środa, 22 kwietnia 2015

Pojedynek...

Z siłowni wychodzę krokiem sprężystym. Po pokonaniu mniej więcej trzech metrów okazuje się, że cztery treningi to jeszcze za mało, aby się popisywać po zajęciach. Sprężysty krok zastępuję zatem bardziej pasującym do ogólnej kondycji krokiem wlecząco-czołgającym. Galaretowata poduszka, którą z grzeczności nazywam brzuchem piecze niemiłosiernie, uda drżą, zmęczone barki zwisają smętnie- i ja jeszcze za to płacę! Zmierzając w stronę domu tonę we własnych myślach. Właśnie daję sobie dyspensę na chipsy solone i ser (no już nie przesadzajmy z tym zdrowym stylem życia), kiedy oczom mym ukazuje się następujący obrazek: młodzian idący z naprzeciwka "ściąga ostatniego bucha" z wiszącego w kąciku ust papierosa, po czym ciapie niedopałek na deptak. Po obydwu stronach rzeczonego deptaka ciągną się  rzędy ławek. Są one oddalone od siebie co pięć metrów, a po obydwu stronach każdej z nich znajdują się kosze na śmieci wyposażone w popielniczki. Wokół nas znajduje się zatem kilkadziesiąt popielniczek. Jako, że należę do aktywnych naprawiaczy świata, bez chwili wahania podejmuję interwencję:
-przepraszam pana, czy naprawdę nie mógł pan wrzucić tego do śmieci? 
-eee?- chłopak przystaje i patrzy na mnie wzrokiem mówiącym "nie mam mózgu, ale za to potrafię przypierdolić".
-jeśli wszyscy będziemy tak dbać o wspólną własność, to bez względu na to, ile pieniędzy władze miasta wydadzą na remonty, będziemy tonąć w brudzie i śmieciach.- tłumaczę niezrażona.
-spierdalaj!- cięta riposta skutecznie odbiera mi chęć do bycia miłą. W pierwszym odruchu próbuję kopnąć delikwenta, na szczęście nie ma w pobliżu nikogo, kto rozmachałby mi nogę. Po chwili dociera do mnie, że bez względu na to, jak bardzo czuję się zła i urażona, moje szanse w tym pojedynku są równe zeru. Facet jest jakieś dwadzieścia centymetrów wyższy i ze dwadzieścia pięć kilo cięższy. Rozpatruję jeszcze możliwość szturchnięcia buca pięścią w oko, ale pomysł ten odrzucam jako zbyt ryzykowny. Nie chcąc jednak wyjść na ofiarę losu, która pozwala jakiemuś troglodycie nawrzucać sobie na środku ulicy, postanawiam dopiec mu w jakiś inny-bezpieczniejszy dla mnie sposób. By uśpić jego czujność mówię:
-aha.
Chłopak odchodzi rzucając mi pogardliwe spojrzenie i wtedy dokonuje się moja zemsta. Ręką ukrytą w kieszeni kurtki posyłam mu "faka". A niech mu pójdzie w pięty!

2 komentarze:

  1. No no... Podziwiam, nie każdy dzisiaj potrafi gębę otworzyć, nawet gdy mu ktoś petem w twarz machnie. Lepiej być " ślepym i głuchym" coby właśnie tego miłego "odczep się" ... No cóż no taki kraj, taki obyczaj. Bohaterko TY moja :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem moralnym zwycięzcą tego starcia. Resztę przemilczę:)

    OdpowiedzUsuń