Lady Gugu

Nadzieja – jedyne, czego nie można zabić…

Mówi się, że żadne dziecko nie jest takie samo, jak inne. A ja myślę, że jedyną rzeczą, która odróżnia dzieci od siebie jest to, że niektóre mają szczęście, a inne pecha. Jedne są zdrowe, a innym ktoś spłatał figla i kazał wędrować z plecakiem pełnym kamieni. Do tych innych zalicza się Tynka. Ciężar, jaki w sobie nosi, pod mikroskopem układa się w przepiękne, filoetowo-różowe fraktale. Można by się zachwycić, gdyby nie fakt, że to neuroblastoma – potworny, podstępny nowotwór, który przytrafia się w zasadzie tylko dzieciom. I teraz ten pech przytrafił się właśnie Tynce, choć o prawdziwym braku szczęścia mogą mówić właściwie jej rodzice. Tynka miałaby dziś dwuletniego brata, który tuliłby ją, gdy ta ze wstrętem odwraca się od wenflonów. Niestety, brata już nie ma. Tulą rodzice – mocno, bo musi wystarczyć na tyle, żeby miała siłę znosić kolejne godziny naświetlań, terapii, zastrzyków. Przydałaby się do tulenia dodatkowa para rąk, nawet dwuletnich… U Tynki wykryto chorobę, gdy nowotwór miał około 9 centymetrów. Miała wtedy 3 lata, a od diagnozy minął zaledwie rok. Być może wyszła już z neuroblastomą z brzucha mamy. Kto by się spodziewał, że w jej brzuszku czai się coś, czego boją się nawet sami lekarze? Choćby nie wiem, jak się buntować na logikę świata, na który dzieci przychodzą z dodatkowym balastem, to nic poza walką z nim nie można zrobić. Więc oni walczą. O ostatnią nerkę córki. O jej wątrobę. I o pieniądze. Tynka to wojownik, prawdziwy Herkules, bo znosi chorobę z niewiarygodną siłą. Jej mama nie ma pojęcia, skąd w niej tyle mocy i woli życia. Sama też jeszcze ma jej trochę w zapasie, choć 4 miesiące czekania na wyniki badań decydujących o kwalifikacji do kuracji w Polsce wyczerpały jej siły. Ale nadzieja umiera ostatnia – choć rodzicom Tynki podcięto skrzydła, to wciąż potrafią nimi poruszać. I poruszają – również niebo i ziemię, żeby znaleźć środki na wysłanie Tynki do Włoch, gdzie terapia byłaby możliwa, bo przepisy są mniej restrykcyjne. Wszyscy lubią patrzeć, jak ich dziecko się zmienia. I Tynka też się zmieniła – z pogodnego, otwartego malucha stała się wystraszonym kłębkiem nerwów, kulącym się w sobie na widok białego fartucha. Ale można to jeszcze zmienić – znowu będzie mogła się śmiać, krzyczeć, wykłócać się z rodzicami i nie odrabiać lekcji. Jest szansa, ale sami nie dadzą rady. Wiem, że gdy trzeba było dobudować połowę serduszka Zuzi, pomogliście. Operacja była możliwa tylko dzięki wam. Nie mam pojęcia, skąd czerpią siły rodzice Tynki. Znam ich, choć ostatnio unikam. Ja tak słaba, że nie mogę spojrzeć im prosto w oczy bez wyrzutów sumienia i w której nie mają żadnego oparcia, nie mam prawa stawać naprzeciw tytanów. Jedyne, co mogę zrobić, to opisać wam ich historię i pozwolić zdecydować: skoro trzymacie w ręku życie Tynki, to wypuścicie je jak niepotrzebny balon czy pomożecie trzymać kurczowo sznurek?.. Post Nadzieja – jedyne, czego nie można zabić… pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Jak zachęcić dziecko do jedzenia owoców i warzyw?

Lady Gugu

Jak zachęcić dziecko do jedzenia owoców i warzyw?

Jak nauczyć dziecko troski o środowisko?

Lady Gugu

Jak nauczyć dziecko troski o środowisko?

Lady Gugu

Nie zabijaj dziecka…w sobie

Przystańcie. Hej, słyszycie mnie? Przystańcie! Zwolnijcie! Posłuchajcie… Kiedyś uważano mnie za króliczka Duracella. Ciężko było mi się zatrzymać, ciągle w biegu, ciągle za szybko. W końcu dostrzegłam, że z upływem lat coraz więcej muszę się natrudzić, żeby to tempo życiowe utrzymać, żeby nie stracić pozycji króliczka z wiecznie naładowaną baterią. Aż w końcu odezwał się ten, którego nie da się oszukać: organizm. Zbiegło się to z pojawieniem się na świecie człowieczka, który wywrócił moje życie do góry nogami. Nagle chciało mi się spędzać czas godzinami wgapiając się w łóżeczko. Nagle wystarczyło cierpliwości, żeby mordować się z karmieniem, żeby wstawać skoro świt po dwóch godzinach snu. W końcu nie było szkoda czasu na zasypianie razem z kurami. I za to jestem wdzięczna mojemu dziecku: dzięki niej zwolniłam tempo i celebruję chwile, które nigdy się nie powtórzą. Bo każdy zachód słońca jest inny i kształt chmur nigdy nie jest taki sam, a najważniejsze jest, w czyim towarzystwie się je podziwia. Wiele zawdzięczamy swoim dzieciom. Jeśli się temu poddamy, możemy przypomnieć sobie, jak to było, gdy mieliśmy 3/4 swojego wzrostu. Tylko właśnie – jeśli się poddamy… Nikt nie lubi, gdy ktoś zadaje za dużo pytań. Nie dlatego, że mamy coś do ukrycia (choć wielu z nas ma). To dlatego, że dorosłego cechuje lenistwo myślenia, które dziecku jest zupełnie obce. Dociekania, domniemania, zgadywania – kto z nas lubi się tym bawić, jeśli jest wikipedia?  Dziecko nie spocznie, dopóki nie dowie się wszystkiego, i wcale nie musi znać prawdy: wystarczy, że poświęci się 5 minut na wspólne wymyślanie odpowiedzi. A śmiech? Ale nie ten przez łzy, przez zęby, sitcomowy. Tylko taki, po którym bolą policzki i chwytasz się za brzuch. Przy którym nie myślisz o swoich nieładnych zębach czy zmarszczkach na nosie. Kiedy ci się przydarzył? Czy w ogóle? Czy kiedykolwiek wybuchłaś śmiechem na ulicy, nie zatykając ust i nie rozglądając się wokoło z poczuciem winy? Chodzę często po ulicach i przyznam się, że podglądam ludzi. Nie mogę pozbyć się tego nawyku, ale zamiast komentować stroje czy krzywe nogi, rozgryzam relacje. Jeśli spotkacie mnie na swojej drodze a ja zagapię się na was, nie myślcie, że wiem, w co byłyście ubrane. Zamiast tego zauważę, że idziecie smutne, zamyślone albo przeciwnie – promieniejące. Bo tak samo jak dziecko staram się wyrwać człowieka z kontekstu, odedrzeć go z ubrań i zadać pytania: Kim ten pan jest? Co robi w życiu i czemu jest smutny? To też zawdzięczam Lence – ten nieustanny pęd do rozgryzania orzecha, a nie przyjmowania go ze skorupką takim, jakim jest. Przeczytałam gdzieś, że stanie się dorosłym oznacza, że wsiadasz do pociągu w kierunku stacji „Rozsądek”. Oczywiście, że jesteśmy odpowiedzialni za swoje życie, bliskich, domy, rodziny. I na tym rozsądek powinien się kończyć. Bo jeśli dorosłość oznacza rozsądne gospodarowanie emocjami i reakcjami, to ja wysiadam z tego pociągu i przesiadam się na trywialną, dziecinną drezynę. Bo dziecko nie ma filtra „wypada/nie wypada”, „co ludzie powiedzą”. Nie zastanawia się, jaką przybrać maskę. Ono jest, trwa, i to trwanie jest życiem bardziej niż cokolwiek innego. Oczywiście, czasem i ja zakładam gombrowiczowską gębę. Jestem jednak tego świadoma, a rozdarcie pomiędzy powinnością a wolą powoduje, że jeszcze bardziej pragnę zatrzymać czas. Bo fakt, jestem dorosła, ale jeszcze bardziej dorosła się stanę. I chciałabym, aby starość faktycznie oznaczała zdziecinnienie, choć prawda jest nieco bardziej skomplikowana. Bo ja chciałabym zdziecinnieć i kiedy mogę, tak robię. Brodzę w kałużach, śmieję się do bólu brzucha, zamęczam bliskich pytaniami, wiercę dziurę w brzuchu, a tydzień pracy zaczynam planować od rozpisania własnych przyjemności. Egoizm? Tak, ale zdrowy, bo szczery, dziecięcy, nikogo niekrzywdzący… Post Nie zabijaj dziecka… w sobie pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Mały przewodnik po krakowskim Kazimierzu

Lady Gugu

Mały przewodnik po krakowskim Kazimierzu

Śledzisz mnie?

Lady Gugu

Śledzisz mnie?

Naturalne izotoniki, czyli po co sięgnąć kiedy potrzebujemy turbodoładowania?

Lady Gugu

Naturalne izotoniki, czyli po co sięgnąć kiedy potrzebujemy turbodoładowania?

Lady Gugu

Czy rodzicielstwo bliskości zapewni twojemu dziecku lepszy start?

Tulicie – źle, nie tulicie – źle. Śpicie z dzieckiem – kiepsko, pozwalacie się wypłakać – jeszcze gorzej. Karmicie powyżej roku – uuu, fatalnie… dajecie butelkę – pewna śmierć dla dziecka. Prawda jest taka, że cokolwiek nie robicie, ktoś was skrytykuje, wyśmieje, zaszufladkuje. Takie na przykład rodzicielstwo bliskości, o które ktoś mnie ostatnio pytał na blogu i którego nie mogę przemilczeć. Mam bowiem znajomą. Jej dziecko ma 20 miesięcy. Nigdy nie spało z rodzicami. Karmiła piersią równiutkie, zalecane 12 miesięcy, początkowo w równiutkich, zalecanych 3-godzinnych odstępach. Nigdy nie karmiła w nocy – dziecko owszem, na początku płakało, ale po upewnieniu się, że jest bezpieczne, ściszała elektroniczną nianię. Nosiła na rekach w ramach konieczności, a gdy dziecko nauczyło się leżeć na brzuchu – kupiła kojec i wstawiła go do kuchni. Jej dom działa perfekcyjnie, a dziecko też zachowywało się idealnie – aż do teraz, kiedy płacze w każdym możliwym momencie, a ona zupełnie nie wie, czego dziecko od niej chce. Mała nie mówi ani słowa, jest mało komunikatywna i nieufna, choć inteligencji jej nie odmówisz. I mam też drugą – ta to śpi z dzieckiem, odkąd się urodziło. Karmiła tak często, jak dziecko chciało, a nawet częściej – na początku często źle rozumiała jego płacz. Nosiła go ze sobą wszędzie – najpierw na rękach, potem w chuście. Gotowała z nim, czytała. Dziecko ma dwa lata, a ona karmi nadal, choć teraz tylko raz dziennie. Nosi, bo tak wygodniej zapanować nad dwulatkiem w trakcie zakupów, a on bardzo to lubi. Chłopiec nadal śpi z rodzicami, bo przez ten czas nauczył się nie kopać i nie rozpychać, a oni nadal nie kupili mu łóżka. Jest ufnym, otwartym, wesołym człowiekiem, który gada więcej niż trzylatek. Okazuje się, że druga koleżanka wcale o tym nie wiedząc, intuicyjnie (pytałam – nie znała tego określenia) wdrożyła w życie tzw. idęę rodzicielstwa bliskości. Polega ona na tym, żeby zapewnić dziecku maksymalne poczucie bezpieczeństwa i nieustanny kontakt z rodzicem. Niektórzy nawet rezygnują z wózków i łóżeczek, na rzecz chust i wspólnego spania. Matka karmi dziecko tak długo, jak długo chcą tego oboje. Rodzice reagują na dziecięcy płacz każdorazowo, traktując go nie jako fanaberię i „widzimisię”, ale jako symptom pewnego braku i sygnału, że coś jest nie w porządku. Zresztą, takie dzieci naprawdę mało płaczą. Spanie z dzieckiem wzmacnia więź na tyle, że od razu potrafią rozpoznać, co chce im zakomunikować dziecko. Zresztą, trudno im w tym odmówić logiki: od czasów prehistorycznych ludzie spali we wspólnych posłaniach, tworząc społeczność. Obce są im pedagogiczne doktryny dotyczące wypłakania się, modelu żywienia, konieczności nauczenia samodzielnego spania czy kontrolowania emocji. Robią wszystko intuicyjnie i przypominają w tym plemienne podejście do wychowania, przez co ich więź z dzieckiem jest ogromna. Czy to oznacza nieodciętą pępowinę, maminsynków i tzw. helicopter parent? Absolutnie nie! Według nich, tak bliski kontakt we wczesnym dzieciństwie wzmacnia poczucie pewności siebie młodego człowieka, przez co śmielej idzie on przez świat. Mając tak ogromne wsparcie w rodzicach, nie boi się porażek i niepowodzeń, jest ufne i niewyrachowane. Dając im wczesny budulec w postaci bliskości, mają pewność, że nie będą musiały być mamami-kwokami, opiekującymi się swoimi dziećmi do trzydziestki –dzieci będą miały na tyle silny fundament, iż będą potrafiły poradzić sobie w każdej sytuacji. Czy rodzicielstwo bliskości rozpieszcza dziecko? Cóż, jeśli rodzic nauczy się odmawiać, a cała ta idea potrzebna mu była do tego, żeby naprawdę poznać i zrozumieć swoje dziecko, to nie. Jeśli rodzic pragnie bliskości, bo sam boi się samotności, to tak. Grunt, to żeby wiedzieć, kiedy potrzeba dziecka jest realna, a kiedy bywa fanaberią… a właśnie tego ma nauczyć rodzicielstwo bliskości – czyli poznania własnego dziecka. Jakie jest moje stanowisko? Jak zwykle stoję gdzieś pośrodku. Z karmieniem bardzo się starałam i na tyle, na ile mogłam, dałam radę. Dziecko niby ma własne łóżko, ale kluczowe jest tu słowo „niby”… Tulę, ile mogę, ale nie więcej, niż chce Lenka. Chciałabym więcej, ale to już mały człowiek i ma własne zdanie (niestety, chciałoby się rzec…). I co? Nie jest ani gorsze, ani lepsze niż inne. Przykłady koleżanek, które przytoczyłam na początku, też niczego nie dowodzą. Rozwój jest wynikiem ogromnej ilości składowych, a nie tylko tulenia, noszenia czy karmienia piersią. Ma na niego wpływ całe środowisko, ale także czynniki genetyczne, a nawet pierwiastki czy hormony (np. dopamina). Kluczem jest, aby odnaleźć to, co dziecku jest potrzebne najbardziej – bo jedno jest dzieckiem tzw. high needs, i potrzebuje więcej, niż wszystkie inne i niż my mamy sił. Inne radzi sobie samo odkąd nauczy się siadać i przesuwać na pupie. Grunt, żeby słuchać, a nie zatykać buzi smoczkiem w nadziei, że w końcu skończy płakać. Bo ono skończy – zmęczone zaśnie, ale porównałabym to do chwil, kiedy obrazi się na nas współmałżonek: czy nie lepiej dowiedzieć się, o co mu chodzi, niż przeczekać te kilka dni w nadziei, że minie mu foch?.. Rodzicielstwo bliskości jest świetne w teorii; w praktyce jest dość męczące dla rodzica, który przecież nie powinien na lata zapomnieć o własnym istnieniu… Ale jeśli rezultatem jest pewne siebie, rezolutne dziecko, jak w przypadku mojej drugiej znajomej, to może ten koszt nie jest znowu tak wysoki? Tylko skąd mieć pewność, że to właśnie nasza zasługa?.. Post Czy rodzicielstwo bliskości zapewni twojemu dziecku lepszy start? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Przedszkole Montessori: Jestem za, a nawet przeciw

Wiem, że większość z was wybór przedszkola ma już za sobą.  Ja sama miałam z tym problemem do czynienia w zeszłym roku i zanim zdecydowałam się na to, które okazało się strzałem w dziesiątkę, spędziłam trochę czasu na oswajaniu tematu. Czytaj: przeszukiwałam fora internetowe. Oprócz tego postanowiłam odwiedzić jedną z placówek, która miała w nazwie coś, o czym słyszałam, ale nie miałam pojęcia, co się za tym kryje. Postanowiłam więc zwiedzić przedszkole Montessori. Nie było to łatwe, bo nie każde przedszkole miało ochotę pokazywać swoje wnętrza, a już tym bardziej podczas zajęć z dziećmi. Ale trochę znajomości, trochę podpierania się blogiem i udało się. Gdy weszłam do sali pełnej dzieci powitała mnie niemalże zupełna cisza. Ale nie złowroga rodem z horrorów – tej ciszy towarzyszyły delikatne odgłosy używania pewnych przedmiotów czy cichej rozmowy. Nikt nie biegał, nie szalał. Dzieciaki się nie biły i nie wyrywały sobie zabawek. Co ciekawsze, nie było tu żadnych przedmiotów walających się po podłodze. Nie zobaczyłam ani koszmarów z dzieciństwa, czyli misiów bez oka ani nie potknęłam o żaden samochodzik. Sala była naprawdę duża, a kilkanaście dzieciaków zajmowało się bardzo różnymi, dziwnymi rzeczami. Jedno przesypywało coś z jednej butelki do drugiej. Inne ze skupieniem godnym szachisty układało klocki w drewnianej skrzynce. Nie udało mi się dostrzec zbyt wiele szczegółów ich zadań, bo dzieci pochylały się nad swoimi skarbami w nabożnym skupieniu, prawie nie zwracając na mnie uwagi. Zarejestrowałam jedynie, że mimo tego, iż wszystko wyglądało bardzo poważnie, dzieci były: zadowolone, spokojne i wyglądały na szczęśliwe. Nie dostrzegłam żadnego nauczyciela – już za chwilę miałam dowiedzieć się, dlaczego. Wszystkie przedmioty były równo poukładane na półkach, a każde dziecko po zakończonej „zabawie” wstawało, odkładało przedmiot na półkę i brało nowy. Pani, która pokazała mi ten świat, chyba zobaczyła moje zdziwienie, bo naprawdę trudno było je ukryć. Rozmowa z nią otworzyła mi oczy na tak inny model kształcenia, z jakim nigdy wcześniej się nie zetknęłam. Wnioski? Oto mój subiektywny przewodnik, z czym można się spotkać w przedszkolach opartych na pedagogice Montessori: Cisza: jest niezbędna do wykonania przez dziecko ćwiczenia. Oznacza też szacunek dla jego działań oraz dla nauczyciela, który również wykonuje w tym czasie swoją pracę. Regularnie w przedszkolu odbywają się tzw. lekcje ciszy, które mają nauczyć dzieci tej trudnej sztuki. Oczywiście dzieci rozmawiają między sobą, dyskutują, poprawiają sobie błędy, ale wszystko odbywa się w pokojowej atmosferze, pozbawionej agresji i rywalizacji. Przedmioty: w przedszkolu na kanwie zasad pedagogiki Montessori nie znajdziesz „normalnych” zabawek. Cały system kształcenia opiera się na zestawach materiałów dydaktycznych, które są starannie zaprojektowane, przygotowane i wykonane. Nie ma tu miejsca na różowe plastikowe „byleco”, bo przedmioty służą przedszkolu długi czas, znajdują się tylko w jednym egzemplarzu, a każde dziecko musi je szanować. Mają też jedno określone miejsce na półce i muszą dokładnie trafić tam, gdzie powinny. Praca: Maria Montessori mówiła, że dziecko woli uczyć się czegoś niż się bawić, bo jest do tego stworzone. Dlatego wszystkie materiały z różnych działów (jest ich kilka, np. życie codzienne, geografia, matematyka itd.) służą tylko i wyłącznie do wykonania jednej czynności. Nie można ich zastosować w inny sposób. Nauczyciel: jego rolą jest głównie zademonstrowanie dziecku, do czego służy konkretny przedmiot i jak należy go stosować. Nie czuwa nad poprawnością wykonania zadania, bo materiały są tak skonstruowane, że dziecko samo dojdzie do tego czy mu się udało wykonać ćwiczenie poprawnie czy nie. Nauczyciel nigdy nie pochwali dziecka, ale też go nie zgani. Nie zdradzi nawet mimiką czy słowem, że podobała mu się praca dziecka, bo najlepszą pochwałą dla niego jest samozadowolenie. Ma to zapobiec temu, że dziecko wykonuje czynność tylko dlatego, że otrzyma nagrodę, a uczy tego, że samo wykonanie czynności jest już nagrodą. Bezstresowość: pozorna! Mówi się, że pedagogika Montessori nie zmusza dziecka do niczego. Faktycznie – to samo dziecko wybiera to, czego chce się uczyć, kiedy i czy przeznacza na to 3 minuty czy 3 godziny. Nauczyciel nie wskaże, czym dziecko ma się zająć i kiedy ma skończyć, chyba, że zbliża się pora kluczowych posiłków. Montessori to cała gama zakazów i nakazów, począwszy od tego, żeby szanować ciszę, poprzez zakaz przeszkadzania w pracy innym aż do tego, żeby wykonać to, co się zaczęło. Panuje tutaj zatem wolność wyboru, ale tylko w obrębie określonych zasad. Posiłki: tutaj ogromną rolę odgrywa samodzielność. Śniadania i obiady to świetna okazja na wykorzystanie tego, czego dziecko nauczyło się w trakcie swojej pracy w dziale Życie codzienne. Jeśli ma problemy, pomoże nauczyciel, ale najczęściej zajmują się tym starsze dzieci, które chętnie biorą na siebie wagę nauczania najmłodszych. Obowiązuje reguła: sam nakładasz to, co chcesz jeść, ale musisz to zjeść do końca. Niestety nie wiem, co się dzieje, gdy któreś dziecko jednak zostawia połowę porcji… Współpraca: grupy w przedszkolu Montessori są mieszane wiekowo, co oznacza, że starsze dzieci tak jak w rodzinie opiekują się młodszymi, wprowadzają je w świat i zawsze służą pomocą. Odgrywa to ogromną rolę w budowaniu empatii, a pozbawia przedszkole elementu rywalizacji, w tym odczuwania porażki, na którą małe dzieci nie są jeszcze gotowe. Praca własna z materiałami dydaktycznymi również może być wykonywana w parach lub w grupie, ale decyzję o tym pozostawia się samemu dziecku. Mniej więcej tyle wyciągnęłam z wywodu pani nauczycielki. Oczyma wyobraźni widziałam moje skupione dziecko, które samo wybiera sobie zajęcia i nalewa zupę. Kusząca była perspektywa opanowanego, rozsądnego dziecka, potrafiącego walczyć z pokusami i popędami. Marzyłam o trzylatce, która potrafi sama po sobie umyć talerz i zdecydować, który z produktów wybierze na podwieczorek, a do tego wszystkiego jeszcze zje to ze smakiem. Wiedziałam, że po takim przedszkolu moja córka będzie umiała przyszyć guzik, wkręcić śrubkę czy otworzyć kłódkę. Czułam, że Lenka odnalazłaby się w tym małym społeczeństwie, przyjaznym małym dzieciom, gdzie każdy uczy się od siebie. Z drugiej strony, widziałam też wzrok córki, szukający aprobaty w oczach nauczyciela, gdy udało jej się włożyć klocek w odpowiednie miejsce – i nie dostający jej. Widziałam też siebie, próbującą tłumić swoje ekstrawertyczne okrzyki „Pięknie to zrobiłaś, brawo!” (bo skoro Montessori w przedszkolu, to także w domu, żeby nie mieszać dziecku w głowie). Postawiłam na szali: biegające po sali dziecko, któremu ktoś wciąż próbuje wyrwać zabawkę, a lwia zmarszczka od myślenia w wieku 4 lat, bo przez 3 godziny w przedszkolu zajmowało się układaniem drewnianych puzzli. Nie powiem – wizja samodzielnego, małego, mądrego dziecka była kusząca, nawet bardzo. Montessori jak żadna inna pedagogika nie wpływa pozytywnie na rozwój dziecka, przygotowuje go do praktycznego życia i uczy samodyscypliny. Ale wygrało zwykłe, przaśne przedszkole, które owszem, wyróżnia się pewnymi zajęciami, ale bardziej przypomina miejsce, które znałam z dzieciństwa. Takie, które nauczy córkę sztuki przetrwania w społeczeństwie, da umiejętność znoszenia porażek i cieszenia się sukcesami. Bo Montessori jest świetne, ale co z tego, jeśli na etapie przedszkola się zakończy, a zwyczajna szkoła pokaże mu świat, którego dziecko zatopione w ciszy, akceptacji, wolności i szacunku zwyczajnie nie zrozumie? Post Przedszkole Montessori: Jestem za, a nawet przeciw pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Co się stanie ze szkolnymi sklepikami po 1 września?

W ostatnich dniach jak nigdy dotąd zacieram ręce z radości. Wiecie, że leży mi na sercu nie tylko zdrowie mojej rodziny, ale również wszystkich dzieci (jako wiernemu fanowi Majki Jeżowskiej) . Dlatego z radością przyjęłam wiadomość, że w końcu w Polsce podpisano zmiany do ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywieniu. Mądrze brzmi, a chodziło głównie o to, żeby nasze dzieci nie miały w szkołach bezpośredniego i łatwego dostępu do tzw. śmieciowego jedzenia. O planowanych zmianach było już wiadomo od października zeszłego roku, ale ustalenia i szczegóły zyskały konkretną formę w postaci ustawy dopiero kilka dni temu. To budzi jedyną moją wątpliwość – kilka dni przed rozpoczęciem roku to trochę późno żeby działające dotychczas sklepiki szkolne mogły dostosować do nowych przepisów swoją ofertę… Ale pomijając ten fakt, cieszy mnie w nowych zapisach właściwie wszystko. A to, że skończy się sprzedaż: batoników z czymś, co przypomina czekoladę tylko kolorem; chrupków i chipsów z większą ilością soli niż w mojej solniczce; cukierków o kolorach nieznanych naturze, lizaków o smaku nieistniejących owoców; bułek z wędliną z zawartością mięsa 10% i produktem seropodobnym z zawartością sera 0%; izotoników i energetyków. Lista produktów, które mogą znaleźć się w ofercie jest długa. Zamiast bladych kajzerek – pełnoziarniste pieczywo. Zamiast mortadeli produkowanej w technologii „12 dag mięsa na 100 dag produktu” – wędlina wysokiej jakości. Dodatkiem obowiązkowo kawałek warzywa. Owoce do wyboru do koloru, w tym suszone. Orzechy. Jogurty i przetwory mleczne. Zamiast farbowanych napojów – soki i nektary. Czy wszyscy rodzice cieszą się tak jak ja? Niestety nie! Ustawa bardziej niż cieszyć rodzi ich wątpliwości, a argumentem podstawowym jest głód – dziecko, które nie lubi takiego jedzenia, nic w sklepiku dla siebie nie znajdzie. Znalazłam ankietę, która mówi, że 18% rodziców chciałoby, żeby w sklepikach było sprzedawane śmieciowe jedzenie! Dla mnie, pochodzącej z pokolenia, które zawsze nosiło do szkoły kanapki (bogatsi w folii aluminiowej, biedniejsi w zatłuszczonym papierze, używanym 3 dni pod rząd) i jabłko. Kiedy chciało się pić, szło się do kranu w łazience. Były sklepiki, ale pół klasy zrzucało się na jedną oranżadę, którą 10 osób sączyło przez całą długą przerwę. W sklepiku był jeden rodzaj batona w dwóch smakach. I najciekawsze: nie było ANI JEDNEJ otyłej osoby wśród nas! Nie wiem, na ile zasługą było tu codzienne bieganie do autobusu albo do szatni, żeby tylko szybciej dostać kurtki. Nie wiem, jaką rolę odegrał nauczyciel wf-u, którego wszyscy się bali, a który teraz nie może zwrócić uwagi dziecku, żeby nie narazić się na proces. Wiem jedno – widok dziecka na korytarzu z torebką chipsów był niespotykany, a jeśli już ktoś coś kupił, to w 3 sekundy inni mu to wyjadali. W całym tym rodzicielskim oburzeniu względem planowanych zmian cały czas mam wrażenie, że chodzi o to, iż nikomu z nich już zwyczajnie nie chce robić się dzieciakom kanapek do szkoły. Trzeba na to inwencji, czasu, specjalnych pudełek i pojemników (papier i folia są passé…). Łatwiej dać dychę w łapę ze słowami: „Kup sobie coś w sklepiku”. A tymczasem zawsze chcieliśmy dogonić USA i zdaje się, że nam się to udaje, szkoda tylko, że w tak marnej konkurencji – w Polsce już co piąte dziecko jest otyłe! Nie ma tego problemu zupełnie Francja, ale tam żywienie jest dobrem narodowym i podlega bardzo surowym zasadom ogólnospołecznym. Nikt nie je na ulicy, nie przekąsza, podobnie jak w aucie i w piaskownicy. Do jedzenia służy stół i 4 główne posiłki. W Polsce takiej tradycji nigdy nie będzie, za to ogólnie przyjętą prawdą narodową jest to, że Mleczna Kanapka to posiłek… Znowelizowana ustawa jest dla prowadzących sklepiki szkolne bardzo surowa. Większość z nich nie sprosta rygorystycznym przepisom i będzie musiała zamknąć swoje przybytki. Inni martwią się, że dzieci przestaną do nich przychodzić, bo nie będą chciały tego jeść. Niestety, te ostatnie obawy są głównie lękiem dorosłych – dziecko nie zna jeszcze wszystkich potraw, a już często nawet ich nie znając, mówi że nie lubi. A ilu z naszych znajomych krzywi się na myśl o ośmiornicy czy cynaderkach, podczas, gdy nigdy ich nie próbowali? Wmawiamy dzieciom, że to właśnie nasz, domowy system odżywiania jest poprawny, a zawiera często same złe nawyki, które potem kształtują tego małego dorosłego. Pewna dyrektorka szkoły, w której podaje się na stołówce zdrowe posiłki, mówi, iż dzieci często nie chcą nawet spróbować nowych potraw. Po namowach stwierdzają, że to jednak smaczne. Czy te obawy rodzicielskie nie są zatem lękiem przed tym, że dziecko nauczy się w szkole lepiej jeść niż jadło w domu i tego samego zacznie wymagać od nas?.. Mam nadzieję, że sklepikom szkolnym uda się jednak dostosować do przepisów, bo zamykanie ich nikomu nie służy – ani przedsiębiorcom ani szkołom (te ostatnie zarabiają przecież na czynszu, a mandat za niedostosowanie się do ustawy dostają w pierwszej kolejności dyrektorzy szkół…) ani dzieciom, które mają czasem większy apetyt, niż przewidują rodzice. Nikt nie chce, żeby dziecko chodziło głodne, ale potrzeba było tak drastycznych cięć, żeby społeczeństwo zrozumiało: otyłość i cukrzyca to naprawdę śmiertelne choroby! Post Co się stanie ze szkolnymi sklepikami po 1 września? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Dialogi matki i córki

Lady Gugu

Dialogi matki i córki

Lady Gugu

Sok z kiszonej kapusty- piję na zdrowie!

Prawie padłam trupem, kiedy otworzyłam szafkę kuchenną po powrocie z dłuższego weekendu na wsi. Pogorszyło mi się, kiedy otworzyłam następną. Zaczęłam liczyć, żeby już po chwili wiedzieć, że mam w domu 40 butelek soku z kiszonej kapusty. Prezent od męża. Na początku z dystansem podeszłam do tego jakże romantycznego upominku (40 butelek to prawie jak 40 róż… albo nie, ale liczy się gest). Nie wiedząc co robić, lekko przerażona dziwnym prezentem, zaczęłam pić… sok z kapusty oczywiście. O dziwo, nie tylko udało mi się przeżyć kurację, ale też zauważyłam jej pozytywne efekty. Jakie? O tym niżej. Cóż, sok z kapusty to nie sok pomarańczowy, ale można się przyzwyczaić do jego smaku i zapewniam was, że warto się przemóc, bo picie go może wam wyjść tylko na dobre. A to dlatego, że: – sok z z kiszonej kapusty, to doskonałe źródło witaminy C, a więc wzmacnia odporność organizmu skuteczniej niż apteczne witaminy. – jest źródłem żelaza,  poprawia koncentrację i zapobiega zmęczeniu. – szklanka tego soku to spora dawka błonnika, który poprawia procesy trawienne, obniża poziom cholesterolu i zapobiega nowotworom. – znajdziecie w nim też siarkę, która poprawia stan skóry, włosów i paznokci. – jest naturalnym sposobem na pozbycie się pasożytów, które nie lubią jego kwaśnego smaku i poczęstowane tym sokiem po prost giną. – i  wreszcie… sok z kiszonej kapusty zawiera tyle bakterii probiotycznych, że nie dorówna mu żaden probiotyk kupiony w aptece. Jeśli chcecie żeby w waszym przewodzie pokarmowym zamieszkały dobre bakterie ( a powinniście tego chcieć), pokochajcie ten kwaśny napój. Ścianki jelit zdrowego człowieka powinny być szczelnie pokryte bakteriami, które dbają, aby cząsteczki pokarmu nie przedostawały się do krwiobiegu ( alergie pokarmowe mają swój początek właśnie w jelitach). Sok z kiszonej kapusty do najlepszy sposób na kolonizację przewodu pokarmowego dobrymi bakteriami. Skąd wziąć sok z kiszonej kapusty? Możecie zrobić go sami, ale bez problemu kupicie go też w dużych sklepach lub w wielu sklepach internetowych. Za butelkę (0,5 l) zapłacicie od 1,5 do 5 zł. To jak, spróbujecie? Post Sok z kiszonej kapusty- piję na zdrowie! pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Przyjaciel z wakacji, którego lepiej szybko się pozbyć…

Lubicie przywozić pamiątki z urlopu? Kto nie lubi… Chyba tylko ci, którym zamiast z torbą muszelek i ciupagą z gór zdarzyło się przyjechać z nowym, niezbyt lubianym kolegą. Nawet nie wiesz, że się taki jeden ciebie uczepił, dopóki nie staniesz przed lustrem i nie zobaczysz go w całej okazałości. Poznajcie kleszcza. Do niedawna na pierwszym miejscu w rankingu najbardziej wkurzających pasożytów był komar, ale teraz wypiera go właśnie ten maleńki pajęczak. Jest jednak o wiele bardziej niebezpieczny niż jego latający kolega. Wokół kleszcza narosło wiele mitów i bywa albo bagatelizowany albo wyolbrzymiany. Prawda jest taka, że potrafi nawet zabić, choć ma wielkość zaledwie pół milimetra. Jeśli nie masz ochoty oddawać mu ani jednej kropli krwi, musisz najpierw obalić następujące mity: 1. Jeśli nie chodzisz pod drzewami, kleszcz ci nie grozi. Wbrew obiegowej opinii, nie wystarczy założyć kapelusz z szerokim rondem do lasu żeby ustrzec się przed tym pajęczakiem. Kleszcze nie żerują na drzewach, a już tym bardziej nie na iglastych! Kleszcz wybiera najczęściej te miejsca, gdzie może dopaść jakiegoś ssaka, więc raczej trawy, krzaki (jałowca, leszczyny), łąki. Kleszcze to nie ninja – nie skaczą z drzew, ale potrafią wyczuć cię z daleka i przemieścić się w takie miejsce, gdzie spokojnie o niego zahaczysz nogą. 2. Kleszcz szybko powiększa swoją objętość. Sądzimy więc, że już dniu ukąszenia zobaczymy go i wyciągniemy, zanim zdąży przekazać nam chorobotwórcze bakterie. Jednak nie bierzemy pod uwagę, że tzw. nimfy kleszcza (wczesna faza rozwojowa) mają tylko wielkość ziarnka maku i nie powiększają się aż 200-krotnie, więc może upłynąć nawet 10 dni aż uda nam się je dostrzec. Niestety, wtedy zdążą nam przekazać tyle bakterii, ile tylko mogą, a nimfy są nosicielami większej ilości chorób niż dorosłe osobniki. 3. Kleszcz jest niezwykle szybki i przebiegły. Wprost przeciwnie. Jak już znajdzie się na twoim ciele, wędruje sobie spokojnie w poszukiwaniu najlepszego miejsca do wkłucia. Najczęściej trwa to nawet do godziny – masz aż tyle czasu, żeby temu zapobiec. Oglądaj się więc po przyjściu z lasu, a ubranie spal i zakop. Żart – wystarczy wytrzepać nad wanną i wyprać. 4. Jak już ugryzie nas kleszcz, to po nas. Niekoniecznie. Bakteria przenosząca boreliozę potrzebuje od 12 do 72 godzin żeby dostać się do naszego organizmu. Mamy więc średnio około 48 godzin żeby się go pozbyć, choć najlepiej byłoby robić to błyskawicznie po jego dostrzeżeniu. Ponadto nie każdy kleszcz jest nosicielem groźnych bakterii, choć najlepiej chuchać na zimne i po wyjęciu kleszcza z ciała (obecnie polecane do tego celu są tzz. kleszczołapki, do nabycia w aptekach) wysłać go do laboratorium. 5. Najgroźniejszą chorobą jest odkleszczowe zapalenie mózgu. Owszem, jest śmiertelne, powoduje paraliż mięśni i nerwów, ale można się przed nim ochronić za pomocą w 100% skutecznej szczepionki. Groźniejszą, bo podstępną chorobą jest borelioza. Daje cały zespół groźnych objawów (jak bóle mięśni i stawów, halucynacje, zmiany w psychice), które leczone są objawowo, a prawdziwa przyczyna bywa ukryta. Nie ma nawet całkowicie niezawodnych testów, które pozwolą na stwierdzenie tej choroby, a jej leczenie jest żmudne, intuicyjne i nie ma na nią leku. Całe leczenie to antybiotykoterapia. 6. Boreliozę łatwo rozpoznać, bo pojawia się rumień wokół ugryzienia. Charakterystyczna, czerwona obwódka, która wraz z upływem czasu blednie od środka, pojawia się przy zakażeniu. Ale nie zawsze! Czasem zakażenie Borelią przebiega zupełnie bezobjawowo, a dotyczy to nawet 30% wszystkich zakażeń. 7. W razie zakażenia boreliozą NFZ nam pomoże. Najpierw jednak chorobę trzeba potwierdzić. Niestety, w Polsce refundowany jest jedynie test ELISA, którego czułość jest bardzo słaba i prawdopodobieństwo wykrycia boreliozy wynosi zaledwie 30%! Za bardziej skuteczny uznaje się test Western Blot, ale zapłacimy za niego z własnej kieszeni – koszt ok. 300 zł. Jeśli chcemy mieć pewność, najlepiej po wyjęciu kleszcza wysłać go do badań – niestety, znów na własny koszt (ok. 150 zł). Jeśli już lekarz ma pewność co do choroby, antybiotyki są refundowane, ale już leki osłonowe nie. A trzeba pamiętać, że kuracja trwa tygodniami, a nawet miesiącami i wcale nie daje gwarancji wyleczenia. Kleszcze to zdecydowanie nie są nasi przyjaciele. Ale nie można też wariować, bo możemy wiele zrobić, żeby zapobiec ukąszeniu. Rezygnacja z włóczenia się po lasach nie pomoże – skoro kleszcze żerują do wysokości ok. 150 centymetrów, możemy równie dobrze spotkać je we własnym ogródku albo złapać ocierając się o marny krzaczek w centrum miasta. Jeśli lubimy kontakt z przyrodą, zadbajmy o nasz ubiór. Przede wszystkim wybierajmy jasne ubrania, bo na nich kleszcz jest bardziej widoczny i zrezygnujmy z krótkich spodenek. Lepiej założyć długie spodnie, a specjaliści zalecają… naciąganie na nie skarpetek najwyżej, jak się da. Może trochę ekscentrycznie, ale jeśli wolicie: paraliż mięśni twarzy, permanentne bóle skórno-mięśniowe, problemy z koncentracją, nerkami i wątrobą (to tylko niektóre z objawów boreliozy), to już wasz wybór. Jeśli nie możemy po przyjściu do domu rozebrać się i wziąć prysznica o mocnym strumieniu, użyjmy rolki do ubrań – ściągnie wędrujące po naszym ubraniu kleszcze. Zdania co do skuteczności preparatów przeciwko kleszczom są podzielone, a opinii jest tyle, ilu fachowców. Lepiej skorzystać z natury: picie naparu z czystka zmienia zapach potu i może uda nam się oszukać genialny węch kleszcza; podobnie działają też olejki: goździków, eukaliptusa, lawendy, herbacianego. Osobiście na myśl o kleszczach wzdrygam się i rozglądam przerażona. Ale niestety zanosi się, że najbliższe lata będą tak właśnie wyglądały – słabe zimy nie pozwalają kleszczom wyginąć, a coraz więcej ludzi zwraca się ku naturze. Grunt, to nie zwariować i dowiedzieć się jak najwięcej o tym pajęczaku zgodnie z zasadą „poznaj swojego wroga”. Post Przyjaciel z wakacji, którego lepiej szybko się pozbyć… pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Zdrowy rozwój małych stóp – jakie buty będą najlepsze dla dziecka? Konkurs

Lady Gugu

Zdrowy rozwój małych stóp – jakie buty będą najlepsze dla dziecka? Konkurs

Lady Gugu

Zasiłek macierzyński czyli ile pieluch kupisz za 18 złotych, które dostaniesz od państwa?

Ile dziś wydałaś pieniędzy na swoje dziecko ? 20, 50, 100 zł? Nie pytam o tzw. widzimisie, ale o podstawowe artykuły: mleko, pieluchy, chusteczki. A co, gdybyś miała miesięcznie do wykorzystania na te produkty 17,77? Śmieszne czy żałosne? Taka opcja jest możliwa. Ustępujący Prezydent zdążył podpisać ustawę, która normalizuje i uśrednia zasiłki macierzyńskie, m.in. dla kobiet prowadzących działalność gospodarczą. Wyliczono, że w niektórych przypadkach (pierwsza firma i tzw. obniżony ZUS) kobiecie należałoby się PRAWIE 18 zł miesięcznie! Zapytacie: ale o co chodzi? Otóż jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Jak dotychczas, kobieta prowadząca działalność gospodarczą i oczekująca dziecka żyła według państwa jak przysłowiowy pączek w maśle. Wystarczyło, żeby przed porodem jednokrotnie wpłaciła najwyższą obowiązującą składkę do ZUS (ok. 3600 zł), a mogła cieszyć się przez rok comiesięcznymi wpływami z państwowej kasy w wysokości ok. 5600 zł. No, za to już można nakupić pieluch! Oczywiście jak to zwykle bywa pojawili się kombinatorzy: panie planujące zajść w ciążę i nie zamierzające w tym okresie zbiednieć, zakładały działalność gospodarczą, opłacały wspomnianą stawkę, a po rozwiązaniu mogły cieszyć się napływającą przez rok gotówką. Z jednej strony nic dziwnego, że chciały poprawić swój byt i chociaż przez rok żyć jak królowe. Z drugiej strony wszystko, co dobre szybko się kończy – doprowadziły do tego, że władza postanowiła zająć się tym procederem. Ile było przypadków naciągania, czyli celowego zakładania firmy żeby tylko zgarnąć kasę? Osobiście nie znam ani jednego, choć wokół mnie pełno kobiet, w tym również prowadzących działalność gospodarczą. Według danych takich osób było około 4 tysięcy (na 30 tysięcy wszystkich, pobierających zasiłek macierzyński przedsiębiorców). Państwo postanowiło zrównać prawo wobec wszystkich i nie można już dowolnie manipulować składkami, żeby otrzymać jak największy zasiłek. Ustawa (w skrócie nazwana „zasiłkową”) dobiera się do kieszeni pań prowadzących działalność gospodarczą, w tym zarówno uczciwych, jak i kombinatorek. Tłumaczenia są zawikłane i pojawiają się w nich słowa: procenty, minimalne wynagrodzenie, preferencyjne stawki. Nic ciekawego, ale ciekawe zaraz się zacznie: w skrócie pani, która właśnie założyła pierwszą firmę, prowadzi ją krócej niż rok i zaszła w ciążę dostanie od państwa dokładnie tyle, ile napisałam w drugim akapicie tego tekstu. Nie napiszę po raz drugi, bo trudno mi to przechodzi przez gardło. Rząd naturalnie pociesza: takie przypadki są sporadyczne (naprawdę? Zazwyczaj pierwszą firmę zakłada się w młodym wieku, czyli w tzw. okresie rozrodczym…) i wyrównamy im stratę dając 1000 zł miesięcznie. Od tego muszą już sobie tylko zapłacić składkę zdrowotną i mogą spać na pieniądzach. Faktycznie, jeśli będą wypłacać zasiłek macierzyński w jednozłotówkach, to mogą sobie je nawet rozsypać na łóżku… Wybaczcie złośliwość, ale data wprowadzenia proponowanych zmian zbliża się nieuchronnie (1 listopada). Może faktycznie kobiet, którym proponuje się 17,77 zł jest niewiele, bo cicho ostatnio w tym temacie. Mam nadzieję, że wkrótce znowu zrobi się głośno i kobiety, które chcą prowadzić normalne życie zawodowe i rodzinne zażądają czegoś, na co zasługują. Jest jakieś wyjście? Owszem: muszą zdążyć z opłaceniem jednorazowej, najwyższej składki przed 1 listopada. Aha, i najważniejsze! Przed 1 listopada muszą też urodzić… W tym wszystkim jest także dobra wiadomość: zasiłki będą należały się również studentkom i osobom zarejestrowanym jako bezrobotne. Ponieważ nie zarabiają i nie można wyliczyć im obowiązującego przez 12 miesięcy urlopu macierzyńskiego w postaci 80% pensji, państwo proponuje im okrągłe 1000 zł. Do tego jednak łyżka dziegdziu: te panie dostaną więcej, niż świeże bizneswoman, bo te ostatnie muszą od obiecanego 1000 złotych opłacić prawie 300 zł składki zdrowotnej… Ale na koniec ostatnia pozytywna informacja: zasiłek macierzyński dostaną również samotni ojcowie, którym przykładowo żona zmarła przy porodzie. Dotychczas musieli po ustawowym czasie tzw. urlopu ojcowskiego wracać do pracy albo – co częstsze – z niej rezygnować. Macierzyństwo może i wynagradzane jest codziennymi uśmiechami dziecka, podziękowaniami męża, wdzięcznością i podziwem teściowych, zazdrością przyjaciół, ale zdaje się, że za to pieluch nie kupimy… A wy, co o tym myślicie? Post Zasiłek macierzyński czyli ile pieluch kupisz za 18 złotych, które dostaniesz od państwa? pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Ford C-MAX trip – Jak bezpiecznie podróżować z dzieckiem?

Lady Gugu

Ford C-MAX trip – Jak bezpiecznie podróżować z dzieckiem?

Wakacje na wsi. Co tu robić?

Lady Gugu

Wakacje na wsi. Co tu robić?

Czy wiesz, że głaskanie dziecka może wpędzić je do szpitala?

Lady Gugu

Czy wiesz, że głaskanie dziecka może wpędzić je do szpitala?

Lady Gugu

„W bólu będziesz rodziła dzieci…”

… czyli proroctwo z Biblii właśnie spełnia się w Polsce. O tym, jak ministrowie decydują o znieczuleniach. Podobno kobiecie w ciąży nie można niczego odmówić, bo zjedzą cię myszy. Wygląda na to, że decydenci z ministerstwa zdrowia nie boją się tej klątwy. Dwa dni temu otrzymaliśmy informację, że resort pracuje nad wieloma „usprawnieniami” dotyczącymi rodzących kobiet. Bo przecież w ministerstwie pełno jest mężczyzn, którzy przeżyli takie doświadczenie i posiadają ogromną wiedzę o bólu rodzącej. Mówiąc w skrócie stwierdzono, że znieczulenie zewnątrzoponowe jest fanaberią i to nie jest sprawa kobiety, aby decydować o swoim ciele. Planowane zmiany mówią o tym, że to lekarz, a nie rodząca, zdecyduje, czy ból jeszcze da się znieść i to zwykła histeria, czy faktycznie kobieta cierpi. Na pociechę otrzymujemy lakoniczny poradnik, jak można znosić ból porodowy: pan wiceminister zaleca wsparcie bliskich czy rozmowę z psychologiem. Każda rodząca, która w trakcie skurczy miała ochotę rzucić w męża krzesłem, a rozmowa ograniczała się do niecenzuralnych słów lub czegoś w stylu „Podaj wodę… już nie mogę… umieram” chyba zrozumie, jak bardzo pan minister rozśmieszył obecne matki oraz te, które bólu boją się panicznie. Bo ból będzie, nie oszukujmy się. Ale ból towarzyszy nam na co dzień, tylko pokażcie mi tego, który na pękającą głowę nie łyka tabletek. Dlaczego zatem resort odmawia kobiecie możliwości przeżycia tego najważniejszego w życiu momentu w sposób wyciszony i intymny? Dlaczego odbiera się nam możliwość pozostania w świadomości, że właśnie rodzi nam się dziecko? Chyba żadna z rodzących naturalnie, bez znieczulenia, nie pamięta swojego porodu w 100% co oznacza, że nie była w pełni świadoma… Powodem jest oczywiście to, co zwykle, czyli pieniądze. Znieczulenie kosztuje resort każdorazowo 400 złotych. Dla jednych to mało, dla innych wszystko. Bo jeśli wziąć pod uwagę, że 80% kobiet po porodzie naturalnym nie ma ochoty na następne dziecko i kolejne katusze, to państwo straci w rezultacie o wiele więcej niż 400 zł, czyli całego obywatela. Miałam styczność z oddziałem położniczym przez bardzo długi czas i w praktyce nie wyglądało to tak, jak myśla w ministerstwie. Gdyby nie lekarze, którzy celowo zwlekają ze znieczuleniem, wyczekując momentu, gdy na podanie leku będzie już za późno, państwo wydawałoby znacznie więcej na znieczulenia „na żądanie”. Prawda wygląda tak: im mniej szpital wyda na znieczulenia, tym lepiej, choć kobiety myślą, że mają do niego dostęp. Lekarze i tak zawsze twierdzą, że kobieta przesadza, a największą pewność mają oczywiście panowie. Jeśli więc wezwany przez położną do znieczulenia anestezjolog przychodzi po 30 minutach tłumacząc się obowiązkami, to na znieczulenie często jest już za późno. Takim sprytnym sposobem reguluje się poziom znieczuleń, które – jak kobietom się wydaje – mają według własnego uznania do dyspozycji. Jednak sam fakt, iż ma prawo do decydowania o własnym bólu poprawia rodzącej nastrój, przez co łagodniej znosi ona cierpienia i w rezultacie radzi sobie sama. Standard opieki okołoporodowej dotyczący ogólnodostępnego znieczulenia został ustanowiony w Polsce w roku 2012. Minęło 3 lata i kobiety według opinii ministerstwa na tyle się wzmocniły, że będą mogły cofnąć się do epoki kamienia łupanego albo PRL-u, kiedy do łóżek przywiązywano pasami ze względu na wygodę dla lekarza odbierającego poród. Zdaje się, że i na to przyjdzie czas. Jeśli jeszcze ktokolwiek będzie miał ochotę rodzić w tym kraju… Jeśli znieczulenia będą limitowane, to może czas również limitować wzorem Chin ilość darmowych porodów?.. Post „W bólu będziesz rodziła dzieci…” pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Dopalacze – czemu nie? Ale tylko te naturalne

Wpisując się w niełatwą dyskusję o dopalaczach, przygotowałam dla was coś, co na pewno przyda się przemęczonej matce i przepracowanemu ojcu: czyli krótki poradnik, gdzie szukać energii kiedy potrzebujemy turbodoładowania, a na „Mocarza” jesteśmy za mądrzy: 1. Kawa – piję, piłam i będę piła! Kofeina zawarta w naparze działa błyskawicznie, ale ma to też jedną wadę: pobudzenie tak szybko mija jak przychodzi. Żeby utrzymać je na wysokim poziomie, musielibyśmy co godzinę wypijać małą filiżankę kawy. I jeśli mamy na to zdrowie jest to lepsze rozwiązanie niż wypicie wielkiego kubka mocnej „parzuchy”. Ale z kawą trzeba uważać – podnosi tętno, ciśnienie, a pita w dużych ilościach powoduje rozdrażnienie i bezsenność. Nieprzespana noc to kolejna kawa rano, przez co łatwo wpaść w kawowy „ciąg”. Udowodniono, że smak kawy uzależnia, a sam jej zapach powoduje lekkie pobudzenie. 2. Yerba mate – kiedy pierwszy raz spróbujesz prawdziwej yerby, na pewno zaskoczy cię jej smak. Szczerze mówiąc, o smaku ciężko nawet mówić: napar jest cierpki, gorzki, niezbyt smaczny. Ale i tak do niej wrócicie, bo yerba uzależnia – samopoczuciem, które po niej zyskujemy. Ten napar z ostrokrzewu paragwajskiego sprawia, że z jednej strony rozluźnisz się jak nigdy dotąd, a z drugiej minie ci senność i zmęczenie. Ludzie, którzy piją yerbę, czują się mniej zestresowani, a co najbardziej wyczerpuje jeśli nie stres? Osobiście mam wrażenie, że yerba otwiera umysł. Tradycyjnie pije się ją w specjalnych tykwach przez metalową rurkę, ale oczywiście można też przygotować ją tak, jak wszystkie inne napary i przecedzić. Dobra yerba nie jest tania (ok. 30 zł za opakowanie), do tego trzeba wsypać ją aż do połowy naczynia i uzupełnić wodą. Jednak ostatecznie bilans wychodzi na plus – susz można zalewać nawet 6-krotnie i nie traci nic ze swoich właściwości. 3. Zielona herbata – o wiele bardziej rozpowszechniona, ale pije się ją popełniając wiele błędów. Przede wszystkim unikajmy formy najtańszej, czyli ekspresowej – tak jak w przypadku herbaty czarnej, do torebek używane są najmniej wartościowe części herbacianego krzaka. Należy pamiętać, że jeśli chcemy organizm pobudzić do działania, a nie uśpić, musimy parzyć ją krótko – maksymalnie 3 minuty. Nie należy zalewać jej też wrzątkiem – najlepsza jest tzw. biała woda, czyli zestawiona z gazu zanim jeszcze zacznie bulgotać (ma mieć ok. 70 stopni Celsjusza). Zielona herbata działa łagodniej niż filiżanka kawy, ale stan pobudzenia utrzymuje się o wiele dłużej. Ciekawostką jest, że zielona herbata stworzy dobroczynny napar nawet zalana zimną wodą – trzeba ją wtedy zostawić na całą noc, ale rankiem pobudzi nas do życia i… podniesie poziom libido. 4. Ziarna guarany – to prawdziwy rarytas, którego niestety nie miałam okazji osobiście spróbować. Ale znawcy mówią, że w porównaniu z kawą zawartość kofeiny w guaranie to hekatomba. Często dodawana jest do napojów energetycznych, szczególnie tych inspirowanych naturą. To jednak pozory, bo stężenie tej substancji jest tak małe, jej jakość tak niska, że w rzeczywistości pobudza raczej ogromna ilość dosypanego cukru do napoju. Lepiej szukać sproszkowanej guarany, dostępnej nieraz w sklepach zielarskich. Ale zalecam rozwagę – napar nie ma złego smaku (szczególnie dobrze smakuje z mlekiem) i łatwo przesadzić, a nadmiar kofeiny – tak jak w przypadku kawy – powoduje bezsenność i palpitacje serca. 5. Ostrygi i bitki wołowe – myślicie, że to żart? Nic bardziej błędnego! Małże zawierają sporą ilość tauryny – aminokwasu znanego pewnie wszystkim jako składnik napojów energetycznych. W nich jednak tauryna pływa w morzu innych chemicznych substancji i jej stężenie jest duże, przez co łatwo przedawkować. Trzęsące się ręce, pobudzenie, nad którym trudno zapanować oraz fakt, że bardzo łatwo się od niej uzależnić to tylko niektóre ze zgubnych skutków popularnych energetyków. Jeśli chcemy szukać tauryny w naturze, postawmy na ryby i owoce morza. Sporo jest jej także w roślinach strączkowych. Z kolei czerwone mięso jest źródłem karnityny, która wpływa na wydajność mięśni, a odkryto, że mózg zachowuje się podobnie jak mięśnie. Jeśli potrzebuje on doładowania, dostarczmy mu energii i karnityny za pomocą właśnie kawałka porządnego steka. 6. Owoce – wiele z nich wykazuje działanie energetyzujące, ale w Polsce największą dostępność mamy do ananasów i aronii.  Największą kopalnią energii są jednak jagody acai. Ta amazońska borówka niestety nigdy nie urośnie u ciebie w ogródku, ale możesz ją zdobyć w sproszkowanej formie. Także aceroli czyli tzw. wiśni z Barbados raczej nie wyhodujesz w naszym klimacie ani nie kupisz w sklepie – już 4 godziny po zerwaniu traci swoje właściwości. Jest jednak dostępna w postaci dżemów, syropów i soków. Warto ich szukać, bo acerola naprawdę stawia na nogi. Przy okazji wszystkie te owoce poprawiają libido i podnoszą sprawność seksualną. Ale wy na pewno tego nie potrzebujecie  Jeśli jednak nie przekonuje was żadna z powyższych metod (choć nie znam ani jednej osoby, która nie pije kawy…), zawsze możecie spróbować: kłótni z mężem lub żoną, szybkiego biegu albo zimnego prysznica. Ale to dość wymagające i czasochłonne sposoby – już wolę się napić. Kawy oczywiście. Post Dopalacze – czemu nie? Ale tylko te naturalne. pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Energylandia – rodzinny park rozrywki

Lady Gugu

Energylandia – rodzinny park rozrywki

Jasper Juul „Twoje kompetentne dziecko”

Lady Gugu

Jasper Juul „Twoje kompetentne dziecko”

Żaden rodzic nie lubi słuchać, co ma robić w związku ze swoim dzieckiem. Większość przyjmuje postawę „nie chcę twoich rad, poradzę sobie sam ”. Nikt nie chce słuchać, jakim jest marnym rodzicem. A przecież nikt nas tego nie uczył i tak naprawdę z dziećmi jest tak, jak powiedział kiedyś Piotr Skrzynecki: „Może coś z nich wyrośnie… A może nie wyrośnie”. Rodzicielstwo w ogromnej większości nastawione jest na przeżycie. Oby do przodu, jakoś to będzie, kiedyś minie… A czemu nie uczynić z tego dobrej zabawy, świetnej przygody, prawdziwie głębokiego przeżycia – czyli po prostu, dlaczego nie chcemy ułatwiać sobie życia? I tutaj z pomocą przychodzą poradniki, które w przeważającej większości mówią nam, gdzie popełniliśmy błąd i jak go naprawić prostymi ćwiczeniami. Totalny bezsens – w książce wygląda to wszystko pięknie-ładnie, a gdy tylko prosimy dziecko o chwilę rozmowy, ono wybucha śmiechem i dogaduje nam, że chcemy się bawić w „Supernianię”. Dlatego książki Jespera Juula są na rynku prawdziwym fenomenem. Pewnie to nazwisko jest wam obce, bo ten duński terapeuta rodzin nie ma na swoim koncie spektakularnych akcji promocyjnych i jest aktorem właściwie tylko kilku książek. Ale za to jakich! Na pewno nie znajdziecie w nich żadnych porad typu: „powiedz dziecku, jak bardzo boli cię jego zachowanie; jeśli odpowie tak, to… jeśli inaczej, to…”. Jego porady nie ograniczają się do prostych algorytmów; nie ma pytań i nie ma odpowiedzi. To raczej pewnego rodzaju kompasy, które pomogą pokonać tę rodzicielską podróż i dotrzeć bezpiecznie do brzegu. „Twoje kompetentne dziecko” zdobyło sobie na świecie ogromną popularność, choć nie jest to łatwa lektura. Ale ma tę zaletę, że na każdej stronie, którą otworzymy, znajdziemy coś dla siebie. Bo nie ma w niej problemów, które nas nie dotyczą. Być może jeszcze nie, ale z czasem na pewno się pojawią. Juula cechuje typowo skandynawskie podejście do dzieci – w tych krajach dzieci traktuje się jak pełnoprawnych ludzi. Wielkie głowy pedagogiki dziecięcej – jak nasz polski Janusz Korczak – też postulowali o traktowanie dzieci z większą powagą, a nie jak bezrozumne istoty. Niestety, mimo że minęło tyle lat, w niektórych kręgach nadal stwierdzamy, że „dzieci i ryby głosu nie mają”. Szacunek to słowo kluczowe dla Juula. Bo od szacunku należy zacząć, jeśli chcesz żeby dziecko chciało z tobą rozmawiać. Stawianie rozumnych granic, sensowne mówienie „nie” oraz traktowanie z powagą komunikatów nadawanych przez dziecko – to wszystko niby proste, a jak często o tym zapominamy. Bo mówimy, że dziecko marudzi, drze się i nudzi – a ono po prostu tak się komunikuje, podświadomie i intuicyjnie, bo nie potrafi jeszcze inaczej. Każąc mu siedzieć cicho sprowadzamy go do podrzędnej roli, a Juul postuluje: „Dziecko jest pełnoprawnym członkiem rodziny, razem ze swoimi potrzebami i emocjami. To wszystko, o czym piszę, brzmi trochę papierowo. Pewnie dlatego, że ciężko jest mi odnaleźć przykłady z życia wzięte, bo moja 3,5-latka nie przysparza na razie większych problemów. Nie łudzę się jednak, że tak pozostanie na zawsze. Książki Jespera Juula może nie pomogą ci rozwikłać rodzinnych dramatów, ale wskażą, którą drogą iść, jeśli chcemy wychować dziecko, a nie tylko je hodować. Książkę kupicie w   Post Jasper Juul „Twoje kompetentne dziecko” pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Lady Gugu

Energetyczne wampiry, czyli kto wyssa cię do cna, przeżuje i wypluje…

Kto w dzieciństwie nie oglądał Draculi, ten niech podniesie rękę. Nie widzę. O wampirach słyszał każdy szanujący się posiadacz krwi (czyli człowiek). Wampirów bał się w dzieciństwie każdy, niektórzy do dziś twierdzą, że istnieją. Ja też tak twierdzę. Bo istnieją, naprawdę! Ale świat poszedł do przodu, więc wampiry nie wgryzają się w nasza szyję wysysając krew do ostatniej kropli. Współczesny wampir żywi się waszą energią. Lubię sobie czasem powspominać stare czasy i okazuje się, że byli w otoczeniu ludzie, którzy powodowali u mnie permanentny ból głowy. Bo może macie takie znajome, jak miałam ja, zanim poszłam po rozum do głowy i usunęłam je z facebooka (wiadomo, ze jak cię nie ma na fb, to cię nie ma wcale…). Gadasz to z taką raz na jakiś czas. Nie daj Boże jak połączył cię wspólny temat, na przykład ciąża albo szkoła waszych dzieci. Typów jest wiele, ale efekt zawsze taki sam: kończąca się rozmowa jest początkiem twojego kiepskiego dnia. A nawet tygodnia. Na samą myśl o tym, że niedługo znowu zagada, masz ochotę podjąć pracę na drugi etat żeby tylko nie mieć czasu dla znajomych. Najmniej szkodliwa, acz denerwująca, jest egocentryczna gaduła. Rozmowa z nią zaczyna się zawsze tak samo: „Co u was słychać?”. Niestety, jak tylko otwierasz buzię, słowa wylatują z ust. Niestety, nie z twoich. Z jej. Bo gaduła zaczyna opowiadać o sobie zaraz po tym, jak zapyta, co u ciebie. Nie czeka na odpowiedzi, a jeśli czeka to po to, żeby móc zacząć kolejny wątek, rozpoczynający się od słów: „U mnie tak samo!” albo „A u mnie to było tak…”. Kiedy w końcu uda ci się od niej odczepić masz wrażenie, że właśnie gadałaś z telemarketerem, który wcisnął ci kolejny badziewny produkt o nazwie „Moje wspaniałe życie”. Wiadomo, że kobiece rozmowy mają na celu upuszczenie pary i odstresowanie się, ale po spotkaniu tej wampirzycy czujesz się jakbyś zaraz miała pęknąć, bo temperatura wzrosła ci jak w podgrzewanym balonie. To, co chciałaś opowiedzieć zamiast znaleźć ujście tylko się skumulowało. Uważaj, bo wystrzeli w najmniej oczekiwanym momencie i trafi np. w niewinnego męża. Inne z kolei to coś jakby konkwistador napadający na Hiszpanię. Przyłazi więc bez zapowiedzi – jakimś dziwnym trafem zawsze wie, kiedy jesteś w domu i zawsze wie, kiedy masz kupę rzeczy do zrobienia. Może czatuje całymi dniami pod twoim blokiem i jak tylko firanka w oknie się poruszy, ona już leci i dzwoni. Jako że nie jesteś tak bezczelna w rzeczywistości, jak w swoim mniemaniu, to nie umiesz powiedzieć jej, żeby poszła zobaczyć, czy nie ma jej na zewnątrz. W myślach oczywiście mówisz. Nie możesz udawać, że cię nie ma, bo ta cholera nauczyła się naśladować sposób dzwonienia listonosza. Ale w niczym go nie przypomina, bo listonosz chociaż przynosi awizo, a ta nie tylko nic nie przynosi, ale jeszcze wychodząc zawsze coś wynosi: a to pożycza książkę (której nigdy nie odda), a to spodnie które niby ma ci zwęzić, ale zamiast zwężać sama w nich paraduje po mieście. Na sam widok jej twarzy w wizjerze czujesz się jak w tych horrorach, w których po drugiej stronie drzwi czyha diabeł albo duch. Jak już ją wpuścisz – przepadłaś. Nie wyjdzie zanim nie odsiedzi swoich dwóch godzin, przepraszam, chwilki, bo każdorazowo „wpada tylko na chwilkę”. Oczywiście próbujesz przy niej robić to, co powinnaś, ale ciągle powtarza „Nie przeszkadzaj sobie, usiądź na chwilę”, przez co masz wrażenie, że cierpi na rozdwojenie jaźni. Ona faktycznie cierpi, ale straszne katusze, najgorsze tortury, łamanie kołem i przypalanie – oczywiście w twoich myślach. Kiedy wychodzi, rzucasz się na robotę jak wygłodniały pies na kość. Następnym razem, jak zapuka do drzwi z tym swoim „Przechodziłam i myślałam, że zajrzę”, najlepiej drap się ostro po głowie mówiąc, że w przedszkolu zaatakowały wszy. Są też panie bardziej wysublimowane w wysysaniu z was energii. Nawet ją lubisz, nie jest nachalna ze swoją osobą, wpada tylko na zaproszenie, nie siedzi za długo. Ideał. Może nawet nazywasz ją przyjaciółką. Jednak po jej wizycie masz nieodpartą ochotę rzucić się z okna. Powód? Prze do przodu niczym czołg i nie ustaje w wysiłkach, żeby wyciągnąć z ciebie wszystkie negatywne, smutne, złe uczucia, które chowasz w sobie głęboko ukryte. Sprytnymi sposobami dokopuje się ich pokładów i niczym saper-samouk wchodzi na minę. Szkoda, że ta mina rozszarpuje potem ciebie, a nie ją. Przykład? Moją znajomą raz zdradził mąż. Tragedia, rozpacz. Jakoś sobie próbowali z tym poradzić. Jak tylko wychodzili na prostą, zjawiała się pewna przyjaciółka rodziny i niczym sęp żerowała na resztkach ich małżeństwa. Żonę podpytywała ciągle, jak ona sobie radzi ze zdradą i jak może tak żyć, podczas gdy żona usilnie starała zapomnieć o zdradzie. Po każdej takiej wizycie lont rozpalał się na nowo i znowu dochodziło do tragicznych rozmów. W końcu do obojga dotarło, że zapalnikiem była zawsze ta hiena, co to lubowała się w cudzych nieszczęściach, wszystko to robiąc pod płaszczykiem troski o dobro i sprawiedliwość. W końcu hienę spuścili delikatnie ze schodów i jakoś żyli sobie dalej spokojniej, bez jednej przyjaciółki, której wcale pustki nie odczuli. Takie wampirzyce potrafią latami pielęgnować w tobie poczucie twojej beznadziei, pławiąc się w twoich dramatach. A może spotkałaś kiedyś na swojej życiowej drodze taką oto postać: miły, cierpliwy, serdeczny typ. Można na niego liczyć w każdej sytuacji. Naprawdę sympatyczna osoba. Spytacie, to co to za wampir? Ano taki, że spróbujcie mu tylko nie przytaknąć. Spróbujcie wleźć na odcisk, poruszyć sprawę, która dla niego jest tematem newralgicznym, sprzeciwić! W sekundę potrafi zmienić swoją twarz. Uśmiech znika, a na jego miejsce pojawia się bezwzględna maska kata. Cynizm i sarkazm to tylko jego najłagodniejsze rodzaje broni. Kiedy postąpisz nie po jego myśli i już nie przydasz mu się jako gruppies, potrafi zrobić naprawdę wiele złego. Obmowa, manipulacja, plotka, zdrada twoich sekretów – przed tym naprawdę nie ma się jak obronić. Atak tylko pogarsza sprawę. Zastanawiasz się, jak to możliwe, że nie rozpoznałaś prawdziwej twarzy tego wampira. Ale naprawdę nie jest to twoją winą, bo jest mistrzem kamuflażu. Warto jednak posłuchać opinii innych o tej osobie – tłum nie może się aż tak mylić. I co, istnieją jednak te wampiry, nie? Mnie udało się spotkać KAŻDY z tych typów, i uwierzcie, jest tylko jeden sposób, żeby nie popsuć sobie nastroju na połowę życia: trzeba się błyskawicznie pozbyć ich z otoczenia. Jeśli myślicie, że uda wam się zmienić taką osobę, jesteście w błędzie. Wampir żywi się waszą energią i potrzebuje jej do życia. Tak długo, jak mu na to pozwolicie, tak on będzie rósł w siłę, a wy zastanawiali się, dlaczego jesteście tacy beznadziejni… Post Energetyczne wampiry, czyli kto wyssa cię do cna, przeżuje i wypluje… pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Sukienki i spódnice idealne na lato

Lady Gugu

Sukienki i spódnice idealne na lato

Spódnica czy sukienka? Ja uwielbiam i jedne i drugie.  Przygotowałam dla was propozycje sukienek i spódnic, które sama chętnie powiesiłabym w swojej szafie. Krótkie, długie, zwiewne, obcisłe. Którą wybieracie? 1. Zara:149 zł, 2. Zara: 49,90 zł, 3. HM: 49,90 zł 1. Mango: 169 zł, 2. Mango: 269 zł, 3. Mango: 189 zł 1. HM: 91 zł, 2. Mango: 149 zł, 3. Mango: 189 zł 1. Asos: 125 zł, 2. Asos: 330 zł, 3. Asos: 260 zł 1. Asos: 140 zł, 2. Asos: 200 zł, 3. Asos: 150 zł 1. Mango: 149 zł, 2. Mango: 189 zł, Mango: 139 zł 1. HM:169 zł, 2. Mango: 149 zł, 3. HM: 59,90 zł 1. HM: 149 zł, 2. Zara: 199 zł, 3. HM: 129 zł 1. HM:79,90 zł, 2. HM: 99,90 zł, 3. HM: 79,90 zł 1. HM: 149 zł, 2. HM: 129 zł, 3. HM: 199 zł Post Sukienki i spódnice idealne na lato pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

Gdzie powstaje woda mineralna?

Lady Gugu

Gdzie powstaje woda mineralna?

Okulary przeciwsłoneczne dla dzieci. Jakie wybrać?

Lady Gugu

Okulary przeciwsłoneczne dla dzieci. Jakie wybrać?

ADHD nie istnieje!

Lady Gugu

ADHD nie istnieje!

Jeannette Kalyta „Położna. 3550 cudów narodzin”

Lady Gugu

Jeannette Kalyta „Położna. 3550 cudów narodzin”

Lady Gugu

Czy warto mieć dziecko? Poradnik dla niezdecydowanych panów

Po przeczytaniu książki, o której wkrótce napiszę na blogu, przypomniałam sobie niektórych facetów, którzy jeszcze nie zostali ojcami, ba, nawet nie są mężami, a już odczuwają nieodparty strach przed czekającymi go obowiązkami ojca. Drżą na samą myśl o tym, co stracą, z czego będą musieli zrezygnować i jak skróci się ich sen. Owszem, tak się może stać, ale są też pozytywne aspekty. Jest ich wiele, a oto kilka: 1. Dziecko to najlepszy sposób na podryw. Tatuś na spacerze to do niedawna taki relikt jak jajo dinozaura. Na szczęście zaczyna się to zmieniać. Młodzi ojcowie o tym wiedzą i w niedzielę po obiadku dumnie paradują z wózkiem. Oczywiście samotnie, bo żona u boku odstrasza potencjalne łanie. Zazwyczaj kończy się to tylko na strzelaniu oczami na lewo i prawo, ewentualnie na krótkiej rozmowie, bo tacy tatusiowie to co najwyżej erotyczni gawędziarze. Bo wiadomo – młody tatuś jest również przejęty rolą, a faceci nie potrafią robić dwóch rzeczy naraz. Więc albo zagada się tak z panią, że nawet nie zauważy jak wózek spokojnie odjedzie, albo gadając z panią zacznie mówić do niej zdrabniając wszystko. Co oczywiście ofiarę odstrasza – kobiety lubią opiekuńczych, ale nie takich, co to traktują je jak niemowlę. 2. Dziecko można wyuczyć w pomaganiu w domu – szczególnie to małe. Dzieci uwielbiają pomagać w domu! Szczególnie kochają mieszać, nasypywać, wlewać i wyciągać. Jeśli wystarczy ci cierpliwości możesz wykorzystać swoje dziecko do pomagania w domu. Nauka jednak musi być sprytna i podstępna. Najpierw mu tego zabroń – na pewno będzie chętne, żeby to zrobić. Potem zagraj na uczuciach – „Tata taki zmęczony”. Następnie zrób z tego element zabawy albo konkurencję – kto szybciej i dokładniej. Przekupstwa słodyczami nie polecam – co zaoszczędzicie na pomocy domowej, trzeba będzie wydać na dentystę. 3. Dziecko pomaga załatwiać sprawy w urzędach. Twoja żona na pewno korzystała z tego w ciąży! Wtedy wystarczyło trochę posapać, podyszeć, a już ktoś cię przepuści w kolejce. Może nawet sama kasjerka się zlituje. Grunt to wyglądać źle. Nikt nie lubi zdrowo wyglądających ciężarnych wciskających się w kolejkę. Ale to dla pań. Dla panów podstawą jest brak skrupułów, ale nie możesz dać po sobie poznać, że ich nie masz. Należy nawet zaprzeczać: „Nie, postoję, nie trzeba, on sam ze schodów nie zejdzie”. Pracownicy urzędów nie znoszą wrzeszczących dzieci i chętnie się was jak najszybciej pozbędą, zresztą podobnie reszta kolejki. Nawet nie musisz dziecka namawiać na krzyki – w końcu samo zacznie po 3 minutach, bo żaden duży urząd nie pomyśli o kąciku dla dziecka. I dobrze – wtedy nie udałoby się wciskać bezkarnie do kolejki. 4. Dziecko pomaga się wyluzować. Szczególnie podobno to trzecie. Jak w tym dowcipie: gdy pierwsze dziecko połknie monetę pędzisz do szpitala. Gdy drugie – czekasz aż wyjdzie. Trzecie – potrącasz z kieszonkowego. Dzieci uczą, że czasem po prostu trzeba wrzucić na luz, odpocząć i zwolnić tempo. Jak dziecko się uprze żeby coś robić wolno i samemu, to albo weźmiesz go gołego albo spóźnisz do przedszkola. Z którymś razem spóźnienie zacznie ci totalnie zwisać. Poza tym dziecko naprawdę daje dużego kopa do tego, aby codziennie choć raz się uśmiechnąć. Nawet ponury księgowy nie wytrzyma, kiedy dziecko zacznie robić głupie miny i przekręcać słowa KLIK. Szukamy czasem sposobów na wyluzowanie się, a wystarczy spędzić z dzieckiem parę godzin na spacerze, gdy nikt nas nie goni i nie mamy nic do roboty, a luz sam przyjdzie. 5. Dziecko pozwala oszczędzić pieniądze, a nawet zarobić. Wiele miast decyduje się na zniżki dla rodzin wielodzietnych. Często bilety rodzinne do różnych miejsc są tańsze, niż dwa normalne. Zdarza się, że wycieczki zagraniczne podobnie – taniej w ofercie rodzinnej niż normalnie 1+1. Nie mówię tu już o odliczeniach od podatku. Naprawdę opłaca się mieć dziecko, a panowie przecież lubią oszczędzać. Poza tym można założyć blog ojcowski – jest ich jak na lekarstwo, więc zarobki murowane. Zdesperowanym polecam dziecięce talent show, ale jeśli nie masz na głowie komornika albo mafia nie ściąga z ciebie haraczu, nie polecam (według mnie to jedyne powody wysyłania dzieci do tych programów…). 6. Dziecko jest świetną wymówką. Nie chce ci się chodzić na nudne imprezy? Nie masz ochoty jechać na wakacje z pewnymi znajomymi? Odpowiedź jest jedna: rób dziecko! To zawsze świetne wytłumaczenie, przynajmniej dopóki nie zacznie wszystkiego pojmować i cię nie wsypie. „Nie mam z kim zostawić dziecka, żona w delegacji/Jest chore/Boi się morza” to tylko jedne z najlepszych wymówek i w zasadzie nie do podważenia. Oczywiście tylko połowa znajomych ci wierzy, więc nie zdziw się, że po roku zostanie ci tylko druga połowa. Ale za to ta lepsza. 7. Dziecko jest świetnym wytłumaczeniem. Coś ci nie wyszło? Projekt w pracy zrobiłeś byle jak? Stłukłeś wazę od teściowej? Podobnie jak w poprzednim przypadku, na dziecko zawsze można zrzucić. A to nie dało spać, a to choruje, a to wyjęło samo z szafki. Ale też tylko do czasu. Dzieci wprawdzie potrafią kłamać, ale nie wiedzą, kiedy należy a kiedy nie. Znacie jakichś nieprzekonanych facetów? Dajcie znać, może razem coś poradzimy. Zdjęcie: DaveEngledow Post Czy warto mieć dziecko? Poradnik dla niezdecydowanych panów. pojawił się poraz pierwszy w LadyGuGu.

W co ubrać dziecko na wesele?

Lady Gugu

W co ubrać dziecko na wesele?