czwartek, 4 sierpnia 2016

Udawana zielona szkoła czyli test dla dzieci i... dla dziadków...

Jeszcze nie ostygły nam emocje po majowych wakacjach na Krecie, a już za chwilkę wsiądziemy w samochód i udamy się na nasze najdalsze samochodowe wczasy, nad morze. Filip chodzi podekscytowany już od tygodnia, Zośka z właściwą dla siebie obojętnością nie pokazuje po sobie nic, a my jacyś tacy niezorganizowani. Trochę nam się nie chce, trochę narzekamy na finanse i na nadmiar pracy w tym okresie, ale słowo się rzekło, postanowienie powzięte, Polskę też trochę pozwiedzać trzeba, dzieciom atrakcje zapewnić.

No właśnie, dzieci. Przecież dzieci mają wakacje, trzeba jakoś im czas zorganizować. Owszem, chodzą do przedszkola, lubią nawet, ale gdzieś głęboko mam przekonanie, że naszym obowiązkiem jest zapewnić im jakieś wyjątkowe rozrywki na ten czas. Nam z głowy nikt nie zdejmie obowiązków, prócz ładniejszej pogody nie odczuwamy specjalnej różnicy pomiędzy zwykłym czasem a wakacyjnym. Dla nas każdy jest zwykły. Ale to poczucie, że dzieciom się należy jest silniejsze. Ja zawsze zazdrościłam innym dzieciom, że mają rodzinę na wsi, że mogą pojechać do dziadków, do ciotek. Ja mieszkałam w małym miasteczku więc i tak źle nie miałam, ale jednak takie wiejskie kolonie mi się marzyły. Ba, mnie cieszył nawet wyjazd do babci do miasta. To było coś innego, coś fascynującego. Zawsze wracałam potem stęskniona i szczęśliwa, że znów jestem w swoim domu, w swoim pokoju, wśród swoich kolegów i koleżanek.

Zawsze kręcę nosem, jak mam zostawić gdzieś moje dzieci. Nie mam zaufania, chciałabym kontrolować, mieć na wszystko wpływ. Zbyt długie przebywanie u dziadków zawsze skutkuje tym, że w domu mam potem małego zbuntowanego diabełka, który odgraża się, że "więcej go nie zobaczę". Ale z drugiej strony działka, basen, krzaczki z malinami, cały dzień na świeżym powietrzu. To kusi. No i nasz luz, trochę spokoju, brak pośpiechu, parę chwil dla siebie. Ale czy dziadkowie sobie poradzą, czy dzieci ich nie zamęczą? Hmmm... A może dać im się przekonać, że dwójka dzieci, to nie tylko cukier lukier? Przecież dzieciom krzywda się nie stanie, przecież nam ich do reszty nie rozbisurmanią, przecież dzieci nagle nie przestaną nas kochać. Kusi jeszcze bardziej. No i wreszcie, dzieciom należy się taka atrakcja, potem całą jesień i całą zimę będą chodziły do przedszkola, będzie mniej możliwości do szaleństw, kiedy korzystać, jak nie w lecie?

Po ogromnej bitwie z myślami zdecydowaliśmy. Jeśli dziadkowie nie będą protestowali, a nie protestowali, urządzimy dzieciakom półkolonie pod miastem (na nocowanie nie jestem jeszcze gotowa). Rano, po drodze do pracy, dzieci hyc, w samochód i na działkę. Cały majdan, kopa wskazówek, stres, co będzie ze spaniem, jak z jedzeniem, jak z rozstaniem. I wolność. Moje obawy były nieuzasadnione. Dzieciaki już pierwszego dnia postanowiły nas wyrzucić jak najszybciej. Pomachały na pożegnanie i poszły do swoich atrakcji. A atrakcji w takim miejscu jest co nie miara. Zośki spanie jakoś udało się zorganizować, gorzej z Filipem, on nie dał się tak łatwo spacyfikować, co dla nas akurat było plusem, bo po powrocie do domu zasypiał w dwie minuty. Głodne też nie chodziły. Trochę brudne, mocno zmęczone, ale zadowolone.


A dziadkowie? No, wyglądali na troszkę umęczonych, nie nalegali, żebyśmy dłużej zostali, gdy przyjeżdżaliśmy po dzieci. Teściowej się wyrwało, że przy dwójce dzieci, to ona nic nie może zrobić (co też ona wygaduje ;), że brak jej pomysłów, co Fifi-niejadek może jeść. Ale też chyba byli zadowoleni. Wiadomo, że wnuki są najlepsze na chwilę i najlepiej, gdy rodzice są w pobliżu, ale od czasu do czasu i takie doświadczenie im nie zaszkodzi.
A co z nami? Mieliśmy nadgonić pracę, odgruzować mieszkanie, nacieszyć się sobą, może wyskoczyć na jakiś obiad, a tak naprawdę wszystko dotknęliśmy tylko po łebkach. Prawdę powiedziawszy, po tych paru dniach "bez dzieci" byliśmy bardziej zmęczeni niż normalnie. Mieliśmy się nigdzie nie śpieszyć, a poczucie, że tyle mieliśmy zrobić wiecznie wisiało nam nad głowami. Chcieliśmy tak bardzo wykorzystać ten czas, że to chcenie aż nas przytłoczyło. Nie wiem jak Szanowny, ale ja się cieszyłam, że już wszystko wraca do normy.

A jak wygląda ta norma? Normalnie. Dzieci chodzą do przedszkola. Chętnie. Filip tak się cieszy, że wraca do kolegów i koleżanek, że aż wstaje bladym świtem i bez śniadania się ubiera. Zośka nadal jeszcze trochę marudzi w klubie malucha, ale tylko, gdy Fi jest w pobliżu, mijają jej wszystkie smutki. O dziwo nie nudzą się, nie trajgolą non stop o działce i o dziadkach. Mamy chwilkę spokoju od tego tematu, chyba na jakiś czas mają przesyt, a my odpoczynek od codziennego jęczenia o wyjazd za miasto. 

Także ten... Jeśli macie taką możliwość, jeśli dziadkowie nie pracują, mają urlop i nie protestują, to takie półkolonie, choć trochę problematyczne przez wożenie w obie strony, są super atrakcją dla dzieciaków. Nawet w mieście w bloku, zawsze to jakaś odmienność od codzienności. Dla nas trochę luzu i nauka, że nie tylko my możemy dzieciom zapewnić opiekę i rozrywkę, dla dzieci frajda, a potem jaka radość ze zwykłej rutyny. A dla dziadków lekcja, że my też czasem potrzebujemy odpoczynku, bo dzieci, choć słodkie i kochane, zajmują nasz czas w 100%. A teraz pozostaje nam cieszyć się sobą i czekać rok na następny urlop babci... Może wtedy będą kolonie z nocowaniem...?

1 komentarz: