Dzieci z ulicy

Makóweczki

Dzieci z ulicy

Cześć to ja, Pan Tata. Chciałbym Ci opowiedzieć pewną historię, która mocno mnie poruszyła. Jak pewnie wiesz w wpisów mojej żony, codziennie pokonuję do pracy niemałą odległość, ponad 50 km. Od miasta do miasta. Po drodze mijam pola, lasy i kilka wioseczek, ot taki podlaski wiejski, sielski klimat. Od jakiegoś czasu coś przykuło moją uwagę. Trochę zmroziło krew, sparaliżowało. Skłoniło do refleksji i głębokich rozmyślań. Na jednym z przestanków autobusowych, codziennie od września do czerwca, mijam grupkę dzieciaków w wieku 7-8 lat. Przystanek w szczerym polu, tuż przy ruchliwej drodze, z dala od domów i …dorosłych. Ba, nie ma nawet daszku, tylko słup ze starodawnym oznaczeniem przystanku (żółte kółeczko z czarnym krzyżykiem). Dzieciaki czekają zapewne na autobus, który ma zawieść je do szkoły. Dzieciaki jak to dzieciaki, nie stoją grzecznie na baczność w oczekiwaniu na podwózkę. Bawią się, ganiają, popychają, okładają patykami, a to wszytko jakieś 50 cm od ruchliwej ulicy, po której samochody mkną średnio 100 km /h. Oczywiście nie ma tam pani w kamizelce z wielkim znakiem STOP, która czuwałaby na ich bezpieczeństwem, nie ma stadka zatroskanych rodziców, poprawiających im szaliczki pod szyją i zaganiających na pobocze. Brak babć, niań czy innych opiekunów. Pełen luz i samowolka. Automatycznie nauczyłem się w tym miejscu zwalniać, ale nie wiem czy wszyscy tak robią. Codziennie patrzę na nich i się zastanawiam – gdzie są ich rodzice? Dlaczego nie są z nimi, żeby troszczyć się o ich bezpieczeństwo? Jak mogli ich samych puścić? Jak można narażać tak swoje dziecko? Po tej serii oburzenia przychodzi refleksja. Być może ich rodzice z jakiegoś ważnego powodu nie mogą tego zrobić, albo po prostu taka sytuacja nie robi na nich tak wielkiego wrażenia, jak na nas, mieszczuchach. Być może jako sami wychowani poza miastem ganiali od małego z dala od domu i potrafią unikać niebezpieczeństw. Nie wiem. Nasi rodzicie pewnie lepiej znają te klimaty… i przeżyli dzieciństwo. Jakoś. Teoretycznie te rozważania powinny sprawić, że następnym razem nie będę trzymał usilnie dziecka za rękę, jeśli tylko w pobliżu pojawi się coś po czym potencjalnie może się poruszać jakiś pojazd. Może powinienem bardziej zaufać dziecku (6+) jego instynktom i świadomości niebezpieczeństwa. Przecież tamte dzieci z drogi dalej zyją, mijam je codziennie? Póki co czuję się nieprzekonany. Dalej trzymam dziecko za rękę idąc obok ulicy i nie pozwalam mu jej puścić. Dalej przeprowadzam dzieci przez uliczkę (taką osiedlową która ma ze 4 m szerokości) do sąsiadów. Pewnie kiedyś będę musiał odpuścić, poluzować. Tylko jak poluzować kiedy może 99 samochodów przejedzie przez tą uliczkę 20 km/h, a trafi się jeden wariat który pomknie 100 km/h, zostawiając za sobą łoskot i drgania naszych okien. Pamiętam doskonale mój pierwszy samodzielny raz „przez ulicę”. Poszedłem z mamą do pracy, która była w linii prostej od szkoły jakieś 500 m. Oba budynki dzieliły dwie ulice.  Mama postanowiła puścić mnie samego. Uradowany rzuciłem się do przodu, bez oglądania i już na pierwszej ulicy samochód musiał gwałtownie hamować. Mama to wszystko widziała, nie spanikowała i pozwolił mi iść dalej, choć tylko ona wie, jak długo serce miała w gardle. Wracając do tamtych dzieciaków przy ulicy. Pewnie nic im nie będzie. Chyba. Zatrzymuję się jednak na chwilę nad analizą, w poszukiwaniu tego złotego środka. Bo jednak wypadki się zdarzają, a po  nich nie ma już odwrotu ani czasu na refleksję. Kiedyś pisała o tym Marlenka —>  w poście ‚To Twój obowiązek‚. Nie wiem co może być ważniejszego od bezpieczeństwa własnego dziecka, poświęcenia mu tej chwili na troskę o bezpieczeństwo. Ale może się nie znam. Jestem tylko zwykłym ojcem- mieszczuchem.

Klasomat – doskonała pomoc dla rodzica każdego ucznia

Makóweczki

Klasomat – doskonała pomoc dla rodzica każdego ucznia

  Po pierwszy miesiącu szkoło oficjalnie możemy przyznać sobie tytuł ‚rodziców roku’. Pisałam Wam kilka dni temu, że przez mój stan zdrowia nie można mnie w tym roku uznać za mistrza organizacji, efektem czego jest fakt, że zawalamy po kolei rozmaite etapy pozytywnego wejścia naszego wina w naukę w nowej szkole. Zaczęło się od okładek z poleceniem ‚proszę obłożyć na poniedziałek. Pewnie pomyślicie- Phi, proste! Otóż nie bardzo. W weekend nie kupiliśmy nic. Ok, zapomnieliśmy. W pon. PT przywiózł plik okładek. Jak się okazało poprosił o standardowy rozmiar do II klasy. A u nas książki niestandardowe. We wtorek przywiózł więc nowe… ale za mało. I tak to jakoś u nas wygląda ze wszystkim. To strój na wf, ale bez butów, to rzeczy na basen bez ręcznika i najgorsza do zapamiętania opcja- pierdyliard składek. Za moich czasów składki na poczatku roku była zawsze dwie – komitet rodzicielski i ubezpieczenie. U Maksa w szkole doznajemy oczopląsu od codziennie pojawiających się zrzutek, składek i zbiorów. Książki, płyty, wyprawka, ubezpiecznie, świetlica, obiady, wycieczki, no i w końcu najrozmaitsze projekty trójki klasowej. Szczerze współczuję skarbnikowi klasowemu, zresztą nie tylko ja, dlatego nikt się do tej funkcji raczej nie rwie podczas wyboru wspomnianej trójki. Bo teraz każdą osobę/wpłatę musi on zapisywać na listę (w zeszyciku of course), wydawać resztę („kto ma rozmienić” – klasyk), a na koniec upominać zapominalskich. Kusz- mar! Jednak jest światełko w tunelu jeśli chodzi o ten proces. Ktoś dostrzegł ten problem i postanowił go ogarnąć aplikacją – najwyższy czas! Klasomat to narzędzie, które ma proste zadanie – ułatwić proces zbierania i wpłacania składek w szkole. Aby skorzystać z narzędzia należy się zarejestrować jako skarbnik lub uczestnik. Skarbnikiem w tym wypadku może być np. Pani wychowawczyni lub rodzic z trójki klasowej z funkcją skarbnika. Uczestnik to z kolei każda osoba z grupy w ramach której zbierana jest składka. Dużym ułatwieniem podczas rejestracji jest załadowana lista szkół w Polsce, wystarczy zatem z listy wybrać swoją. Następnie skarbnik musi stworzyć listę uczestników (rodziców). Może to trochę potrwać, ale jest to jednorazowe i potem stanie się dużym ułatwieniem. Dodany uczestnik otrzyma na maila zaproszenie, które musi zaakceptować aby zostać dodanym do grupy. Rola skarbnika umożliwia tworzenie nowych składek, ustalanie ich wysokości oraz terminu zbiórki. Kiedy nie było klasomatu wszystkie zbiórki były raczej gotówkowe, teraz możemy robić przelew dla skarbnika, co dla wielu będzie sporym ułatwieniem. Przy czym nie ma tu ograniczenia tylko do przelewu. Jeśli skarbnik zbierze od kogoś gotówkę, może to po prostu odnotować w klasomacie i uczestnik tak samo dostanie status opłaconej składki. Jeśli z jakiegoś powodu uczestnik spóźni się z wpłatą, skarbnik może jednym przyciskiem wysłać ponaglenie do zapłaty ;). Jako uczestnik możemy przeglądać listę składek z podziałem na te opłacone i nieopłacone. W przypadku nieopłaconej składki dostajemy opcję „Opłać” po czym możemy wykonać przelew. Narzędzie, jak sama nazwa wskazuje przeznaczone jest do zarządzania składkami w szkole. Ale tak naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, aby używać go do innych składek, niezwiązanych ze szkołą : imprezy, uroczystości, zbiórki w zakładach pracy etc. Narzędzie klasomat dostępne jest też w formie aplikacji na Android oraz iOS i jest bezpłatne! To wielkie ułatwienie dla każdego z nas. Ja planuję podesłać ideę Klasomatu wychowawczyni i dyrektorowi naszej szkoły. Na pewno ułatwi nam to przynajmniej tę część roli rodzica w szkole. Teraz czekamy na apkę, która każdego dnia pomoże nam dobrze spakować dziecko do szkoły ;). Śmiejecie się? Praca domowa, książki zeszyty, książki do biblioteki, worek na wf ze strojem i butami, pakiet basenowy, kanapka (kupić bułki dzień wcześniej), woda i tak dalej i tak dalej. Do bycia rodzicem potrzebna jest spora ilość apek ;)  

Festiwal Rodzicielstwa Bliskości 2016

Makóweczki

Festiwal Rodzicielstwa Bliskości 2016

  Takich weekendów poproszę więcej. Rodzinnych, powolnych, skupionych na naszej rodzinie i wzajemnych relacjach. Kiedy sama podróż jest niezwykłą przygodą i okazją do rozmów o rzeczach na które nigdy nie ma czasu. Do śpiewania na cały głos w aucie, odwiedzenia wszystkich znajomych, którym obiecało się to wieki temu. Spania w hotelu ‚najulubieńszym’ dzieci, choć miał być basen, a nie było. Śniadań składających się ze wszystkiego czego nacodzień nie wolno. Jazdy windą w górę i w dół tysiąc razy, kilku wizyt w ‚figloraju’ po kilka godzin (!szaleństwo). Kolacji, w postaci pizzy o 21 i nocnego biegu przez manufakturę w poszukiwaniu rajstop bo pogoda się popsuła. Spania, wszyscy razem w jednym łóżku, pobudek, o którejkolwiek chciało nam się wstać. Najlepiej. Po raz pierwszy rodziną odwiedziliśmy Festiwal Rodzicielstwa Bliskości,  odbywający się w Łodzi. To dla mnie wielka sprawa, bo to mój mąż był inicjatorem wyprawy. A to nie zawsze było oczywistością. Tak jak ja idę bliskości wyznawałam zanim to było modne, bo w 80% wynikała ona z mojej intuicji i wnętrza, tak Pan Tata stał obok, lub uprawiał ‚wychowanie po swojemu’. Z ogromem miłości, ale po utartych ścieżkach ludowych mądrości na temat tego jak wychowywać się dzieci powinno. Z szeregiem bezsensownych często, zakazów i nakazów ‚bo tak trzeba’. Aż kiedyś, około 2 lata temu okazało się, że jego relacja z dziećmi zaczyna na tym cierpieć i intuicyjnie wybierają one mnie w sytuacjach problemowych, bo dostają wsparcie, zrozumienie, rozmowę, bez oceniania i wycieczek moralizatorskich. Zawsze było ‚mama’ i ‚bo tata’ i zapętlaliśmy się w tej szarpaninie, choć obydwojgu chodziło o dobro dzieci. Było mi smutno na to patrzeć, bo wiedziałam, że i PT widzi, że coś nie gra i z rąk mu się wyślizguje. Więc siłą zaciągnęłam go na pierwszy warsztat Agnieszki Stein. Siedział w koncie i odmówił udziału, deklarując bycie obserwatorem. Na drugim warsztacie coś już próbował przebąkiwać, a potem… jakoś poszło :) Dziś nie ma już podziału na ‚mamę’ i tego gościa obok co nic nie kuma. Mąż zbudował sobie wspaniałą relację z obydwojgiem dzieci. W sumie to nie zbudował, a buduje. Bo to proces ciągły. Często znajomi pytają nas ‚po co znowu idziecie na jakieś warsztaty.. i to z psychologiem?! coś tam u Was nie gra?’. No właśnie gra radośnie i głośno. I chcemy tę opcję podgrzewać, rozpalać i nie dać jej zgadnąć. Podkładamy ognia do bliskości, zrozumienia, wolności i szacunku. Uczymy się, wzmacniamy, ładujemy baterię z ludźmi, którzy myślą podobnie. Dostałam wielki prezent na samym wyjściu. Podeszła do mnie pani prowadząca warsztaty dla dzieciaków o emocjach. Celowo wypatrzyła mnie i wybiegła, żeby wyrazić swój zachwyt nad Lenką. Warsztat był od 7 r.ż. ale mała dostała się jakimś cudem, ‚na piękne oczy’, a okazało się, że to właśnie moja mała pchła jak nikt inny bajecznie opisywała swoje emocje i uczucia codzienne, oraz z kart warsztatowych. Pani orzekła, że jak mało kto umiała ocenić i opisać emocje i chętnie o nich rozmawiała. Miód na moje serce i wielki kop motywacyjny. Takie podsumowanie tego weekendu, że warto inwestować w relacje, bo kiedyś to zaprocentuje.

9 lat to bardzo długo

Makóweczki

9 lat to bardzo długo

Historię poznania oraz miłości mamy filmową. Ja – młody buntownik, nie mogący zagrzać miejsca nigdzie na dłużej niż 15 minut, świeżo po powrocie ze Stanów z wielkimi planami na podbój świata. W domyśle sądziłam, że w przyszłości będę samotną biznes women z dzieckiem (! serio, zawsze sądziłam, że będę miała dziecko) mieszkającą w NY, codziennie rano upychającą się w przymałą garsonkę. W wieku lat 22 na koncie miałam najdłuższy związek o rekordowym czasie, trzech miesięcy. Wychowana w dużej pewności siebie, wiedziałam, że jak w pierwszych miesiącach mi coś bardzo nie pasuje to to się w magiczny sposób nie zmieni po latach. Więc nacałowałam się tych żab.. Oj nacałowałam ;) On – romantyk i marzyciel. Zawsze chciał mieć tę jedną jedyną i na zawsze, a kiedy ta wersja nie wyszła, popadł w samouwielbienie i szukał ideału. No i w wieku lat 23 znalazł mnie. Oświadczył się po sześciu miesiącach znajomości (nawet nie, że bycia parą, bo oczywiście zdążyłam go rzucić ze 3x ;)). Ale kiedy klęczał w kałuży wiedziałam na 100%, że to ten jedyny. ‚Tak’ było tylko formalnością. Pobraliśmy się trzy miesiące później. Było to 9 lat temu… The End… No dobra, tak to jest w bajkach. Wszystkie wiemy, że dopiero potem zaczyna się najlepsze. Bo pomijając romantyczną otoczkę powyżej, co 22 i 25- letnie srele wiedzą o życiu. W dom by się chcieli bawić i w miłość po wieczne czasy. A tu w sobotę trzeba kibel czyścić i śmieci wyrzucić. I ukochana o poranku ma oddech jak wyziewy z wysypiska. I pracę do 21 w całkiem doborowym towarzystwie, więc pojawia się zazdrość, a chwilę dosłownie później dwie kreski na teście ciążowym. Jakoś nam tak szybko poszło, bo równy rok od momentu poznania, 4 miesiące po ślubie byłam już w ciąży. Był to rewelacyjny okres. Tak sobie teraz myślę, że w ciąży to się jednak powinno chodzić mając 20-25 lat. Ile człowiek ma wtedy energii, zapału, świeżości w zwojach mózgowych. Co ja w tej ciąży wyrabiałam – imprezy, zawody w kometkę na babcinym podwórku, spacery po pińcet kilometrów. Teraz bym pewnie położyła się i poczekała na rozwiązanie ;). No dobra, teraz to jestem chora, więc się nie liczy. W każdym razie ciążę (choć zagrożoną) wspominam bajecznie. Mąż noszący na rękach, pędzący po pomidory o każdej porze. Mąż głaszczący brzuszek. Mąż czytający kijance. Mąż… W trakcie porodu, a dokładnie cesarskiego cięcia, widziałam jego oczy pełne zachwytu i uwielbienia dla mnie a potem… pękł i zalał się zachwytem kiedy zobaczył naszego syna. Słyszałam tylko zza kotary „piękny, idealny, najcudowniejszy!”. Logicznym więc było, że to on wstawał przewijać synka i podawał mi do karmienie. Kąpaliśmy go razem, myliśmy, pielęgnowaliśmy, przewijaliśmy… razem. W dzień ja, kiedy on wrócił do pracy. Po południu i w nocy on, biorąc pod uwagę fakt, że choć Pan Tata zawodowo piastował poważne stanowisko, to ja musiałam w dzień być bardziej wypoczęta, bo troszczyłam się o małe ludzkie życie. Nigdy mi nie pomagał. Dziecko nie było moje, a on nie był nianią na godziny. Robił wszystko po równo, a może i więcej. Wstawał nocami, nosił, do odbicia, jeździł po lekarzach, czytał do kołyski, spacerował. To on umiał najlepiej obciąć maleńkie paznokietki i ubrać body przez głowę. Już wtedy wiedziałam, że z doskonałego męża stał się idealnym ojcem. I nic się  przez lata nie zmieniło. Był moją skałą, wsparciem w czasie choroby mamy. Bez mrugnięcia okiem przystał na moją propozycję sprzedania mieszkania (ze stratą, bo kupionego w bańce spekulacyjnej) i przeprowadzenie się bliżej mamy, żebym się mogła opiekować nią w czasie chemioterapii. To on płakał z radości widząc kolejne dwie kreski, a potem bólu kiedy straciliśmy synka. To on ledwie łapał powietrze otrzymując informacje, że to na monitorze to córeczka, na 100%. Wymarzona córeczka! Razem remontowaliśmy trzy własne mieszkania (tak, wiem szybko nam poszło ;)) a potem budowaliśmy dom. Pozabijaliśmy się przy tym domu prawie, ale dziś z perspektywy czasu wiemy, że to tylko umocniło naszą miłość. Mieliśmy przez te 9 lat swoje wzloty i upadki, ale kiedy jest świadomość tej tony miłość z obydwu stron, da się przeskoczyć każdą trudność. Nie wierzę w przeznaczenie, ale wiem, że ktoś nade mną czuwał i pomógł mi znaleźć partnera idealnego. Może dlatego, że byłam taka uparta i nie rozmieniałam się na drobne w poszukiwaniach. Może to ta pewność, że albo znajdę ideał albo wolę być sama. Bo sama też jestem fajna i sobie poradzę. Nie chciałam niczego na siłę i z przymusu. To ważna lekcja, którą chcę przekazać swojej córce. Nic nie musisz, wszystko możesz… Mając silny kołnierz wysokich norm i wartości wyniesionych z domu, łatwiej jest nie poddać się nagłym porywom ulotnych uczuć nie mających większego sensu. No więc 9 lat temu powiedziałam ‚tak’. Nie żałowałam ani przez chwilę…   Ok, nalewka śliwkowo – cynamonowa była za mocna i tu było trzeba przerwać sesję ;). Pani fotograf – Angelika ugotowani.tv niestety też kosztowała, także jak coś jest krzywe to zwalcie na atmosferę miłości, jadła i popitki w Kiermusach. Czar wspomnień podkręcała nam biżuteria APART, która w dzień naszej rocznicy wysłała nam życzenia i takie prezenty –> KLIK. Zegarki, bransoletki, pierścionki, kolczyki i inne świecidełka tej marki, towarzyszą i zdobią nas od wielu lat. Ale takim srokom jak my, nigdy nie dość. Więc ja dostałam złotą bransoletkę ‚infinity’ oraz delikatny złoty pierścionek. Wojtuś wybrał sobie zegarek rozbudowujący jego kolekcję – Aztorin. Powiem Wam, że co roku mu daję te zegarki i wymieniamy się biżuterią w ten dzień i uwielbiamy wspominać co jest z jakiego okresu w naszym życiu. Idealny moment na wspominki, przeglądanie zdjęć i zachwyt nad faktem, że minęło tyle lat a my wciąż zakochani jak pierwszego dnia.

Na przekór zimnym porankom

Makóweczki

Na przekór zimnym porankom

  Trochę w tym roku nie jestem gotowa na jesień. Nie kompletowałam namiętnie wyprawki przedszkolno- szkolnej, nie mam weków, tyle co w ubiegłym roku i ogólnie jakoś tak nie ogarniam tematu września, szkoły, płaszczyków co to się już wyprzedały, kasztanów i opadających liści. Może to przez chorobę, skupiam się na czymś innym… Może nie nasyciłam się wystarczająco wakacjami. W każdym razie jesień idzie, poranki zrobiły się zimne, mimo bajecznej pogody, a z szaf zaczęliśmy wyjmować koce, kołdry i puszyste kapcie. I poduchy takie puchate bo kiedy ciemno robi się o 19 miło jest się do czegoś przytulić. Może to dlatego, że te moje dzieci już takie duże. Lenka nie śpi w przedszkolu, więc omijają nas poduchy i kocyki do spania. Maks to już całkiem wielki, więc nie muszę analizować dokładnie każdego elementu wyprawki, choć okładki na książki okazały się być mission impossible i Pan Tata kupował ze z 5x już (a wciąż nie wszystko jest obłożone ;)). W każdym razie dzieci wieczorami zawijają się w koce na huśtawkach czy hamakach, a nocami nakrywają po nos. Noce 8C i poranna rosa dają jasny znak… Czas kolekcjonować puszyste bibeloty. Dlatego dziś mam dla Was totalną perełkę w morzu polskich wyrobów hand- made. Dreamko porwało nas bez reszty i umila nam to wejście w jesień. Mnogość autorskich (!) wzorów zachwyca oko i pozwala na przykład skompletować całą wyprawkę w jednym princie (co by potem się nic nie gubiło). Pościele wykonane z największą dokładnością, tak samo jak kocyki, poduchy i wyprawka niemowlaka. Wszystko cieczy oko, ale także zmysł dotyku. Znacznie przyjemniej jest usiąść na krzesełku i wyklejać lub malować czy konstruować inne projekty, kiedy to krzesło jest wyłożone miękkim kocykiem, lub zjeść śniadanie owiniętym w miękki minky. Jest w tym jakiś czas i magia, póki ogrzewanie nie jest włączone i trzeba się dogrzewać. Kiedy przeglądam produkty Dreamko, aż żal mnie w dołku ściska, że nie mam niemowlaka. Bajeczne śpiworki, rożki, kocyki i pościel. Za czasów Maksika, a nawet Lenki, tuż po porodzie, kompletnie nie było wyboru i szyłam ładności na miarę. Teraz mnogość wzorów i wyborów aż przytłacza. Spójrzcie tylko na wklejki ze strony głównej. Żebyście mogli poczuć klimat tych przyjemności mam dla Was KONKURS! Do wygrania dwa komplety kocyk + podusia, oraz dwie maskotki – sowa i lisek, czyli razem 4 nagrody! Wystarczy, że wejdziecie na stronę Dreamko, wybierzecie wymarzony produkt i opowiecie w 3-5 zdaniach kto w Waszej rodzinie najbardziej by się z niego ucieszył i dlaczego. Zabawa trwa do 18.09.2016. Wyniki podam w tym wpisie 19.09.2016 Nie zapomnijcie napisać w nawiasie, która nagroda Was interesuje :) Dla tych, którzy nie lubią czekać lub interesują go inne produkty przygotowaliśmy rabat -10% na hasło ‚makoweczki’.

Na przekór zimnym porankom i wieczorom

Makóweczki

Na przekór zimnym porankom i wieczorom

Trochę w tym roku nie jestem gotowa na jesień. Nie kompletowałam namiętnie wyprawki przedszkolno – szkolnej, nie mam weków, tyle co w ubiegłym roku i ogólnie jakoś tak nie ogarniam tematu września, szkoły, płaszczyków co to się już wyprzedały, kasztanów i opadających liści. Może to przez chorobę, skupiam się na czymś innym… Może nie nasyciłam się wystarczająco wakacjami. W każdym razie jesień idzie, poranki zrobiły się zimne, mimo bajecznej pogody, a z szaf zaczęliśmy wyjmować koce, kołdry i puszyste kapcie. I poduchy takie puchate bo kiedy ciemno robi się o 19 miło jest się do czegoś przytulić. Może to dlatego, że te moje dzieci już takie duże. Lenka nie śpi w przedszkolu, więc omijają nas poduchy i kocyki do spania. Maks to już całkiem wielki, więc nie muszę analizować dokładnie każdego elementu wyprawki, choć okładki na książki okazały się być mission impossible i Pan Tata kupował ze z 5x już (a wciąż nie wszystko jest obłożone ;)). W każdym razie dzieci wieczorami zawijają się w koce na huśtawkach czy hamakach, a nocami nakrywają po nos. Noce 8C i poranna rosa dają jasny znak… Czas kolekcjonować puszyste bibeloty. Dlatego dziś mam dla Was totalną perełkę w morzu polskich wyrobów hand – made. Dreamko porwało nas bez reszty i umila nam to wejście w jesień. Mnogość autorskich (!) wzorów zachwyca oko i pozwala na przykład skompletować całą wyprawkę w jednym princie (co by potem się nic nie gubiło). Pościele wykonane z największą dokładnością, tak samo jak kocyki, poduchy i wyprawka niemowlaka. Wszystko cieczy oko, ale także zmysł dotyku. Znacznie przyjemniej jest usiąść na krzesełku i wyklejać lub malować czy konstruować inne projekty, kiedy to krzesło jest wyłożone miękkim kocykiem, lub zjeść śniadanie owiniętym w miękki minky. Jest w tym jakiś czas i magia, póki ogrzewanie nie jest włączone i trzeba się dogrzewać. Kiedy przeglądam produkty Dreamko, aż żal mnie w dołku ściska, że nie mam niemowlaka. Bajeczne śpiworki, rożki, kocyki i pościel. Za czasów Maksika, a nawet Lenki, tuż po porodzie, kompletnie nie było wyboru i szyłam ładności na miarę. Teraz mnogość wzorów i wyborów aż przytłacza. Spójrzcie tylko na wklejki ze strony głównej. Żebyście mogli poczuć klimat tych przyjemności mam dla Was… KONKURS! Do wygrania dwa komplety kocyk + podusia, oraz dwie maskotki – sowa i lisek, czyli razem 4 nagrody! Wystarczy, że wejdziecie na stronę Dreamko, wybierzecie wymarzony produkt i opowiecie w 3-5 zdaniach Kto w Waszej rodzinie najbardziej by się z niego ucieszył i dlaczego? Zabawa trwa do 18.09.2016. Wyniki podam w tym wpisie 19.09.2016 Nie zapomnijcie napisać w nawiasie, która nagroda Was interesuje :) Dla tych, którzy nie lubią czekać lub interesują go inne produkty przygotowaliśmy rabat -10% na hasło ‚makoweczki‚.

Chłopcy są mądrzy a dziewczynki ładne

Makóweczki

Chłopcy są mądrzy a dziewczynki ładne

XXI-wieczne matki często deklarują, że dalekie są od stereotypowania płci. Obecnie w teorii dzieciom wolno bawić się takimi zabawkami jak i dziewczynkom i odwrotnie. Nie dobudowując do tego ideologi gender z inteligencji własnej wiemy, że chłopcy mogą być także świetnymi kucharzami czy też ojcami o kobiety np. programistkami więc potencjalnie mali goście swietnie mogą bawić się w gotowanie czy wożenie lalek wózkiem, zaś dziewczynki są tak samo zdolne i gotowe robić eksperymenty i bawić się mini komputerami. Jak jednak realnie wygląda rzeczywistość? Poświęciłam kilka tygodni aby się temu przyjrzeć. Zaczęło się od książeczek do wyklejania/kolorowania. To one zapoczątkowały we mnie lawinę myśli na temat stygmatyzowania roli kobiecej. Otóż książeczki dla płci pięknej to w 90% – księżniczki, barbie, wróżki, laleczki, ubieranki, projektowanie strojów i podobne. Innymi słowy róż, fiolet i brokat. Brrr. Męska strona świata rysowanek i wyklejanek to nauka, geologia, sport, przyroda, eksperymenty chemiczne, liczenie, trochę aut. Kolory- pełna gama tęczy. Ta jedna dziedzina wystarczyła aby zasiać we mnie niepokój. Dlaczego dałam się wrobić w rolę matki kupującej córce – potencjalnie przyszłej pani nakowiec, dyrektor czy specjalistce jakiejś dzidziny – infantyle wyklejanki sprowadzające jej rolę do modelki i uczące głównie przebieranek? Czy nie jest logiczne, że mogłaby ona być tak samo zainteresowana każdą inną dziedziną życia, tak dokładnie eksplorowaną przez jej brata? Światełko nr. 2 zaświeciło się we mnie na zajęciach (hmmm muszę to napisać bardzo naokoło, żeby nie angażować osób trzecich) powiedzmy więc- naukowych. Stosunek chłopców do dziewczynek w dwóch grupach (przedszkolaki i klasy I-III) wynosił na oko 7/1 i 8/2, na niekorzyść tych drugich.. Zrodziła się we mnie wtedy wielka niezgoda na tę sytuację?! Dlaczego tylko tyle dziewczynek? Czy jest to możliwe, że to przypadek? Co nam z kampanii ‚kobiety na politchnikę’ jak już od przedszkola tak mocno dzieli się płeć na zajęcia dla dziewczynek (tańce, sztuka) i chłopców (nauka, fizyka, chemia, przyroda)? Zaczęłam przyglądać się innym sytuacjom, słuchać głosu nauczycieli, dziadków, osób dorosłych i młodzieży. Każdy, zakładam przypadkowo, dzielił dziewczynki na te grzeczne, bawiące się ‚w dom’ lub inne spokojne zabawy, zaś o roli małych mężczyzn opowiadano jako o tych, mających potencjał intelektualny i sportowy (fizyczny). Nie zrozumcie mnie źle, chodzi mi o to, żeby nagle wejść do pokoju córki, ograbić ją z różu , lalek i postawić mikroskopy i modele budowy człowieka. Umiar wskazany jest wszędzie. Jednak choćby krótka refleksja jest stanowczo wskazana… Warto zadać sobie pytania: Czy nie ograniczam potencjału mojego dziecka tylko dlatego, że jest płci żeńskiej? Czy nieświadomie, niejako niechcący nie wciskam tej małej istoty w rolę ograbioną z wartości edukacyjnych na rzecz tych, które kojarzą się z płcią a nie konkretnym małym człowiekiem? Kiedy to czytałam przypomniała mi się starsza ale wciąż bardzo aktualna kampania:

Kiedy mama jest chora…

Makóweczki

Kiedy mama jest chora…

Dzieci nie chcą FAS, czyli czym grozi picie alkoholu w ciąży?

Makóweczki

Dzieci nie chcą FAS, czyli czym grozi picie alkoholu w ciąży?

Każda z nas wie, że alkoholu pić w ciąży nie wolno. Taki ogólnik i taka teza. Jednak ile z Was wie dlaczego nie powinno się go spożywać? Jakie są normy bezpiecznego spożycia alkoholu w ciąży  i co się w ogóle może wydarzyć jeśli kobieta będzie go używała? Co zrobić z sytuacją w której lekarz lub otoczenie daje przyzwolenie na ‚lampkę wina’ czy szklankę piwa? O Alkoholowym Zespole Płodowym dowiedziałam się po raz pierwszy z telewizji. Grzmiała jakaś afera o młodszym synku Britney Speras, Jayden, że ma tajemniczo brzmiący FAS. Ciekawość wygrała i zaczęłam googlować czy jest ten fetal alcohol syndrome. Miałam wtedy silne postanowienie, że nie tknę kropli alkoholu w ciąży. Dziewięć miesięcy czy rok jest niczym w porównaniu do szkód jakie mogłyby pojawić się w ciele i psychice mojego dziecka. Czym jest Alkoholowy Zespół Płodowy (FAS)? Fetal Alcohol Syndrome (FAS) jest to zespół zaburzeń fizycznych i umysłowych oraz anomaliów rozwojowych. Może wyrażać się przez opóźnienie umysłowe, dysfunkcje mózgu, zaburzenia psychologiczne, a także zaburzenia uczenia się. Jest także widoczny fizycznie.  Pełnoobjawowy FAS spełnia 4 kryteria diagnostyczne: opóźnionym wzrostem zarówno przed, jak i po urodzeniu; uszkodzeniem mózgu, którego skutkiem są zaburzenia neurologiczne, opóźniony rozwój, niedorozwój umysłowy, zaburzenia zachowania, trudności w uczeniu się; charakterystycznymi rysami twarzy: małe oczodoły, krótki nos, płaska twarzoczaszka, wąska górna warga, mała szczęka, brak rynienki podnosowej; potwierdzonym w wywiadzie spożywaniem alkoholu przez matkę w czasie ciąży. Oto, w jaki sposób rodzice (bardzo często zastępczy i adopcyjni) opisują zachowania dzieci, które były narażone na działanie alkoholu w życiu prenatalnym: „Moje dziecko nie potrafi się uczyć tak, jak inne dzieci. Nie uczy się na podstawie doświadczeń. Kara lub argumentacja nie mają na nią wpływu. Wciąż powtarza te same głupie rzeczy”. „Mój dorastający już syn ciągle powtarza te same błędy. Nie mogę tego zrozumieć. Wydaje mi się, że on nigdy niczego się nie nauczy. Nawet gdy jego zachowanie sprawia, że dzieci go odrzucają, on tego nie rozumie. Zbyt często je dotyka i odzywa się niewłaściwie. Nie jest głupi, po prostu jakoś nie może zrozumieć, na czym polegają kontakty z innymi ludźmi”. „Wychowywaliśmy Piotra tak, jak inne nasze dzieci, lecz on zupełnie inaczej reagował, nie wiedzieliśmy dlaczego. Wszystkie metody wychowawcze, które były skuteczne wobec innych dzieci, nie miały żadnego wpływu na Piotra. Potem dowiedzieliśmy się o syndromie FAS, zdobyliśmy więcej informacji na temat biologicznej rodziny Piotra i odkryliśmy, że jego matka była alkoholiczką. Nareszcie zrozumieliśmy, na czym polega problem”.[1] Dlaczego alkohol powoduje FAS? Sprawa jest prosta, alkohol przenika przez łożysko. Tak jak organy dorosłej osoby , nauczone są radzić sobie z zatruciem alkoholowym (choć także nie zostaje to bez wpływu na zdrowie), tak ciało płodu nie jest kompletnie na to gotowe. „Kiedy kobieta w ciąży pije napoje alkoholowe, alkohol przechodzi przez łożyska do płodu poprzez krwiobieg”, mówi dr Raja Mukherjee, która pracuje dla NHS Foundation Trust. Wątroba płodu nie jest w pełni ukształtowana, dlatego opiera się na wątrobie matki do metabolizowania (rozbicia) alkoholu. Gdy alkohol przechodzi od matki do płodu „ciału brakuje tlenu i składników odżywczych potrzebnych dla jego mózgu i narządów aby mogły prawidłowo się rozwijać. „Biała materia w mózgu, która jest odpowiedzialna za przyspieszenie przetwarzania informacji, jest wrażliwa na działanie alkoholu,” mówi Dr Mukherjee. „Kiedy więc matka używa napojów alkoholowych, wpływa to na rozwój istoty białej jej dziecka.” [3] W innym opracowaniu czytamy: „Alkohol zaburza proliferację i migrację komórek mózgowych, czego skutkiem są zaburzenia strukturalne w jego rozwoju. Prenatalne działanie alkoholu może także zaburzyć elektrofizjologię i neurochemiczną równowagę mózgu, dzięki czemu bodźce nie są transmitowane tak skutecznie i dokładnie, jak powinny. U niektórych dzieci z FAS/E system połączeń synaptycznych w mózgu jest dysfunkcjonalny i powoduje niewłaściwą pracę receptorów. Prenatalne działanie alkoholu nie zawsze powoduje te pierwotne zaburzenia, podobnie jak zapalenie mózgu nie zawsze pozostawia postnatalne uszkodzenie mózgu. Ale kiedy tak się stanie, uszkodzenie utrzymuje się przez całe życie.” [4] Ważny jest także okres w jakim matka używa alkoholu. Rysy twarzy dziecka tworzone są między szóstym a dziewiątym tygodniem życia dziecka. Dlatego dzieci matek pijących w pierwszym trymestrze ciąży bardziej narażone są na deformacje twarzy, ale także na uszkodzenie narządów dziecka. Jednak ze względu na późniejszy rozwój mózgu i rdzenia kręgowego, które to kontrolują większość funkcji naszego ciała, a rozwijają się przez 9 miesięcy ciąży, uszkodzenia ważnych narządów czy systemów mogą nastąpić w dowolnym momencie ciąży. Także nigdy nie ma bezpiecznego momentu na wypicie lampki wina w ciąży. Co można zrobić, aby zapobiec FAS? Jako, że nie wiadomo jaka dawka jest ‚bezpieczna’ dla płodu zaleca się całkowite zrezygnowanie z napojów wyskokowych w czasie ciąży. Często zdarza się tak, że dostajemy od lekarza zezwolenie na lampkę wina od czasu do czasu do obiadu (mój był własnie taki wyluzowany), ale należy pamiętać, że to nie on będzie potencjalnie żył z dzieckiem, które będzie miało zaburzenia. To nasze ciało i życie naszego dziecka, więc decyzja należy do nas a nie do osób z zewnątrz. Jeśli mamy w planie ciążę najlepiej byłoby zacząć abstynencję już jakiś czas przed planowanym poczęciem. To chwila, ułamek naszego życia, a skutki mogłyby być dalekosiężne. Większość z nas pragnie zdrowego silnego dziecka, dlaczego by w ogóle pomyśleć o jakimkolwiek świadomym narażaniu naszej pociechy? Same przyznacie, że to bez sensu… Pomoc psychologiczno-pedagogiczna dzieciom z płodowym zespołem alkoholowym Fundacja EY z troski o rodziny, w których dzieci dotknięte są FAS oferuje szereg warsztatów, akademii i turnusów terapeutycznych mających na celu psychoedukacje rodziców z rodzin zastępczych. Tego typu spotkania pomagają poszerzyć wiedzę i umiejętności na temat efektywnego wspierania przyjętych dzieci w ich rozwoju, zarówno intelektualnym jak i emocjonalnym. Wiele wyjaśnia film: Więcej o działaniach Fundacji dowiecie się ze strony —> EY (ey.com) i na stronie akcji Dzieci Nie Chcą FAS, a także w sieci (akcję wsparło naprawdę wielu blogerów) pod hasztagiem #dzieciniechcąfas.   Materiały & linki: www.niebieskalinia.pl www.stowarzyszeniefisetratio www.drinkaware.co.uk www.nofas-uk.org www.ciazabezalkoholu.pl www.fas.edu.pl www.fasworld.com  

Lekarzu, nie strasz mojego dziecka!

Makóweczki

Lekarzu, nie strasz mojego dziecka!

Wchodzę z synkiem do gabinetu pobierania krwi. Młody dzielnie choć z obawą siada na fotelu. Chce być pierwszy, przede mną. - Czy będzie bolało? – pyta panią, która powoli zaczyna szykować igłę i dwie próbówki. - Tak, trochę. Spoglądam na nią z niedowierzaniem. Odpowiedziała mu prawdę. Normalnym tonem, ciepłym i miłym. Bez ‘no coooś Ty, taki duży chłopak i się boi’ lub ‘nic nie będzie bolało! to jak komar by ugryzł’. - Ok, ale nie mocno, prawda? – dopytuje Maks. - Nie mocno. A teraz pokaż rączkę. Minutę później było po wszystkim, a ja nie mogłam się nadziwić, że ta zwyczajna młoda dziewczyna tak naturalnie i normalnie potraktowała mojego syna. Nawet strzykawkę mu dała na wynos. Ostatnie doświadczenia mieliśmy zgoła inne. Może to dlatego, że rzadko bywamy u lekarzy, bo młodzi prawie nie chorują, ale jestem zupełnie nieobyta z dorosłymi wykształconymi, inteligentnymi zdawałoby się ludźmi, którzy tak okropnie traktują dzieci. Tak się zastanawiam czy oni w ogóle słyszą to co mówią? W ciągu dwóch tygodni zaliczyliśmy w gabinecie lekarskim – straszenie zastrzykami, szczepionkami, hasła ‘taka duża a płacze?’, wycieczki w opowieściach na temat mojego wychowania i tym podobne. I tak się zastanawiam czy któryś z tych lekarzy w ogóle myśli co mówi, co robi, czy to już taka utarta maszyna i kopiuj – wklej? 1. Nie pomagasz Pierwsza myśl jaka mi przychodzi to po co w ogóle straszyć dziecko? Zakładam, że lekarze te głupoty mówią po to, żeby sprawić, że dziecko będzie na wizycie czy pobieraniu grzecznie siedziało i wykonywało polecenia. Tyle, że zastanawiam się czy oni naprawdę myślę, że poniżanie i straszenie to najlepsza droga komunikacji? Tak sobie wyobrażam wersję dorosłą. Przychodzi człowiek z podejrzeniem raka na onkologię, przerażony, zapłakany a lekarz do niego ‘taki duży chłop a boi się, że umrze… wstyd!’. Potem jeszcze chwilę się z niego nabija i dzwoni do jego mamy, że powiedzieć, że źle go wychowała, bo panikarz jakiś. Dlaczego wyśmiewanie dzieci przychodzi lekarzom tak łatwo. Rzucanie ocenami jest jak chleb powszedni. Byłam u 4 różnych lekarzy każdy walnął w moje dzieci jakimś hitem! Nawet Ci do których przyszłam ja jako pacjent, a dziecko było tylko obserwatorem mieli czas żeby rzucić w nich ‘zaraz Tobie zrobimy zastrzyk’. Nie pojęte! 2. Nie wiesz co stoi za lękiem Gdybyś drogi lekarzu zapytał mnie dlaczego Lenka się tak boi lekarzy to usłyszałbyś ode mnie, że była wcześniakiem. Zabrano ją po urodzeniu i podłączono pod tysiąc kabelków. Może tego nie pamięta, ale mógł w niej pozostać lęk gdzieś daleko w głowie. Miała dwa zabiegi w narkozie, laserowanie zmiany na szyi, operację torbieli ze zdejmowaniem szwów na żywca. Dwa zapalenia ucha po których bała się wejść do gabinetu lekarskiego i dać w ogóle dotknąć ucha. Pół roku temu zaliczyła pobieranie krwi z kilkakrotnym wbiciem igły i ganianiem za żyłą pod skórą. Mdlała nam wtedy z bólu i krzyku (a krwi pobrać się nie udało). Więc się boi. Wpada w panikę widząc człowieka w kitlu i gabinet lekarski. I moim zdaniem ma do tego prawo. W żaden sposób nam nie pomagasz mówiąc jej, że taka beksa i taka duża, a histeryzuje i panikuje. Nie pomagasz mi robiąc wycieczki na temat mojego wychowania i jej rozpieszczenia. Gdybym miała trochę mniej kultury to bym Ci powiedziała, że jesteśmy tu z konkretnym problemem i zająć się trzeba konkretną sprawą a nie pieprzyć od rzeczy. Ale jestem miła, wiec milczę i tłumaczę swojemu dziecko, żeby Cię nie słuchało i to ok, że się boi a ja jestem obok, żeby je wspierać. 3. Nie zrozumiesz bliskości Najciężej jest w takich sytuacjach rodzicowi bliskościowemu. Takiemu z wielką empatią. Czującemu lęk, przerażenie dziecka. Takiemu, który uważa, że jest miejsce na dziecięcy strach i lęk. Na łzy i nawet na panikę. Na wtulenie w rodzica i obwieszczenie, że ‘nie chcę tu być’. Wiem, że są inni rodzice i jest ich dużo. Tacy co przekupują oszukują i nabijają się z uczuć. Spotkałam takiego choćby wczoraj. “Ale już nie bój się, nie bój! Nie ma się czego bać. Taka duża jesteś. Zobacz, siostra się w ogóle nie boi. Nie! Nie płacz tylko. Zobacz za oknem widać piekarnie. Cicho no cicho, kupię Ci lody. Ciocia jedzie z prezentami i ..” – mamie załączył się słowotok chyba tylko po to, żeby nie poobcować choć jednej sekundy z lękiem własnego dziecka. Usłyszeć że się boi i powiedzieć, że to normalne, że się boi, bo zaraz ktoś w jego ciało wbije igłę, więc w sumie ten lęk ma sens. No ale wtedy to dziecko mogłoby zapłakać i byłby wstyd.. ‘że takie duże a płacze’. Staram się być z moimi dziećmi uczciwa i mówić młodym prawdę, patrząc na większy kontekst sytuacji, na jej wpływ na naszą relację, na życie, a nie daną minutę w której ma pobieraną krew czy dokonywany inny zabieg. Troszczę się o emocje mojego dziecka. Wykazuję zrozumienie dla jego lęku. Staram się być blisko, przytulam.. a Ty mi tu doktorze ze swoimi mądrościami. I wiem, że nie rozumiesz i nie powiem Ci co w danej chwili jest w mojej głowie czy głowie mojego dziecka. Mam świadomość, że większość rodziców Cię poprze w tym straszeniu i w tym ‘nie płacz jesteś taka duża’. Ale nie ja. Niestety należę do tych dziwaków, którzy uważają ze 4 lata to całkiem mało i zawsze jest miejsce na lęk. Myślę, że podobny tekst powinna napisać każda mama blogerka, która czuje tak samo, zaś większość rodziców, którzy myślą podobnie powinna udostępnić taki tekst w świat. Jest szansa, że dotrze wtedy pod dachy lekarzy, a oni choć na chwilę zastanowią się nad swoim podejściem do dzieci, nad swoimi słowami i szerszym kontekstem sytuacji. Szacunek należy się każdemu. Także małym ludziom.

O czym marzyłaś 5 lat temu? (4 rocznica bloga w tle :))

Makóweczki

O czym marzyłaś 5 lat temu? (4 rocznica bloga w tle :))

Chciałam Wam te zdjęcia dodać na Światowy Dzień Fotografii, jednak wrzucam je z tygodniowym opóźnieniem, jako, że World Photography Day był 19 sierpnia czyli równy tydzień temu. Dlaczego? Dziś jest ważniejsza data, rocznica. Równe 4 lata od założenia bloga! Był to niesamowity, bardzo rozwijający okres. Cztery lata blogowania uczą o reklamie, marketingu, e-commerce, więcej niż tyle samo trwające studia. Dają możliwość obcowania z kampaniami, strategiami marek ‚od kuchni’. Kreowanie wizerunku produktu czy marki staje się naszym udziałem. Codziennie odpisuję na dziesiątki maili podrzucając pomysły i rozwiązania na kampanie, akcje produktowe czy wizerunkowe marek. Żeby była jasność. To było moim marzeniem odkąd po raz pierwszy zapytano mnie kim chcę być w przyszłości. Chciałam robić kreatywne kampanie reklamowe dużych marek. Myślałam bardziej o karierze rodem z ‚Devil wears Prada’ czy ’13 going 30′ (który to obejrzałam z 10000x), jednak obecna wersja moich spełniających się marzeń pozwala mi być również.. rodzicem. Poczyniłam także niesamowity postęp jeśli chodzi o fotografię. Szczególnie widać to jeśli przyjrzycie się naszym pierwszym sesjom (I, II, III). Wszystko jako samouk, bo na pierwsze warsztaty pojechałam dopiero w tym roku, a już za kilka chwilę zdradzę Wam, że zaproszono mnie do jury rewelacyjnego konkursu fotograficznego. Zmieniłam sprzęt, którym fotografuję, zaczynam skupować obiektywy. Kocham zdjęcia! Uspokajają mnie, wyciszają. Pomagają odnaleźć spokój i rezerwę. Prowadzenie bloga jest bardzo aktywne, porywające, angażujące, czasami jednak.. stresujące. Pakuję wtedy dzieci w auto u uciekam nad jezioro, w góry czy do puszczy. Tam oddycham pełną piersią i mam także właśnie czas na złapanie kilku kadrów. Jak te poniżej.. kiedy to na dosłownie 5 minut. zajechałam do mojej koleżanki, która sprowadziła się z Teneryfy do serca Puszczy Białowieskiej. Wpadłyśmy się tylko umówić na wrzesień i załapałam kilka kadrów. Lubię je. Chciałabym sprzedać Wam kilka mądrości,po tych czterech latach. Patrzę wstecz i myślę jakich wyborów mogłam dokonać. Najlepszą opcją byłoby nicnierobienie. Mąż z dobrą wypłatą, 100-metrowe mieszkanie. Czego chceć od życia więcej? Ale ja uparcie dążyłam do posiadania czegoś własnego. Mogłam iść na ciepłą posadką. Wypić rano kawę, przeskrolować maile, lub sprzedać kilka koszul. Dostać 2,5 tysiąca i mieć święty spokój. Chyba.. bo mógł mi się trafić stresujący szef i wredne koleżnaki ;). Ale to zawsze jest opcja. Wybrałam drogę pod górkę startując jako jeden z pierwszych blogów w swojej tematyce. Pracowałam ciężej niż ktokolwiek z Was realnie  potrafi to zrozumieć. Wie to tylko moja rodzina, przyjaciele. Zdaję sobie sprawę, że Wam, tam po drugiej stronie często wydaje się, że praca blogera, to sweet focie i gratisiki. Wciąż dostaję komentarze, że ‚za buty czy żelazko się sprzedałaś’. Cóż… Już nawet nie chce mi się tłumaczyć. Jest to moja praca. Zarobkowa. Którą kocham całym sercem. Daje mi dużo satysfakcji, spełnienia i – bądźmy realistkami – pieniędzy. Ludzie często czepiają się najróżniejszych szczegółów bloga. Od wpisów sponsorowanych, przez wizerunek mój i dzieci, po pracę za gratisy i pierdyliard innych spraw. A ja Wam powiem, że za każdym razem mi smutno, bo żal mi tych ludzi. Zamiast zakasać rękawy i wziąć się za swoje życie od teraz, nie od kolejnego poniedziałku, czy nowego roku, i zacząć coś robić ze swoim życiem, wszyscy mają wiele rad jak ktoś powinien postępować. A to jego droga. Jego spełniajace się co chwilę marzenia. Marudy uważają, że wiele rzeczy jest nieosiągalnych, poza zasięgiem marzeń nawet. Nie warto się starać bo na koncie pusto, praca ciężka, na sport nie ma kiedy chodzić i kto w ogóle opłaci karnet? A ja Wam mówię, że można! Wszystko. Czy to z dzieckiem na ręce, czy o jednej nodze. Co roku niepełnosprawni olimpijczycy pokazują, że można wszystko. Niewidomi i niepełnosprawni wchodzą na szczyty gór i opływają atlantyk. Codziennie marzyciele wstają o 5 rano i biegają, piszą, lepią w glinie czy robią cokolwiek tam na co mają ochotę. Bo wierzą, że się uda. Bo droga do celu jest dla nich przyemnością. Ludzie sukcesu nie marnują czasu na hejt. Nigdy. Zapamiętajcie moje słowa i wróćcie do nich kiedy będziecie miały ochotę napisać komuś coś nieprzyjemnego. Od 4 lat nie napisałam żadnego negatywnego, obrażającego czy jakiegokolwiek innego komentarza anonimowo czy rekreacyjnie. Ludzie spełnieni nie mają czasu ani ochoty na mówienie komuś, że ma brzydkie buty, albo robi coś źle. Konstruktywne rady budują, jednak próżno szukać ich w internecie. Mądrych komentarzy negatywnych i wynikających z nich dyskusji na 4 lata miałam może z 5. Hejtu z 5 tysięcy. Ja nauczyłam się z nim żyć i zazwyczaj nawet nie cyztam po pierwszysch 3 słowach, banuję i nie analizuję treści, ale zawsze poświęcam chwilę na zastanowienie się na temat osoby, która jest tam po drugiej stronie. Co sprawiło, że poczuła, że musi się wypowiedzieć, obrazić mnie czy sprawić przykrość. Jak smutny człowiek siedzi tam po drugiej linii. Dlatego postanowiłam co jakiś czas pisać tego typu teksty. Jako wstrząs dla marud. Każdy może zmienić ścieżkę po której idzie. Odmienić swoją codzienność. Rozważyć przy winie wieczorem ‚czy to jaki jestm mnie satysfakcjonuje? czy moja praca daje mi radość, a codzienność- szczęście?’ Nie zapominając kim jesteś i o czym marzyłeś jeszcze 5 czy 10 lat temu. To jest w zasięgu Twojej ręki. Kołcz Marlena ;)

Kapcie Slippers do szkoły i przedszkola. W tym roku jeszcze lepsze!

Makóweczki

Kapcie Slippers do szkoły i przedszkola. W tym roku jeszcze lepsze!

W momencie kiedy mój syn zaczął szkołę (państwową, średnio fajną, z beznadziejnie ułożonymi czasowo lekcjami) oficjalnie (lub po raz kolejny) doceniłam nasze przedszkole. Miejsce gdzie dziecko puszczam pewna, że będzie ono szczęśliwe, zadbane i dopatrzone. Wcześniej było to dla mnie normą. Nie analizowałam ‚jak to u nas jest fajnie, bo może gdzieś jest gorzej’. To była norma. Potem boleśnie przekonałam się, że nie każda placówka jest tak fajna jak nasze przedszkole. Lenka już od jakiegoś czasu na wakacjach wspominała, że tęskni za kolegami oraz swoją ukochaną panią. Odliczała dni, kiedy już pójdzie do przedszkola. Pierwszego dnia po wakacjach biegła tam piszcząc z radości. Spotkała swojego ‚męża’ (wymienili się w tej wielkiej tęsknocie prezentami) i przyjaciółki. Cała ta sytuacja byłaby sielanką, gdyby nie fakt, że my, rodzice – przedszkolni – weterani zapomnieliśmy totalnie o przedszkolnej wyprawce, pierwszego dnia puszczając dziecko bez niczego – nawet kapci i szczoteczki nie miała. Bo trochę tak jest, że w pierwszym roku kolekcjonowanie tej wyprawki jest prawie święte i absolutnie wyjątkowe i konieczne (wpisy wyprawkowe I, II, III, IV). W kolejnych latach z przerażeniem przypominasz sobie, że pierwszy września jest za tydzień, a Ty nawet nie pomyślałaś o wyprawce. Cóż.. Ale wracając do tych kapci. Slippersy po raz kolejny stały się naszym przedszkolnym wyborem. W ulepszonej, bardziej trwałej wersji z rzepem przy zamku, żeby się nie rozpinały. Teraz są już absolutnie doskonałe, oddychające i najlepiej wspierające rozwój stopy. Rok temu dokładnie opisałam Wam „Jak wybrać idealne kapcie czy buty przedszkolne?” (klik) „Warto dbać o zdrowie stóp już od najmłodszych lat. Zaniedbania powstałe w okresie dziecięcym, mogą mieć bardzo niekorzystny wpływ na zdrowie w późniejszych latach. Profilaktyka i korekcja płaskostopia uwzględnia tryb życia, wiek, płeć, ćwiczenia, obuwie oraz stopień zaawansowania wady. Oprócz odpowiedniego obuwia profilaktycznego należy zadbać o codzienny ruch w postaci ćwiczeń czy np. odpowiedni układów tanecznych. Aby uniknąć powstawania płaskostopia konieczny jest również bezpośredni kontakt stopy z nierównym, naturalnym podłożem. W przypadku korzystnej aury, będzie to chodzenie po trawie, kamieniach czy piasku. Dochodzi wówczas do odruchowego skurczu obronnego mięśni krótkich w stopach, powodując stopniowe ich wzmacnianie. Doskonałym uzupełnieniem ćwiczeń będzie też jazda na rowerze ze stopami dostającymi do pedałów dosiężnie. Zmusza to stopę do energicznej pracy w warunkach odciążenia.” No i możemy się pochwalić, że dzięki noszeniu profilaktycznego obuwia oraz dobrze dobranych kapci Lenka nie ma już koślawych stópek. Jesteśmy idealnym przykładem dla niedowiarków- jakość buta ma znaczenie! Maks rozpoczyna naukę w nowej szkole. Może kiedyś odważę się popełnić wpis nt. ‚małych geniuszy’ w starciu ze szkołą państwową. Ogólnie dramat, porażka i trauma dla całej rodziny. Ale o tym innym razem. Maks pójdzie do drugiej klasy w kameralnej szkole nastawionej na to, że dziecko może iść indywidualnym tokiem nauczania jeśli z programem jest mocno do przodu (wg. diagnozy psycho- pedago Maks jest 3-4 lata do prozdu O.o). Jest więc nadzieja, że ten rok będzie lepszy niż poprzedni… edukacyjnie i rozwojowo, bo jeśli chodzi o obuwie to kolejny rok spędził w Slippersach na nogach. Muszę Wam napisać, że przeskok w ‚zużywalności’ kapci między przedszkolem a szkołą jest ogromny! Maks nosił swoje spippersy od września do wiosny i wymieniłam mu je na nowe tylko dlatego, że… miałam drugą parę a on wyrastał z tego rozmiaru :). Dzieciaki szkolne nie poruszają się już tak często na kolanach trąc górną częścią buta o dywan. Butki zaś są trwalsze i bardziej wytrzymałe. Więc do nowej szkoły czeka na niego para slippersów i… mundurek! :D Niespodzianka! Wraz z producentem przygotowaliśmy dla Was RABAT – 15% – hasło ‚Makoweczki’!

I Ty możesz być Perfekcyjną Panią Domu

Makóweczki

I Ty możesz być Perfekcyjną Panią Domu

Urodzić się córką perfekcjonistki nie jest łatwo. Pierwsze 20 lat masz ochotę wylogować się z tego porządku, idealnie zorganizowanych szaf, komód, błyszczących podłóg i życia z Perfekcyjną Panią domu. Czujesz wewnętrzną potrzebę naśmiecenia i zdemolowania choć jednej półki. Odmawiasz sprzątania, tłumacząc, że twój zorganizowany bałagan dobrze wpływa na jin i jang domu. Niestety tuż po ślubie lub przejściu ‘na swoje’ zostajesz złapana w sprytną pułapkę. Otóż okazuje się, że perfekcjonizm i porządek domowy niestety wyssałaś z mlekiem matki. Masz to za skórą i paznokciem, a bałagan zaczyna coraz mocniej uwierać. I to co cię w domu denerwowało nagle staje się ideałem i bezpieczną ostoją, a w przypadkowym nieporządku dostajesz rozstroju nerwowego. Haps! Tak oto sama stajesz się obśmianą dawniej miłośniczką porządku, czystości i na idealnie wyprasowanych ubrań. Gdzieś w tym procesie zaczynasz to lubić i doceniać. Odnajdujesz się w nowej roli, która nabiera barw szczególnie, kiedy inni dziwią się jak w twoim domu jest czysto i porządnie. Uśmiechasz się pod nosem poprawiając krzywo stojący dzbanek, lub zmiatając okruszek z komody. W czystym i lśniącym domu rozsiadasz się z filiżanką kawy w wygodnym fotelu. I choć wewnętrzny troll ma ochotę parsknąć śmiechem i nazwać cię ‘własną matką’, to czujesz dumę i spełnienie, upojona ciszą i zapachem sielanki swojego domu. Ci, którzy mnie znają lub bloga odwiedzają od dawien dawna, wiedzą, że ja to mimo wszystko lubię sobie życie ułatwiać. Nie widzę sensu w podgrzewaniu mleka w garnku jak są podgrzewacze. Zawsze jako matka otaczałam się ‘gadżetami’- wygodnym przewijakiem, kołyską, dobrym wózkiem. Życie mamy i pani domu jest wystarczająco aktywne i skomplikowane, żeby jeszcze sobie ‘atrakcji’ dokładać. Weźmy na przykłada takie prasowanie. Ponoć istnieją na tej planecie osoby które uwielbiają prasować i relaksują się przy tym zadaniu o tak same z siebie i od zawsze. Moja mama na przykład…  Wszyscy inni zaś powinni sobie stworzyć warunki do tego aby tę czynność polubić! Widzę to tak – wieczór, cisza, dobra lampka wina, ulubiony serial i ziuuuuum, suniemy! Koszula męża, lniana sukienka dziecka, cztery pary jeansów. I… zmiana programów prasowania, żelazko plujące kamieniem i obolała ręka. Otóż nie! Od jakiegoś czasu prasowanie stało się bajką dzięki Philips PerfectCare Elite. Ultralekkie żelazko z generatorem pary wprowadziło mnie w inny wymiar prasowania. Poprzednie sprzęty miałam również dobre, ale szczerze wam piszę, uderzając się w pierś, takiego jeszcze nie grali! Lekkie jak pchełka (a babcia mówiła, że dobre, żelazko, to ciężkie żelazko. Not any more..) i można nim prasować także w pionie! Jest proste i intuicyjne w obsłudze. Dzięki technologii OptimalTemp zmiana programów prasowania nie jest konieczna. Prasujemy po kolei len, tiul, bawełnę, a za nimi jeans i .. dywanik podłogowy. Serio, serio! Do tego mamy dyspensę na bycie gapami. Żelazko pozostawione na bluzce czy koszuli męża nie sprawi, że w naszym domu zapanuje dwudniowa cisza ze względu na zniszczony ciuch. Możemy sobie rozmawiać przez telefon czy wyjść na chwilę i zabawić dziecko. Żelazko Philips PerfectCare Elite samo dostosowuje temperaturę do prasowanego materiału! Bez tony pokręteł, przycisków i ciagłego pilnowania, że coś robimy nie tak i zniszczymy ubrania. Magia! Co dla mnie najważniejsze wodę do urządzenia nalewamy z kranu, co nie sprawia, że sypie się nam dolomity zamiast pary, ponieważ żelazko  samo przypomina o konieczności czyszczenia za pomocą sygnałów świetlnych i dźwiękowych. Gdy żelazko ostygnie, wystarczy odkręcić pokrętło funkcji Easy De-Calc i przelać zanieczyszczoną wodę z kamieniem do kubka. Dałam je do przetestowania… no komu dałam? No mamie mojej. Któż by się lepiej znał na prasowaniu jak nie ta która każdy ciuszek wygładzić potrafiła idealnie, układała kolorystycznie, prasowała bieliznę i skarpety i ręczniki.. Szaleństwo, wiem! Ale ekspertem jest bez dwóch zdań, a zskoczyć ją w tym temacie nie łatwo. Otóż, ta moja mama orzekła, że jest pod wrażeniem! Jej hitem jest silny wyrzut pary, który ułatwia prasowanie. Teraz wystarczy jedno pociągnięcie żelazka, po jednej stronie materiału, aby mieć idealnie wyprasowane ubrania.    Was także zapraszam do świata łatwego prasowania z generatorem pary Philips PerfectCare Elite  (www.philips.pl) . Teraz każda z nas może być Perfekcyjną Panią domu. Nie tylko moja mama ;)

Elsa, która uczyła się angielskiego

Makóweczki

Elsa, która uczyła się angielskiego

Żyjemy w globalnej wiosne. Nasze dzieci chcąc nie chcąc od małego są obywatelami świata. Po części dzięki temu, że od najmłodszych lat dużo podróżują, ale co najbardziej oczywiste, bardzo szybko stają się użytkowniakmi ogólnoświatowej sieci. Informacje, gry, bajki.. cały ich świat jest dwujęzyczny. Język ojczysty oczywiście pojawia się najwcześniej i jest najbardziej oczywistym i codziennie używanym. Jednak nasze dzieci od wieku „0”, żyją ze swiadomością, że istnieje drugi język, często pojawiający się w ich życiu. Ot, na przykład, kiedy rodzice chcą coś ukryć, to mówią… po angielsku :). Jak młodzi chcą mieć kinową wersję bajki to dostępna jest ona najszybciej… po angielsku! Gry, opisy, książki, instrukcje – angielski, angielski, angielski! Że nie skomentuję w jakim języku można domówić się na wycieczkach, wyjazdach czy lotniskach. To dla naszych pociech jest oczywiste stanowczo bardziej niż dla nas kiedy byliśmy w ich wieku. Logiczne jest więc, że już w żłobkach czy przedszkolach maluchy uczą się tego języka. Wspomaganie dzieci w tej dwujęzyczności powinno być dla nas oczywistym priorytetem. Powiedzmy sobie wprost, kiedy oni będą w naszym wieku, większość społeczeństwa będzie porozumiewała się w języku angielskim, nie tylko an poziomie komunikatywnym ale również perfekcyjnym (np. biznesowym). Nie z akcentem topornym jak pieniek, tylko płynnie i odpowiednim i wyrafinowanym słownictwem ( nie ‚Kali jeść, Kali pić)’. Moją ulubioną nauką angielskiego jest wyjazd zagraniczny i codziennie obcowanie z językiem. Niestety jest to kosztowna wersja, bo nie wystarczy wyjechać na tydzień, a także dobrze byłoby zapewnić dzieciom kontakt z mówiącymi po angielsku rówieśnikami (szkoła/kolonie). Drugą opcją jest nauka z native speakerem, jednak szkoły sporadycznie dają taką możliwość dla najmłodszych (a szkoda!). Najprostszą i najtańszą metodą nauki języka angielskiego z poprawnym akcentem staje się więc oglądanie bajek, czy później filmów w języku angielskim. Poznajemy wtedy gramatykę mówioną, a nie nudną i niepojętą, jak to przekazywało się za dawnych czasu, a potem nikt nie umiał wprowadzić tego w życie czy mowę. Bajki i filmy są naturalne, i – szczególnie dzieci- szybko podłapują słówka czy całe zdania. Dlatego z wielką radością powitaliśmy w naszej rodzinie nowość od Disneya – angielski z ulubionymi bohaterami. Kultowe bajki (na których wychowuje się obecnie większość naszych dzieci) z kanału Disney Junior takie jak „Klub przyjaciół Myszki Miki”, „Agent Specjalny Oso” czy „Mali Einsteini”,  dostały nowych skrzydeł i zamieniły się nie tylko w edukacyjne, ale także uczące języka angielskiego! Do projektu wykorzystano istniejące materiały animowane. Fragmenty tych produkcji zostały specjalnie przeredagowane i zaadaptowane w celu stworzenia atrakcyjnego i funkcjonalnego narzędzia do nauki języka angielskiego. A wszystko dzięki nowemu, interaktywnemu serwisowi sVOD autorstwa Disneya! Usługa przeznaczona jest już dla najmłodszych widzów (od 3 r.ż) i to do nich trafi najbardziej. Lenka jest zachwycona bajkami! Tak, dostaliśmy pilotażowe, nigdzie niedostępne odcinki i mała ogląda je non stop, znając po dwóch obejrzeniach masę nowych słówek. Ale co najważniejsze, widać jej dobrą zabawę i zaangażowanie! Pierwszy sezon obejmuje 26 odcinków, z których każdy trwa ok. 38 minut. W każdym odcinku najmłodsi widzowie mają okazję poznać i nauczyć się od 10 do 15 nowych słówek związanych z konkretnym, każdorazowo innym tematem. W każdym filmiku znajdują się sceny w których rozmawiają z naszymi dziećmi mali aktorzy. Jest to bardzo angażujące. Filmiki zawierają także elementy ruchowe i ogólnorozwojowe. Zabawa na całego! Usługa sVOD jest dostępna dla abonentów Orange już od sierpnia. Dodatkowe info o usłudze jest tu: www.orange.pl A teraz zobaczcie jak to wygląda w rzeczywistości:

World Photography Day – Bajeczne zdjęcia z serca Puszczy Białowieskiej

Makóweczki

World Photography Day – Bajeczne zdjęcia z serca Puszczy Białowieskiej

Te zdjęcia powinny być częścią wpisu o Białowieży. Jednak postanowiłam opublikować je właśnie dziś w Światowym Dniu Fotografii. Mówią one jak niesamowitą drogę przeszłam od założenia tego bloga (trzy pierwsze sesję wyglądały tak –> TU 1, TU2, TU3). Po roku było już znacznie lepiej (TU) a po dwóch latach widać już ogromną zmianę (TU). Ten rok był dla mnie przełomowy. Nabyłam nowy sprzęt i umiejętności (na warsztacie u Moni –> TU). Na chwilę obecną jestem na etapie formowania własnego stylu fotografowania, obróbki i spojrzenia na kadr. Kocham tę magię chwili uchwyconą często przypadkowo. Jak tu… Zajechaliśmy na 3 min. odwiedzić moją koleżankę, która po wielu latach z Teneryfy wróciła do PL, właśnie do serca Puszczy Białowieskiej. Otoczenie bajeczne – kwiaty, stare drzewa, konie.. i maleńkie kociaki, które wybiegły nam na powitanie. Byłam tam chwilę. Umówiłyśmy się na wrzesień na dłuższe spotkanie.. Złapałam w tym czasie z 10 kadrów. A zadziała się taka magia… Nie mogę się doczekać tego września…

To co najpiękniejsze w Białowieży

Makóweczki

To co najpiękniejsze w Białowieży

Od poniedziałku mam złamane serce. Jak co roku odwiedziliśmy Białowieżę. Dla Białostoczan to taka wycieczka- tradycja. Puszcza wzywa spokojem, kolorami, niepowtarzalnym urokiem. W tym roku jednak zanim dojechaliśmy do Rezerwatu Żubrów zdążyło mi pęknąć serducho. Wiecie, że oni serio tę puszczę wycinają? Nie mam zdjęć bo doznałam szoku, aż zabrakło mi oddechu. Po powrocie zaczęłam wertować artykuły ‚za’ i ‚przeciw’ i… i nie! Puszczy nie powinno się wycinać! Nie ważne czy jakiś konik gryzie trzy drzewa! Lasy, puszcza radziły sobie tyle lat bez nas. A teraz człowiek uzurpuje sobie posiadanie recepty nawet na leczenie natury. To chore! Odczepcie się od naszej puszczy. To taki smutny widok… To tytułem wstępu, bo nam taki obraz na początek zafundowano. A potem było jak zwykle. Zapach mchu i lasu. Miody do wyboru do koloru (wybraliśmy trzy- dziadek z pyłkiem z propolisa, ja tradycyjnie lipowy, ale ‚puszczański, zaś Lenka mniszkowy). Bajeczny park, pałac carski, a dokładniej Budynek Białowieskiego Parku Narodowego stojący w miejscu Pałacu (z bardzo smaczną restauracją), łąki, pola, szuwary totalnie uspokajające i wyciszające. Szlak Dębów Królewskich (zwany też Uroczyskiem) powitał nas deszczem, ale mimo wszystko udało nam się zrobić piknik pod wielkimi drzewami. Oddychaliśmy pełną piersią. A Wy byliście w Sercu Puszczy Białowieskiej? Jeśli nie, to koniecznie odwiedźcie Zielone Płuca Polski i powiedzcie głośne NIE, dla wycinki naszych lasów. Bo natura stanowczo poradzi sobie sama…

Cudowny Białystok, czyli śniadanie na trawie w Pałacu Branickich

Makóweczki

Cudowny Białystok, czyli śniadanie na trawie w Pałacu Branickich

Trzy ostatnie dni spędziłyśmy z Lenką same. Dla kontrastu z dramatyzmem ostatniego wpisu (–> WAKACJE Z CZWÓRKĄ DZIECI? TO NIE DLA MNIE…”), mogę śmiało napisać, że bycie samotną mamą jednego dziecka jest wykonalne a nawet przyjemne i śmiało można je nazwać ‚funem’! Zaplanowałyśmy sobie z Lenką kilka atrakcji, wyjść, wyjazdów. Długo spałyśmy, jadłyśmy leniwe śniadania. Spałyśmy razem przytulając się bez umiaru. Tylko dla siebie, bez pośpiechu… Jeśli jesteś mamą większej ilości dzieci zatrzymaj się tu ze mną na jedną chwilę. Kiedy ostatnio spędziłaś kilka dni tylko z jednym dzieckiem? Tak, żeby mieć czas na atrakcje dostosowane tylko i wyłącznie do jego wieku, potrzeb czy zainteresowań. Z możliwością ponudzenia się i poleniuchowania razem. Z atencją i Twoim wzrokiem skupionym tylko na nim? Jako rodzice większej ilości dzieci, rodzeństwo traktujemy je często jako pakiet, dobierając atrakcje, lub manewrując pomiędzy potrzebami dwojga. Często się wtedy zdarza, że któraś ze stron jest mniej zadowolona lub na kompromis muszą iść oba maluchy. To wielka nauka, więc dramatu nie ma a lekcje uczą i budują dzieci na przyszłość. Jednak niesamowite jest spędzanie czasu z jednym dzieckiem sam na sam. Nagle staje się ono zupełni innym tworem. Spokojniejsze, skupione, jakby starsze o kilka lat. Rozmawia, dyskutuje, wyraża swoje myśli inaczej niż w okrzykach i komendach. Zwierza się… Widać gołym okiem jak czuje się ważne i zaopiekowane, mimo, że tak naprawdę niewiele się zmeinia. Ot znika ten ‚plus jeden (dwa, trzy.. niepotrzebne zskreślić). Zwykłe wyjście do parku staje się przygodą. Ręka w rękę po zakupach, przed rehabilitacją spacerowałyśmy po białostockich Plantach, po raz kolejny zakochując się w naszym mieście. Zjadłyśmy późne śniadanie na trawie i wypiłyśmy niedorzeczne ilości lemoniady lawendowej. Nakarmiłyśmy kaczki falafelem (MM, jest obecnie wegetarianką…taaaa ;)) i pobiegłyśmy dalej do swoich zajęć. Ostatniego dnia naszego wspólnego, babskiego długiego weekendu Lenka zatęskniła za chłopakami. Kiedy weszli do domu, uściskom i miłości nie było końca. Lenusza miała postanowienie, że tego dnia będzie zasypiała z tatusiem. Po 10 min. przytulanek z Panem Tatą, wróciła do mnie. „Z Tobą jednak jest lepiej Mamusiu. Ciężko zasnąć nie czując Cię obok”.

Mazury z dzieckiem – najciekawsze miejsca

Makóweczki

Mazury z dzieckiem – najciekawsze miejsca

Powiedzcie mi proszę, że to żart! Ponoć lato się już skończyło. Ok, super. A kiedy ono w ogóle BYŁO? Czyżbym przysnęła? Coś przegapiła? Gdzie upały i wieczorne wylegiwanie się na tarasie? Gdzie spocona nocą pierś i dumanie czy by dzieci nago do snu nie położyć? I co z moim nowym hamakiem i tarasową huśtawką? W kufajce czy kombinezonie mam się tam ulokować? Jedyne co mi zostało, to marzyć o egzotycznych wakacjach… Już tylko 4 miesiące. Zaczynam odliczanie dni. Tik- tok. No i oglądanie zdjęć podnosi jednak na duchu. Ze 3 ciepłe dni udało nam się tym wakacjom wyrwać. Na Mazurach tego lata byłam dwa razy. Pierwszy tydzień był deszczowy, więc skupiliśmy się na zbieraniu grzybów, spacerach i korzystaliśmy z kilku promieni słońca (klik). W czasie drugiego wypadu podłoga była ciut lepsza, choć wciąż nieidealnie plażowa. Zachęcała więc do zwiedzania. Często pytacie mnie gdzie udać się na Mazurach z dzieciakami. Dziś kilka wskazówek. 1. Mikołajki Zawsze na propsie. Deptak, tysiące stoisk z pamiątkami, masa dobrych restauracji – można oderwać się od mazurskiej ciszy na kilka godzin i już po chwili mieć totalnie dosyć zgiełku, zamieszania i pieniędzy strumieniem z kieszeni płynących. Jednak to dobra opcja na słabszą pogodę – zawsze jest co robić. W Mikołajkach znajduje się także Hotel Gołębiewski ze świetnym basenem (zjeżdżalnie, rwąca rzeka, basen dla maluszków, basen z falami i 3 baseny zewnętrzne –> TU). Polecam przepyszną restaurację. 2. Safari, Okrągłe Kilka kilometrów od Orzysza (tak w p0łowie drogi do Giżycka) znajduje się niezwykłe miejsce – Safari Okrągłe. Za kilkadziesiąt zł możemy pojeździć starymi przyczepami i traktorami po niedorzecznych hektarach pól, zasiedlonych przez mniej lub bardziej egzotyczne zwierzęta. Główną atrakcją jest fakt, że można je wszystkie karmić. Dzieciaki są zachwycone. Po przejażdżce można zjeść rybę czy pierogi w restauracji na miejscu. Obsługa jest jednak tak niekompetentna i niemiła, że chyba lepiej wziąć własne kanapki (czas oczekiwania na jedzenie ok. 30 min. tylko po to, żeby nie dostać własnego zamówienia „to pani chciała 3 ryby? a mi się wydawało, że 2″ i nie usłyszeć nawet przepraszam. aaaa i dostać rachunek na 100zł. NIE POLECAM!). Za to wylegiwanie się przy jeziorku obok ukoi każde nerwy. Warto wziąć koc. 3. Giżycko z dziećmi Stanowczo moje ulubione miasteczko mazurskie. Ma TEN klimat – jezioro, nienachalny deptak, ‚moje’ restauracje.. Spędziłam w Giżycku wiele imprez, wakacyjnych wyjazdów, więc moje wrażenia pewnie podkręcają wspomnienia. Kulinarne doznania zapewni Wam w Giżycku Ekomarina. Kochamy ją odkąd powstałą i nie ma roku abyśmy nie wstąpili tam na jakieś przysmaki. Obsługa – doskonała. Kolorowanki dla dzieci, zero dziwnych spojrzeń, że 4 dzieci (więc i zamieszanie), uśmiech kelnerek – bezcenny! 4. Galindia i Kadzidłowo O Galindii kilka słów w jednym z najstarszych blogowych wpisów przeczytać możecie — Galindia. Kadzidłowo zaś na blogu pojawiło się dwa razy, ale chyba żadne z wpisów nie przeżył ‚czystek’, które robię co jakiś czas, więc zmuszona jestem odesłać Was na stronę —> TU. W Kadzidłowie w przeciwieństwie do Okrągłego, poruszamy się nogami co jakiś czas przechodzić przez drewniane zapory. Atrakcja raczej nie dla mam z maluszkami i wózkami. 5. Jeziora mazurskie Gdyby była pogoda to wystarczyłyby one. Cudowne, pachnące, mazurskie jeziora. Czy to Śniardwy, czy Zielone. Każde niesie ze sobą niepowtarzalny klimat, wspomnienia i historie. Więcej zdjęć we wpisie sprzed 2 lat –> TU Lub sprzed roku —> TU A jak już robię blogowy przegląd Mazur to koniecznie odiwedźcie TEN wpis.. Padniecie :)

Wakacje z czwórką dzieci? To nie dla mnie…

Makóweczki

Wakacje z czwórką dzieci? To nie dla mnie…

Mój mąż mi zawsze wypomina tę cechę mojej osobowości. Bo mam tak, owszem. Nazapraszam gości, wezmę na siebie wszystkie zadania, których nikt nie chciał zrobić, kampanie i pracę, samotny wyjazd z dziećmi, a potem się dziwię… że jest ciężko. Za każdym razem, nie wyciągając nauki, dziwię się, że samo się nie zrobiło, dzieciaki nie kontemplowały ciszy i doba nie wydłużła się o 15 godzin. Tak już mam. W swoim radosnym optymiźmie notorycznie porywam się z motyką na księżyc. Weźmy na przykład taki genialny pomysł – ja, Angelika + 4 dzieci! Same na Mazurach. Brzmi jak fun, c’nie? No więc, jeśli nie kiwnęłyście radośnie głowami, to znaczy, że jesteście bliżej rozumowania mojego męża. Bo on patrzył na mnie jak na wariata, i raz po raz pytał: ‚jesteś tego pewna?’, ‚będziecie nocować u cioci.. w mieszkaniu nieprzystosowanym pod dzieci?’, ‚same od świtu do nocy?’. Kompletnie nie kumałam o co mu chodzi. Przecież to Mazury! Na Mazurach czas sam płynie, niosąc nas lekko i radośnie w ciągu zdarzeń i przygód. Samo się sprząta, samo ubiera. Zasypia też się samo. Widziałam tylko codzienne wieczorne imprezy i nocne pogaduchy z Angeliką. No więc… Moja wersja wydarzeń nie do końca się sprawdziła. Podróż moja była super na luzie, bo z B-stoku do Orzysza jedzie się niecałe 2 godziny. Gorzej było z Angeliką, która sama z dwójką maluchów sunęła z Łodzi ponad 5h. (jej wrażenia z podróży możecie przeczytac –> TU). Na miejsce dotarłyśmy wieczorem bez ducha i życia, zaś wciąż pełne nadziei. Szybko okazało się, że jest ona matką… Wiadomo. To nie nasz dom! Życie z czwórką dzieci byłoby wystarczająco trudne we własnym domu. Takim w 100% przystosowanym pod dzieci. Z ich pokojem do zabaw, z ich bajkami, grami, trampoliną, pojazdami. I ich lodówką i ichnymi produktami. Z ich salonem 1, salonem 2, dźwiękoszczelnymi drzwiami i tak dalej… W obcym miejscu często staremu ciężko się odnaleźć. Więc nie muszę Wam mówić jak było z 4-ką młodzików. No zabawnie było :) Dzieciaki bawiły się glownie na naszych łóżkach – malowały tam, jadły, turlały się… bo gdzie indziej? Jedna noga w mojej walizce, druga w Angeliki. To się zapraszały, to wyganiały, ale generalnie po 30 min. takich wygłupów i wędrówek były zanudzone na śmierć. A my nie wypijałyśmy w tym czasie nawet kawy. Tak zaczynała się poranna walka z czasem. Mycie dzieci – jeden, dwa, trzy, cztery, odfajczone! Śniadanie… jaśnie królewiczy i królewien. Oczywiście każdy chciał coś innego. Więc dwa kopciucho – kuchareczki sunęły z pracą. Jajecznica raz! Checkd. Omlecik na słodko! Cooo? Miał być na słono i z parówkami? Kurde, pomyliłam dzieci! Kiełbaski? Kanapki? Ok! Kiedy każde dziecko wzięło po gryzie lub kęsie ze swego (lub cudzego) śniadania (przygotowywanie -30 min., jedzenie- 3 min.) można było uznać, że to czas na mamine śnia… a nie pomyłka. Śniadanie to jedzą dzieci. Matki, dojadają. Smacznego. To nie moje dzieci! Dzieci pochodzące z różnych rodzin mają różne rytuały. Najgorszą opcja możliwa występuje wtedy, kiedy jedne chodzą spać o 24, w nocy popłakują, zaś drugie wstają o 6 i nadają w najlepsze. Jako, że matki ambitnie nie chciały rezygnować z tych pogaduch z lampką czy kuflem, noc sprowadzała się do tego, że … nie wiedziałyśmy kiedy się zaczynała, a już mijała. Ściany z papieru niosły po domu każdego bąka, że o jękach, płaczach i gadaniu nie wspomnę. Trzeci dzień odsypiam nasze wakacje! Dylematów było więcej. Angelika pozwala jeść dzieciom więcej słodyczy niż ja, więc musiały się kitrać przed nami. Moje jakoś mimo wszystko zawsze ich dostrzegały i była awantura. Ja dla odmiany skłonna byłam kupować więcej pamiątek młodym (rzadko im coś kupuję w ogóle bo zawsze dostają masę rzeczy od różnych firm, więc cieszyłam się chwilą ;)), zaś Angelika tłumaczyła dziewczynkom, że nie ma takiej potrzeby. Cobyśmy się nie nagadały, aferki były mottem przewodnim wyjazdu. A my jak Strażaczki Samki, notorycznie gasiłyśmy jakieś pożary. Ale że trzeba pozmywać? Wieczorami, kiedy ten wesoły cyk się wyciszał, a my jedyne o czym marzyłyśmy to leżak i drinek, okazywało się, że kwartira to nie hotel i… trzeba coś kurde posprzątać. A było co! Mokre majty kąpielowe, ręczniki, pływaki, z resztką bułki ze śniadania, zabawkami i lekami. W zlewie sterta naczyń, w łazience, ręczniki na podłodze i kosmetyki pływające w wannie. Angelika szybko weszła w rolę (prawie) automatycznej zmywarki, ja zaś byłam ogarniaczem – organizatorem oraz zmywaczem podłóg. [ Przyrzekam Wam jak ktoś kiedyś mi powie, że wakacje all in są słabe, bo tak fajnie zrobić sobie śniadanie i obiad i posprzątać po sobie… to zastrzelę. ] Mój mąż jest na medal Wiecie, jak to jest, że macie świadomość, że coś jest fajne, ale dopiero jak to zniknie to odczuwacie jak wielką spełniało rolę. Nikt z nas codziennie nie zachwyca się nad faktem posiadania np. nogi. A bez takiej nogi to jak.. bez ręki! Nikt nie wie jak bardzo tęskni się za dzieckiem, póki nie zniknie ono za rogiem. Taki mąż weźmy na przykład. No jest no. No mój wyjątkowo świetny, ale peanów mu codziennie  nie wygłaszam. Więc teraz jest na to czas. Śniadanie przygotowujemy z Wojtkiem 50/50, kto wcześniej wstanie. Ubieram dzieci ja, on boi się wchodzić w modowe kompetencje. Szykujemy- zawsze razem. Chyba, że któreś wyszło wcześniej. Wieczorem – to on jest gwiazdą. Bawi się z dziećmi,  szaleje, gra w gry. On kąpie, ja wyjmuję, lub na odwrót. On robi kolację, ja zabawiam maluchy, lub.. na odwrót. Ja usypiam Lenkę, on Maksa. Potem Lenka tęskni to idzie do taty, a Maks do mnie. Następnie jeszcze trzy takie zmiany i około 21 w domu zapada cisza a my mamy czas dla siebie. No więc na wakacjach wyzionęłam prawie ducha, jak możecie się domyśleć. Często jeżdżę sama, ale to bullshit, a nie sama, kiedy zawsze jeżdżę z rodzicami, a oni są protezą.. mojego męża, dzielnie rotując obowiązki ze mną. To ‚sama’ było teraz w pełnej mocy słowa – sama myłam, jedno w ręczniku stało, drugie z mydłem w oku wołało. Sama usypiałam, kiedy za ścianami słychać było dziewczynki Angeliki, a Lenka darła się, że „cicho tam, my tu śpimy!”. Sama kiedy każdy chciał się przytulić i kończyny mi drętwiały, bo musiało być mnie po równo, równiuteńko dla każdego dziecka, tyle samo. Sama kiedy pierwsze wstało i nie było męża, co już o 5-tej się przebudził i można pogonić do niego dziecko i dospać sobie  w najlepsze. Sama kiedy jedno się przewróciło i nogę obtarło i niosłam na plecach, na plecaku (nie, nie torebce, dwie ręce musiałam mieć wolne) kilometr aż paski od plecaka się porwały. Tysiąc razy pomyślałam o tym, że pomniki dla samotnych matek powinno się budować i dotacje dawać, bo należy się im bezwzględnie. Bo ich praca jest okraszona słodyczą bezzębnych uśmiechów i lepkich rączek oraz wyznań miłości, ale  to tyrka w pocie pachy! 100/100 przypadków, mamy to szczęście, ze kiedy odwiedzamy Giżycko, jest tam akurat wesołe miasteczko. Pilnowanie dwójki dzieci, które w tym samym czasie są na różnych karuzelach… same. Oczopląs, nerwica i zaburzenia jaźni. Nasz wyjazd najlepiej obrazują zdjęcia poniżej. Chciałyśmy sobie z Angeliką zrobić zdjęcia. Sobie, same. No może z własnymi dziećmi, w jakiejś sensownej pozie (czytaj wszyscy zwróceni w stronę aparatu). Po 10 minutach poddałyśmy się bez walki. Jest jak jest. Przy czwórce dzieci trzeba się cieszyć, że w ogóle.. jest. Niech Was nie kusi 500+. Życie z 4ką to nie-je-bajka. Szczęśliwie mój mąż myśli podobnie: Ale fajnie było, wiecie? Choć następny wyjazd planujemy z Angelosem, tylko we dwie :)

Puść wodzę fantazji!

Makóweczki

Puść wodzę fantazji!

Lato to czas, kiedy przede wszystkim staramy się spędzać czas na świeżym powietrzu. Nie zawsze jednak jest to możliwe, ponieważ pogoda bywa niezwykle kapryśna (szczególne w tym sezonie). Staramy się więc wymyślać różne kreatywne zabawy, dla znudzonych i zdegustowanych kolejnym deszczem młodziaków, najlepiej takie, w których przy okazji czegoś się uczą. Pan Tata jako stary geek, próbuje przede wszystkim przemycać aktywności związane z nowymi technologiami. Jest dla niego oczywiste, że syn zostanie programistą, a córka cosplayerką ;) (nie żebym wiedziała kto to jest). Niedawno dostał fajne narzędzie do realizacji tych planów. Jakiś czas temu pisałam Wam o wakacyjnej akcji – Studio Wyobraźni Cartoon Network i warsztatach na których dzieci uczyły się sztuki storytellingu, rysunku i animacji.  Okazało się, że na tym nie koniec i zabawa trwa dalej! Na stronie akcji imaginationstudios.cartoonnetwork.pl   możecie stworzyć m.in. własne animacje, rysunki i scenorysy, a następnie zgłosić je do konkursu Studia Wyobraźni. Zwycięskie prace zostaną pokazane na antenie Cartoon Network! Konkurs  skierowany jest do dzieci w wieku szkolnym  6 -14 lat. Jego głównym celem jest pobudzenie dziecięcej wyobraźni i kreatywności. Kategorie konkursu to : rysunek, scenorys oraz animacja.  Najlepsze prace zostaną wyróżnione atrakcyjnymi nagrodami – drony, tablety, kamery i inne gadżety. Najcenniejszą nagrodą jest jednak zaprezentowanie zwycięskich pracy na antenie Cartoon Network! Prace konkursowe można zgłaszać do 31 sierpnia 2016 r. Macie jeszcze trochę czasu, więc do dzieła! J Przy produkcji filmowej częstym wyzwaniem jest zdobycie podkładu muzycznego. Tutaj Cartoon Network wychodzi na przeciw i udostępnia muzykę za free, którą można wykorzystać w konkursie. Wspominałam Wam też w poprzednim wpisie, że dla wszystkich młodych fanów stacji przygotowano specjalną platformę edukacyjną imaginationstudios.cartoonnetwork.pl, dzięki której mogą poznać kulisy powstawania ulubionych kreskówek oraz stworzyć swoje oryginalne prace. Wśród licznych gier dostępnych na stronie, fani „Pory na przygodę” będę mogli ożywić Fina i Jake’a i dowolnie nimi sterować w rytm muzyki. Będzie można również skorzystać z wielu dostępnych na stronie narzędzi, służących do rysowania, kolorowania, tworzenia storyboardów, muzyki, efektów specjalnych, czy do wprawiania postaci w ruch i przygotowania animacji. Dodatkowo na stronie znajdują się poradniki z rysowania i tworzenia animacji wybranych seriali Cartoon Network takich jak „Pora na przygodę”, „Niesamowity Świat Gumballa”, „Atomówki” czy „Wujcio Dobra Rada”. Na koniec zobaczcie, jak my sami próbujemy swoich sił w tworzeniu animacji do konkursu :) Film gotowy więc zgłaszamy go do konkursu Studia Wyobraźni o tutaj: http://imaginationstudios.cartoonnetwork.pl/ Wybieramy zakładkę KONKURS i kategorię: ANIMACJA  – nakręć własny film. i klikamy w: WEŹ UDZIAŁ JUŻ TERAZ!       Rodzice pamiętajcie o zgodzie na udział w konkursie, która musi być przez was podpisana! Trzymajcie kciuki! A tak robił filmik Maks: https://www.instagram.com/p/BI2ToLkhTXQ/?taken-by=makoweczki

Sobota u Makóweczek, czyli co nowego w naszym domu

Makóweczki

Sobota u Makóweczek, czyli co nowego w naszym domu

Odpoczywałam. Kiedy budowa się skończyła, a w domu można było już mieszkać, ostatnią rzeczą na jaką miałam ochotę było… urządzanie, ozdabianie i wykańczanie. Potrzebna była mi porządna dawka odpoczynku pozwalająca nabrać dystansu. Odcięcie się od współpracy z majstrami, fachowcami, ‚fachowcami’, kurierami niosącymi rzeczy ważne i ważniejsze – listwy, światła, karnisze, rolety itp. Po roku odkąd się wprowadziliśmy (kiedy to minęło?!) w końcu nabrałam ochoty na tę przyjemniejszą część. Wciąż z oporem, bo kiedy miałam zadzwonić do ludzi od rolet i znowu się z nimi spotykać, odpowiadać na 100 pytań i podejmować setki mini lub poważnych decyzji, ciarki przechodziły mi po plecach. Ale zadzwoniłam i robią się. Zaczęłam zamawiać meble, ozdoby, dodatki, bibeloty. Dom nabiera rumieńców życia. Zaczęłam od pokoju Maksa, bo u niego było jakoś najbardziej pusto. Kącik z biurkiem (>klik<) poszedł mi dziarsko i… utknęłam. Zabawki, książki, eksperymenty walały się po podłodze, doprowadzając mnie do szewskiej pasji. Koniec z tym… Łóżko robiłam na wymiar. Miałam wizję zagospodarowania wnęki około 2,5-metrowej w sposób elegancki, a zarazem praktyczny. Projekt wyrysowali i wykonali cudowni ludzie z Pracownia mebli dziecięcych. Udało nam się zdalnie, idealnie wykonać łóżko pod podane przeze mnie wymiary. Ma ono z boku komodę na książki i trzy pojemne szuflady. Jest wykonane doskonale, pomalowane wybranym odcieniem, z dbałością o detale. Pan Maciej sam przywiózł łóżko do domu i złożył! O lepszej obsłudze nie można marzyć… Okiem Pana Taty: Spędziłem z Maćkiem kilka godzin przy składaniu łóżka. No dobra asystowałem. Gdybym miał to zrobić sam trwało by to znacznie dłużej. Przez ten czas Maciek dał się poznać jako perfekcjonista o żelaznych nerwach. Odkryłem, że robienie mebli to jego pasja, coś w czym się spełnia, coś co daje mu dużą satysfakcję. I to widać po efektach jego pracy. Łóżko jest niemal perfekcyjne. Jesteśmy wymagającymi klientami i tym razem również zadowolonymi. Rzadko coś publicznie polecam, ale w tym wypadku to zrobię. Meble, które tworzy Maciek (i ekipa) warte są swojej ceny. Polecam! Naklejka magnetyczna z królikiem – Groovy Magnets Koc/pled – La Millou Prześcieradło (mamy też w kropki i inne wzory, również w wersji 200×200!) – Fabryka Prześcieradeł Gra w rzutki – BuitenSpeel Reszta mebli z pokoju Maksa pochodzi z IKEA - metalową szafkę, która niedawno była w promocji chyba za 250 zł oraz solidny regał. W 100% ogarniają potrzeby młodego i w końcu ma on u siebie porządek. No chyba, że jego pokój odwiedzi siostra… Zamówiłam także trochę oświetlenia i dwie komody w Westwing. No i potem dopiero małym druczkiem doczytałam te 3 do 5 tyg. oczekiwania, więc… czekam. Bo ładne naprawdę, musicie uwierzyć na słowo. Póki co w miejscu mebli których nie ma, stoi nowy nabytek do sypialni – toaletka od Tom Mebel z Littleroom.pl. Mam poważne przeczucia, że moja córka spędza przy niej znacznie więcej czasu niż ja ;) Pamiętacie o cudownym odkurzaczu, który kupiłam z polecenia jednej z czytelniczek (>klik<). Od kilu miesięcy mieszka z nami drugie Dysonowe dzieciątko. Mniejsze, poręczniejsze ale z mocą i siłą przerastającego ‚starszego brata’. To maleństwo, przypominające bardziej szczotkę niż odkurzacz czyści tak, że po odkurzaniu z każdego ‚czystego’ dywanu, kanapy czy innego metra kwadratowego zbierał się pełen pojemnik syfu. Aż się mi słabo zrobiło. Z domu zniknęła cała sierść, kurz, włosy i inne ‚drobiazgi’. Okiem Pana Taty: Dyson V6 Total Clean to naprawdę cudowne urządzenie. Zazwyczaj przenośne odkurzacze kojarzyły mi się z zabawkami, które robią więcej hałasu niż odkurzają. Z nowym Dysonem jest inaczej. Tutaj lekkość i mobilność łączy się z mocą. Ten odkurzacz wciąga tak samo jako standardowy podłączony do sieci (czasami mam wrażenie, że nawet lepiej). Jest leciutki więc dotrze w trudno dostępne zakamarki. Szczególnie jest zbawieniem dla naszych białych, wiecznie brudzących się schodów. W komplecie dostajemy kilka końcówek i dwie szczotki (do podłogi i dywanu). Pojemnik może się wydawać mały i trzeba go częściej opróżniać. Biorąc jednak pod uwagę łatwość opróżniania, pojemność nie stanowi dużego problemu. Jedyną rzeczą do której się można przyczepić jest konieczność częstego ładowania (duża moc i kompaktowość tego wymagają). Choć i tutaj producent przychodzi z ułatwieniem i daje uchwyt do powieszenia odkurzacza obok gniazdka. Tym samym przy odkładaniu odkurzacza będziemy pamiętać aby podłączyć go po dłuższym używaniu. Odkrzacz jest leciutki, mały, poręczny i zawsze, ale to 100% kiedy go używam, zlatują się dzieci, z obwieszczeniem, że one chcą poodkurzać. Ok, nie mam nic przeciwko, choć po 10 min. pracy wyglądają zazwyczaj tak:   Pogoda w końcu zaczęła dopisywać i coraz więcej czasu spędzamy na tarasie. Kilka dni temu otrzymaliśmy taką niespodziankę od Coca Cola. Dopiero wczoraj doczytałam co jest napisane na talerzyku i totalnie zgadzam się przesłaniem <3 No i na koniec ukochany dmuchaniec. Historia jego nabycia jest lekko pokręcona. Przed przyjazdem Angeliki (tym przed Seebloggers), zakupiłam jej do spania wygodny dmuchany materac i taki oto (zdjęcia poniżej) tron na nasze nocne pogaduchy na tarasie (do tego pompkę elektryczną, samochodową, coby jej użyć potem na wakachach, kiedy dmucham młodym 100 orek i innych kameleonów). No i… opłaciłam zamówienie z tygodniowym opóźnieniem w dniu przyjazdu Angeliki, więc jakby trochę nie dotarło na czas. No ale teraz przyszło i jest.. hit! O dmuchany fotel wszyscy walczą, a dzieci wykonują na nim niedorzeczne akrobacje. Jak widać poruszamy się do przodu. Jak sobie myślę, jak będzie za rok to uśmiecham się sama do siebie. Lubię te 4 ściany!

Celebrujemy małe chwile

Makóweczki

Celebrujemy małe chwile

Moje dziecko w przyszłości będzie…

Makóweczki

Moje dziecko w przyszłości będzie…

  Nie mam wielkich planów odnośnie zawodowej przyszłości moich dzieci. Nie projektuję wizji przyszłych doktorów czy prawników, w kitlach czy garniturach, dumnie prężących dyplomy. Nie uważam, że wyznaczenie sobie tego typu celów przez rodziców kiedy ich dzieci wciąż grzebią łopatką w piachu i wpychanie malucha te widełki jest mądre i zdrowe. Chce, żeby moje dzieci były szczęśliwe. Po prostu. Głęboko wierzę w to, że będąc ślusarzem czy krawcową można mieć tysiąc razy więcej radości z życia i zajęć codziennych. Z pracy, która staje się pasją. Z każdego dnia kiedy wychodzimy robić to co lubimy, jakkolwiek trywialne byłoby to zajęcie. Jest nasze i daje radość. Buduje i wzmacnia. Wydaje mi się jednak, że pomiędzy tymi dwoma wyborami jest morze braku wiedzy i ignorancji. Rodzice, którzy wybierają tę drugą – moją – opcję dają sobie furtkę spoczęcia na wychowawczych laurach. „Nie muszę prowadzać dziecka na zajęcia dodatkowe. Nie będę mu przyszłości projektował. Zostanie kim zechce”. „Nie będę odkładał na szkołę dziecka, bo może wcale do żadnej szkoły nie pójdzie, więc po co”. To trochę nie tak. Naszym zadaniem jest pokazywanie dziecku świata i jego możliwości z pozostawieniem wybór przyszłego zajęcia młodzieńcowi. Nie z założonymi rękami w i pasywną postawą, ale z badaniem tematu potrzeb, pasji i chęci. Podążanim za dzieckiem i jego możliwościami i marzeniami. Łataniem dziur tam, gdzie coś wychodzi słabiej (zajęcia wspomagające, logopeda, dodatkowa nauka języków). Bo skąd dziecko może się domyślić, że chce projektować roboty jak nie był na zajęciach z robotyki? Jak dziewczynka zostanie baletnicą jeśli jedyne tańce jakie widzi to ten na MTV? W którym momencie zaszczepiona zostanie pasja do strugania drewna, podróżowania, szycia, projektowania, jeśli rodzic nie pokaże tego kawałka świata/życia? Moje dzieci, obecnie mając lat 7 i 4 chciałyby być absolutnie wszystkim i każdym. Miksują i łączą zawory. Mają ogromne parcie na rozwój, naukę (głównie przez zabawę) i eksplorowanie świata. Zadają  nam setki pytań dziennie! Maks rokuje na szalonego naukowca, albo badacza tornad i innych kataklizmów. Lenka będzie lwem scenicznym, ale co na tej scenie będzie robić, tego jeszcze nie wie. Obecnie celuje w taniec, ale może zostanie wykładowcą? Obecnie wszystko jest dla nich możliwe a świat stoi otworem. Niedawno wiele z nas stało się beneficjentami programu +500. Pojawiły się pytania – jak spożytkować te pieniądze? W końcu dostajemy je na nasze pociechy, więc jak mądrze je zagospodarować? Część z Was pewnie przeznaczy je na wydatki codzienne- książki, ubrania, drobne atrakcje. Są też osoby, które dzięki dodatkowym pieniądzą puszczą dzieci do prywatnego przedszkola czy też zapiszą na dodatkowe zajęcia edukacyjne. Jakaś grupa wiem, że zbiera na wakacje.. lub oszczędza. Na tę właśnie dziecięcą przyszłość wzmocnioną marzeniami o tym, żeby mieć możliwości do swobodnego wyboru drogi edukacji czy rozwoju. Opcji oszczędzenia na rynku jest wiele. Są wśród nich programy ukierunkowane na przyszłość twojego dziecka. Analizując takie opcje pewnie zastanawiacie się, ile moje dziecko dostanie za te kilka, kilkanaście lat. Natomiast warto się przede wszystkim zastanowić jaka jest gwarancja wypłaty takich środków? Jakie ryzyko niesienie za sobą dany program? Inwestycje zawsze wiążą się z ryzykiem, natomiast jeśli chodzi o dzieci warto te ryzyko minimalizować.    Jedną z najbezpieczniejszych opcji oszczędzania są obligacje Skarbu Państwa. To wygodna i przede wszystkim bezpieczna forma oszczędzania. Cena obligacji jest stała i wynosi równe 100 zł. Obligacje możemy zakupić na okres 2,3,4 lub 10 lat.  Po tym okresie otrzymujemy zwrot środków wraz z odsetkami. Bezpieczeństwo takiej inwestycji zapewnia fakt, iż gwarantem wypłaty środków jest Państwo, nie prywatna instytucja. Ryzyko, że Państwo upadnie jest dużo mniejsze niż w przypadku np. prywatnych instytucji.    Jeśli zależy nam na maksymalnym zysku warto od razu wybrać opcje długoterminowe, w tym wypadku 10 lat. To długi okres, ale z drugiej strony minie trochę czasu zanim nasze dzieci dorosną. Taki okres może zbiec się idealnie z pójściem na studia, zakupem pierwszego auta czy weselem ;)   Oszczędzanie uczy odpowiedzialności, dyscypliny i myślenia w przód. Natomiast zdarzają się nagłe sytuacje w których potrzebujemy skorzystać z naszych oszczędności. W przypadku obligacji nie ma takiego problemu. W każdej chwili możemy wycofać dowolną liczbę obligacji wraz z odsetkami.   Po więcej informacji odsyłam Was na stronę http://www.dlatwoichdzieci.pl 

Makóweczki

Dlaczego usunęłam Cię ze znajomych?

Dwa lata temu po raz pierwszy poczułam się zmęczona blogosferą. Nagle z ‚normalnego człowieka’ stałam się ‚osobą publiczną’. Taką, którą „zna” milion ludzi (milion trzysta gwoli jasności, bo tyle osób weszło na bloga od początku jego istnienia). Setki maili, wiadomości prywatnych na fanpage-u, profilu prywatnym. Dziesiątki osób dziennie, dodawające mnie jako znajomą choć twarzy nie znam, człowieka nie pamiętam. Ogromne ilości znajomych z blogowych imprez, ludzi których ‚znać i mieć w znajomych trzeba’. I to poczucie po wejściu na Facebook i spojrzeniu na wall, że nie znam większości swoich ‚znajomych’. Kilka dni temu jedna z wirtualnych koleżanek zrobiła mi awanturę w której wypomniała mi, że niewystarczająco dużo lajkowałam zdjęcia jej córki. A powinnam! Bo są one w podobnym wieku. Ktoś inny co jakiś czas ‚wynosił’ informacje z poufnej tablicy na fora dyskusyjne. Jakis taki ‚znajomy’ właśnie. Kim jesteś? Siadłam więc sobie jakiś czas temu i zaczęłam robić porządki. Trochę nie wiedziałam jakie kryteria zastosować, ale w swym przerażeniu kosiłam po kolei wszystkich, tych, których nie do końca chciałam… podglądać. Znacie zapewne tę sytuację w której widzicie na wallu zdjęcie i nie macie pojęcia kto to? A potem następne z wesela, wakacji, imprezy i.. nic? Klik za klikiem usuwałam nieznajomych ‚znajomych’. — Nie, nie dlatego że mnie zdenerwowałeś, nie dlatego, że Cię nie lubię, nie szanuję. Najzwyczajniej w świecie nie umiem się nijak odnieść do przekazywanych przez Ciebie treści. Nie znam Twojej rodziny więc po co mam oglądać zdjęcie Twojego dziecka. Na Boga nie mam czasu spojrzeć codziennie na maluchy moich kuzynek/kuzynów, przyjaciółek, koleżanek bliższych i dalszych. — Cenię swój czas Czasami realnie chciałam zobaczyć co słychać u moich znajomych z reala, kuzynów zza granicy lub obejrzeć zdjęcia/przeczytać post na zaprzyjaźnionym blogu. Niestety nie mogłam przebrnąć przez stosy informacji ludzi których nie znam, spamu, postów blogerów, których polubiłam, bo poznałam (a jak tu przeczytać posty 500 blogowych koleżanek?). A zegar tykał… Mijały minuty, godziny… Scrollowania, tępego gapienia się na wall. Miałam dosyć. Marnowania czasu, energii. Nic nie wnosiło to do mojego życia i pracy więc – odlub, usuń, przestań obserwować. Oczyszczam głowę Zaczęłam te przemyślenia jakiś czas temu. Dla wielu z Was przeglądanie Facebooka to czysta rekreacja (se sporą nutką marnowania czasu). Dla mnie również praca. Setki zalewających informacji – ten już zrobił, kupił, był. Więc i ja muszę! 1000 lajków, milion sharów – tamta blogerka wydała 500zł dziennie na promocję posta. Czy ja też powinnam? Klik, like, share… To nie życie. To ułamek, procent. Oczyszczając walla robimy pierwszy krok do oczyszczenia głowy. Z czego? Nie potrzebnych informacji, zazdrości, porównywania się. Ze znajomości, które nie służą. Odcinając się od niepotrzebnych emocji. Zostawiając wszystko co ciągnie w dół. Co tu by robić więc? Łapać Pokemony! ;) No może niekoniecznie, ale otwarcie okna czy balkonu/tarasu może być orzeźwiającym doświadczeniem. Wysprzątanie domu także. Ugotowanie trzydaniowego obiadu, albo całodzienne wylegiwanie się na hamaku. Spotkanie z przyjaciółmi, zabranie dzieci do lasu. Śmieszne, że trzeba o takich rzeczach pisać, prawda? To od dziś zacznijcie włączać minutnik korzystając z mediów społecznościowych. Po tygodniu/ miesiącu możecie być przerażone! Każde ‚nie miałam czasu tego zrobić’ utknie Wam w gardle, jestem pewna! ;) Więc jeśli padłeś ofiarą moich porządków.. no hard feelings! To tylko część większego, off-linowego planu :). Wciąż chętnie umówię się z Tobą na kawę.

Najlepiej

Makóweczki

Najlepiej

Inwestuj w ludzi. To moje tegoroczne postanowienie. Nie w staty, lajki, łapki i szery. Nie w pracę, dom (ten fizyczny z cegieł), dobra materialne. W dobro, które powraca, bo dobra energia nie pozostanie we wszechświecie obojętna. Ten weekend pokazał mi jak przeogromny postęp poczyniłam od poprzedniego roku. O ile bardziej jestem szczęśliwa i spełniona. Bardzo, bardzo dumna z siebie! Bo to była orka na ugorze. Praca wciąga. Każda. Szczególnie taka w której, realnie pracując więcej możesz zarobić ogromne pieniądze. W pewnym momencie lekko się zagubiłam, ale dzięki pomocy wielkich serc, dziś lżejsza o 10 kg (i fizycznie i duchowo) rozdaję szczere uśmiechy w gratisie. Ten weekend zaczął się dla mnie we czwartek kiedy odwiedziła mnie moja Angelika (ugotowani.tv). Znaleźć prawdziwego przyjaciela po 30-tce to skarb nieosiągalny. Wiem, że obserwowałyście tu moje różne koleżanki, różnie się to kończyło, jednak dziś mogę powiedzieć, że choć niektórym z nas drogi się rozeszły to w sercu nie ma żalu. Aga z (buuba.pl) na parentingowym panelu na seebloggers powiedziała kilka tak miłych słów, że aż się łezka w oku zakręciła. Czasy się zmieniają, my także, więc i ludzie obok są inni, jednak dojrzałość i zwyczajna dobroć w sercu sprawia, że umiemy z uśmiechem patrzeć także w przeszłość i docenić to co było dobre. Z Angeliką przegadałyśmy pół nocy przy winku, na tarasie, zawinięte w grube koce, bo lato nie jest w tym roku nader łaskawe. O wszystkim, ze śmiechem i łzami, mając świadomość swojego wsparcia i tego, że coś co zostało powiedziane zostanie tylko między nami. Rano ruszyliśmy na Seebloggers cali w pozytywnej energii. To był nasz czas. Sielanka skończyła się dla mnie nader szybko, bo już w połowie drogi okazało się, że mam zapalenie ucha, które nasilało się z chwili na chwilę na tyle intensywnie, że ibuprom nie dawał rady. Sytuacja była podbramkowa bo byliśmy w drodze do obcego miasta, bez jakiejś sensownej wizji na ukrócenie moich boleści. Napisałam na FB o pomoc do kolegów z 3-city i okolic. To co stało się później totalnie rozwaliło moje serducho. Zaczęłam dostawać maile i pw, że wszyscy szukają mi antybiotyku (Aga, Elwira, Angelika, Kuba, Ania, Piotr (stawiał na medycynę w % ;)), Monia <3 wielka miłość dla Was). Po chwili zadzwoniła Monika, że pędzi do lekarza i ubłaga dla mnie receptę ale najpierw zadzwoni do Kasi. Kasi nie znałam, ale nie przeszkadzało jej to, aby zadzwonić do mnie i.. umówić mnie na wizytę do swojego mężą. Rozumiecie, obca dziewczyna (cudowna, energetyczna, do zakochania) załatwiła mi wizytę w szpitalu, za free, bez kolejki i to z przystojnym doktorem, który wieczorem następnego dnia wyglądał tak —> KLIK. Jednak w piątek nie skupiałam się na wrażeniach wizualnych, bo doszłam do niego umierając, dosłownie. Wypisał mi recepty i jeszcze tego samego wieczoru bawiłam się z parentingową (i nie tylko) ekipą na plaży. Nie opisuję Wam imprez blogerskich, uważając, że nie do końca to może Was interesować, jednak ten weekend miał wiele przesłań pobocznych. Przyniósł ze sobą masę pozytywnej energii, która dała mi energie kilku dobrych dopalaczy. Większość dziewczyn parentingowych była niesamowicie zjednoczona i sympatyczny. Nie nie wszyscy się przyjaźnią i spijają sobie z dziubków, jednak po tylu latach umiałyśmy odstawić na bok dramaty i dramaciki i po prostu dobrze się bawić, edukować rozmawiać. Malwina świetnie ogarnęła strefę parentingu. Miałam przyjemność wciąż udział w dwóch panelach i nieśmiało mogę przyznać, że były naprawdę wartościowe. Na biforach/afterach/w kuluarach poznałam (po raz pierwszy lub kolejny ale z innym nastawieniem) tyle niesamowitych ludzi. Zwyczajnych, fajnych, dobrych, uśmiechniętych, pomocnych. Nie na ściankach, nie w opowieściach jak to zarabiać i szerować wpisy. W rozmowach o codzienności, pasjach, rodzinie, pracy. Tańcząc do białęgo rana (Angelika, Elwira i Radek, Polka, Bubulinka, Tekstualna, Flow, Modelsoutfit i mój doktor ukochany, Marcin (jedyny żyjący gentelmen w blogosferze ;)) Wikilistka, Kasia, kurcze… chyba wszystkich nie dam rady oznaczyć, ale doceniam każdy uśmiech i dobre słowo). Ten weekend był inny bo ja jestem inną, lepszą wersją siebie. Z innymi priorytetami, oczekiwaniami, pasjami, planami na przyszłość. I niech już tak zostanie. Ale najlepszy z całego weekendu był i tak czas spędzony z mężem. Po raz kolejny pokazał, że jest moją bratnią duszą, przyjacielem i miłością. Daje mi siłę i wsparcie w każdym momencie. Jestem w nim zakochana każdego roku mocniej i mocniej…

Brudne dzieci to szczęśliwe dzieci! Się ubierze. Się!

Makóweczki

Brudne dzieci to szczęśliwe dzieci! Się ubierze. Się!

Od kilku dni po sieci krąży bajeczny mem dotyczący prania (by KURA): Tak to mniej więcej wygląda w każdej rodzinie. Nawet super wspierający mąż i ojciec nie ogarnie pralki. Czasami podejrzewam, że to jakaś genetyczna nieudolność i trwałe zmiany w mózgu. Ci sami mężczyźni co dłubią w komputerze, 75 kabli do telewizora podłączą, latają szukając pokemonów i używają okularów wirtualnej rzeczywistości, podchodząc do pralki minę mają nietęgą. Asotoosochosi? – to jedyne co potrafią wystękać. Więc my im rozprawkę o programach, kolorach, proszkach, rodzajach. To dziecięce, to dorosłe, czytaj metki. I patrząc na ten błędno – przerażony wzrok dochodzimy do wniosku, że zrobimy to same. Lepiej. Wiadomo. A dzieci? No brudne. I szczęśliwe, nikt nie zaprzeczy. Jak jedzą arbuza to kapie po szyji, brzuchu, kolanach, do skarpet. Jak czereśnie to wsmarowane we włosy, uszy, koszulkę i dywan, że o lodach nawet nie wspomnę… Teraz odpiera się je łatwiej, bo są duzi i szczęśliwie niealergiczni. Odplamiacz, proszek i po sprawie. Jak się nie odpierze to… telefon do mamy i ona odprawi swoją magię i potem jest jak nowe (pewnie dopiero przed śmiercią mi zdradzi co tam z tymi ubraniami tak naprawdę robi, że wszystko się odpiera ;)). Ale kiedyś nie było tak łatwo… Wrażliwa i delikatna skóra maluszka wymagała delikatnego proszku od zawsze. Moja mama opowiadała, że kiedyś nie było to takie proste i prało się w płatkach mydlanych. Wszystko było super, poza tym, że ubranka średnio pachniały, a plamki po jedzeniu słabo się dopierały. Obecnie nie musimy stać przy tarze, ani ‚Frani’, jednak wciąż zależy nam na ochronie delikatnej i wrażliwej skóry maluszka. Proszek Bobini jest przyjazny dla portfela mamy, jak również dla dziecka. Hipoalergiczny, niepodrażniający, przeznaczony do prania ubranek mających kontakt ze skórą wyjątkowo delikatną i wrażliwą. Zastosowana formuła chroni kolory ubrań i zapobiega transferowi barwników między tkaninami podczas prania. Receptura oparta na naturalnym mydle (tym, którego używały nasze mamy), skutecznie usuwa zabrudzenia i nie powoduje podrażnień. Może być używany już od pierwszych dni życia. Nie zawiera enzymów, wybielaczy optycznych i barwników, które mogą powodować podrażnienia. Ma bardzo dobre opinie wśród mam (–> TU)! Cechy i funkcje produktu: Hypoalergiczny, zawiera naturalne mydło, dzięki któremu skutecznie usuwa zabrudzenia, dobrze się wypłukuje i nie powoduje podrażnień Dedykowany do ubrań kolorowych – zastosowana formuła chroni kolory i zapobiega transferowi barwników miedzy tkaninami Może być stosowany od pierwszych dni życia Posiada delikatną kompozycję zapachową Nie zawiera enzymów, które w kontakcie ze skórą dziecka mogą wywołać alergie Nie zawiera barwników – które mogą wzmagać reakcję alergiczną, zwiększając wrażliwość skóry na inne składniki Nie zawiera wybielaczy optycznych, które mogą powodować podrażnienia Nie zawiera  fosforanów – składników chemicznych,  które zanieczyszczają zbiorniki wodne Posiada nowoczesną, skoncentrowaną formułę Został przebadany dermatologicznie Polecany do prania odzieży osób o skórze szczególnie wrażliwej i skłonnej do alergii  

Brudne dzieci to szczęśliwe dzieci! Się upierze. Się!

Makóweczki

Brudne dzieci to szczęśliwe dzieci! Się upierze. Się!

Od kilku dni po sieci krąży bajeczny mem dotyczący prania (by KURA): Tak to mniej więcej wygląda w każdej rodzinie. Nawet super wspierający mąż i ojciec nie ogarnie pralki. Czasami podejrzewam, że to jakaś genetyczna nieudolność i trwałe zmiany w mózgu. Ci sami mężczyźni co dłubią w komputerze, 75 kabli do telewizora podłączą, latają szukając pokemonów i używają okularów wirtualnej rzeczywistości, podchodząc do pralki minę mają nietęgą. Asotoosochosi? – to jedyne co potrafią wystękać. Więc my im rozprawkę o programach, kolorach, proszkach, rodzajach. To dziecięce, to dorosłe, czytaj metki. I patrząc na ten błędno – przerażony wzrok dochodzimy do wniosku, że zrobimy to same. Lepiej. Wiadomo. A dzieci? No brudne. I szczęśliwe, nikt nie zaprzeczy. Jak jedzą arbuza to kapie po szyji, brzuchu, kolanach, do skarpet. Jak czereśnie to wsmarowane we włosy, uszy, koszulkę i dywan, że o lodach nawet nie wspomnę… Teraz odpiera się je łatwiej, bo są duzi i szczęśliwie niealergiczni. Odplamiacz, proszek i po sprawie. Jak się nie odpierze to… telefon do mamy i ona odprawi swoją magię i potem jest jak nowe (pewnie dopiero przed śmiercią mi zdradzi co tam z tymi ubraniami tak naprawdę robi, że wszystko się odpiera ;)). Ale kiedyś nie było tak łatwo… Wrażliwa i delikatna skóra maluszka wymagała delikatnego proszku od zawsze. Moja mama opowiadała, że kiedyś nie było to takie proste i prało się w płatkach mydlanych. Wszystko było super, poza tym, że ubranka średnio pachniały, a plamki po jedzeniu słabo się dopierały. Obecnie nie musimy stać przy tarze, ani ‚Frani’, jednak wciąż zależy nam na ochronie delikatnej i wrażliwej skóry maluszka. Proszek Bobini jest przyjazny dla portfela mamy, jak również dla dziecka. Hipoalergiczny, niepodrażniający, przeznaczony do prania ubranek mających kontakt ze skórą wyjątkowo delikatną i wrażliwą. Zastosowana formuła chroni kolory ubrań i zapobiega transferowi barwników między tkaninami podczas prania. Receptura oparta na naturalnym mydle (tym, którego używały nasze mamy), skutecznie usuwa zabrudzenia i nie powoduje podrażnień. Może być używany już od pierwszych dni życia. Nie zawiera enzymów, wybielaczy optycznych i barwników, które mogą powodować podrażnienia. Ma bardzo dobre opinie wśród mam (–> TU)! Cechy i funkcje produktu: Hypoalergiczny, zawiera naturalne mydło, dzięki któremu skutecznie usuwa zabrudzenia, dobrze się wypłukuje i nie powoduje podrażnień Dedykowany do ubrań kolorowych – zastosowana formuła chroni kolory i zapobiega transferowi barwników miedzy tkaninami Może być stosowany od pierwszych dni życia Posiada delikatną kompozycję zapachową Nie zawiera enzymów, które w kontakcie ze skórą dziecka mogą wywołać alergie Nie zawiera barwników – które mogą wzmagać reakcję alergiczną, zwiększając wrażliwość skóry na inne składniki Nie zawiera wybielaczy optycznych, które mogą powodować podrażnienia Nie zawiera  fosforanów – składników chemicznych,  które zanieczyszczają zbiorniki wodne Posiada nowoczesną, skoncentrowaną formułę Został przebadany dermatologicznie Polecany do prania odzieży osób o skórze szczególnie wrażliwej i skłonnej do alergii   A mamie po praniu zostaje tylko prasowanie, sortowanie, układanie… :)

‚Wakacje w wersji ekonomicznej’, czyli dlaczego to właśnie Mazury zostają w sercu na lata.

Makóweczki

‚Wakacje w wersji ekonomicznej’, czyli dlaczego to właśnie Mazury zostają w sercu na lata.

Siedzimy sobie w osiemciu (nie doliczy się nikt dokładnie w ilu) kuzynów nad ogniskiem, piekąc upieczoną już kiełbaskę z grilla. Ale kij w ogniu każdy przecież moczyć lubi. Część z nas mieszkała w dzieciństwie na Mazurach. Druga część dojeżdżała co wakacje. Wspomnień mamy wielkie wory. Od spotkań rodzinnych, gdzie gwar i każdy mówił coś od siebie. Naraz oczywiście! Przez szczenięce łobuzowanie, po pierwsze imprezy na plaży, piwo podkradzione od rodziców, po wspomnienia, które mogą zostać tylko w naszych głowach.. i w Vegas ;), albo dokładniej, w Orzyszu. Patrze tak na nas… Jakby zsumować nasze wielkie podróże po świecie to kula ziemska by się zakropkowała od oznaczonych punktów. Ta w Las Vegas mieszkała, druga na Dominikanę zwiała, bo tam ładnie, to po co wracać. Trzecia do Australii poleciała i prawie została. Reszta co roku gdzieś lata i zwiedza. I opowiada o zakątkach najdalszych, gdzie jedzenie dobre, a gdzie plaża najpiękniejsza. Nagle po trzecim krótkim okazuje się, że byłyśmy z M. w Puerto Rico, obie w San Juan. Może w tym samym roku?! Kto to wie… Ale i tak wszyscy wracamy na Mazury. Jak często się da. Tam są nasze wspomnienia, opiewieści, historie które łączą (i dzielą, czasami ;)). Idziemy w środku nocy przez łąkę, na plażę i mamy tysiące flashbacków. Każdy się przekrzykuje „a pamiętasz!…” Ktoś tam coś tam pamięta, albo i nie, ale każdy kiwa głową i się przyznaje, że tak! i opowiada dalej. Patrzyłam na moje dzieci brodzące cały dzień na plaży, w średnio ciepłej wodzie, łowiące ryby, pływające łódką, kajakiem czy rowerem wodnym. Pierwszy raz kąpiącym się na środku jeziora. Nie tak jak my 20 lat temu, na wariata, ze skokami do wody. Już w kamizelkach i linką, ale wciąż z wielką przygodą! Wspinały się na drzewa, zbierały grzyby i jagody w deszczu. Hodowały z 10 robaków i gąsienic. Piekły kiełbaski w ognisku o 23! A potem o północy wracały na rowerach do domu. Widziały spadające gwiazdy i ważki siadały im na rozgrzanych plecach. I tak sobie myślę, że najpiękniejsze momenty wakacyjne nie muszą kosztować 10/20 tys zl.. Nie muszą łączyć się z długim lotem i palmami. Bez fancy drinków i obiadów ze 100 dań. Z omletem z jaja, po które się samemu poszło do sąsiada i poprosiło, czy można kupić takie prawdziwe od kury, bo u nas w sklepie to tylko sztuczne są, w pojemnikach (hasło by Maks ;)). Sprzedał! Wszystkie jakie miał. Brudne takie, bo kury niosą się mu w ziemi na podwórku. Omlet był żółty jak z kilograma kurkumy. A pyszny jaki! Maks chciał jeść ryby, które złowił i nie umiał zrozumieć dlaczego pan je non stop wypuszcza. Wakacyjnego kumpla miał, na medal! Razem chodzili moczyć kija w wodzie. To było drugie spełnione marzenie Maksa w tym roku – złapać rybę na wędkę. Udało się! A ja zapomniałam aparatu. Podświadomość moja zadziałała sprytnie, żebym mogła się cieszyć ile wlezie tym mazurskim czasem spędzonym z dziećmi. Dopiero w weekend PT mi dowiózł, więc po foto opowieść dzień po dniu zapraszam na IG –> klik, a poniżej kilka kadrów złapanych w locie.

‚Wakacje w wersji ekonomicznej’, czyli dlaczego to właśnie Mazury zostają w sercu na lata

Makóweczki

‚Wakacje w wersji ekonomicznej’, czyli dlaczego to właśnie Mazury zostają w sercu na lata

Siedzimy sobie w osiemciu (nie doliczy się nikt dokładnie w ilu) kuzynów nad ogniskiem, piekąc upieczoną już kiełbaskę z grilla. Ale kij w ogniu każdy przecież moczyć lubi. Część z nas mieszkała w dzieciństwie na Mazurach. Druga część dojeżdżała co wakacje. Wspomnień mamy wielkie wory. Od spotkań rodzinnych, gdzie gwar i każdy mówił coś od siebie. Naraz oczywiście! Przez szczenięce łobuzowanie, po pierwsze imprezy na plaży, piwo podkradzione od rodziców, po wspomnienia, które mogą zostać tylko w naszych głowach.. i w Vegas ;), albo dokładniej, w Orzyszu. Patrze tak na nas… Jakby zsumować nasze wielkie podróże po świecie to kula ziemska by się zakropkowała od oznaczonych punktów. Ta w Las Vegas mieszkała, druga na Dominikanę zwiała, bo tam ładnie, to po co wracać. Trzecia do Australii poleciała i prawie została. Reszta co roku gdzieś lata i zwiedza. I opowiada o zakątkach najdalszych, gdzie jedzenie dobre, a gdzie plaża najpiękniejsza. Nagle po trzecim krótkim okazuje się, że byłyśmy z M. w Puerto Rico, obie w San Juan. Może w tym samym roku?! Kto to wie… Ale i tak wszyscy wracamy na Mazury. Jak często się da. Tam są nasze wspomnienia, opiewieści, historie które łączą (i dzielą, czasami ;)). Idziemy w środku nocy przez łąkę, na plażę i mamy tysiące flashbacków. Każdy się przekrzykuje „a pamiętasz!…” Ktoś tam coś tam pamięta, albo i nie, ale każdy kiwa głową i się przyznaje, że tak! i opowiada dalej. Patrzyłam na moje dzieci brodzące cały dzień na plaży, w średnio ciepłej wodzie, łowiące ryby, pływające łódką, kajakiem czy rowerem wodnym. Pierwszy raz kąpiącym się na środku jeziora. Nie tak jak my 20 lat temu, na wariata, ze skokami do wody. Już w kamizelkach i linką, ale wciąż z wielką przygodą! Wspinały się na drzewa, zbierały grzyby i jagody w deszczu. Hodowały z 10 robaków i gąsienic. Piekły kiełbaski w ognisku o 23! A potem o północy wracały na rowerach do domu. Widziały spadające gwiazdy i ważki siadały im na rozgrzanych plecach. I tak sobie myślę, że najpiękniejsze momenty wakacyjne nie muszą kosztować 10/20 tys zl.. Nie muszą łączyć się z długim lotem i palmami. Bez fancy drinków i obiadów ze 100 dań. Z omletem z jaja, po które się samemu poszło do sąsiada i poprosiło, czy można kupić takie prawdziwe od kury, bo u nas w sklepie to tylko sztuczne są, w pojemnikach (hasło by Maks ;)). Sprzedał! Wszystkie jakie miał. Brudne takie, bo kury niosą się mu w ziemi na podwórku. Omlet był żółty jak z kilograma kurkumy. A pyszny jaki! Maks chciał jeść ryby, które złowił i nie umiał zrozumieć dlaczego pan je non stop wypuszcza. Wakacyjnego kumpla miał, na medal! Razem chodzili moczyć kija w wodzie. To było drugie spełnione marzenie Maksa w tym roku – złapać rybę na wędkę. Udało się! A ja zapomniałam aparatu. Podświadomość moja zadziałała sprytnie, żebym mogła się cieszyć ile wlezie tym mazurskim czasem spędzonym z dziećmi. Dopiero w weekend PT mi dowiózł, więc po foto opowieść dzień po dniu zapraszam na IG –> klik, a poniżej kilka kadrów złapanych w locie.

Rower dla 7/8 i 4/5- latka, czyli czym jeżdżą w tym sezonie Makóweczki?

Makóweczki

Rower dla 7/8 i 4/5- latka, czyli czym jeżdżą w tym sezonie Makóweczki?

Rowerowe wycieczki, śmiganie po podwórku i dookoła wsi, to pasja moich maluchów. Choć wodne atrakcje i wyjazdy zaburzają trochę codzienną rutynę jazdy, to maluchy, kiedy tylko mają możliwość łapią za kierownicę i swoje dwa kółka. Obydwoje mają nowe sprzęty, które w tym sezonie odmieniły ich podejście do jazdy. Pokrótce postaram się przedstawić dwa modele i ich wpływ na Makowiastych. Maks od wiosny jeździ na rowerze LIKEaBike, Kokuka, 20″ (obecnie w cenie promocyjnej –> KLIK). Rower ten pokazał nam jak bardzo, dobry sprzęt, ma znaczenie! Na rowerku Pucky 16″ Maks na naszym podwórku nie mógł nawet ruszyć. Rowerek mały, ciężki i bez możliwości zmiany biegów nie wyrabiał na małym podwórku. Podobnie było z górkami. To sprawiało, że Maks choć jeździł to nie czerpał z tego tyle przyjemności i satysfakcji co teraz. I choć lubił jazdę i mogłam wcześniej napisać, że jest super i ok, to dopiero Kokua pokazała nam czym może być jaza. Pasją, miłością. Tak mocną że o 6 rano na boso w piżamie biegniesz do garażu, nakładasz kask i pędzisz! To dał Maksowi nowy rower. Bezcenne! Dane techniczne od producenta: Rama: aluminium, uchwyty na błotniki, bagażnik i pojemnik na bidon Widelec: aluminium, uchwyty na błotnik Koła: 20″, obręcze i piasty aluminiowe osie zaciskowe, z przodu 20 szprych, z tyłu 28 szprych ze stali szlachetnej Opony: Schwalbe BIG APPLE 50-406, z osłoną kewlarową zabezpieczone przed przebiciem pasek odblaskowy Mostek i kierownica: regulacja kąta nachylenia i wysokości mostek do sterów Ahead 1 1/8″, aluminium Manetki: Sram, MRX Comp, 7-SPD Sztyca podsiodłowa: aluminium, o 27,2 mm, 280 mm Hamulce: V-Brake, aluminium Klamki hamulcowe: krótkie klamki aluminiowe z możliwością regulacji Łożysko napędu nożnego: aluminium, długość korby 127 mm, blat 32T z pierścieniową osłoną łańcucha Suport: cartridge, łożyska uszczelnione Przerzutka: 7-biegowa, Suntour Neos 1.0 Kaseta: Shimano 12-28T, 7-SPD Cassette Wyposażenie seryjne: podpórka, światło przednie i tylne Wyposażenie opcjonalne: błotniki, lampki typu froglight przednie i tylne, bagażnik, pojemnik na bidon Waga: 9,0 kg! Nic mi to nie mówiło. Rower jechał do nas w ciemno. Maks uczył się na nim jeździć 2 dni, zanim zrozumiał co chodzi z biegami. Potem była już tylko magia. Zaczął jeździć z nianią po mieście i na leśne wyprawy. Robił po kilka, kilkanaście kilometrów bez zmęczenia czy nadwyrężenia mięśni/stawów. Inwestycja – jedna z lepszych w tym roku! Polecam w ciemno. Może tylko szkoda, że od razu nie zdecydowaliśmy się na 24″ (bo rower do tanich nie należy), jednak, jak pisałam, na poprzednim rowerku Maks nie jeździł wyczynowo, raczej zachowawczo i nie za często więc wybrałam wariant bezpieczny. Żabojadek mały w tym sezonie miał jeździć już na 2 kółkach z pedałami. Planowaliśmy dla niej 16″ również KOKUA (klik). Jednak po kilku testach na 12″, gdzie Lenka wczepiona w moje majty, z zasłoniętymi oczami krzyczała „nieeeee chcęęęęę”! (Lenka ma tak, że jak czegoś nie zna to boi się wręcz teatralnie i panicznie. Potem zaś jak już coś poznaje i polubi, jest totalnym szaleńcem i akrobatą). Postanowiłam nie wpędzać w nerwicę ani jej ani siebie. Trochę byłam rozczarowana, bo Maks zaczął jeździć na 2 kółkach z pedałami, bez bocznych jak miał 3,5 roku, a Lenka już jest o rok starsza, jednak sport ma być przyjemnością a nie karą. Zdecydowałam się więc na zakup większej biegówki (są specjalne modele dla starszych dzieci, wybrałam ten —> kilk). I również w tym wypadku był to wybór doskonały. Młoda szaleje na podwórku z bratem i za płotem z kolegami. Nie jest wolniejsza ani bardziej przestraszona bo biegówkę ma obcykaną. Dane techniczne ze sklepu: Rama Zgrabnie wygięta, nieco niżej prowadzona rama rowerka Scoot XL została zrobiona z aluminium, a jej fajny, jednolity kolor ozdobiony jedynie napisem Scoot oraz logotypem firmy Ridgeback w połączeniu z czarnymi komponentami oraz brakiem zbędnych „ upiększaczy” sprawia, że rowerek ten jest wyjątkowo elegancki. Kierownica Fajnie wygięta, czarna kierownica – bez blokady kąta skrętu (zachęcamy do zapoznania się z opinią AktywnegoSmyka na temat ograniczenia skrętu kierownicy w rowerkach biegowych) – regulowana jest na wysokość od 61 do 64 cm i obraca się na sterach wyposażonych w łożyska kulkowe, takich jak w rowerkach starszaków, co jest niezawodnym rozwiązaniem. Poszerzone na końcach uchwyty kierownicy zabezpieczają drogocenne antyki oraz ściany przed obiciem :-) ale przede wszystkim zapobiegają ześlizgnięciu się i otarciom dłoni dziecka oraz minimalizują uraz podczas ewentualnego upadku smyka na kierownicę. Hamulce Klamka hamulcowa ma kształt dopasowany do krótkich, dziecięcych paluszków. Dodatkowo można regulować jej odległość od kierownicy co pozwala dostosować ją do długości palców każdego małego rowerzysty. Tak jak stosuje się to w rowerach dla starszaków klamka ma możliwość regulacji siły działania hamulca, więc w razie potrzeby można podciągnąć ją tak aby zostawiać piękny ślad na ścieżce ;-) Pancerz hamulca tylnego koła (typu v-brake) poprowadzono wewnątrz ramy, więc dziecko nie zahaczy jej nóżkami podczas wsiadania czy zsiadania z pojazdu. Siodełko Wygodne, eleganckie siodełko z syntetycznej skóry wyposażone zostało w fajną rączkę ułatwiającą rodzicowi transport rowerka do domu, gdy maluch odmówi współpracy ;-) Dzięki dwóm wymiennym sztycom podsiodłowym wysokość siodełka reguluje się na aż 15 cm w zakresie 40 – 55 cm! Zmiana wysokości siodełka jest bardzo prosta ponieważ poprzez zastosowanie zacisku podsiodłowego z szybkozamykaczem nie wymaga użycia narzędzi. Koła Szprychowe koła wyposażone w aluminiowe obręcze oraz pompowane opony 14×1,75″ o głębszym bieżniku obracają się na łożyskach kulkowych. Dzięki wyposażeniu dętek w samochodowy wentyl typu (Shrader) łatwo można napompować koła rowerka np na stacji paliw.