Kiedy taras jest za mały

Makóweczki

Kiedy taras jest za mały

Zrównoważona Kuchnia Ikea – warsztaty z MM

Makóweczki

Zrównoważona Kuchnia Ikea – warsztaty z MM

Każdy z nas głęboko wierzy, że jest osobą dbającą o środowisko i naszą planetę. Jesteśmy mistrzami teorii i kiedy spytałabym Was o to jak chronicie swoje otoczenie, to wiele z Was przyznałoby się do tego, że segreguje odpady i ma energooszczędne żarówki lub lodówki. Przypomnieć się jednak godzi… Jakiś czas temu zostałam zaproszona przez Kuchnie Spotkań IKEA, do zorganizowania warsztatów w duchu Zrównoważonej Kuchni / Zrównoważonego Życia z IKEA. Choć hasła brzmią górnolotnie i tajemniczo, cała idea sprowadza się do świadomego wykonywania codziennych czynności domowych czy zakupowych. Bez od razu parcia na bycie bio i eko, bez przywiązywania się do drzew ;). Ot, w życiu codziennym kiedy smażymy placki, idziemy po zakupy lub zmywamy naczynia. Małe wybory mają wpływ na środowisko, ale także nasz portfel. To nie są rzeczy wymagające, a szybko wchodzą w nawyk. Żeby używać przykrywek kiedy gotujemy, piec dwa dania, jak już mamy rozgrzany piekarnik, lub wody z mycia owoców używać do podlewania roślin. Czy też zakupy zrobić tak, żeby realnie je wykorzystać w ciągu 3 dni, najlepiej kupując konkretne produkty na zaplanowane dania. A z resztek przygotować jakieś danie odpadkowe czy to zapiekankę, czy resztkowe muffiny. Bez filozofii i zbędnego analizowania. Kiedy wejdzie nam to w krew odczuje to i nasz portfel. A jak było na warsztatach? Najlepiej! Niech mówią zdjęcia: Jednego mężczyznę tam miałyśmy… … więc jak coś mówił to skupienie było pełne. Najbardziej emocjonujący moment całych warsztatów. 17 łyżek wina do marynaty, a reszta… wiadomo :) „Otworzę masło orzechowe zębami, pewnie nikt nie zauważy!” Taaaa, #blogerembyć ;) Praca paliła nam się w rękach.. co widać na zdjęciu poniżej ;) Jeśli nie udało się Wam przybyć na nasze pierwsze spotkanie, nic straconego! Zapraszam Was już 10 maja na kolejne takie warsztaty. Ugotujemy razem coś pysznego, poplotkujemy, miło spędzimy razem czas. Zgłaszać się można mailowo – blog@makoweczki.pl w treści wpisując ilość osób potencjalnie obecnych, oraz kila słów o sobie :). Do zobaczenia w Kuchni Spotkań Ikea!

Hamburger DOM

Makóweczki

Hamburger DOM

Obiecałam Wam, że wyrobię się ze wszystkimi wpisami z Hamburga przed majówką,  jako, że kilkadziesiąt z Was napisało mi, że rozważa wycieczkę do Hamburga właśnie na początku maja. Więc oto jest ostatni, najmocniej wyczekiwany wpis z Hamburger Dom. Absolutny numer jeden we wspomnieniach i opowieściach dzieci. Wielki carnival, na którym dziecko dostaje oczopląsu i ciśnienie skacze mu od ekstazy, zaś przerażony rodzic wychodzi z nerwicą spowodowaną przerażeniem, żeby nie zgubić żadnej pociechy oraz puściutki portfelem. W opcji ‚bez szaleństw’ na siebie i dzieci wydałam 50E. Na luzie można spożytkować tam w 3-4h. 3/4x tyle. Atrakcji dla dzieci i dorosłych jest aż za wiele, a maluchy każdą karuzelą chcą przejechać się po piętnaście razy. Do tego masa przysmaków, gier i zabaw (oczywiście wszystko płatne). Finansowo- ból. Zdjeć nie mam zbyt wiele, jako, że szukałam wiecznie zagubionych młodych i odbywałam loty podniebne z Lenką. Z Maksem zaś, po raz pierwszy przejechaliśmy się rollercosterem (KLIK). Teraz jestem dumna, że to ze mną odbył swoją pierwszą nader szybką przejażdżkę, jednak w trakcie rajdu chciało mi się płakać i trzymałam kurczowo synka, żeby nie wypadł. A jak na pierwszej górce przestał krzyczeć (kto kocha szalone rollercostery ten wie,ze apogeum strachu jest wtedy, jak już przestajesz wydawać z siebie dźwięki), przyznałam sobie tytuł najgorszej matki roku. Szczęśliwie był to tylko pierwszy szok i potem wydzieraliśmy się po równo. Po zjeździe trzęsły mi się ręce i bolała szyja, a Maks, popłakał się o więcej (oj nie… meaby next time ;). Mimo tłumów, hałasu i euro płynących rzeką z Waszych kieszeni, to będzie rewelacyjne wspomnienie dla dzieciaków, ale i dla Was, więc wybierzcie się tam absolutnie koniecznie! O ile Wam się uda.. bo Hamburger dom pojawia się w Hamburgu 4x w roku i choć mój niemiecki ogranicza się do ‚haluuu’ i ‚ach zuuu’ to wyczytałam, że na majówkę wesołego miasteczka może nie być —-> KLIK :/ hamburger dom I jeszcze film :)

Porcja witamin w wersji fit

Makóweczki

Porcja witamin w wersji fit

To siódmy miesiąc mojej drogi do lepszej sylwetki. Jeśli myślicie, że się poddałam, to jesteście w błędzie. Po prostu wybieram drogę slow, która niweluje ryzyko efektu jojo. A przynajmniej tak sobie tłumaczę dłuższy zastój w spadających kilogramach ;). Ale nic nie idzie na plus, więc uznajmy, że jest dobrze. Jeśli miałabym fit – rok, zamknąć na bilansie -10kg i minus kilkadziesiąt w obwodach, to byłabym naprawdę zadowolona. Po starcie z samodzielną walką i średnio zdrową dietą, która o dziwo zadziałała, a którą (nie) opisywałam Wam TU, przeszłam na zdrowe i wolniejsze odchudzanie z dietetykiem.  Od razu muszę Wam napisać, że z dietetykiem dietę „bikini” lub „niedługo wakacje” powinno się zaczynać… we wrześniu. Dosłownie! Dietetyk nie będzie chętny odchudzać nas na szybko i na wariata. Jeśli dążycie do szybkiego efektu poszukajcie trenera, który rozpisze Wam dietę z pakietem ćwiczeń i regularnie będzie monitorował Wasze postępy. Ponoć można zgubić 5-10kg w 6 tygodni. Ale to nie u dietetyka. Ten będzie się martwił bardziej tym co po tych 6 tyg. nastąpi. A jest duża szansa, że zjecie własne dzieci ;) Wracając do diety. Dostałam pełną rozpiskę każdego dania. Posiłków miało być 4 + przekąska. I sok warzywny kiedy i ile chcę. I dziś kilka słów właśnie o nim. Bo gdybym miała jeszcze dwa miesiące temu powiedzieć, że jestem jego fanką to bym skłamała… baaardzo! Musicie zrozumieć, że mój pogląd o soku budował przez lata mój tata. A pił go tak – sok warzywny lub pomidorowy, cebula pokrojona w kostkę i przyprawy. Wymieszać i wypić chrupiąc. Traaaauma! Dodatkowo od ośmiu lat żyję z sokopijcą, Panem Tatą. Dla niego jedynym wyborem do picia w restauracji, na wyjściach czy do obiadu, jest sok warzywny. Nijak mi to nie pasowało jak on pizze sokiem zapijał. Więc kiedy dietetyk kazał mi ten sok pić i to kilka razy dziennie, nie wiedziałam jak się przełamać. Zwlekałam równy miesiąc, aż… weszłam kiedyś do sklepu, sięgnęłam na półkę po pierwszy lepszy i… tak zrodziła się miłość. Do tej pory nie wiem na jaki wtedy przypadkowo trafiłam, ale był pyszny, naturalny, dobrze doprawiony, taki mniaaam! Wcale nie bezsmakowa masa pomidorowa. Podzieliłam się odkryciem z mężem i od tego czasu mamy zawsze co najmniej kilka rodzajów soku warzywnego w tym pomidorowego w szafkach i lodówce. Pijemy je wręcz nałogowo. Tym bardziej, że soki nie mogą zawierać i nie zawierają żadnych sztucznych substancji, takich jak konserwanty, barwniki czy sztuczne aromaty. Sok śmiało stanowić pożywną przekąskę. Porcja soku warzywnego, czyli szklanka 200 ml zawiera około 48 kcal! A pomidorowego jedynie ok 36 kcal. Tyle co nic, a czym jak nie warzywami zapełnicie żołądek trwalej?  Dodatkowo to mega porcja witamin! Rewelacyjna w momencie kiedy mamy kawałek mięsa, lub inne danie jednogarnkowe czy też kaszowo – ryżowe, ale bez wymaganej w diecie porcji warzyw. Dodajemy szklaneczkę soku i w minutę dostarczamy organizmowi bombę substancji odżywczych, mikro- i makroelementów, antyoksydantów i błonnika w najzdrowszej wersji. Fit muffiny: – dowolne warzywa pokroić w kostkę – dodać ser feta lub mozarella – zalać jajkiem roztrzepanym z kilkoma łyżkami mąki i połową łyżeczki proszku do pieczenia (+przyprawy) – piec około 20 minut w 180C – zjadać popijając sokiem :) Okiem Pana Taty To prawda, jestem fanem soków warzywnych odkąd pamiętam. Jednak to nie była miłość od pierwszego…łyku. Na początku motywacją była po prostu dieta, potem odkryłem jego właściwości zdrowotne. Z czasem polubiłem jego smak, który urozmaicał mi większość posiłków. Sok warzywny oprócz tego, że jest zdrowy ma w moich oczach jeszcze jedną ważną zaletę – jest gotowy! Ogólnie lubię warzywa, o ile są już umyte, obrane i przygotowane do spożycia. Co jednak nie zdarza się często i wtedy na ratunek przychodzi sok. Często też wybieram sok warzywny zamiast ketchupu. Nie, nie polewam nim potraw, po prostu popijam co w rezultacie daje efekt podobny do ketchupu, a jest z pewnością o wiele zdrowszy. Materiał sfinansowany ze środków Funduszu Promocji Owoców i Warzyw

Warsztaty fotograficzne to zawsze dobry pomysł

Makóweczki

Warsztaty fotograficzne to zawsze dobry pomysł

Spontaniczna decyzja. Chwila odpoczynku w wannie, senne scrolowanie instargama i nagle zdjęcie na profilu koleżanki, wyjątkowo przykuwające uwagę. Podpisane, że z warsztatów jakiejś Moniki. Przejrzałam jej profil i po prostu wiedziałam, że muszę się do niej wybrać. Pamiętacie moje noworoczne postanowienia – edukacja fotograficzna + robienie czegoś dla siebie. Pędzona impulsem napisałam do Moni prośbę o informacje na temat ceny warsztatów i wolnych terminów. Nie miałam jeszcze aparatu pełnoklatkowego, ani do końca nie byłam pewna, że uda mi sie go do tego czasu zdobyć, ale ubzdurałam sobie, że mając konkretną datę warsztatu łatwiej mi będzie zmobilizować sie, odłożyć pieniądze i kupić sprzęt. Zadziałało! Ponad miesiąc później siedziałam w pociągu z nowym Canonem w plecaku, podekscytowana, jadąc na moje pierwsze w życiu, poważne, odpłatne warsztaty fotograficzne. Po drodze zgarnęłam moją ukochaną Angelikę. Przygód w drodze miałyśmy aż za wiele, bo najpierw zepsuł się samochód, potem spóźniłyśmy się na pociąg i jechałyśmy dookoła świata. Jajecznica w Intercity i widoki za oknem poprawiły nam humory. No i realnie odpoczywałyśmy, plotkując lub napawałyśmy się ciszą. Same warsztaty (>KLIK<), ahhh, jeśli macie ochotę poszerzyć swoją foto – wiedzę, to polecam w ciemno. Monia to ciepła, energiczna i szalona osoba. Patrzy kadrami, co chwile coś poprawia, macha rękami, prowadzi konia to w lewo to w prawo – paść ze śmiechu można. Ale serce – człowiek. Nauczy tyle ile umie, nie czaruje, nie cygani. A mamę to ma jak złoto – nie dość, że kiedy my się uczyłyśmy, zajmowała się dzieciakami to jeszcze obiad i ciasto zrobiła. Atmosfera, domowa, luźna, idealna do zdobywania wiedzy. No i tę wiedzę teraz przyjdzie mi pomału wprowadzać w życie, a póki co kilka kadrów z naszej sesji i ćwiczeń Photoshopowych (to mój pierwszy raz z tym programem). Spójności w tym nie szukajcie bo przerabialiśmy sobie różne ustawienia, akcje, maski i inne czary. Ale i tak wyszło nam naprawdę nieźle… Chyba ;) Więcej kadrów znajdziecie u Angeliki – ugotowani.tv A ja chwalę się jeszcze prezentem od Moni:

Hamburg Port i Miniatur Wunderland

Makóweczki

Hamburg Port i Miniatur Wunderland

Dwie flagowe atrakcje Hamburga- port i wycieczka statkiem oraz Miniatur Wunderland. Obydwie rzeczy można śmiało ustawić sobie na jeden dzień gdyż są położone blisko siebie. Kolejność NIE jest dowolna :). Za chwile napiszę Wam dlaczego. Zacznijcie śmiało od Miniatur Wunderland. Najpierw postoicie sobie w kolejce od kilkudziesięciu minut do kilku godzin. Następnie samo mini miasteczko okaże się atrakcją na, znowu od kilkudziesięciu minut do kilku godzin oglądania. Starajcie się nie skupiać na pierwszych gablotach nazbyt długo, bo dzieci – tak jak np. moje – znudzą się w połowie wystawy. O uroku Miniaturowego Miasteczka pisać wiele nie muszę bo przygotowałam Wam zdjęcia i film. Jest fantastyczne! Plusem miasteczka jest to, że na dole jest restauracja z naprawdę smacznym jedzeniem. Zjedzcie tam sobie porządnie, bo jeśli tego nie zrobicie, możecie mieć wyprawę statkiem podobną do naszej, czyli… 1,5h. płaczu „jeeesteeeem głoooodna!” i „umieeeeeram”. A statek płynie. Długo płynie. I płynie. A płacz narasta w siłę. Było naprawdę ciężko. I choć widoki były ciekawe i piękne, dzieci marzyły głównie o suchym lądzie i preclach. Przygotujcie się więc na wyprawę lepiej niż my :) Miniaturwunderland: „Nie dotykać eksponatów” yyy nie dotyczy Leny ;)     Hamburg Port. Wycieczka statkiem:

Weekend na podlasiu

Makóweczki

Weekend na podlasiu

Pierwszy słoneczny weekend na wsi. 20C i pełne słońce. Bose nogi na trawie, płatki kwiatów we włosach. Bociany na gnieździe tuż obok, co chwile startujące do lotu. Huśtawka i posiłek na werandzie… i czas spędzony z córeczką. Po takich weekendach do pracy się wraca najciężej. Łapcie więc nasze weekendowe kadry a ja postaram się dziś ruszyć z kopyta z kilkoma ciekawymi projektami. Kilka z nich zakłada Wasz udział i nasze spotkanie. Jesteście chętne? :) … W taką pogodę wychodzi ze mnie moje wewnętrzne dziecko ;) … Nasze sukienki, dla miłośników najlepszej rodzajowo bawełny oraz zaskakujących printów, są od Nosweet. A miejsce w którym w ten weekend obcowałyśmy z naturą to ‚Leśny Zakątek‚. Żadna tam wypasiona, hipsterska agroturystyka za pierdyliard złotych a chata stworzona do obcowania z ciszą i naturą. Kiedy ją opuszczaliśmy, właściciele poprosili nas o wpis na stronie, ‚co by więcej turystów się pojawiło’. Nie do końca zdawali sobie sprawę, że mam lepsze medium do zrobienia komuś reklamy ;). I ta ich słodka niewiedza, brak roszczeniowości z którą jako bloger obcuję aż za wiele, zmotywowała mnie do pomocy im w zdobyciu wczasowiczów. Jeśli macie ochotę na totalne oderwanie się od miejskiego pędu, zgiełku i szarości, ale gotowi jesteście sami nagotować sobie zupy, podłożyć do pieca lub rozpalić ognisko, to będziecie zachwyceni.

Lwia Straż – w poszukiwaniu godnego następcy tronu Króla Lwa

Makóweczki

Lwia Straż – w poszukiwaniu godnego następcy tronu Króla Lwa

Król Lew. To jedna z tych bajek, która stanowi część mnie, mojego DNA. Każdy kadr, każde słowo czy muzyka wysyłają mnie w podróż do przeszłości. Do najgłębszych emocji kilkuletniej Marlenki. Pamiętam jak bajka pojawiła się w kinach, a ja mieszkałam w miejscowości w której kina nie było. Jak pojechałam do rodziny, do Białegostoku i mama powiedziała mi, że może mnie zabiorą na seans ‚Króla Lwa’, piszczałam  podekscytowana z radości! I nawet mówili, że się uda, a potem.. nie zabrali. Chyba nie było miejsc. Ale ja bym na schodach siedziała, tak bardzo chciałam ją zobaczyć. Chlipałam po cichu w kibelku, ze złamanym sercem. Obejrzałam na DVD… chciałam napisać DVD, serio, ale to raczej pomyłka ;), VHS! Jedna na miasteczko pewnie, ale rodzice upolowali. Emocje sięgały zenitu! Muzyka na wstępie, od razu w zachwycie, na wdechu. Potem ogromne łzy kiedy zginął tatuś. Wiecie, jestem jedynaczką, córeczką tatusia. Wyobraźnia zrobiła swoje. Następnie elementy zabawne z Timonem i Pumbą, po szczęśliwe zakończenie. Potem od nowa i kolejny raz, następny, póki wszystkie teksty były opanowane na pamięć. Następnie przyszła kolej na gadżety z ‚Króla Lwa’. Połowa lat 90-tych w Polsce. Wszystko tak cenne, jak absolutnie nic dla naszych dzieci nigdy nie będzie. Karteczki – skrupulatnie wymieniane jedna za drugą. Rodzice jeżdżący po okolicznych miastach, żeby coś dostać, bo w 6-tysięcznym miasteczku nie było niczego atrakcyjnego. Upolowane z podziemi legginsy – różowe z królem lwem. Szpan na dzielni! Niestety żyły tylko jeden dzień, bo MM, chłopczyca poszła w nich grać w ‚palanta’. A chodnik był nierówny. Płakałam ja, płakała mama. Bo drugich kupić się nie dało tak łatwo. Tyle emocji, marzeń, fantazji! Okiem Pana Taty: „Jest taki stereotyp, że faceci nie płaczą, a nawet jak się już im zdarzy to nie powinni się do tego przyznawać, bo wstyd. Jest jednak jeden wyjątek. Nie ma mocnego na scenę śmierci Mufasy. W tym wypadku nikt nikogo nie ocenia, raczej byłbyś dziwakiem gdybyś nie uronił wtedy ani jednej łzy. Dokładnie pamiętam jak ponad 20 lat temu całą rodziną zasiedliśmy przed telewizorem i daliśmy się pochłonąć tej bajce. Na TEJ scenie płakali oczywiście wszyscy, łącznie z głową rodziny ;). Jak ktoś interesuje się Disneyem od strony biznesowej, to wie, że „Król Lew” to była bajka przełomowa dla tej firmy. To był ogromny sukces, które tchnął w Disneya nowe życie, a efekty tego przełomu możemy obserwować do dziś. Część tego świata poznają szczęśliwie i nasze dzieci! Jakiś czas temu zostaliśmy zaproszeni na specjalny pokaz Króla Lwa… W KINIE! Moje marzenie spełniło się po 20 latach. Śpiewałam, płakałam i zaśmiewałam się! Osoby siedzące dookoła, musiały mnie mieć za wariata, ale co tam. Było idealnie! Pokaz był wstępem do kontynuacji Disneyowskiego hitu wszechczasów. I tak oto po wielu latach pojawia się ‚Lwia Straż’. Już nie trzeba marzyć o kinie, ponieważ serial animowany będzie wyświetlana w TV! Serial zadebiutuje 18 kwietnia na kanale Disney Junior. „Głównym bohaterem serii jest Kion, drugi syn Simby i Nali, który zostaje przywódcą Lwiej Straży – grupy zwierząt ochraniającej Lwią Ziemię. Godzinny odcinek stanowi początek przygód, a ich kontynuację widzowie będą mogli śledzić w animowanej serii „Lwia Straż”. Akcja toczy się na afrykańskiej sawannie, gdzie Kion powołuje nowych członków Lwiej Straży. Zgodnie z tradycją o ochronę Lwiej Ziemi dbały lwy – najsilniejsze, najszybsze i najodważniejsze zwierzęta. Kion postanawia jednak to zmienić i zaciąga do straży swoich przyjaciół, którzy jego zdaniem doskonale pasują do tej ważnej roli. Są to: Bunga – nieustraszony ratel, Fuli – pewna siebie gepardzica, Beshte – beztroski hipopotam oraz Ono – najbystrzejsza czapla. W serialu pojawią się także niezapomniani bohaterowie: Mufasa, Timon, Pumba, Rafiki, Zazu i starsza siostra Kiona, Kiara – przyszła królowa Lwiej Ziemi.” Animacja przygotowana jest tak, że zainteresuje się nią 3-4-latek ale i dziecko w wieku szkolnym. Zabawna, pozbawiona przesadnej przemocy, za to z masą zagadek i dobrego humoru! Oraz masą tańca i muzyki. To będzie hit! A teraz zaproście przed komputery swoje maluchy i razem posłuchajcie piosenki „Jaki piękny dzień” Wkręca się, c’nie? :) My z dzieciakami w duchu lwich fascynacji postanowiliśmy przygotować kilka pyszności nawiązujących do bajki Lwia Straż. Jak nam wyszło? Cóż… cukierników z nas może nie będzie, ale dzieciaki były zachwycone! :)

Ustka przyjazna dzieciom – Hotel Grand Lubicz

Makóweczki

Ustka przyjazna dzieciom – Hotel Grand Lubicz

Kiedy tylko orzekłam, że w tym roku nie pojawimy się nad polskim morzem, ponieważ rodzinne wakacje spędzimy na Majorce (>klik<) wzburzyły się wody Bałtyku i dostałam zaproszenia od kilku nadmorskich hoteli. Większości podziękowałam bo było mi z nimi nie po drodze, jednak przez wyjazd do Hamburga i przymusowy przystanek w drodze, postanowiłam odwiedzić jeden z hoteli i przycupnąć w nim na więcej niż jedną noc, aby zdać Wam relację z fantastycznego miejsca w którym możecie spędzić udane, rodzinne wakacje. Tym Hotelem jest Grand Lubicz w Ustce. Chwali się dumnie 5* i masą pięknych zdjęć oraz atrakcji, ale my już znamy te opisy ze stron własnych czy bookingowych, kiedy następuje bolesne zderzenie z rzeczywistością. W swym życiu dużo podróżowałam po Polsce i świecie i wiem, jak ważny jest dobry nocleg, szczególnie kiedy ten tydzień lub dwa są naszym jedynym urlopem w roku. Kiedy wczasy mają być relaksem i komfortem, na który w codzienności nie mamy czasu. Do tego, w przypadku polskiego morza, gdzie pogoda jest rosyjską ruletką, ważne jest aby hotel sam w sobie był atrakcyjny – zawierał taką bazę aktywności, żeby było co w nim robić kiedy trzy dni pod rząd leje i wieje. No i choć chciałam się do czegoś przyczepić, i kilka maleńkich uwag nawet znalazłam (jeden kanał TV dla dzieci czy też farbki do malowania twarzy, których nie mogliśmy zmyć 2 dni ;)), jednak  w ogólnym podsumowaniu Grand Lubicz okazał się przedoskonały! Ale po kolei: Pokoje: Pokoje są komfortowe, łóżka szerokie i przestronne. Osobiście jestem jednak fanką ciut większych pomieszczeń typu studio lub apartament. Zresztą pisałam o tym kilkakrotnie. Zawsze wybieramy na dłuższe wyjazdy takie lokale, które nie sprawiają, że kiedy dzieci idą spać, rodzice karnie siedzą w ciszy ;). W wypadku tych pokoi, lampkę wina z mężem można na przestronnym tarasie. O ile jest pogoda. Wyżywienie: Ehhh, wystarczy napisać, że przytyliśmy hurtowo, każdy po 2 kg. Jedzenie jest bajeczne, a wybór niedorzeczny. Nie da się spróbować nawet części dań i przysmaków. Moim hitem było jednak menu lunchowe w restauracji na dole. Chylę czoła dla kucharza. Poezja dla zmysłów! Wakacyjna miłość <3 :) Atrakcje dla dzieci: Naprawdę sporadycznie spotyka się hotele z tak niesamowitą infrastrukturą wewnętrzną przygotowaną na potrzeby rodziny. I to jest absolutny hit tego hotelu. Maki od rana biegły na plac zabaw z kuleczkami, potem na pyszne śniadanie i od razu na basen. Od godziny 11 obecne były na zajęciach zorganizowanych przez hotelowe nianie (można zostawić dziecko, aby trochę odpocząć w samotności :)). Potem kręgle, bilard i mini disco. I od nowa.. Szczerze przyznam się Wam, że z całej wycieczki maluchy wspominają Hamburger Dom (opis wkrótce) oraz właśnie hotelowe atrakcje Golden Lubicz. Generalnie dla dzieci cała wycieczka mogłaby się ograniczać do zabaw w hotelu. Atrakcje inne: Oczywiście nie jest to hotel na każdą kieszeń ale chętnych nie brakuje. Np. w okresie świątecznym nie było w nim wolnych miejsc w ogóle! I wcale się nie dziwię. Cały rok czekamy na wakacje, zbieramy, oszczędzamy, marzymy, planujemy… Ten czas powinien być jedyny w swoim rodzaju i niesamowity!

Jak ‚odpicować’ hulajnogi przed sezonem – niesamowite gadżety!

Makóweczki

Jak ‚odpicować’ hulajnogi przed sezonem – niesamowite gadżety!

Sezon sportowy czas zacząć! Hulajnogi czy rowery nie leżakowały w tym roku zbyt długo, ze względu na łaskawą zimę, jednak przed okresem silnej eksploatacji warto dokonać przeglądu sprzętów. Umyć, wyszorować, koła napompować… Część pojazdów pewnie będzie w tym sezonie za mała. U nas padło na rower Maksa (btw, mamy na sprzedaż Puky 16′, klik, klik) oraz biegówki Lenki (na nowego właściciela czeka fioletowy Micro G-bike). Maksio otrzymał nowy rowerek 20′, który zaprezentuję Wam w oddzielnym wpisie, zaś z Lenką nie do końca wiemy co zrobić, bo na 2 boi się jeździć. Jeśli się nie przełamie to trzeba będzie szukać większej biegówki. Hulajnogi pozostają w wersji ubiegłorocznej (Lenka Mini Micro, Maks, Maxi Micro). Postanowiliśmy je więc trochę… odpicować :) Lekkie, piankowe głowy jednorożca, konia lub smoka nadadzą hulajnodze ciekawego looku. Plus 100 do lansu na placu zabaw :) Dzwonki wydające trzy dźwięki (syrena, wyścigówka i dwie ‚pipczałki’) sprawią, że jazda nigdy nie będzie nudna. A Wy usłyszycie swoje w parku dziecko nawet z daleka. Torebki przypinane na kierownicy są praktyczne i bardzo ładne- można w nie spakować przekąskę lub picie na dłuższą wyprawę. Lub.. jak Lenka, włożyć tam kilo kamieni ;) W takiej wersji jazda jest jeszcze bardziej radosna i ekscytująca! Lenka: Płaszczyk- Mamunio Jeansy- Pepco Butki- Mrugała Maks: Ciepła bluza (świetnie pełni rolę wiosennej kurtki) - Kidsmuse Spodnie- Zara Buty- H&M   I jeszcze słówko o płaszczyku Lenki. Dostałyśmy od Asi z Mamunio takie dwa – dla mnie i małej. Miałam Wam zrobić sesję nad morzem, ale przesyłka się zagubiła i nie zdążyłam. Więc piszę szybko z serducha, zanim zdążem na sobie pokazać, że płaszczyki są ba- je- czne! Lekkie, ale nie za lekkie, dobrze chronią przed wiatrem. Wyglądają przeuroczo na Lence ale równie nieźle na mnie (skromność :P). Są niezwykle wiosenne, co podkreśla urocza, kwiatowa podszewka. Z resztą fanką Mamunio jestem od jesieni kiedy to Asia wysłała nam spodenki i płaszczyki. Serce człowiek i widać to w jej produktach!

Wiosenne morze

Makóweczki

Wiosenne morze

Planten un blomen

Makóweczki

Planten un blomen

Nawet procentu uroku ogrodu Planten un blomen nie widać niestety na naszych zdjęciach. Pora roku trochę nie ta, pogoda średnia i co najgorsze, dzieci miały już dość zwiedzania i łażenia (do parku wybraliśmy się ostatniego dnia naszej podróży). Pływały statkiem, zwiedzały centrum, codziennie do pociągu dochodziły 10 minut drogi pieszej w jedną stronę (czasami po 2x dziennie). Było tego dreptania sporo. Przypominam także- to był pierwszy wyjazd Lenki bez wózka i okazała się być naprawdę niezłym piechurem, choć bez ramion wujka Sebcia się nie obyło. No więc dzieci chodzić po parku nie chciały. Nie wzruszały ich ani kwiaty, ani drzewa ani inne cuda przyrody. Liczł się tylko plac zabaw, który wcześniej pokazałam im na stronie (TU), i on był jedyną zachętą żeby w ogóle chciały gdzieś wyjść (znowu!?). Więc przez park dosłownie przebiegliśmy i w locie złapałam dla Was kilka kadrów. W parku byłam jednak już wcześniej, dwukrotnie i pamiętam ten zachwyt. Masa kwitnących drzew, krzewów i kwiatów. Kolorowe fontanny, tańczące w rytm muzyki. Bajka dla wszystkich zmysłów. Ale jeśli jesteście rodzicami to pewnie tak jak ja, dość szybko skończycie na spielplatz’u. A ten jest pokaźnych rozmiarów, także utkniecie tam pewnie na długo. Przydadzą się przekąski, bo w pobliżu nie ma żadnego fastoodu ani nawet sklepu ze zdrową żywnością ;). Weźcie koniecznie ubrania na zmianę a najlepiej, jak 99% Niemców ubierzcie swoje dzieciaki w ubranka funkcyjne- nieprzemakalne, niezdzieralne. Bo dzieci oszczędzać się nie będą, a nie jest to polski plac zabaw w stylu- huśtawka, karuzela i koniki. Latem dodatkowo w części placu zabaw pojawia się mini kałużo- jeziorko, oraz pistolety wodne. Zabawa na całego! Wy módlcie się tylko o dobrą pogodę, bo nasza ekipa ze 2h zamarzała na ławeczce. Latem można kimnąć pod jakimś wielkim drzewem, których jest dostatek.

Hamburg dla dzieci – Makóweczki w podróży!

Makóweczki

Hamburg dla dzieci – Makóweczki w podróży!

To była wyprawa inna niż wszystkie. Po 16 latach postanowiłam odwiedzić moją niemiecką rodzinę. Nie, żebyśmy się przez ten czas nie widywali, skądże. Trzy miesiące temu bawiliśmy się razem na weselu. Ale w Hamburgu nie byłam dawno… bardzo dawno. I pomyślałam, że fajnie byłoby go pokazać dzieciom. Szczególnie w okresie, kiedy byliśmy poziomowo bez zapału i podróżniczych ekscytacji. Wybraliśmy się samochodem. Ja, dzieci i moi rodzice. Auto mam 7-osobowe, więc problemu nie było. Mimo wszystko znacie mój pogląd na tego typu wycieczki – za ciężko, za długo, wolę samolot. I… miałam rację. Dobrze, że z tym wpisem poczekałam kilka dni, ochłonęłam, nabrałam dystansu, bo bym Wam tu jęczała, że nigdy więcej i po własnym trupie. Jednak na 9 dni wycieczki 4 w aucie z dwójką dzieci – to stanowczy strzał w stopę. Ale dziś jak oglądam zdjęcia czuję zachwyt i tęsknotę. Coś jak kobieta po porodzie. Ale od początku. Plan był taki, że z Białegostoku do Hamburga pojedziemy dzieląc drogę (w obie strony) na połowę. Ponad tysiąc kilometrów, to zbyt wiele na jeden raz, nawet bez dzieci, jeśli podróż ma wciąż mieć w tytule ‚wczasy’ lub ‚wypoczynek’. Pierwszego dnia ruszyliśmy o samym świcie – czyli o 11:30, do Poznania. Droga szła w miarę gładko, tylko trzy razy zatrzymywaliśmy się na jedzenie i plac zabaw (klik i klik) i zaledwie raz pozabijaliśmy się z tatą, że za szybko prowadzę. W Poznaniu mieliśmy zarezerwowany apartament. Trochę się różnił od tego co pokazywano na zdjęciu więc dziadek R. się zbuntował (a człowiek to nader spokojny) i dano nam właściwe lokum, bookowane na stronie. Udało nam się zwiedzić na szybko Stary Rynek Poznania i zjeść najlepszą Pawlową w kameralnej kawiarni, którą odwiedziliśmy rok temu będąc panelistami Blog Poznań. Po porannym śniadaniu w Starym Browarze, ruszyliśmy w dalszą podróż. I tak jak droga Białystok – Poznań minęła nam całkiem nieźle dzięki entuzjazmowi i świeżości tej podróży, oraz placom zabaw na drodze Łódź – Poznań, czekającym na nas co 10 km, tak trasa Poznań – Hamburg była naprawdę koszmarna. Po pierwsze – na drodze, już po niemieckiej stronie granicy był wypadek i utknęliśmy w korku na godzinę, po 2 –  na całą długą drogę, na te 400 km, jest jeden przystanek – McDonald, który wypełniony jest ludźmi po brzegi. I tyle.. Później nie ma już przez 250 km niczego ani na siku, ani na kupkę, ani gdzie zatankować (jak się okazało mogło być gorzej, bo z Hamburga do Szczecina, stacji benzynowej nie ma ŻADNEJ!! nie, to nie przenośnia. jechaliśmy na oparach, 80/h modląc się, żeby dotoczyć się do kraju, bo tam to już nawet byśmy pchali do stacji!). Więc pamiętajcie, żeby na tym przystanku zrobić wszystko tego dnia, aż do punktu docelowego. Dzieciom w połowie drogi zaczęła odbijać palma. Nie mogli pobiegać i poszaleć, spać się nie chciało a droga dłużyła się w nieskończoność.  Główną atrakcją było torturowanie babci siedzącej z tyłu. Kiedy spała, dzieci narzucały na nią koc i robiły na jej głowie lądowisko dla helikopterów. Jak nie spała to non stop ją szturchały i zaczepiały (tu wszyscy możecie złożyć wyrazy współczucia dla naszej babci W. :*:*:*:*). Hitem było także liczenie zagranicznych pieniędzy i zabawa w sklep (sprzedawali i kupowali od siebie co popadnie). Było trochę rysowania (głównie po ciele), rzucania w siebie przedmiotami i śpiewu. Oj tak, śpiewu było aż nadto. Bo niezliczonych ilościach godzin dotarliśmy na miejsce. Pojawiła się całą rodzina, do stołu zastawionego przepysznościami. I to, co się działo, niech pozostanie w naszych wspomnieniach :) Rano wyskoczyliśmy cali podekscytowani, na wielkie zwiedzanie. Pogoda dopisała – 14C i słońce. I co najbardziej przejmujące dla mnie, och! … popędziłam wykonać pierwsze zdjęcia moim nowym aparatem. Czaiłam się na niego od ponad roku, jednak koszmarny koszt body + obiektywów w połączeniu z budową domu kazały mi czekać i czekać w nieskończoność! Ale po dniach, miesiącach, latach wyczekiwań, miałam go w końcu w rękach i…. nie umiałam nijak robić nim zdjęć. Niby mój Sony był profesojnalny, ale pełnoklatkowy Canon to inna bajka dosłownie! Mam cichą nadzieję, że już od pierwszego zdjęcia widzicie tę zmianę, choć rozumiem, że dla laika ładne zdjęcie to ładne zdjęcie. Kropka. Ja się ekscytuję i podniecam, klaszczę w dłonie i wykonuję taniec indiański patrząc na nasycenie kolorów, punkty ostrości, kadr (50-tka w końcu jest 50-tką!). Nareszcie będę mogła rozszerzyć moje pasje i umiejętności. Wzruszam się na samą myśl… Zapisałam się już na 2 warsztaty foto i poluję na kolejne. Kręcę także filmy. Póki co nie idzie mi świetnie, bo w moim nowym Canonie ostrość ustawia się tylko ręcznie, zaś Sony sam coś tam ostrzył nam do tej pory. Także jest zabawa. W każdym razie jak zbiegłam na dół, po schodach, w tych Niemczech, to poziom ekscytacji sięgał zenitu. Mimo, że nie umiałam zrobić ani jednego zdjęcia. 30 min. dłubałam w ustawieniach, nie poddając się. Ale jak coś zaczęło się pojawiać na wyświetlaczu, to od razu było widać, że jest tysiąc razy lepiej. Dodajmy do tego fakt, że kupiłam body i najtańszych obiektyw, testowo, a i tak, wooow! No wooow! I jak mi ktoś powie, że umiejętności fotograficzne to kwestia umiejętności a nie sprzętu to udujszę.. obiecuję ;). Co zwiedziliśmy, pokażę Wam w oddzielnych postach. Pewnie nie dla każdego będą one w danej chwili ciekawe, ale nie wiadomo kiedy i gdzie los Was poniesie, a takie info. będzie jak znalazł. Ja sama długo się naszukałam, żeby wybrać najfajniejsze miejsca do zwiedzenia, na długi weekend z dziećmi w Hamburgu. Opcji jest wiele i większość brzmi jak czarna magia, szczególnie kiedy jedziesz sam w ciemno lub – jak my – udajesz się do bezdzietnej rodziny, która nie do końca zna specjalnie potrzeby podróżowania i zwiedzania z małymi dziećmi. Ale wiecie co mnie po tej podróżny najbardziej cieszy? Po raz kolejny – że moje maluchy są takimi obywatelami świata. Obyci, bezproblemowi, wielokulturowi. W żaden sposób niezaskoczeni innym kolorem skóry, językiem. Po 2 dniach witali się z każdym słodkim ‚haloouu’. Sami chodzili kupować sobie drobne rzeczy w sklepach i sklepikach. Płacili, rozmawiali po jakimuś tam. W restauracji, już w Polsce, Maks do kelnerek potrafił powiedzieć ‚turbot był naprawdę  przepyszny, proszę pochwalić kelnera’. No bajka na to patrzeć! Na kawałek kultury, który im zaszczepiliśmy. Bezcenne razy tysiąc! Warte każdego wystękanego w podróży kilometra i odcisków na tyłku.

Ciastolinowe mydełko

Makóweczki

Ciastolinowe mydełko

Od jakiegoś czasu, za namową Maksa, który nagle w wieku lat 7-miu odkrył ‚arty i krafty’ uprawiamy sporo atrakcji z kategorii DYI. Sporo w domu eksperymentujemy i tworzymy, działamy artystycznie i naukowo, więc postanowiłam dzielić się z Wami naszymi projektami na blogu! Na tapecie są wybuchy, hodowle, różne masy, piany, konstrukcje i inne cuda. Zapowiada się ciekawy sezon wiosenno- zimowy. A Was zapraszam do wspólnej zabawy. Dziś na tapecie mydełko ciastolinowe. Połączenie przyjemnej masy z zaletami mydełka. Bardzo proste w przygotowaniu, idealnie nadaje się do codziennego użytku (świetnie nawilża i natłuszcza rączki!) a także na prezent (np. dla dziadków). Składniki: pół kubka maizeny (skrobi kukurydzianej) 4 łyżki organicznego mydła kastylijskiego 2 łyżki oleju barwnik spożywczy Dokładne przygotowanie na filmiku: Z takim mydełkiem każdy brudasek zacznie skrupulatnie dbać o higienę, gwarantuję! ;)

Makóweczki

Makóweczki dla Play Doh Town – film (i wyniki konkursu!)

W ostatnim wpisie (>klik<) obiecałam Wam film obrazujący nasze zabawy z Play-Doh Town. Mówi on więcej niż tysiące słów. Na końcu nagrania… pojawiają się tajemniczy goście! Kto ich poznaje? :)   Wyniki Konkursu! Nagrody otrzymują: 1. PLD Town Remiza strażacka dla Mieszka i jego taty czyli dla Pauliny 2. PLD Town Sklepik ze zwierzakami dla Hani i jej mamy Urszuli 3. PLD Town Samochód z lodami dla Kamili Kosiorowskiej i jej córci, które obiecały nam zrobić pizze (lody też mogą być ;)) Dziewczyny na Wasze maile z pełnymi danymi do wysyłki (tl. dla kuriera także) czekam do 31.03.2016 Wysyłacie je na blog@makoweczki.pl Gratulacje!

Przegląd sieciówek- chłopcy

Makóweczki

Przegląd sieciówek- chłopcy

Oficjalnie wiosna kalendarzowa i ‚zaokienna’ zaszczyciła nas swoją upragnioną obecnością. W sklepach kolekcja wiosenna znika jak świeże bułeczki, jako, że każdy chce poczuć powiew słońca w szafie. Ja kończę wyprzedaż wiosenną (resztki —> TU) i odświeżam szafę swoją i dzieci. Porcję inspiracji dla dziewczynek już widzieliście (>klik<) a dziś inspiracje dla (starszych) chłopów. Enjoy! 1, 2, 3, 4, 5, 6 1, 2, 3, 4, 5 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8 1, 2, 3, 4, 5, 6 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10 1, 2, 3, 4, 5, 6,7 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8

‚Pod oknem z kawą’- ogród część II

Makóweczki

‚Pod oknem z kawą’- ogród część II

Mini Chef

Makóweczki

Mini Chef

Na fali rosnącej popularności (i liczby) dziecięcych ‚talent shows’ i programów uwzględniających popisywanie się jakimiś umiejętnościami, internet zaczął szumieć, wręcz się burzyć. A to niepotrzebna rywalizacja i stres. A to ograbianie z prywatności i wystawianie na niepotrzebne, publicznie przeżywane emocje. I w ogóle ‚po-co-to-komu’? Trochę to zadziwiające, bo mimo wszystko czuję, że w większości domów ktoś te programy jednak ogląda, jako że ich statystyki oglądalności są gigantyczne. Na pohybel narzekaczom napiszę Wam dziś o plusach tego typu programów skupiając się na ‚Master Szefie Juniorze’. Po pierwsze chciałam podziękować za zaproszenie nas do TVN-owskiego programu. Niestety  Maksymilian nie ukończył 8 lat i co gorsza… no właśnie. Ta druga część skłoniła mnie do głębokiej analizy. Ale co tak dokładnie umie (gotować) mój syn? Zanim dojdziemy do wniosków, muszę nadmienić, że Maks od co najmniej roku ogląda z babcią różne programy kulinarne, w tym także te z elementem rywalizacji. Jest super fanem ‚Master szefa’, ‚Kuchennych Rewolucji’ (jego ulubiony odcinek to ‚Gęsie szyje’ :P). Bardzo mu się te programy podobają i angażują go, co jest w sumie zabawne kiedy zwrócimy uwagę na fakt, że Maksymilian jest niejadkiem, z nadwrażliwością dotykową (także w obrębie jamy ustnej). Kiedy więc jego ulubiony program pojawił się w wersji ‚Junior’, Maks stał się widzem nr. 1. Zasiada czy to z nami, czy sam i ogląda do końca, bez względu na fakt, że większość rodziny rozłazi się w trakcie albo zasypia. Nie trzeba być geniuszem aby dodać 1 + 1 i wywnioskować, że kiedyś z jego ust padnie zdanie: „mamo, ja chcę wygrać Mastershefa Juniora!” Super. Trzeba mieć jakieś pasje i marzenia. Subtelny problem pojawił się w momencie analizy- w tym Masterszefie trzeba by.. umieć coś ugotować. I tu wróciłam do swoich przemyśleń. W społeczeństwie w którym normą jest wyręczanie dzieci, zakazywanie im wykonywania jakichkolwiek samodzielnych kroków czy decyzji, gdzie babcie prowadzają 5-6-latki za rączkę na drabinkach na placu zabaw, gdzie mamusia pod nos podaje chlebek bez skórki, równiutko posmarowany serkiem i herbatkę idealnie ostudzoną. W tym samym kraju w którym w pierwszej klasie nie można przeprowadzić zajęć w-f bo dzieci przebierają się 30 minut (true story!), gdzie kanapeczki spakowane przez mamusie do szkoły są przekrojone na trujkąciki albo w ogóle nikomu nie chce się takowej zrobić, więc dziecko dostaje słodką bułkę, albo 2 złote. W tym miejcu na ziemi, takie same, przez Boga stworzone dzieci, z parą rąk, głową i w podobnym wieku… gotują danie które zachwycają szefów kuchni. Jak? Jak to możliwe pytam?! Otóż tak —-> KLIK. Jacyś odważni rodzice pozwolili kilkulatkom na eksperymenty. Nie umarli ze strachu w wizji 6-latka trzymającego nóż. Nie wyśmiali potrzeby testowania nowych smaków, lub nie wystraszyli się bałaganu w kuchni na wieść, że maluch zamierza coś przyrządzić. Ich odwaga, ich przyzwolenie dały dzieciom wsparcie w odnalezieniu przyjemności tych czynności. Wracając na nasze podwórko. Jeszcze miesiąc temu byłam całkiem dumna, że Maks umie sobie zrobić kanapkę i coś do picia. Wiedziałam, że nie umrze z głodu czekając aż mu coś zrobię. Jednak jego umiejętności w zestawieniu z uczestnikamu programu MS, były cóż.. wątłe. A on upiera się, że on pójdzie i zgłosi się i co najważniejsze.. wygra! Super, że ma taką pewność siebie i wiarę we własne siły. Postanowiłam jednak na fali tych marzeń ugrać coś realnie ciekawego i wnoszącego w jego życie. W studiu kulinarnym Atuty, w naszym rodzimym mieści znalazłam warsztaty ‚Mini szef’. Idealne! Zapisałam młodego, opłaciłam i czekałam… Warsztaty zweryfikowały umiejętności mojego syna. Póki co nieodmiennie nie umie ugotować niczego ;), ALE… nie dość, że nadal ma chęci to przełamał wiele swoich oporów. Spróbował zupy – kremu (pierwszy raz w życiu!) z kalafiora. Wymieszał ciasto na kotlety z kaszy jaglanej, mięsa, warzy i nawet je zjadł! Kołkiem stanął przy sałatce (zobaczcie miny poniżej! ;)) i nie tknął żadnego ze składników, ale od początku założył, że robi ją dla mnie. Potem kiedy ją jadłam stał nad moją głową i słodziutkim głosem szeptał „mamusiu, ja tak się starałem, żeby tobie pysznie smakowało…”. I było pyszne! Na koniec zrobił deser z pieczonych owoców pod koglem moglem i też zjadł porcję. Czujecie ten przełom?! Droga mamo, w kontekście talent shows pomyś o swoim dziecku. Nie, nie po to, żeby występowało w telewizji i zostało gwiazdą. Pomyśl raczej o sobie… Czy dajesz swojemu dziecko wolność na rozwijanie pasji? Czy pozwalasz mu na samodzielność w różnych dziedzinach życia? Czy nie rozpościerasz czasem ogromnego parasola, podszytego troską, przy okazji sprawiając, że młodzik nie ma pola do wykonania jakiegokolwiek ruchu? To dobry czas na refleksję i wnioski. A teraz czas na relaks i śmiech, bo poniżej zobaczycie prawdziwy stosunek Maksa do jedzenia :) : Ta mina <3 :) Mój Mistrz Kuchni!

Zabawa na dłużej… (konkurs!)

Makóweczki

Zabawa na dłużej… (konkurs!)

Czy wiecie, że ciastolinę Play-Doh poznałam ponad 10 lat temu! W naszym kraju nie była jeszcze wtedy znana szerszej publiczności, ale MM, studentka, przebywała wtedy za wielką wodą jako au- pair, lepiąc ze swoimi podopiecznymi. Wiecie jaka jest wspólna cecha dzieci na całym świecie? – uwielbiają Play-Doh! Mogą godzinami lepić, kleić, formować. Na pytanie ‚pobawimy się ciastoliną’, nigdy nie odpowiadają ‚nie’. Wtedy, dawno temu Play-Doh wzbudzała we mnie zachwyt. Doświadczenia z lepienia miałam jedynie zaczerpnięte ze swej młodości i plastelin w mało atrakcyjnych, kolorowych słupkach, ciężko osiągających stan miękkości, pachnących mało przyjemnie. Niczym nie przypominających delikatniej, pięknej, pachnącej masy w cudownych kolorach. Posiadających setki gadżetów i dodatków. Więc kiedy Hasbro, zaprosiło mnie do pokazania Wam, nowej kolekcji Play-Doh Town, zgodziłam się z wielką radością, mając w oczach obraz piszczącej z radości Lenki i uśmiech Maksa. Obydwoje od lat znają i uwielbiają tę ciastolinę. Zestawów posiadają kilka i często wracają do zabawy, która jest na lata, a nie na chwilę. Bo choć czasem sama masa może się znudzić, marka, cały czas wymyśla angażujące dodatki i pomysły na zabawę z ciastoliną. Play-Doh Town to seria, zawierająca w sobie najciekawsze dla maluchów elementy codzienności. Zawodów i profesji, podziwianych przez kilkulatki. Tak wiec mamy straż pożarną, policję, salon pielęgnacji zwierząt, lodziarnię, dostawcę pizzy itp. Małe dziewczynki złapią na pewno za zwierzaki aby upiększać ich fryzury, karmić różnymi (odciśniętymi z masy) przysmakami. Absolutnym hitem jest lodziarnia, w której można wycisnąć lody włoskie, ale także kolorowe popsicle. Cała rodzina przygotowuje ciasto na pizze, a potem doprawia do smaku warzywami. Dostawca dowozi ją strażakom, którzy gaszą pożary niebieską plasteliną wychodzącą z otworów w rurach gaśniczych. Są więc emocje, zaangażowanie i godziny zabaw. Najłatwiej ten szał zabaw pokazać na… filmie. Przygotowałam go Wam, ale zanim pojawi się na blogu, czeka na Was… KONKURS! Wygraj Play-Doh! 1.       PLD Town Remiza strażacka 2.       PLD Town Sklepik ze zwierzakami 3.       PLD Town Samochód z lodami Opisz, pokaż, zaprezentuj nam jak wygląda zabawa z Play-Doh w Twoim domu. Na Wasze zgłoszenia (w komentarzach) czekamy do 22.03.2016. Wyniki pojawią się na blogu – 24.03.2016, we wpisie w którym pokażemy Wam na filmiku, jak Makóweczki bawią się z Play-Doh. Powodzenia!

Czy wypisać starsze dziecko z przedszkola kiedy w domu pojawia się niemowlę?

Makóweczki

Czy wypisać starsze dziecko z przedszkola kiedy w domu pojawia się niemowlę?

Kiedy w domu pojawia się nowy członek rodziny, a starszak uczęszcza do placówki, pojawia się pytanie, które często zadają mi koleżanki: „Czy wpisać starsze ze żłobka/przedszkola? Czy nie jest to tak, że starszak będzie non stop zarażał dziecko młodsze? Może lepiej jak starsze zostanie w domu, to z młodszym zbuduje więź, lub też nie poczuje się odrzucone? Ale.. jak niby dam radę z dwójką dzieci w domu?” Ja także stanęłam przed takim wyborem. Kiedy na świecie pojawiła się Lenka, Maksymilian miał 3 lata i był już weteranem przedszkolnym (poszedł jako 2-latek). Działo się to na dodatek w grudniu- sezonie na gluty, gile i gorączki. Dylemat był poważny, ponieważ jak każdy troskliwy rodzic lawirowałam pomiędzy troską o uczucia synka a zdrowiem małej. Strzelałam w ciemno i wybrałam opcję w której pierwsze półrocze życia Lenki, Maks do przedszkola uczęszczał. Napiszę Ci dziś o plusach tej decyzji i na koniec dodam mały smaczek :) 1. Dziecko karmione piersią przez pierwsze miesiące ma super ochronę W tych pierwszych miesiącach w których najbardziej boimy się o zdrowie niemowlaka, ma ono specjalną ochronę. W czasie życia płodowego matka przekazuje mu przez łożysko przeciwciała, które chronią niemowlę w pierwszym półroczu życia. Do tego jest to okres, kiedy wiele mam decyduje się na karmienie piersią, podbijając jeszcze tę barierę ochronną, odporności. 2. Pierwsze miesiące to odpoczynek mamy (dziecko dużo śpi) Pierwsze tygodnie bywają trudne- zamieszanie hormonalne, połóg i pielęgnacja własnego ciała i … maleńki ssak, który w tym okresie potrzebuje głównie bliskości, spokoju i maratonów ssania. Ciężko ten spokój osiągnąć z szalejącym obok kilkulatkiem. Mama mimo, że już doświadczona, może poczuć się przytłoczona pogodzeniem troski o niemowlę i dziecko starsze. Dodatkowa para rąk w tym okresie jest wybitnie wskazana. 3. Czu starszak nie poczuje się odrzucony kiedy będzie musiał iść do placówki, a młodsze zostanie w domu? Jest duża szansa na to, że zostając w domu, ze względu na całość poprzedniego punktu, poczuje się tak samo. Mama nie będzie już na każde zawołanie, a on stanie się tym który a)jest za głośno b) przeszkadza (np. w karmieniu) c) jest potencjalnym zagrożeniem dla życia maleństwa (robiąc mu krzywdę w zabawie). I tu jest już nasze zadanie, aby pojawienie się rodzeństwa przeszło bez dramatycznego echa, a codzienność troszczyła się także o potrzeby starszaka. 4. Nie ma mowy o wielkim ‚budowaniu więzi’ starszaka z niemowlęciem Mimo, że większość z nas stara się mówić o dzidziusiu już przez większość ciąży i po porodzie, mogę powiedzieć śmiało, że starszak z dzieckiem leżącym i płaczącym więzi nie zbuduje. Chyba, że w opowieściach mam lub na zdjęciach na ig ;). Leżące niemowle nie jest kompanem do zabaw, a takiej więzi potrzebuje ruchliwy starszak. Wszystko inne jest dobudowaną do potrzeb rodzica, ideologią. Więź tworzy się latami i widać ją duuużo, duuużo, później. Nie trzeba więc się martwić, że starszak uczęszczający do przedszkola nie polubi młodziaka. W tym okresie, na luzie sprzedałby brata/siostrę, za paczkę żelek. 5. Kiedy młodsze dziecko staje się mobilne, sytuacja się odmienia. Jeśli jednak tak jak ja, masz taką potrzebę, żeby dzieci spędziły trochę czasu razem, zanim zostaną wchłonięte przez system przymusowego uczęszczania gdzieś, poczekaj kilka miesięcy, do czasu aż młodsze stanie się mobilne. Nadal nie będzie to idealny partner do zabawy i oficjalnie zacznie dobierać się do zabawek dziecka starszego, jednak na tym etapie jest już mowa o towarzyszeniu sobie lub nawet małych zabawach (np. w rzuć piłeczkę). Nastaw się jednak na to, że może się to skończyć tak, że będziesz się opiekowałą dwójką odseparowanych od siebie istot (starszy będzie chciał się bawić małym lego, a młodsze postanowi je zjadać lub, starszy wymyśli zabawę w żółwia i kiedy wejdziesz do pokoju, nie będziesz mogła odnaleźć młodszego pod wieżą z poduszek, czyli skorup, po żółwiem miało być to młodsze ;) – true story). Jak byś nie wybrała, na początku może być ciężko. Więc odpuść sobie i wyluzuj na ile się da. Leż na podłodze i baw się z dwójką. śpij i czytaj książki. Chodź na spacery i obserwuj swoje maluchy. Czas pędzi i za kilka lat możesz z rozrzewnieniem pisać taki tekst, myśląc- kiedy to minęło…?

Extra Gładkie poranki

Makóweczki

Extra Gładkie poranki

Śniadanie w trakcie tygodnia jest jak mission impossible. Dzieci zaspane, nie chcą ruszyć się spod ciepłych kołderek. Nie żebym się im jakoś bardzo dziwiła. Póki nie budzi mnie słońce za oknem, sama mam ochotę udawać niedźwiedzia. No, ale wstać trzeba bo przedszkole/szkoła/praca nie zając. Albo zając właśnie i trzeba go gonić odhaczając wszystkie poranne obowiązki. Najważniejsze to… ubrać się. Śmieszne? Nie bardzo. Masa dzieci i rodziców w UK i USA ląduje w przedszkolu w piżamach. Nie wzorując się na nich podrzucam młodemu ciuszki i ubieram Lenkę na śpiocha. O dziwo młoda, póki nic nie musi robić, nie  stawia przynajmniej oporu. Więc ubieranie- checkd! Lecimy dalej. Plecak młodego… Tę chwilę uczcijmy minutą ciszy. Oczywiście zawsze mam ambitny plan, żeby go spakować wieczorem, ale jak tylko szepnęłam tekst ten (klik) moje dzieci przestały grzecznie i radośnie chodzić spać o 20 i na złość mi i gwoli sprawiedliwości za wszystkie te lata w których miałam za dobrze, chodzą spać po 21 (Lenka) lub nawet po 22 (Maks, wczoraj!). W plecaku znajduję, mniej więcej to samo co w swojej torebce. Lizak przyklejony do zeszytu, zgniły banan, okruszki chleba, gry karciane (!), 5 książek w żaden sposób  ze szkołą nie związanych, meteor i żuka. Ok, luzik. Przynajmniej praca domowa jest odrobiona, więc nie jest źle. Poranna toaleta w wersji Lenka zaniesiona na moich plecach i porzucona pod umywalką i… nie mogę znaleźć Maksa. Mamy za duży dom. To nie do ogarnięcia. I kiedy mam ochotę się poddać, rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady, przypominam sobie, że mam tajną broń. Śniadanie! Ale jak zrobić atrakcyjne, ciekawe i smaczne śniadanie w 5 minut? Ja to wiem :) i zdradzę dziś kolejną z moich tajemnic. Uwielbiam wstać z pół godziny przed dziećmi. Mam wtedy chwilę na wypicie kawy, wyglądanie przez okno, pieszczoty z psem i przygotowanie śniadania maluchom i sobie. Czasu wciąż jest niewiele, więc najlepszą opcją poranną jest… pieczenie! Potrzebujemy posiadać ówcześnie zrobione lub kupione ciasto francuskie lub zwykłe drożdżowe. Ja w tym wypadku użyłam kupnego. Wystarczy pokroić je w różne, fikuśne kształty – paski, trójkąty, posmarować gładkim dżemem (wiadomo, dziecięcy dżem nie może mieć grudek, pestek, kawałków owoców czy skórek!) i wrzucić do rozgrzanego piekarnika. W tym czasie mamy kilka minut na prysznic i/lub makijaż. Po 15-20 minutach dzieci budzą się same skuszone zapachem! Moje maluchy nakładają sobie dodatkową porcję owocowego musu na wierzch. Są absolutnie zakochane w Łowicz 100% z Owoców Extra Gładkich. Dokładnie sprawdziłam ich skład (bez konserwantów i bez dodatku cukru, zawiera jedynie cukry naturalnie występujące w owocach!) i na stałe zadomowiły się w naszej kuchni. Lenka Łowicz 100% z Owoców Extra Gładkich notorycznie wyjada łyżeczką. Po raz kolejny, nie dziwię się jej. Jej ulubiony smak to Morela Mango. To jak porcja lata na talerzu. A przecież wszyscy tęsknimy za słońcem!  

Jedyną stałą jest… zmiana

Makóweczki

Jedyną stałą jest… zmiana

Jak pies do jeża, czaję się z tym wpisem. Ale wiem, że muszę, powinnam. A dziś jest na to dobry dzień. Taki kobiecy… Chciałabym Wam dziś powiedzieć coś, mówiąc jak najmniej. Bo rzecz tyczy się zmian. A te we mnie ostatnio zaszły, przeogromne. A to co we wnętrzu, zmienia i ‚zewnętrze’. Nie chciałabym tu ujawniać swoich najgłębszych, osobistych przemyśleń i ich wpływu na moje życie. Nie, nie o to chodzi. Po prostu Marlena 2.0 będzie inaczej wyglądała, mówiła, blogowała, a to ma już bezpośredni wpływ na Was. A z Wami chciałabym być uczciwa. Marlena 2.0 ma lekki problem z odnalezieniem się w parentingu 2.0. To jest taki czas w moim życiu w którym skupiam się na swoim wnętrzu, relacjach, ich budowaniu lub podtrzymywaniu, słuchaniu ciała, dbaniu o siebie, byciu dla siebie dobrym. Czas w którym staram się zwolnić, żeby mieć czas na nicnierobienie, lub robienie większej ilości tego co lubię. Bez pędu bo tu mem nowy trzeba dodać, tu ckny post na tysiąc szerów, i focię i uśmiech, choć może do śmiechu wcale mi nie jest. Tam pobiec i odpisać, z tym przybić piąteczkę… Nie oceniając nikogo, bo sama tkwiłam w tym schemacie głęboko. Ale już nie. Po prostu. Może trochę na przekór i pod prąd. Zawsze po swojemu. Z szacunkiem dla wartości dających mi prawdziwe szczęście. Z szacunkiem dla Was. Jako, że nieodmiennie lubię blogowanie musiałam odnaleźć nowy pomysł na siebie i to miejce. Jestem w procesie, więc podsumowania nie są wiążące, jednak postanowiłam, nie patrząc na trendy, pozostać w duchu inspirowania Was codziennością. Fotografią, wnętrzami, modą, kuchnią, podróżami i zwyczajnym spędzaniem czasu mamy z dzieckiem. Niby to samo ale inaczej. Bez nadmiernego eksponowania swoich uczuć i przemyśleń, żebym pewnego dnia nie poczuła się naga i pusta. Mam kilka genialnych pomysłów. Już wkrótce..  Z mniejszą ilością dzieci, na rzecz większej ilości mamy. Bo to już ten czas. Inny moment mojego życia, w którym nie mogę Wam pisać notorycznie o zachwytach nad stópkami i oddechem moich dzieci. Bo one najzwyczajniej nie pachną najlepej ;). Nie urzeka mnie opowieść o kupkach, kolkach i zimnej kawie. To już nie moje, choć pamiętam, czasami ze wzuszeniem. Ale teraz jestem w innym miejscu. Więc chcąc pozostać w zgodzie ze sobą, dam Wam inną treść. Mam nadzieję, że równie inspirującą i radosną. Pozwalającą Wam odkryć w sobie znowu kobiety. Piękne, ważne i wartościowe. Taki jest plan. Trzymajcie kciuki! :* M. Ostatni weekend w klimacie bycia dla siebie dobrym, spędziłam z Angeliką w stolicy. Niech wory pod moimi oczami będą najlepszym dowodem na niesamowitość spędzonego z nią czasu. Nie to nie o ilość % chodzi a o fakt, że nie mogąc się nagadać, zarwałyśmy nockę. Angelika robi to codziennie od lat, więc dnia następnego, nadal wyglądała promiennie. Po mnie coż… widać te 4h snu. Stylizacja wiosenna na przkór temu co za oknem w dwóch odsłonach (drugą wieczorem możecie zobaczyć na ugotowani.tv). Płaszcz- Zara Sukienka- Top Shop Buty- Stradivarius Torebka- Bershka

Projekt przodu naszego ogrodu

Makóweczki

Projekt przodu naszego ogrodu

Projekt naszego ogrodu

Makóweczki

Projekt naszego ogrodu

Jumping fitness, trampolinki, fit & jump, czyli wyskacz to sobie!

Makóweczki

Jumping fitness, trampolinki, fit & jump, czyli wyskacz to sobie!

Nie wiem jak to się stało, ale stałam się bardzo pilna w realizowaniu swoich noworocznych planów. Głównie tych związanych z metamorfozą wyglądu. Zaczęło się od publicznego wyznania (>klik<) i potem nie było już odwrotu. W międzyczasie trafiłam pod skrzydła dietetyka i… na siłownię. Walka z oporem Zgodnie z planem, po zakupie fajnego outfit’u (>klik<), zaczęłam także ćwiczenia. Jak bałam się iść na te pierwsze zajęcia, wiedzą tylko Ci, którzy, jak ja, od roku nie wykonali żadnej, szybszej, dłuższej i intensywniejszej aktywności ruchowej. Spacer dookoła bloku i wejście po schodach się nie liczą ;). Ulepienie stu pierogów także. Chodzi tu o dłuższy niż 30 minut. wysiłek fizyczny angażujący partie mięśni o których istnieniu nie miałaś pojęcia, uaktywniający twoje kanaliki potowe (także w miejscach, w których nie sądziłaś, że pocić się można) i podsuwający twoje serce w okolice gardła. Miałam tysiące powodów, żeby ten pierwszy raz przełożyć na kiedyś tam. Moimi głównymi i bardzo poważnymi obawami były: zgubię się (!), źle się ubiorę i będzie mi niewygodnie, zapomnę wody, but mnie będzie uwierał, nie dam rady utrzymać tępa reszty i najważniejsze… porzygam się próbując. Do tego po treningu będę się źle czułą i umrę, albo zjem lodówkę. Teraz macie pełny obraz mojego zapału i pozytywnego nastawienia. Wybór zajęć Kiedy doszłam do momentu w którym byłam gotowa przełamać swoje poważne opory, pojawił się problem z wyborem zajęć. To jest bardzo ważny moment dla każdej z nas, który może zaważyć na tym czy z ćwiczeń zrezygnujemy, czy wkręcimy się na maksa. Na przykład ja, Marlena, lubię jak na ćwiczeniach jest głośna muzyka. Mam życiowe adhd, więc chciałabym się ruszać, skakać lub tańczyć. Nie dla mnie niestety ćwiczenia z Ewą, przed TV. Ja po 5 minutach najzwyczajniej w świecie umieram z nudów. Kiedy pięćdziesiąty raz słyszłam ‚ooo tak, machaj nogą. oooł je! masz tę moc, dasz radę!” miałam ochotę wyskoczyć przez okno. Nie ze zmęczenia, nie z braku chęci, a z nudów. Nawet serial sobie obok włączałam i nie pomogło. I serio, cząstka mnie myślała, że ćwiczenia są po prostu nie dla mnie. A potem, choć w sercu grała mi zumba i salsation, poszłam na ‚trampolinki’ czyli zajęcia o skocznej nazwie ‚fit & jump’. Moje wewnętrzne dziecko poczuło się zaciekawione, energia, dostała kopa i nie wiem jak i kiedy zapisałam się i przyszłam na pierwsze zajęcia. And then, the magic happened Odnalazłam sport dla siebie. Wygląda to mniej więcej tak–> Jump, Jump, Jump, choć skacząc wierzymy, że wyglądamy tak—>  Jump ;) Całodzienne zmęczenie, zmartwienia, złość, wszystko można sobie… wyskakać. Do domu wracam na skrzydłach. Mam siłę na wieczorne zabawy, ogarnięcie domu, przeczytanie dzieciom książeczek do snu a potem idę do kuchni i gotuję zdrowe jedzenia na dzień następny. Oczywiście na drugi dzień w sposobie poruszania się i gracji, przypominam Guasimodo (zakwasy), ale następnego dnia znowu i idę i… nadal jest najlepiej! Tips Dopiero kiedy zakochałam się w samych zajęciach natrafiłam na fanpage Fit & Jump. Dziewczyny swoje zajęcia reklamują tak: „Fitness na trampolinach to nowoczesna i rewolucyjna metoda, którą musisz wypróbować! Skaczemy, spalamy, śmiejemy się i ćwiczymy w rytmie energicznej muzyki. Trampoliny pomagają wygrać z grawitacją i poprawić kondycję ciała, a niezastąpione instruktorki zmobilizują do ćwiczeń nawet najbardziej opornych leni. Podczas ćwiczeń angażujemy większość mięśni, dzięki czemu nasze ciało będzie zgrabniejsze i jędrniejsze, więc – czego chcieć więcej? Fitness na trampolinach to zajęcia jedyne w swoim rodzaju, a rozbawiona grupa motywuje bardziej niż płaskie brzuchy modelek! Czy dasz radę? NA 100 PROCENT!!! Są to proste ćwiczenia wykonywane intensywnie. Na jednych zajęciach możemy spalić nawet 800 kcal i mieć frajdę z zabawy, której nie powstydziłby się 8-latek. Zajęcia na trampolinach są dla każdego, bez względu na wiek, płeć, wagę czy aktywność fizyczną. Prowadzone ćwiczenia nie obciążają stawów, więc nie masz wymówki, żeby nie spróbować! Aby dowiedzieć się więcej zadzwoń do nas i zapisz się na najbliższe zajęcia. Gwarantujemy dobrą zabawę i satysfakcję! Fit and Jump to nowoczesny sposób na spalanie i zabawę. Fitness na trampolinach budzi w nas dziecko, co powoduje niezliczone dawki pozytywnej energii, którą wykorzystujemy w zrzucaniu zbędnych kilogramów.” Efekty? Widoczne maksymalnie szybko. Po dwóch tygodniach (ćwiczę 4-5x w tyg.) moje pośladki zaczęły wygrywać walkę z grawitacją, a ja co raz częściej przegrywam z nadmiernie zainteresowanym nimi mężem ;). Nogi stały się smuklejsze i ciało wzmocnione. Nawet po brzuchu widać zmiany! Nie mogę nie napisać ponownie o ‚efekcie ubocznym’ masy dodatkowych endorfin i energii! Więc do dzieła dziewczyny! Wakacje tuż tuż :) (pic. )

Zaczynamy przygodę z iMac oraz…iMe

Makóweczki

Zaczynamy przygodę z iMac oraz…iMe

Doskonale pamiętam dzień w którym kupiłem swojego pierwszego PCta. Nie tylko dlatego, że towarzyszyły temu wielkie emocje i było to spełnienie największego ówczas marzenia. Około 5 minut po włączeniu komputera pojawił się problem. Ktoś wpisał hasło w Biosie i zapomniał jakie, przez co nie można było uruchomić komputera. Tzn. wiem kto to był, ale to dzisiaj nieistotne ;). Entuzjazm z zakupu nowego komputera szybko przerodził się we frustracje i smutek. Nie tak to miało wyglądać. Zaczęły się poszukiwania kogoś kto będzie potrafił naprawić problem. Jednak w tamtych czasach komputer Pentium z Windows 95 był szczytem techniki na którym znał się mało kto. W dodatku mieszkaliśmy w małym miasteczku, co jeszcze bardziej komplikowało sprawę. Szybką pocztą pantoflową dotarliśmy do kolegi siostry który podobno „się znał”. Udało się nam go ściągnąć w ciągu godziny, jednak mimo wyraźnej ponadprzeciętnej wiedzy, nie potrafił poradzić sobie z problemem. Ostatecznie zasugerował aby zadzwonić do sklepu w którym kupiliśmy komputer i tam zapytać. Tak też zrobiliśmy. W końcu kolega siostry plus pan ze sklepu na telefonie okazali się skuteczni i komputer został odblokowany. Tak zaczęła się moja przygoda z komputerami klasy PC, która jednocześnie zmotywowała mnie do zgłębiania wiedzy informatycznej. Po dwóch latach to ja stałem się „specem do komputerów” w mieście, do którego wszyscy dzwonili po pomoc. Od tamtego czasu minęło kilkanaście lat. Rynek komputerów zmienił się nie do poznania, technologia „poszła do przodu”, natomiast jedna rzecz pozostała niezmienna – komputery dalej sprawiają dużo problemów i wiele osób potrzebuje pomocy w ich obsłudze. Z pewnością dużą grupą takich użytkowników są seniorzy, nasi rodzice czy dziadkowie. Oni jakoś nigdy nie potrafili się przełamać i tak jak 20 lat temu traktowali z góry obsługę komputera jako coś bardzo skomplikowanego, tak samo jest dzisiaj. Z pewnością mieliście sytuacje, kiedy ktoś starszy z rodziny dzwoni z jakimiś problemem, a wy musieliście przez telefon kierować krok po kroku co należy wykonać. W takich sytuacjach, często i godzina na słuchawce nie pomaga, więc sprawa odkładana jest na „przy okazji”. Żeby nie było, że czepiam się tylko seniorów,  bo problemy z technologią mogą mieć dzisiaj wszyscy. Coraz dostajemy nowe urządzenia, nowe systemy czy oprogramowanie, których opanowanie wymaga nauki od nowa, mimo, że dzisiaj na komputerach to zna się każdy z pokolenia Y. Sami doświadczyliśmy ostatnio pewnych problemów zakupując naszego pierwszego Maca. Jako, że całe życie człowiek pracował na Windowsie, tak teraz trzeba było uczyć się wielu rzeczy od nowa. Tak się złożyło, że w tym samym czasie zgłosił się do nas przedstawiciel usługi iMe, który okazał się być takim „kolegą siostry” :) Jako, że sama nazwa pewnie niewiele Wam powie o tyle po wejściu na ich stronę wszystko staje się jasne. W skrócie iMe to szybka pomoc w rozwiązywaniu różnych problemów z komputerem dostępna 24h na dobę. Pomocy udziela nam żywy konsultant, który poprzez specjalną aplikację łączy się z naszym   komputerem i na czas pracy przejmuje nad nim kontrolę. My w tym czasie możemy robić coś innego (np. wypić kawę). Zresztą zobaczcie filmik, najlepiej wyjaśni czym jest iMe. Postanowiliśmy sprawdzić iMe w praktyce, czy rzeczywiście usługa działa jak należy. Zaczęliśmy od instalacji TeamViewer dostępnej do pobrania na stronie iMe. Otrzymaliśmy osobiste ID, które z kolei podaliśmy telefonicznie dla konsultanta w celu weryfikacji i uwierzytelnienia naszego komputera. Po chwili konsultant przejął już kontrolę nad naszym iMac’akiem i był gotów do pomocy. Wszystko fajnie tylko po chwili uderzyła mnie myśl – przecież ten konsultant ma pełny dostęp do naszego komputera, może wszystko i widzi wszystko. Poruszyłem ten temat z konsultantem i wyraziłem swoje oczywiste obawy. Po dłuższej rozmowie zrozumiałem jak ważny jest jeszcze jeden aspekt usługi iMe, mianowicie – zaufanie do konsultanta. Przecież będzie miał dostęp do naszych osobistych danych, musimy mieć pewność, że nie będzie robił nic co wykracza poza rozwiązanie naszego problemu i co bardziej, że nie wykorzysta naszych danych. Muszę przyznać, że po kilkunastu minutach rozmowy konsultant iMe zyskał moje zaufanie poprzez czyste ludzkie emocje wyrażane w tym, co mówił i jak mówił. Przechodząc do problemów, to poprosiliśmy o pomoc w trzech sprawach : ustawieniu chmury iCloud, imporcie zakładek ze starego komputera oraz ustanowienie kontroli rodzicielskiej na nowym iMacu. Może sami z czasem doszlibyśmy jak to wszystko zrobić, jednak jak pisałem, to początek naszej przygody z systemem OS, poza tym mieliśmy wiele innych spraw którymi musieliśmy się w tym czasie zająć. Połączyliśmy się z konsultantem poprzez Livechat. Wszystko odbyło się bardzo sprawnie. Kilka razy musieliśmy sami wpisać hasła, ale w sumie to naturalne, zdziwiłbym się gdyby było inaczej. Usługa iMe dostępna jest 24h na dobę 7 dni w tygodniu niezależnie od wybranego planu. Jest to szczególnie ważne ponieważ często potrzebujemy pomocy w najmniej oczekiwanym momencie i to natychmiast. W pracy blogera wybicie z rytmu jest czymś bardzo niepożądanym zwłaszcza jeśli wiąże się to z problemami głównego narzędzia pracy. Tutaj iMe przychodzi z pomocą,  problem może zostać rozwiązany np. podczas przerwy na lunch. Warto też wspomnieć, że usługę pomocy iMe możemy zamówić na noc kiedy śpimy, wygoda level expert. Nasz przykład oparliśmy na Macu, jednak usługa dostępna jest również w systemie Windows. iMe to świetny pomysł na prezent dla wspomnianych wcześniej rodziców / dziadków. Szczególnie polecam pakiet iMe Unlimited, który umożliwia nieograniczoną liczbę pomocy przez cały miesiąc. Konkurs! Na Fanpage iMe, wystartował dzisiaj konkurs w którym można wygrać iPada 4 Mini! Wygrywają osoby, które jako pierwsze w komentarzu na FB udzielą odpowiedzi na zadanie konkursowe, dlatego warto się spieszyć! //

Wiosenny przegląd sieciówek- dziewczynka

Makóweczki

Wiosenny przegląd sieciówek- dziewczynka

Chwilowo, kiedy nie ma jeszcze wiosny za oknem, pozostaje nam się cieszyć tą w modzie. Większość marek wypuszcza powoli wiosenno- letnie, pastelowe, kremowe i pachnące słońcem ciuszki. Jako, że musiałam wymienić Lence praktycznie całą przedszkolną, codzienną garderobę, postanowiłam podzielić się perełkami i z Wami. Enjoy! 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8 1., 2, 3, 4, 5, 6, 7 1, 2, 3, 4, (gdzie jest 5? :P), 6, 7, 8, 9 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7 ,8 1, 2, 3, 4, 5, 6 1, 2, 3, 4, 5 1, 2, 3, 4

Sypialnia

Makóweczki

Sypialnia

Bardzo chciałam Wam pokazać naszą sypialnie, jako, że projekt wyszedł całkowicie z mojej ręki.. a bardziej głowy. Celowałam w ciemno licząc, że efekt będzie przynajmniej poprawny. Wyszło naprawdę doskonale i przytulnie. [Powinnam zacząć jednak od tego, że nie mam odpowiedniego sprzętu fotograficznego, a dokładnie to obiektywu, żeby oddać urok całości efektu. Może się wkrótce dorobię :). ] Sypialnia jest dość mała. Nasz dom posiada pięć pokoi – salon na dole i 4 na półpiętrach. Mogliśmy na sypialnię wybrać pomieszczenie około 20 m2 lub 10 m2. To pierwsze ostatecznie stało się salonem nr. 2 zaś sypialnia, która służy nam głównie do spania lub innych aktywności do których wystarcza łózko w tym rozmiarze miała śmiało wystarczyć. Z rzeczy zastanych i niezmiennych miałam wypukłość na środku ściany (komin) i białą belkę z boku. ściankę z kominem wyrównałam/wyśrodkowałam tworząc po dwóch stronach przestrzenie o tych samych odległościach. Gdzieś na Pinterest podejrzałam podobną sypialnię która miała właśnie takie komody po  bokach. Potrzebowałam jednak porządnych półek na moje książki i tu powstała wizja zrobienia takowych, na mocnych wspornikach po mojej stronie łóżka. Nie byłam jednak pewna co do symetrii i odwzorowania tego schematu po drugiej stronie. PT nie jest nałogowym czytaczem tak jak ja i to nie byłoby to ani prawdziwe ani potrzebne. Tu powstał pomysł zawieszenia plakatu z zabawnym hasłem Andy Warhol – ‚I never read I just look at the pictures’. Złamanie symetrii wygląda doskonale choć jak pisałam wyżej, zdjęcia tego nie oddają. Do całości efektu brakuje jeszcze kilku elementów, więc może kiedyś pokażę sypialnię jeszcze raz, sfotografowaną obiektywem szerokokątnym. Będą już rolety, kwiaty i może fotel albo mała toaletka… We’ll see.. Plakat- Nudy nie ma Lampy stojące- TU i TU Lampy sufitowe- TU Stolik/pojemnik/dywanik- Zara Home Łóżko- meblarnia.com.pl

Czy dziecko ma prawo pielęgnować swoje potrzeby i marzenia

Makóweczki

Czy dziecko ma prawo pielęgnować swoje potrzeby i marzenia

Co masz chęć odpowiedzieć, kiedy Twoje dziecko (w wieku wczesnoszkolnym) mówi Ci o swoim (zapewne kolejnym) marzeniu, za które Ty musisz zapłacić? Czy opadają Ci ręce, a z ust wyrywa się „znowu? daj spokój”, czy staje się to fajnym tematem do rozmowy? Tak sobie myślę, że w naszej kulturze nie do końca jest przestrzeń na szacunek dla dziecięcych marzeń i celów. A już szczególnie tych połączonych z nakładem finansowym (nie lepiej sprawa wygląda w przypadku potrzeb emocjonalnych, ale to oddzielny temat). Dorosłym łatwo ocenić potrzebę/marzenie dziecka jako zachciankę na którą nie ma pieniędzy (co jest pojęciem względnym) lub po prostu dorosły nie uważa danej rzeczy za potrzebną lub niezbędną. Często dostajemy wręcz wsparcie od społeczeństwa, że nie trzeba wcale dziecięcych zachcianek spełniać i traktować poważnie, bo dziecko ‚zepsujemy’. I tak jak temat w przypadku dzieci 0-3/4 jest trudny, bo rzeczywiście może się zdarzyć, że chcą one wszystko, tu i teraz, tak mam wrażenie, że podejście do sprawy nie ewoluuje wraz z wiekiem dziecka. A powinno! Samo zabarwienie finansowe dziecięcych marzeń, często traktowane jest jak gorsza kategoria potrzeb. Zwykło się mawiać, że najważniejsza jest miłość, czas poświęcony na zabawę i ciepła zupa na stole. Owszem to baza. Zastanówmy się jednak ile potrzeb emocjonalnych stoi za marzeniami sfery związanej z wydatkami finansowymi. Powiedzmy, że dziecko (6+) marzy o nowym samochodzie na baterię. Zwierza się mamie, że widział takie auto w katalogu i reklamie i on by chciał takie mieć. To jak zareaguje rodzic odbędzie się już na płaszczyźnie emocjonalnej. Żebyście mnie dobrze zrozumieli, nie zachęcam Was, żebyście biegły kupować każdą rzecz, jaką dziecko zapragnie w danej chwili. Natomiast zamiast rzucić „nie ma pieniędzy”, „która to już rzecz z kolei, którą byś chciał?”, „nie można mieć wszystkiego co się zachce” lub najgorsza imho opcja „a to badziew i bubel. nie potrzebujesz tego!”, warto porozmawiać o potrzebie, emocjach związanych z posiadaniem danego auta, ale także o wydatkach na dane miesiące, oszczędzaniu czy zapisywaniu marzeń, ect. Z doświadczenia zauważyłam, że u 7-latka, za każdym marzeniem i zafiksowaniem potrzeba samodzielnego podejmowania decyzji, bycia ważnym, relacji (na ile poważnie, mama traktuje moje potrzeby) + faza ekscytacji związana z odkrywaniem. Za przykład wyżej, posłużyło mi autko, bo większość z Was myśląc o potrzebach finansowych swoich dzieci, postawiłoby na zabawki. A wcale nie musi być to prawdą. Któregoś razu, kiedy Lenka nie mogła zasnąć, zaczęłyśmy sobie rozmawiać o jej marzeniach. Powiedzmy o dziesięciu rzeczach, które chciałaby dostać. Oprócz tematów ‚zakazanych’ – słodyczy (była na diecie 3 x b) i bajek (są u nas limitowane), wymieniła: wyprawę na basen, wycieczkę na Majorkę, do Tatralandi, wycieczkę nad morze i w góry, wyprawę na lody i pizzę. Żadnej zabawki! Mimo, że przebąkiwała coś w tamtym czasie o Star Lily i Baby Alive. Wciąż jednak te marzenia łączą się z nakładem finansowym. Na ile poważnie byście je potraktowali? Wydaje mi się, że już troszkę lepiej niż wyżej wymieniony samochód na baterię. A zaplecze tych potrzeb może być podobne. Staram się poważnie traktować marzenia zakupowe moich dzieci. Rozmawiamy o nich, poszukujemy ich lub planujemy. Mimo tego jestem jednym z rodziców, którzy kupują najmniej zabawek swoim dzieciom. Może dlatego, że skupiam się na omawianiu tych ‚zafiksów’ a nie spełnianiu ich w trzy sekundy. Przyczyną może być też to, że kiedy marzyły o rzeczy (zabawce/grze), okazała się ona rozczarowująca i teraz stawiają na przeżycia (wycieczki) lub poznawanie nowości. Być może… _______________________________ Jednym z wielkich marzeń mojego syna było… spróbowanie kraba. Jeśli myślicie, że to proste, to wyprowadzę Was ze złudzenia. Od października poszukiwaliśmy skorupiaka we wszystkich restauracjach i sklepach. Bez efektu. Rozważałam wycieczkę do stolicy ale i tam nie mogłam znaleźć kraba podanego w całości (o takim marzył Maks). Cztery miesiące rozczarowań i nadziei, że może zapomni i mu się odmieni. W międzyczasie Maks obejrzał 1000 x filmik o tym jak ugotować kraba i przeczytał dziesiątki książek o skorupiakach. I kiedy pewnego piątkowego popołudnia, z dziadkami natrafił na niego w sklepie… oni odmówili mu zakupu. Żebyście mieli pełny obraz należy dodać, że dziadkowie swoje wnuki uwielbiają i wspierają, jednak wtedy załączył im się jaki schemat ‚czy to potrzebne/konieczne/sensowne? pewnie nie!’. Młody zadzwonił do mnie ledwie łapiąc oddech od płaczu i totalnego niezrozumienia dla sytuacji. W tle usłyszałam ‚rozsądne’ argumenty moich rodziców. ‚Ale pewnie i tak go nie zjesz’, ‚mątwy chciałeś i nie zjadłeś, pewnie z krabem będzie tak samo’, i tak dalej… Choć starałam się zachowywać spokój, prawie ich tam udusiłam przez telefon. Oprócz szacunku dla mojego dziecka zadziałała projekcja przeszłości, kiedy to mimo, że byłam wychuchanym, wydmuchanym i wykochanym jedynakiem, posiadającym być może więcej niż inne dzieci, niewiele miałam rzeczy które ja, sama chciałam dostać. Wszystko było jedynym słusznym, mądrym i sensownym wyborem… moich rodziców. A przecież element popełniania błędów zakupowych, zetknięcia się z rozczarowaniem jest częścią rozwoju! Uprosiłam rodziców, żeby kraba kupili i obiecałam zwrot kosztów. Kiedy wczoraj widziałam mojego syna myjącego, gotującego i rozkładającego na części kraba, po raz kolejny przekonałam się,  że poważne traktowanie dziecięcych marzeń ma sens. Synek w godzinę opowiedział mi o skorupiakach więcej niż nauczyłam się przez 12 lat w szkole. Znał każdy szczegół przygotowywania kraba do zjedzenia od mycia, przez gotowanie (trzeba włożyć oczami do dołu :D), po rozbijanie, elementy jadalne po kolor i smak mięsa. A potem się nim delektował… Przepis na kraba: Ugotować (ówcześnie gotowanego i mrożonego około 3 min., surowego z 10) we wrzącej wodzie i zjeść. Jadalne części znajdują się w szczypcach i tułowiu. Niejadalne to skrzela i okolice głowy. Przynajmniej tak to wytłumaczył mi Maks :)

Sałatka ‚sushi’, z makaronem, tuńczykiem i sosem rybnym

Makóweczki

Sałatka ‚sushi’, z makaronem, tuńczykiem i sosem rybnym

Powinna się nazywać ‚Edytka’, bo przyniosła ją do nas na imprezę TĄ, znajoma o tym imieniu. Nie jestem pewna na ile to sałatka a ile danie makaronowe na zimno. Nie ważne. Nadaje się na imprezę i znika jako pierwsze. Pokochają ją fani sushi. A robi się ją 15 minut! Składniki – czarny makaron – puszka tuńczyka w oleju – słoiczek suszonych pomidorów w oliwie – seler naciowy (1 patyczek lub mniej, w zależności czy go lubicie.. ja średnio ;)) – ząbek czosnku – pestki (słonecznika, dyni itp) – żurawina (lub/i inne kwaśne np. u mnie złote jagody inków) – po 2 łyżki: *sosu rybnego lub sojowego (słonego) * sosu ostrygowego lub teriaki (słodkiego) * octu z białego wina (kwaśnego) Makaron ugotować al dente, w międzyczasie tniemy seler i pomidorki na małą kostkę. Dodajemy resztę składników i na koniec makaron. Mieszamy i podajemy w ładnej misce bo sałatka jest pyszna ale nieurodziwa ;)