BARWNE ŻYCIE CALINECZKI
Mierzyć wysoko, by mieć z czego spadać!
W czasach dzieciństwa mojej mamy dziwolągiem w klasie byli rudy piegus i okularnica. Czyżby nie było wtedy niepełnosprawności? Inności spowodowanej chorobą?
Owszem, że były. Samotne, pochowane w domach. Przyczyny wstydu i obiekty niezrozumienia.
Nie zamierzamy chować Cali do szafy ani sami się w tej szafie chować. Ale nie mamy też złudzeń, że dzisiaj jest kolorowo i naszej dziewczynce nie grożą… przykrości, jeśli mam użyć eufemizmu.
Robimy wszystko, by obdarzyć Cali najpotężniejszą bronią, jaką zna świat. Bronią, która pomoże jej pokonywać przeciwności i ucierać nosa okrutnikom. Która otrze jej łzy, kiedy spotka się z szyderstwem i wytykaniem palcami.
Ta broń to poczucie własnej wartości. Coś bardzo cennego, czego się, ot tak sobie, nie dziedziczy. Co trzeba usilnie pielęgnować, chuchać na to i do tego przemawiać.
Kluczem do poczucia własnej wartości jest akceptacja.
Jasne, najważniejsza jest akceptacja dziecka przez rodziców. Dopóki rodzice stanowią cały wszechświat dziecka, wynikające z niej bezpieczeństwo jest wystarczające. Ale dziecko rośnie i jego wszechświat w zawrotnym tempie przeskakuje przez kolejne krawężniki a schody bierze po dwa na raz. Łatwo wtedy przegapić moment, kiedy dziecko uświadomi sobie swoją inność i postawi siebie i swoich (pełnych przecież akceptacji) rodziców przeciwko reszcie świata. Błąd. Od najmłodszych lat Cali, od kiedy wyszła ze sterylnego reżimu po przeszczepie szpiku, woziliśmy ją do dziadków. Rozszerzyliśmy jej spektrum akceptujących ją w pełni osób. A potem przyszła kolej na przyjaciół, bardzo różnych, w różnych zakątkach Polski i Czech, przyszła też kolej na dzieci z podobnymi, jak Cali, problemami. Uczestniczymy w wielu imprezach rodzinnych, w wielu akcjach, na balach, przyjęciach, grach terenowych, jeździmy wspólnie na ferie i wakacje.
Mogę powiedzieć, że nawet obcy ludzie, spotykając się z naszym naturalnym, takim zwyczajnym podejściem do Cali, zaczynają zachowywać się swobodnie, bez przestrachu. Kto wie, może w ten sposób uczą się po raz pierwszy w życiu, że niepełnosprawność istnieje i to tak blisko? Że można ją odczarować a małego człowieczka nie tylko tolerować, ale i szanować?
Wiecie, co daje Cali ta nasza rodzinna aktywność (niektórzy twierdzą nawet: „nadaktywność”)? Wszelkie wyjazdy potęgują jeszcze bardziej galopującą inteligencję naszej córki. Była w wielu miejscach, wiele widziała, wiele pamięta, więcej kojarzy. Ma coraz bardziej cięty język a jej riposty zwalają z nóg. Nie da sobie w kaszę dmuchać i w przyszłości odetnie się niejednemu śmiałkowi.
Tylko wiecie, z poczuciem własnej wartości jest tak, że łatwo go spiłować. Jasne, nie od razu. Cali czeka wiele lat edukacji w różnych szkołach. Nie raz usłyszy, jaka jest mała, jak śmiesznie chodzi… albo że jeździ w wózku… Nie raz będzie płakać. Nasza w tym rola, by jej umiejętność radzenia sobie z kłodami i jej ambicja nie przerodziły się w nienawistny cynizm. Tymczasem musimy ją uzbroić w godność i inwestować w jej ego, w myśl zasady: „Trzeba mierzyć wysoko, by mieć z czego spadać!” I pilnować, żeby długo, długo mogła spadać bez ryzyka, że w końcu dotknie ziemi. Żeby mogła zatrzymać się gdzieś po drodze, w zasięgu wzroku, ale wciąż wysoko.
To nasze zadanie i nasza odpowiedzialność. Myślę, że nie zawiedziemy.
Artykuł Mierzyć wysoko, by mieć z czego spadać! pochodzi z serwisu Ca-lineczka.pl.