Pierogowa Mama
Przepraszam.
To jeden z tych dni. Wśród setek tych, które kończę z uśmiechem, z pewnością, że jest dobrze. Dałam radę. Lecz dziś jest ten, gdy owijam sobie wokół serca Twoje wszystkie uśmiechy, cichutko pieszczę się uściskiem małej rączki i pytam siebie czym sobie zasłużyłam na tak wspaniałe Dziecko. I nie znajduję odpowiedzi.
Przepraszam Cię Synu, że czasem nie daję rady.
Nie mam siły odpowiedzieć na każdy Twój płacz.
Że obiad był dzisiaj chyba trochę nieświeży, tak daleki od wszystkich zaleceń mądrych głów.
Przepraszam, że mam tak mało cierpliwości, gdy paluszkiem pokazujesz na półkę z książkami po tysiąc razy dziennie, że aż mnie to irytuje, bo przecież wszystko już Ci przeczytałam, pokazałam, ale Tobie ciągle mało.
Przepraszam, że coraz częściej zapominam, że mam Cię kochać bez listy warunków, bez oczekiwań. Chciałabym tak bardzo traktować Cię tak jak sama nigdy nie byłam traktowana, że grzęznę w tych oczekiwaniach wobec siebie, gubię się we frustracji, nie wiem co robić.
Przepraszam, że ostatnio coraz częściej przygryzam wargi w złości, przepraszam, że sobie nie radzę ze swoimi emocjami, że proszę Cię byś zrozumiał, choć jak mógłbyś, nie masz jeszcze miejsca w swoim szesnastomiesięcznym serduszku na zrozumienie, ono bije tylko szeptem „Kochaj mnie Mamusiu”.
A ja czasem mam wrażenie, że nie umiem, nie potrafię Cię kochać tak jakbym chciała, tak jak na to zasługujesz, rwą mi się zdania w głowie, nie wiem jak składać te wszystkie puzzle by pasowały do siebie idealnie.
Rozpłaszczam się pod walcem wszystkich swoich wizji. Wiem, jak powinno być, ale nie umiem, nie umiem.
I wtedy Ty tak po prostu rozmawiasz ze mną po swojemu, po spacerze ściągam Ci buty, a Ty gramolisz się z moich kolan, niezdarnie łapiesz je w rączki i odstawiasz na półkę, zjadasz kaszę na śniadanie i niesiesz talerzyk w kierunku zlewu, chcesz go tam włożyć, ale jeszcze nie sięgasz, patrzę i zaciska się na moim sercu wielka pięść, bo nie ogarniam, jak z tym swoim tak bardzo nieidealnym macierzyństwem udało mi się mieć tak kochane, czułe, dobre Dziecko.
Wiecie co mnie dzisiaj rozwaliło? Ukrzyżowało. Miałam ochotę położyć się na zimnej podłodze w kuchni i po prostu wyć.
Jemy obiad. Jakiś fit makaron. Nawijam na widelczyk małe porcje dla Julka, podaję mu do buzi, makaron jest długi, ciągnie się i zwisa mu z buzi, ale popycha sobie rączką by nic nie spadło na podłogę. Kęs dla niego. Kęs dla mnie. I mi tym razem trafia się za długa wstążka makaronu, która zwisa mi z ust, nie mogę jej wciągnąć. Julek wspina się na paluszki sięga rączką i popycha ten makaron, żeby mi nie upadł. Uśmiecha się przy tym tak szczerze, tak po prostu, jakby mówił – „Nie martw się Mamo, ja przypilnuję”.
Ja wybucham wściekłością milion razy dziennie, a Ty milion razy dziennie odpowiadasz mi przytuleniem, buziakiem. To Ty masz prawo nie rozumieć siebie, nie umieć, ja powinnam Cię przeprowadzać przez wszystko co trudne dla Ciebie, ale jest odwrotnie. To Ty mnie prowadzisz. Codziennie ściągasz mnie z łóżka, łapiesz za rękę i prowadzisz do kuchni. To Ty jesteś moim dniem, moją nocą. Tak bardzo się boję, że będą się w Tobie odbijać wszystkie moje macierzyńskie porażki, moje przegrane bitwy i pogrążone wojny, ale tak bardzo każdego dnia mnie zadziwiasz.
I czuję, że nie zasłużyłam. Nie zasłużyłam na Ciebie, każda pierwsza lepsza z ulicy poradziłaby sobie lepiej. Miałbyś uprane, posprzątane, poprasowane, zabawki w rządek ustawione, na podorędziu miałaby milion edukacyjnych zabaw.
A tutaj tylko ja. Z burdelem w mieszkaniu, w sercu i w głowie. W tysiącach kawałków, które co dzień zbierasz, choć nie powinieneś, to nie Twoje zadanie, to powinno działać na odwrót.
Tak nieudolnie Cię kocham, niewystarczająco dobrze, ale najlepiej jak umiem. I chciałabym kiedyś siebie zobaczyć Twoimi oczami.
Ale przed nami tyle jeszcze dni.
Może sobie jeszcze kiedyś na Ciebie.
Zasłużę?