu wspaniałego humoru i szczęścia. My kobity to mamy przeżycia”. A przepraszam, nasi panowie to nie? My to przynajmniej wiemy, o co nam chodzi w danej chwili. Oni nie dość, że muszą radzić sobie z rozkminianiem, o co tym razem chodzi, to jeszcze muszą uporać się z własnym wkurzeniem faktem, iż nic nie rozumieją. Żyć z kobietą pod jednym dachem…to  dopiero trauma… „Uważam tak jak przedmówczyni, że stres jest najwiekszym generatorem rozwoju dziecka i to już w życiu płodowym. Kiedys mądry profesor na mojej uczelni powedział że „Najlepszym lekarstwem na długie życie jest : DOBRZE SIĘ ODŻYWIAĆ I NICZYM NIE STRESOWAĆ” zapamiętam to na zawsze, gosc dobrze powiedział”. Dokładnie. „Trzeba się wyluzować”, jak powiedział guru wszystkich polskich luzaków, czyli Laska-syn króla sedesów z arcydzieła polskiej kinematografii pt. „Chłopaki nie płaczą”. Wiadomo, że jak człowiek się stresuje, to wydziela się ten podstępny, mały zabójca, główny sprawca raków wszelakich, czyli wolny rodnik. Na początku było trudno, nie powiem. Człowiek chodził na rzęsach, pił po 5 kaw dziennie, byleby tylko w czasie trzech drzemek noworodka (potem dwóch niemowlaka, w końcu jednej – oseska) zdążyć: ogarnąć chałupę, ugotować obiady i desery, a jeszcze zdążyć trochę popracować. Człowiekowi nawet do głowy nie przyszło, że może się w tym czasie zdrzemnąć. Po czasie przyszło otrzeźwienie. Kiedy prawie spaliłam sobie ucho, bo akurat zadzwonił telefon w trakcie prasowania, powiedziałam: dość. Spasowałam. I wiecie co? Kiedy zaczęłam poświęcać mniej czasu obowiązkom, dom zaczął… jeszcze lepiej funkcjonować. Okazało się, że w stresie, który spowodowała presja, iż Lenka zaraz się obudzi, nie mogłam się zorganizować tak, jak należy. Kiedy odpuściłam, organizacja zdecydowanie się polepszyła. Polecam (musze zrobić sobie takie pieczątki z ziemniaka: „Ladygugu poleca” J ) „Denerwuje mnie jedno. Gdy jest bardzo małe dziecko rodzice mówią że jest już duże, w podstawówce to samo, w liceum mówi się że młodzież jest już w pełni dorosłe. Dziwna tendencja i ja robię wszystko aby swoim maluchom nigdy nie mówić „jesteś już duży”, to ma się nijak do wychowywania i według mojej opinii powoduje brak akceptacji. Oczywiście to moje zdanie”. Właśnie też tego nie rozumiem. Najpierw rodzice powtarzają dziecku, że ma się zachowywać, bo jest już duży, a potem mówią mu „Nie twoja sprawa, bo jesteś dzieckiem” albo płaczą w poduszkę, że nie jest już dzidziusiem. To  w końcu chcą mieć w domu Piotrusia Pana czy Starego-Malutkiego? Pewnie, że dzieci oczekują podkreślania, jakie to są niezależne i dorosłe, ale oczekiwania rodziców, że faktycznie będzie się zachowywało rozsądnie i racjonalnie jest żałośnie niedojrzałe. Sami jesteśmy dziećmi w środku, jeśli myślimy, że dziecko jest w stanie kontrolować swoje emocje tak, jak dorosły. Pomijając fakt, że co drugi dorosły zachowuje się jak dziecko… „Rany tak czytam i czytam Twojego bloga i nie mogę pojąć ile jeszcze ciężkich chwil przede mną. Mam półroczne dziecko a wydaje mi sie że już przeżyłam wszystko, przecież jeszcze szkoła, studia, praca, jego miłosci, zawody i porażki. Czy ja dam z tym wszystkim radę, jakim on będzie człowiekiem. Jestem przerażona, chciałabym żeby zawsze był małym słodkim bobasem, którego największym problemem jest głód czy kupka w pieluszce”. Ja też mam dreszcze, kiedy o tym myślę. Znalazłam więc rozwiązanie: staram się o tym nie myśleć. Tylko gdy wystawiam ciuchy Lenki na allegro jakaś gula rośnie w gardle. Ale marzę też o chwilach, kiedy będzie można z nią pogadać o istocie bytu, a potem przejść do poważniejszych tematów. Bo przecież dziecko wychowane przeze mnie nie może być nudne, prawda? Chyba tak powinna myśleć każda matka: marząc o momencie, kiedy będzie można pójść w końcu razem w góry, nie martwiąc się, że mu się tyłek odparza w nosidełku. Rodzice myśląc o porażkach i zawodach swoich dorosłych dzieci nie pamiętają, że sami przeszli dokładnie tę samą drogę i nic się im nie stało, żyją, mają się lepiej lub gorzej, ale w końcu minęło. Świat się kręci. Wszystko płynie, jak powiedział klasyk. W końcu i tak zjedzą nas robaki… Post Wasze komentarze pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Jak zorganizować imprezę urodzinową dla dziecia?

Lady Gugu

Jak zorganizować imprezę urodzinową dla dziecia?

Chcę być księżniczką

Lady Gugu

Chcę być księżniczką