czwartek, 12 marca 2015

myśli ulotne

Wracałam dziś do domu z kilkoma miłymi myślami. Po pierwsze, że w końcu weekend (tak! ja weekend zaczynam w czwartek), że w końcu nie będę musiała drzeć japki, że "CIIIIIISZAAAAAA MA BYYYYYĆ!", nie będę musiała zwracać uwagi na swoje jestestwo narażając dziennik na rozpadnięcie się na kawałki (ot uroki gimnazjum, w którym są, cytuję "takie miłe i fajne, bezproblemowe dzieciaki". Grzeczniejsze z nich pocieszają mnie: "nasza klasa tak zawsze! A by pani widziała co się na biologi dzieje! Tam pierwsza ławka nie słyszy co do nich pani prof. mówi, pani to sobie chociaż jakoś radzi"). Nie będę musiała ganiać na drugie piętro z torbą pełną książek i plecakiem z ciężkim laptopem, bo komputery w każdej sali miały być, ale wyparowały. Nie będę musiała zaraz po tym jak z zadyszką wdrapię się na to drugie piętro zbiegać z niego, gdyż stwierdziłam, że sala której szukam mieści się na piętrze niżej po przeciwnej stronie tego molocha. Nie będę musiała się przejmować tym, że część osób na religie nie chodzi "bo nie", a część co miała nie chodzić nagle stwierdziła, że (no właśnie, że co?!),  że jednak religia nie jest taka be i zaczynają chodzić, a chodzić nie mogą, bo kartka od rodziców, bo na świetlicy miejsce czeka, a oni bezprawnie w mojej klasie. 
Że na halówki pełno osób chętnych, nawet mi nazwę zmodyfikowali z KKF (Katolickie Kółko Filmowe), na SKKF (Super Katolickie Kółko Filmowe), a nie przyszedł NIKT! choć to w sumie dobrze, bo chyba znów, nie powiem jaka, grypa się u nas zadomowiła i osoba odpowiedzialna za filmu puszczanie wolała być wtedy w innym miejscu.

Kolejna moja myśl powędrowała do moich dzieci, a właściwie do słów mojego teścia, który obecnie się nimi zajmuje. Matki lubią się pławić w takich słowach, rozważać je i medytować, przywoływać na myśl moment ich wypowiedzenia i wszelkie okoliczności. Te magiczne słowa to: "są bardzo grzeczni". Tak bardzo chciałam wierzyć w te słowa, że moja myśl powędrowała zaraz do ostatnich dni i moich chwil z nimi spędzonych, i stwierdziłam, że rzeczywiście jakoś pokojowo żyjemy i że usłuchane jakieś takie i miłe i potulne...

Następne skojarzenie dotyczyło pysznego, świeżo wyciskanego, choć właściwie chyba wykręcanego soku, jaki tylko mój teść potrafi nakręcić, któremu żadne Cymesy i inne jednodniowe marchewkowe, burakowe, czy jabłkowe nie dorównują. Oczami wyobraźni widziałam ten sok w mojej szklance, a niezawodna pamięć smakowa przywołała wraz z potokiem śliny smakowy pejzaż do moich ust.

Jakże bolesna potrafi okazać się rzeczywistość. 
Po powrocie do domu okazało się, że moja córka ma wyjątkowo ciężki dzień i nie dość, że posłuszeństwa w niej ni krzty, to jeszcze sieje spustoszenie, co potwierdziła mi zaraz przy wejściu do salonu ściana, na której złowieszczo, trupio-blado spoglądała na mnie dziura po słonecznej farbie otoczona czerwonymi pręgami (owoce czerwonej farby z zabawki). Z racji tego jej nastroju, słowo cisza, (choć na szczęście już nie w takim natężeniu) pojawiło się ze 4 razy, a sok... 

I soku nie było, bo korba od maszyny okazała się złośliwa...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz