środa, 20 maja 2015

Nawrócona.

Otwieram drzwi lodówki i wyjmuję słoik dżemu. Jeszcze nie ruszany, dziewiczy. 
-Michaaaał!- wołam, ale po sekundzie namysłu chwytam za nakrętkę. Po chwili wieczko odskakuje z głośnym kliknięciem. Wybałuszonymi ze zdumienia oczami patrzę to na otwarty słoik, to na nakrętkę. Przybyły na wezwanie Rak również nie kryje zdziwienia:
-otworzyłaś słoik. Sama.
-o kurwa, mam moc!

....................................................................................................................................................................

Schudło się Matce Rak. To był moment, w którym pogodziła się z faktem, że już zawsze będzie za gruba na szczupłą, za szczupła na puszystą. Ot, kobita w rozmiarze L. Owo pogodzenie się sprawiło, że na charytatywną zbiórkę odzieży trafiły wszystkie eSki i XeSki . A potem nagle, bez większego wysiłku waga spadła o jakieś dwanaście kilo. Ot, trochę nerwicy, szczypta kurwicy,alergia, dwie przeprowadzki w ciągu półrocza, oraz drugie "moja firma właśnie ogłosiła upadłość" w ciągu roku. Niestety wraz ze zmianą wagi moje ciało zmieniło również stan skupienia. Na półpłynny. Okazało się bowiem, że zrzucić dobrą dychę z dwudziestoletniego tyłka, to nie to samo, co zrzucić ją z trzydziestoletniego. I tak stanęłam przed schizofreniczną sytuacją: waga mówiła ,,stara, dobrze jest, tak trzymać!", a lustro ,,are you fucking kidding me?". Lustro miało rację. Brzuch, jeszcze niedawno napięty, choć okrąglutki przelewał się smętną fałdą za pasek spodni. Dupsko wyraźnie zmniejszyło odległość do kolan, a skóra na ramionach majtała się przy każdym ruchu jak peleryna u Batmana. Matka Rak nie należy do osób działających pochopnie, poza tym, miała nadzieję, że się ,,wchłonie". Po kilku miesiącach oczekiwania, aż samo się, uznała, że nie ma co liczyć na cud. I tak dokładnie miesiąc temu, kobieta, która siłownię widziała jedynie na amerykańskich filmach, pojawiła się na pierwszych zajęciach...

...........................................................................................................................................................

Jak wiele kobiet wyobrażenia na temat zajęć fitness opierałam na popularnym niegdyś klipie ,,Call on me". Tego mniej więcej się spodziewałam, stając w drzwiach sali do ćwiczeń. Że będę jedyną lebiegą z wiszącym cielskiem. Że będę śmieszna i żałosna na tle wysportowanych lasek rodem z hollywodzkich filmów. Ze zdziwieniem i ulgą stwierdziłam, że wśród zebranych kobiet ani jedna nie wygląda jak panie z teledysku. Są za to: grube, chude jak patyki, stare, młode, ładne, nieładne, długowłose, krótkowłose, rude blond i siwe-innymi słowy, zwyczajne kobiety, jakie co dzień mijamy na ulicach. Nieco podniesiona na duchu zajęłam stanowisko (naturalnie w najdalszym kącie sali, z dala od ludzkich spojrzeń). Po chwili weszła instruktorka. Ona też nie wyglądała jak laski od Erica Prydza. A chuda! Ja z moim minus 12 nadal wyglądam przy niej jak czołg. Każdy ruch, gest, skinienie ręki sprawiał, że pod skórą drobniutkiej kobiety poruszały się żelazne mięśnie. No i się zaczęło! Pierwszy kryzys nastąpił mniej więcej w piątej minucie. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że muszę napić się wody, inaczej odpadną mi ręce. Kiedy tempo ćwiczeń wzrosło, byłam przekonana, że nie tylko nie dotrwam do końca, ale zejdę w trakcie na zawał. Instruktorka zaczęła dodatkowo używać obcego języka: single, dwa na dwa, zatrzymaj na trzy, krótki ruch itd. Wreszcie wykrzyknęła: deska! No, kurna, wiem, że nie mam za dużo, ale żeby tak? Okazało się jednak, że wcale mnie nie wołała, że deska to takie ćwiczenie. -wygląda na łatwe-pomyślałam opierając się na rękach. O luuuudzie! Po kilku sekundach wszystkie części ciała drżały w spazmatycznych skurczach. -oddychamy spokojnie-krzyknęła instruktorka. W tym momencie padłam plackiem na materac. -to ja miałam oddychać?! Jakim, kurna cudem?! Unosząc się z materaca zerknęłam na twarz w lustrze. Lico koloru buraka i przerażone oczy zadające pytanie: po jakie licho? Jakieś 3/4 pierwszych zajęć spędziłam na przewracaniu się na materac, udawaniu, że sznuruję buty oraz piciu wody, a i tak wracając do domu czułam się jakby coś mnie rozjechało. Każdy staw, mięsień i ścięgno dygotało. Kilkanaście godzin później całości dopełniły takie zakwasy, że klękajcie narody. I wciąż nie wiem, jakim cudem udało mi się zmusić samą siebie do pójścia na kolejne zajęcia. Możliwe, że to skąpstwo. W końcu karnet za darmola nie był.
................................................................................................................................................................

Miesiąc później ja, człowiek, który nie odkręcał samodzielnie butelki wody mineralnej, mam moc. Brzuch przestał żyć własnym życiem, a tyłek dzielnie walczy z grawitacją. I mam mięśnie! Póki co, jeszcze dobrze ukryte, ale są! I to kochani nie jest wszystko! NIC MNIE NIE BOLI! Ani stawy, które bolały od dziecięctwa, ani plecy, które bolały od czasów ciąży. Nie dręczą mnie skurcze, nie pamiętam zakwasów. Chodzę za to wyprostowana jak struna. I jest mi dobrze. 3-4 razy w tygodniu pakuję torbę i uciekam. Przed Helką, przed domem, przed Rakiem. Żeby było jasne, nadal nie lubię ćwiczeń, Uwielbiam za to moment, w którym słyszę: -koniec, byłyście świetne!

4 komentarze:

  1. A ja kicham ćwiczenia. Kocham. I tak bym chciała....a Tobie gratuluje :)
    Jeszcze troche i tez je pokochasz :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hhaha uśmiałam się!
    Deska nie deska, Czołg nie czołg, twarz nie wygląda jak u boksera, Raczyco ! Jesteś boska !
    Dajesz czadu ! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. O maj... Tak i u mnie był taki moment nawrócenia... Jakoś na studiach, wtedy to z uśmiechem na gębie jak ten debil gnałam o godzinie późnowieczornej na drugi koniec miasta na areobik i wracałam złachana jak koń po westernie ale hm... no powiedzmy że szczęśliwa. Waga w dół, kupsko lekkie, ciałko jak się patrzy.. Ehh przeprosiła bym się z ćwiczeniami... Ale ta czekolada... Znaczy stres ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie, matka, pięknie. Kolejna motywacja do zapisania.

    OdpowiedzUsuń