Makóweczki
Makowa sama w Warszawie, czyli zamiast radości z rodzinnego wyjazdu – morze łez
Znacie to uczucie, kiedy budzicie się w nocy i wiecie, po prostu wiecie, że wieczorem lub wcześniej czegoś nie zrobiłyście, coś nie zostało wykonane lub jest zrobione nie tak jak powinno. Nie wyjęłyście kurczaka z piekarnika, a miał się piec tylko do 22-gej. Pranie zostało w bębnie do rana. Nie zmyłyście maseczki z twarzy lub Wasze dziecko ma na 100% nieodrobioną pracę domową. Ta myśl Was wybudza, jakby mózg podświadomie zorientował się poniewczasie, że coś jest nie tak, ułożył to w całość i wysłał alert. We czwartek w nocy zbudziłam się ze świadomością… że nie mam dowodu. O 4 rano mieliśmy ruszać na lotnisko, a potem na nasze wymarzone zimowe wakacje na Teneryfie. Skąd mój mózg był taki genialny? Dowód noszę zawsze w portfelu. Nigdy go nie przekładam i nie gubię. Musiałam odnotować jego nieobecność od czasu powrotu z Francji przy jakiś zakupach. Francji! I tu od razu popadłam w totalny szloch. Zgubiłam go we Francji! A dokładniej na pokładzie samolotu. Moje wytężone zwoje mózgowe ostatni zapis kontaktu z dowodem odnotowały przy wejściu na pokład samolotu Paryż- Waw. . . . W przeddzień myślałam jak będzie wyglądał ten poranek. Dzieciaki zawsze są takie podekscytowane wyjazdem, że wieczorem nie mogą zasnąć. Budzę je potem w środku nocy z uśmiechem, hasłem: „Maluszki! Ruszamy na lotnisko”. Wstają wtedy uśmiechnięte i od razu skokiem na równe nogi. Normalnie musiałabym je za nogę ściągać pięć godzin później, ale hasło ‚wakacje’ jest magicznym zaklęciem. Wszyscy krzątają się z uśmiechem i nikt nie narzeka na swoje 3-5 godzin snu. No więc nic takiego nie wydarzyło się tym razem. Ja szlochałam. Wojtek na mnie pokrzykiwał, żebym przestała, bo na pewno zaraz dowód znajdziemy! A ja wiedziałam, że to się NIE STANIE! Wiedziałam! Po pierwsze, niestety w naszym domu jest tak czysto i porządnie, że gdzie niby mielibyśmy go szukać, w lodówce czy w praniu? Po drugie ta myśl, że ostatni raz miałam go w ręce w tym samolocie… Jak osioł juczny z trzema torbami i pięcioma reklamówkami, bo prezenty dla dzieci i winko dla męża i makaroniki- sroniki… i miejsca już na bagaż nie było nigdzie, tylko pod nogami, więc wepchnęłam pewnie gdzieś ten dowód… i mi wypadł. Wojtek zarządził, że bierzemy ze sobą mój przeterminowany paszport, ksero dowodu, prawo jazdy i może jakimś cudem mój oryginalny dowód czeka na lotnisku, bo został znaleziony na tym pokładzie. W każdym razie ruszamy, bo mamy już godzinę opóźnienia. Działały głównie instynkty. W takich chwilach nie ma możliwości na dokładne przemyślenie sprawy. Zdążyłam tylko zadzwonić na policję i dowiedzieć się, że zagubione dowody trafiają do Urzędy Miejskiego. Maks zbudził się słysząc mój płacz. Wiecie, że należę do mam ‚powiem prawdę’, więc pokrótce wyjaśniłam Maksowi, że nie mam dowodu i bez tego mogą mnie nie wpuścić na pokład samolotu. Makulindo popadł w spazmy, że jak tak to on nie jedzie! On nie chce bez mamy… Zbudziłam Lenkę. Naprawdę starałam się uspokoić i jakoś sensownie podejść do tematu, ale kiedy ją zobaczyłam i przypomniałam sobie wszystkie nasze ostatnie rozmowy – jej marzenia o skokach do wody z mamusią, o jedzeniu lodów, spacerach nad morzem… rozsypałam się i było pozamiatane. Lenka zaraziła się moim stanem i mieliśmy taki obraz – skupionego Wojtka, próbującego zapakować wszystko co potrzebne, zapłakaną mnie, przepraszającą i ubierającą dzieci i maluchy w totalnych spazmach. Lenka dusiła się nam dosłownie z płaczu :/ W aucie Pan Tata zarządził, że koniec beczenia, myślimy pozytywnie, na pewno coś wymyślimy. Ale dla odmiany on nie chciał rozmawiać o żadnych opcjach innych niż ta, w której uda mi się lecieć na prawie jazdy lub skanie dowodu. Ja wiedziałam, że to niemożliwe… Była piąta rano i nie mieliśmy wiele opcji pozyskiwania informacji. Dzwoniliśmy do obsługi lotniska, która kazała nam się kontaktować z trzema różnymi numerami na których przez 3 godziny nikt nie odbierał. Lotnisko Chopina, szacun. Konkurs na najgorszą obsługę klienta przypadł Wam… choć szybko zostaliście zdetronizowani, ale o tym później. Zaczęliśmy poważne rozmowy. - Kochanie… Ja nie polecę. Proszę Cię leć z dzieciakami. One tak o tym marzyły! – Nie ma mowy! Jesteśmy rodziną. Nie polecimy bez Ciebie. Jesteśmy spakowani, mamy wiele opcji do wyboru – Tropical Island na przykłąd. Będziemy tam szybciej niż na Teneryfie. Argumentów miałam wiele. Przecież ja sama jeżdżę non stop z dziećmi i jakoś sobie radzę. Wakacje były już opłacone. Dzieci tak czekały. PT twierdził, że to one nie będą chciały lecieć beze mnie, więc kiedy domówiliśmy się, że decyzję zostawimy im maluchy orzekły: - Będziemy do Ciebie dzwonić mamusiu! – I kupimy Ci prezent! Ucieszyłam się wtedy najszczerzej, że dzieci mają taką więź ze swoim ojcem, że na luzie chcą lecieć z nim na tydzień na koniec świata. Nie każda rodzina może się tym poszczycić także tą pewnością, że mąż na luzie sobie poradzi. Cienia wątpliwości co do tego nie miałam. O godzinie 7:30, na rogatkach Warszawy zadzwoniłam do Urzędu Miejskiego. Miła Pani wyjaśniła mi, że dowód który trafia do nich jest od razu przecięty i muszę wyrobić nowy. Tak czy siak… nie lecę. Klamka zapadła. Wtedy popłakałam się jeszcze raz, ze zwykłego smutku. Oni lecą.. ja zostaje. Sama, w deszczu, zimnie. Miałam wizję chlania wina od świtu do nocy… Serio :P Kiedy wszystkie opcje były wyczerpane i zostało ustalone, że ekipa leci beze mnie, Wojtek przypomniał sobie, że wyrzucał moją kartę pokładową z lotu z Francji i żebym zadzwoniła do moich rodziców i oni pobiegną i przeszukają śmieci. Lol.. 2 tygodnie śmieci vrs. mój dowód. To była misja niewykonalna ale wykręciłam numer. Drżącym głosem zaczęłam mówić tacie, że spokojnie, wszyscy żyją.. ale chyba ja nie lecę, bo nie mam dowodu. Na co mój tata, najbardziej spokojnym i luzackim tonem rzekł: - Córcia, Twój dowód leży u nas na komodzie. [ beczę nawet jak to piszę ] Zaczęłam tak płakać, że tata się przestraszył i zaczął od razu przepraszać a ja nie wiedziałam co zrobić to się rozłączyłam. MIAŁAM DOWÓD!!! Nie przecięty w Urzędzie Miejskim, nie w śmieciach, nie na lotnisku czy w innym samolocie. Był u taty w domu. Leżał, czekał, sprawny i cały. Mogłam DOLECIEĆ. Oczywiście jak tak płakałam jak szalona to przestraszyłam dzieci, więc one też się popłakały, ale szybko wyjaśniliśmy im, że to dobra wiadomość. Dolecę do nich dnia następnego. Nie wiem jak, gdzie i skąd ale MOGĘ! Będziemy razem… Dowiedziałam się tego 15 min. przed lotniskiem. Szybko wyszukałam loty – było ich z Wawy do wyboru do koloru, z przesiadką oczywiście. Przepakowałam sobie walizkę ale szybko przemyślałam, żeby lepiej ją nadać i zostać z bagażem podręcznym. Wpadliśmy na lotnisko 15 min. przed finalnym wywoływaniem. Dałam dzieciom tylko buziaka. Dosłownie! Maluchy radosne, uśmiechnięte i podekscytowane pobiegły do odprawy. A ja zostałam sama. I poryczałam się tysięczny raz tego dnia. Stanowczo nie ostatni.. . . . . Resztę już mniej więcej znacie. Tatuś dowiózł dowód przepraszając mnie po stokroć. Nie byłam zła bo żadna to jego wina. Wiecie jak dowód trafił do moich rodziców? Maks strasznie chciał odebrać jakąś przesyłkę, bo czekał na robota Gigo. Wpadł do nas mój tata i Maks ubłagał go, żeby pojechali po przesyłkę. Ja wtedy pracowałam czy robiłam coś ważnego i odruchowo wysunęłam z portfela dowód i dałam chłopakom. Byłam tak zajęta, że mój mózg nie dokonał zapisu. Nie dzwoniłam do rodziców w nocy przed wyjazdem, bo nie chciałam ich martwić… Zanim dojechał do mnie dowód kupiłam sobie bilet na dzień następny z przesiadką w Berlinie. O 14 miałam być na miejscu. Niecałą dobę później. Zabookowałam sobie hotel obok lotniska. Kupiłam podstawowe produkty na 1 dzień – bieliznę, kosmetyki, szczoteczkę do zębów. Z nudów łaziłam po galeriach non stop szlochając. Poszłam na komedię do kina.. nie pomogło. Pół przebeczałam. O 21 do hotelu przyjechała Angelika (ugotowani.tv) i to była najlepsza rzecz jaka mnie spotkała tego dnia. Z nią nic nie było już takie smutne i straszne. Choć zasnęłam jej po 1,5 godz. niemrawego gadania, czułam się bezpiecznie <3. Zamówiłam budzenie na 3, bo o 4-tej miałam być na lotnisku, a musiałam jeszcze zostawić auto na strzeżonym parkingu. Potem już poszło gładko – odprawa, lot (przespałam), druga odprawa, lot (3/4 przespałam.. chyba mi stres odchodził). Taksówka i.. moje myszki już takie Hawajskie! <3 Szybko pokazali nam nasz apartament, baseny, okolicę. A wieczorem zaprosili mnie na uroczystą kolację, radosną! Bo byliśmy znowu wszyscy razem… Rano temat już nie istniał. Była tylko radość z ciepełka i wspólnie spędzonego czasu…