Młoda Mama w Dolinie Hipsterów
Gimnazjum uratowało mi życie!
W związku z aferą wokół kolejnej zmiany systemu edukacji, którą popieram całym sercem i wielką mam nadzieję, że jak pozostałe nie zostanie spaprana, przypomniała mi się moja historia edukacji. 1 września w mojej najbliższej rodzinie tylko jedna osoba poszła do szkoły – siostrzenica rozpoczęła gimnazjum. To ostatni rocznik przed zmianami. I kiedy zastanawiałam się, dlaczego dzieciaki wolą kutwić cały dzień w domach niż iść do kolegów i koleżanek, przypomniałam sobie, że ja przecież też kiedyś potrójnie odczuwałam lekki ból brzucha, byleby tylko tam nie iść. Ale potem nadeszła IV klasa… i zaczął się hajlajf!
Byliśmy bardzo trudną klasą. Dzieci z wioski: zdolne, ale leniwe; inteligentne nieuki i kombinatorzy od dziecka. Sebastian uzupełniał ludziom ćwiczenia do przyrody, ja podpisywałam za rodziców zwolnienia z lekcji – ten typ, który „zawsze poradzi sobie w życiu”. I do tego ona – najgorsza wychowawczyni, jaką można sobie wyobrazić, wuefistka.
To nie tak, że była złą kobietą. Po prostu nie do końca pojęła, że czasy się zmieniły, a z dziećmi, które ma się wychowywać, nie powinno się walczyć. Najgorsze jednak było to, że co rusz stawała po innej stronie tego konfliktu, a my mieliśmy okazję przyglądać się obydwu jej obliczom. Miała bowiem nierozsądny zwyczaj zapraszania swoich uczniów na wywiadówki, gdzie mogliśmy przysłuchiwać się kłamliwym zapewnieniom, że jesteśmy najfajniejszą klasą, z jaką spotkała się w całej swojej karierze. Z pewnością nie byliśmy, każdy to wiedział. Ale skoro taka informacja lądowała u naszych rodziców, to godzinę wychowawczą mogliśmy spędzać na korytarzu, z hukiem wyrzuceni z sali. Z biegiem czasu zaczęło nas to nawet bawić, stawialiśmy sobie to za pewnego rodzaju cel.
Gimnazjum uratowało nas od życiowych porażek
Końcem podstawówki szóste klasy obiegła wiadomość, że nas pomieszają. Trochę panikowaliśmy na myśl, że mamy spędzać całe dnie bez ludzi, których znamy od 6 roku życia. Wieść ta okazała się plotką i pozostaliśmy w niezmienionym składzie. W międzyczasie poczuliśmy miętę do muzyki i luźnego stylu życia, chłopaki podskoczyli o 30 centymetrów w górę, dziewczyny poznały tajniki malowania… rzęs, o zgrozo! I kiedy w ostatniej chwili wbiegłyśmy na rozpoczęcie roku, ignorując wszystkie chyba przepisy drogowe (park od szkoły oddalony był o kilka minut biegiem i jedno spore skrzyżowanie), urwał nam się piękny sen. Nowa wychowawczyni nie tylko się nie uśmiechała, ale jeszcze miała jakiś program nauczania!
Niespełna miesiąc później, niemal z własnej woli, kupiliśmy kwiaty zarówno jej, jak i dyrektorce. To nie wszystko – zobowiązaliśmy się także do sprzątania wszystkich szatni przez okrągły tydzień. To z naszej klasy pochodziła przewodnicząca szkoły, pełniąca tę rolę przez 2 lata z rzędu. To my urządzaliśmy przyjęcie niespodziankę na zakończenie gimnazjum, doprowadzając wychowawczynię do łez. To my stopniowo wychodziliśmy na ludzi, właśnie w gimnazjum.
Może ziarnko rozsądku wyssaliśmy z mlekiem naszych matek i tak po prostu miało być. Może dla tak mądrych ludzi nie miało być etapu debilizmu, który dopada w tym okresie przez nagły skok, pseudo-awans społeczny. Szczerze w to jednak wątpię. Weszliśmy do gimnazjum jako banda chamów i pewnych siebie gówniarzy, u stóp których miał położyć się świat. Pod koniec potrafiliśmy sami ukracać swoje głupoty i choć oczywiście potrafiliśmy wynieść pierwszą ławkę do dyrekcji najlepiej ze wszystkich, to do liceum szliśmy już jako normalni, naprawdę sensownie myślący o swoim zachowaniu ludzie. Patrząc na to, jak dalej potoczyły się nasze losy, nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdyby gimnazjum nie zrobiło w naszych głowach małego porządku.
Brak gimnazjum? Jestem na tak!
Byliśmy farciarzami. Trafiliśmy na fantastycznych pedagogów. Może niektórzy nie radzili sobie z przekazywaniem wiedzy, to z pewnością byli genialni w wychowywaniu młodych ludzi. Punkt dla małego gimnazjum, w którym każdy nauczyciel zna każdego ucznia.
Jednak… byliśmy przede wszystkim klasą, która spędziła ze sobą 9, czasem 10 (niektórzy spędzili ze sobą dodatkowy sezon w zerówce), a czasem 13 lat (przedszkole)! Mieliśmy także w sporej części okazję poznać nauczycieli, których spotkaliśmy po ukończeniu podstawówki – ich styl bycia i nauczania. Oni siłą rzeczy wiedzieli co nieco o nas, mając ciągły kontakt z kadrą uczącą nas. W pewnym sensie więc chodziliśmy do swojego rodzaju 9-letniej podstawówki, oddzielonej małymi drzwiami.
Dlaczego popieram ideę połączenia tych dwóch szkół? Przede wszystkim właśnie dlatego, że sama spędziłam tyle lat w jednej klasie. Dzięki temu w pewnym momencie nikt nie mógł już pokazać nic nadzwyczajnego. Ktoś zaczynał pajacować? Prędziutko sprowadzaliśmy go do parteru. Za dobrze się znaliśmy, by ktoś mógł nam zaimponować jakimś głupim zachowaniem, co niestety zdarza się w szkołach, w których od początku trzeba wyrobić sobie „markę”. A to, w połączeniu z trudnym wiekiem, który przypada na gimnazjum, mieszanka wybuchowa.
Ciągłość uczących to szansa dla słabszych. Dzięki wieloletniej znajomości ucznia nauczyciel jest w stanie bardziej dostosować się pod niego. Jeśli nie jest dupkiem i wie, na czym polega jego praca – zrobi to. Wiem to z autopsji. Dzięki prawidłowemu dostosowaniu wymagań pod możliwości, jest szansa na zrobienie kroku naprzód. Tymczasem w edukacji pociętej na 3 części po 3 lata nie ma szans na poznanie nikogo – dużo materiału, mało godzin; trzeba pędzić, nie patrząc na poległych. 14-letni uczeń w swojej złości (nieopanowanej z racji wieku) obwini za wszystko nauczyciela i zwyczajnie zatnie się, zamknie w sobie i nie pozwoli nawet sobie samemu czegoś się nauczyć, nie mówiąc już o dopuszczeniu do swojego umysłu słów wykładowcy. Bariera rośnie, a uczeń siedzi. Drugi rok w tej samej klasie.
Mam wielką nadzieję, że nadchodzące zmiany będą dobrze przemyślane. Chciałabym, by wróciły egzaminy do liceów i na studia. Wielu ludzi nie musiałoby męczyć się na nudnych studiach, co i rusz zastanawiając się, jaki kierunek rozpocząć w przyszłym roku i właściwie po co. Nie brakowałoby rzemieślników. Wreszcie ludzie pojęliby, że nie jest żadną ujmą nie nadawać się do wkuwania i rozwoju ogólnego, a raczej do praktycznego kształcenia zawodowego. Może w końcu zawodówki przeżyłyby renesans i spawacze z tytułem kończyliby je, mając choć kilkakrotnie spawarkę w ręce.
Upraszczam i idealizuję. Ale – pomijając to, jak wielu faktów nie przekazywano w tamtych czasach studentom, bo końcówka XX wieku była czasem bardzo pokręconym – starsze roczniki, w tym także dwójka mojego rodzeństwa, pokazały, że 8-letnia podstawówka i 4-letnie gimnazjum, do którego trudniej się dostać, to bardzo dobra opcja. Nie brakuje nam naprawdę dobrze wykształconych, mądrych ludzi po 40, 50 i 60. Mamy za to nadmiar głupich, a wykształconych dla idei 20- i 30-latków.
***
Spodobał Ci się ten post?
– Będzie mi bardzo miło, jeśli zagłosujesz na mnie w konkursie – KLIK
– Polub go lub udostępnij na Facebooku
– Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie
– Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie!
Artykuł Gimnazjum uratowało mi życie! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.