Więź.

0 Komentarzy

Rzecz się działa dobre 5 lat temu. Piękna byłam, młoda i wyspana. Dzieci nie było w planie, ba! Nawet PT był jeszcze nieświadomy niewyobrażalnego szczęścia, które na niego spłynie moim łaskawym okiem pół roku później.

Byłam zakochana w swojej pracy. Codziennie chodziłam do niej z uśmiechem na twarzy, z jeszcze większym punkt 15 meldowałam się w wyjściu.

Pewnego wiosennego dnia szef wysłał mnie na szkolenie do Wrocławia. Szkolenie jak szkolenie, wiadomo. Ciastka w cenie, kawa litrami i oczy na zapałki. Nudy jak cholera, czy mają państwo jakieś pytania, firmowe kajety i notatki na marginesie. Po szkoleniu obiad o wartości większej niż felgi do mojego Forda, tyłek w auto i do domu.

Sunę Wrocławiem, ziewam na pół samochodu, spijam piankę z Orlenowego latte bez cukru, za miliony monet. Wrocław zawsze mnie zachwycał, kiedyś nawet myślałam żeby tam zamieszkać. Plany zakończyły się wraz z pojawieniem się nastoletniej miłości bo miłość najdalej ruszyć chciała się do osiedlowego po ziemniaki. Zostałam więc na nie takim małym zadupiu, który słynie z tego, że z niczego nie słynie. A… Słynie z tego, że nie ma rynku. Kiedyś był, pamiętam za dzieciaka. Taki blaszak po środku, z jednej strony monopolowy, z drugiej fryzjer i chyba krawiec. Przed blaszakiem baszta z barem, w którym nielegalnie piłam piwo jeszcze przed osiemnastką a później grałam durnia przed mamą, która wyczuła alkoholowy chuch. Baszta była dobrym punktem na przyczajenie przez sąsiadkę i pierwsze łapanie za kolano pod stołem. Później rynek zrównali z ziemią, niby pod galerię, później niby pod kamieniczki, później niby znowu pod galerię. A później niby znaleźli coś w tej dziurze panowie archeologowie i dziury nie pozwolili ruszyć. I ta dziura tak straszy już z dziesięć dobrych lat, jak nie więcej. Kiedyś nawet wygrała plebiscyt na najpiękniejszy polski rynek, tak trochę dla jaj i tak trochę żeby zrobić siarę ludziom, którzy za dziurę byli odpowiedzialni. Póki co na poprawę stanu rynku się nie zanosi, chociaż obiecują z roku na rok. Za każdym razem więc, kiedy jestem we Wrocławiu, chodzę uliczkami, które znam na pamięć, ćpam ich ten piękny rynek i zazdroszczę po cichu.

Wracam więc z Wrocławia, bijąc się z myślami czy na dziesięć minut pojawić się w firmie bo przecież szkolenie skończyło się przed czasem a ja równo 14.50 będę na chacie. Oko mi ciąży, powieka dynda gdzieś na wysokości cycka, widmo, bo to przed dzieciami było i rozmiar stanika mierzyłam na sadzone jajko albo klaśnięcie w klatę. Jadę ale mam ochotę wziąć się i zaparkować gdzieś na poboczu, walczę dzielnie z sennością. Powieka coraz niżej, radio coraz głośniej, kawy coraz mniej, noga coraz cięższa, chcę jak najszybciej dotrzeć do domu.

Nagle straciłam świadomość. Odcięło mi zasilanie, powieki zrobiły game over a umysł wylogował się z rzeczywistości. Ja, tona blachy marki Ford (Mondeo to było, takie piękne i bezawaryjne takie, och!), sto dwadzieścia na liczniku i zakręt. Nagle jakby coś mi trzasnęło w pysk. W tym moim marzeniu sennym, na tej plaży o białym piasku i wodzie tak czystej, że żadna kupa polskiego turysty się nie schowa stanął przede mną mój tato. Tato w całej swojej prawie dwumetrowej okazałości i wadze zdecydowanie ciężkiej. Tato, którego gniewu boi się sam Posejdon i Zeus razem wzięci. Stanął i jak stał tak krzyknął „HEJ!”.

Wtedy otworzyłam oczy. Pół metra, dwie powieki i sto dwadzieścia, kurwa, kilometrów na liczniku od barierki, która wysłałaby mnie na drugi świat. Na zakręcie, na drugim pasie, pod prąd. Odbiłam w prawo, wjechałam na pobocze i siedziałam w samochodzie dobre pół godziny. Powieki zrolowały mi się pod brwiami, oddech nabrał krótkodystansowego tempa a serce poszło na psychoterapię i wróciło 30 minut później. Obudziłam się. Żywa.

A później zadzwoniłam do taty i powiedziałam, że właśnie uratował mi życie.

Dzięki tato.

Ps. Dzieci, nie róbcie tego w domu. Nie warto.

0 Komentarzy/e

Skomentuj