Środa. Nastawiam budzik nieco wcześniej, żeby wstać przed Poślubionym i Majuszką. Szybko podnoszę się z łóżka ubielam swój ulubiony szlafrok i ciepłe skarpety. Później idę do kuchni, włączam czajnik, wyciągam kubek, wrzucam herbatę i zalewam wrzątkiem. Tylko do połowy! Po chwili dolewam mleka. Uwielbiam.
Środa, a taka mini niedziela w środku tygodnia. Jesteśmy w komplecie. Takie dni lubię najbardziej. Spokojne i bez pośpiechu. Otwierają się drzwi sypialni. Znak, że Majuszka z Poślubionym już wstali. Wskakujemy jeszcze na parę minut pod ciepłą kołdrę. Całą trójką. W mojej głowie tylko jedna myśl, jak mi dobrze! Jednak w brzuchach już burczy. Ja wybieram kierunek kuchnia, Oni pędzą do okna, bo spadł śnieg, który tak długo kazał na siebie czekać! Robię szybki przegląd lodówki, będą kolorowe kanapki, dla Majuszki wyjątkowe. Dlaczego dopiero teraz znalazłam tą wykrawaczkę w szufladzie? I kiedy w końcu nauczę się planować posiłki?
Po śniadaniu ani śladu! Ubieramy kilka warstw na siebie. W przelocie szybka rozmowa z moją Mamą. Wychodzimy i jest! Śnieg! Można dotknąć, rozrzucić, podeptać. I znowu ta radość w tych małych oczach. Taka co to nie wiem jakich słów użyć by ją opisać. Idziemy do parku, nie rozumiem dlaczego wszyscy pochowani w domach. Cały park dla nas. Szkoda, że na sanki jeszcze za wcześnie. Czy uwierzycie w to, że Majka jeszcze nigdy nie jeździła na sankach?! Pierwsze orły na śniegu, szaleństwo na zjeżdżalni i huśtawce. Zimno mi, a Ona mogłaby tak bez przerwy. Przypominam sobie siebie te kilkanaście lat temu. Kulki śniegowe przyczepione do spodni, dłonie już prawie bez czucia, kolejna godzina na górce, a obiad wydaje się tak mało istotny. A dzisiaj na obiad najlepsza zupa na świecie. Produkcji Poślubionego, który jest moim osobistym mistrzem przyrządzania zup. Takich jakie lubię najbardziej. Gęstych! Z dużą ilością ziemniaków, marchewki i innych warzyw, koniecznie grubo pokrojonych. Robi takie specjalnie dla mnie. Dziękuję!
Drzemka Mai. Jedna z moich ulubionych pór dnia. Chwila ciszy. Całe mieszkanie milczy, tylko radio cichutko gra. Robię sobie herbatę i nic więcej nie robię. Leżę. I przybiega Majuszka, rozczochrana i uśmiechnięta. Wskakuje pod mój koc. Tulimy dwie minuty, pięć, dziesięć, piętnaście. Jak ja ją uwielbiam! Zjadłabym w całości jak ciasto marchewkowe czekoladowe, które dzisiaj razem upiekłyśmy i które prawie się spaliło. Wszystko przez farby. Wciągnęło nas malowanie. Majuszkowe dzieła wychodziły spod ręki hurtowo i ekspresowo. Średnio trzy obrazki na minutę. To jest mamusia, to tatusia, to babcia, to pies, to kot, to jijus. Dopiero zgrywają zdjęcia na komputer, zachwycam się, że jijus – to naprawdę dzidziuś w brzuszku. Dobra jest! Ciasto uratowane w ostatnie chwili. W domu pachnie kakao. Za oknem już ciemno. Zaraz koniec dnia. Szkoda! Bardzo udana na mała niedziela w środku tygodnia.