Młoda Mama w Dolinie Hipsterów
Kiedy dziecko z wielodzietnej rodziny ma dziecko
Wychowałam się w rodzinie wielodzietnej, takiej z prawdziwego zdarzenia. Razem z rodzicami śmiało mogliśmy wskakiwać na boisko i kopać piłkę w jednej drużynie. Jak to jednak w życiu bywa, czasem grywa się do przeciwnej bramki. A im więcej ludzi, tym trudniej o jedność – tak przynajmniej głoszą plotki. Nie do końca się zgadzam, ale i zaprzeczyć zdecydowanie nie mogę. O ile jedynakom zarzuca się wiele, o tyle nam, wychowanym w wielodzietnych rodzinach, wielu rzeczy się współczuje. Nierzadko nami się pogardza, jednak w przeciwwadze stają ci, którzy podziwiają naszych rodziców za upór i – najlepsze – wyprowadzenie dzieci na ludzi, cokolwiek miałoby to oznaczać, w gruncie rzeczy. Dzisiaj sama staję przed tym zadaniem, z bagażem wyjątkowych doświadczeń, którym postanowiłam się przyjrzeć. Tworząc przyszłość, nie sposób wyzbyć się tego, czym nasiąkło się za młodu – czy to, co przekażę przez wspomnienia swojemu dziecku będzie dobre?
Choć czasy mojego dzieciństwa zdecydowanie różniły się od obecnych (nieco to przerażające, wszak rocznik mój to 94!), na wstępie od razu obalę mit, że w wielodzietnej rodzinie dzieci chowają się same. Taka sytuacja zdarza się tylko w rodzinach, w których brakuje miłości. Starsze rodzeństwo, w liczbie szczęśliwej 7, pokazało mi pewnie nieco sprawniej niż zrobiłoby to naturalne otoczenie, jak się żyje pod prawem dżungli, ale i niejedną pozytywną umiejętność przekazali mi zupełnie nieświadomie. Z perspektywy czasu wspominam więc dzieciństwo z uśmiechem. Pewnie, że spotykałam się z krzywdzącymi uwagami, których słowa do dzisiaj gdzieś kryją mi się w tyle głowy i nie wierzę, że nie miały żadnego wpływu na moje losy i podejmowane decyzje. Jednak nigdy nie pozostawałam sama ze sobą i nie czułam zbyt często nudy. Strach przed burzą dzielił się na 9, zamiast mnożyć i narastać we mnie samej. No i ten hula – hop, co w drut uderzył i pozbawił prądu pół wioski – to ja nie wiem, do dzisiaj nie pamiętam, które z nas próbowało go przezeń przerzucić.
Nie jestem do końca pewna, czy to, co Ci dzisiaj o swoim macierzyństwie, a i przecież o mnie samej po części, zdradzę, zrodziło się przez fakt posiadania aż 8 rodzeństwa. Nie mogę tego jednak z całą pewnością wykluczyć – okres dorastania do roli matki zajął mi zdecydowanie większą część życia, której nie odcięłam wraz z pępowiną, łączącą mnie z Heniem. Bardzo jestem ciekawa, czy jakaś mama – jedynaczka mogłaby się podpisać pod moimi słowami.
Wspólnota – czego nie?
Nie rozumiem, dlaczego moje dziecko nie może chwilkę pobawić się zabawką innego dziecka. Wierz lub nie, ale naprawdę nie widzę problemu też w tym, że jakiś chłopczyk lub dziewczynka na chwilę zabierze coś, co należy przecież do mojego syna. Pomijam fakt wkładania do buzi wszystkiego, co znajdzie się w zasięgu dłoni – etap niemowlęctwa ma to do siebie, że dzielenie się czymkolwiek jest nieco trudne i zwyczajnie niehigieniczne. Niedługo jednak (mam niemałą nadzieję) mój syn z tego wyrośnie. I dopóki jakiś chytrusek nie połasi się na rzeczy mojego dziecka i nie zagarnie ich dla siebie na własność, naprawdę nie widzę powodów, by mu je odbierać i jeszcze rugać matkę, że 14-miesięcznego dziecka kultury za grosz nie nauczyła. Z ręką na sercu! – widziałam taką scenę i z hukiem szczęka padła mi na chodnik.
Żyliśmy w wielkim domu, jednak nie był to pałac, by każdy swoją komnatą mógł wedle zamysłu rozporządzić. Jako płeć żeńska, dość szybko dostałam ją w przydziale, niemniej jednak większość czasu spędzaliśmy na „wspólnym terenie”, który pewnie śmiało można by nazwać bawialnią. Wyobraźcie sobie taki mały żłobek. Dzieci zabierają sobie różne rzeczy, ale z czasem uczą się nimi dzielić. Opiekunka czujnym wzrokiem śledzi poczynania małych odkrywców świata, jednak bez potrzeby nie ingeruje. Człowiek z natury jest stworzeniem stadnym i natura podpowiada mu właściwą kolej rzeczy – ogładę na poziomie wystarczającym do przetrwania dostajemy w pakiecie z życiem w momencie narodzin. Nie sądzę, by mój synek postanowił się zemścić za złamane grabki do piasku. Tę paskudną cechę za jakiś czas wszczepi mu społeczeństwo (z moim skromnym udziałem, jak sądzę).
Rodzice to nie przyjaciele, ale… rodzice
Gdyby Henio był Henią, moje podejście raczej by się nie zmieniło. Tak jak mój syn nie będzie się wymieniał fotkami „fajnych foczek” w wiadomościach prywatnych na Facebooku ze swoim ojcem, tak i ja nie chodziłabym ze swoją córką na młodzieżowe imprezy. Nie widzę powodu, by mieszać te życiowe role i mam nadzieję, że nigdy nic w tym myśleniu mi się nie przestawi. Nie chodzi bowiem o to, by zbudować między nami mur, w którym furtka otwiera się tylko w naszą stronę, ale by być wsparciem i drogowskazem. Nie kumplem, którego można w każdej chwili olać, przecież będzie następny, ale kimś wyjątkowym, kto poświęcił wszystko, by dziecku było dobrze, najlepiej; do kogo można w każdej chwili przyjść po radę i pomoc, ale z kim można też dzielić największe życiowe radości.
Moi rodzice dużo pracowali, co raczej jest logiczne – 9 dzieci to koszt jednego pomnożony razy 9. Tak upraszczając, łatwo możemy się przekonać, że w tym momencie nas na to nie stać. Przynajmniej w moich obliczeniach taki właśnie wynik widnieje – za mało. Być może w innej sytuacji, gdyby mieli więcej czasu, ta więź zbudowana byłaby kompletnie inaczej. Ja się jednak cieszę, bo wiem, że mam w nich oparcie – mogę z nimi poplotkować, ale zupełnie bez sensu byłoby im opowiadać o moich wieczornych imprezach studenckich, których przecież do końca sama nie pamiętam. Jednocześnie jednak czuję pełną swobodę – nigdy nadopiekuńczością nie hamowali moich własnych decyzji.
Staram się za dwoje
Nie ma nic niezwykłego w tym, że chcę, by mój syn miał najlepiej. Chciałabym znaleźć nie tylko pieniądze na jego wychowanie, ale przede wszystkim czas, by dobrze go poznać. Wymieniam sobie w głowie punkty, których nie lubiłam w swojej relacji z rodzicami i stawiam za cel stworzeniw rodziny w zupełnie innym duchu. Dokładnie tak, jak robi to każda kochająca mama. U dziecka z rodziny wielodzietnej to nie tylko kolejny „check” na liście do wykonania, to absolutny „must have”, obowiązek, przymus wręcz!
Żadna to tajemnica, że rodzina wielodzietna czasem czegoś nie ma. Każdy grosik ma swoje przeznaczenie, a nieplanowany wydatek burzy wypracowaną równowagę. U nas było podobnie, choć nie mogę narzekać na brak przyjemności. Stereotyp „muszę mieć lepiej” jednak zakorzenia się mocno w głowach dzieci z rodzin wielodzietnych i większość z nas walczy z nim przez całe życie. Ja uważam, że w odpowiedniej dawce jest zdrowy i motywujący. Grunt, by nie przerodził się w chorą ambicję, która ujście znajdzie na Bogu ducha winnym dziecku.
Jedynak? Dlaczego nie!
Całe życie otoczona byłam ludźmi i teraz chyba czas trochę na pewnego rodzaju spokój. Henio jest moim pierwszym, upragnionym i bardzo kochanym dzieckiem. A co, jeśli by tak na nim zaprzestać dalszego powiększania rodziny? Nie trzeba by kupować większego samochodu, a i mieszkanie dwupokojowe nieco tańsze przecież będzie… Poważnie, jako dziecko z wielodzietnej rodziny widzę dużo plusów bycia jedynakiem – wszelkie braki w kontaktach międzyludzkich można nadrobić na kursach i w różnego rodzaju świetlicach i salkach. A kiedy nie ma się na nie ochoty, przynajmniej nie jest się do nich przymuszonym.
Wielu jedynaków już niejednokrotnie obaliło mi tę teorię. Szczerze żałuję, bo chciałabym w nią wierzyć. Nie wyobrażam sobie jednak rodzić kolejnych dzieci tylko po to, by móc ewentualnie (kto mi to zapewni?) dać przyjemność mojemu pierworodnemu. To moja cząstka egoizmu, która uchowała się w takiej komunie, jaką jest 11-osobowa rodzina. Od ponad 20 lat przyglądam się tej mrówczej, tytanicznej pracy moich rodziców i darzę ich ogromnym szacunkiem. Nie chciałabym jednak powtarzać tego scenariusza. Możesz nazwać mnie człowiekiem wygodnym, niech będzie – pytanie tylko, czy miałaś okazję poznać problem od podszewki?
Jestem za tym, by każdy żył zgodnie ze swoją naturą i drugiej osobie do gara i łóżka nie zaglądał zbyt często. Od czasu do czasu porównać się nie zaszkodzi – dzięki temu nawykowi można wyplenić w swoim ogródku różne chwasty, których dawno pozbył się już sąsiad. Nie da się jednak żyć bez przeszłości – to, w jakiej rodzinie się wychowamy, jest fundamentem pod budowę naszej własnej. Najważniejsze jednak dla mnie jest to, że – mimo swoich wszystkich wad i równie niesamowitych zalet – kocham moje dziecko nad życie i tę miłość chcę mu przekazać. W tak dużych ilościach, jak duża była moja rodzina. I większych!
A jak to jest u Ciebie? Ile miałaś rodzeństwa i jak to odbiło się na Twojej rodzinie?
Wpisy o podobnej tematyce:Dzieci TO robią!Ojciec, tata, tatuśWigilia na 32 ręceArtykuł Kiedy dziecko z wielodzietnej rodziny ma dziecko pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.