Najlepsze filmy o matkach – dobre na jesienne wieczory

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Najlepsze filmy o matkach – dobre na jesienne wieczory

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Jak zwalczyć jesienną chandrę?

Przez długie lata jesień przychodziła do mnie zbyt nagle. Dopadała mnie gdzieś w połowie drogi między szkołą a domem, skazując na tonięcie w strugach deszczu i brodzenie po kostki w błocie. A  wszystko po to, by po krótkim odpoczynku, świecić światło dla rozproszenia popołudniowych wczesnych ciemności i podkręcać ogrzewanie do maksimum. Chowałam się więc pod grubym kocem i uciekałam w książki – te o smutnym, nijakim charakterze, podkreślające mój beznadziejny, beznamiętny nastrój. Z biegiem czasu nauczyłam się z tym walczyć. Od kilku lat jesień jest dla mnie tylko etapem pomiędzy latem a piękną zimą i świętami. Nie oznacza miesięcy smutku i podłamania, bezustannego smęcenia i narzekań. Jak poradziłam sobie z tą słynną „jesienną deprechą”? Co sprawiło, że dzisiaj już tylko uśmiecham się lekko na samo jej wspomnienie?  Nie przekażę Ci prawdy objawionej. Nie zrobiłam w końcu nic, czego Ty byś nie potrafiła. Po prostu postanowiłam pożegnać się z permanentnym smutkiem, a rozwiązania pojawiły się właściwie same. To kilka prostych trików, dzięki którym nie tylko dostrzegłam więcej zalet jesieni, ale i mogę spokojnie powiedzieć, że jest ona moim najefektywniejszym okresem w roku. Ulubioną porą co prawda na zawsze pozostanie wiosna, ta metafora budzenia się do życia, to długie jesienne wieczory motywują mnie do pracy. Nie jestem zwierzem klubowym, więc nie wykorzystuję ich na imprezy, a z czasem coś trzeba robić – siadam więc do komputera i działam, co można było odczuć choćby w ilości wpisów na blogu w tamtym roku. Też tak chcesz? Zapraszam do zmiany jesieni na lepszą! Kawa musi być Kto mnie czyta dłużej, wie, że jestem prawdziwym kawoszem, a założenie własnej kawiarni to moje marzenie, które odkładam na moment wygranej w totka – a gram, więc bądź czujna! A jako miłośnik tego czarnego trunku, nie mogłabym nie znać jego właściwości. Jednym z nich natomiast jest wpływ na działanie mózgu. Ty też masz wrażenie, że kiedy jesteś śpiąca – a długie jesienne wieczory zdecydowanie temu sprzyjają – Twój mózg analizuje rzeczywistość w lekko zwolnionym tempie? Wierz lub nie, ale ja czasem mam wrażenie, że poziom mojego ilorazu inteligencji drastycznie spada w okolicach listopada. Wtedy z pomocą przychodzi mi kawa – napój bogów, ósmy cud świata. Pisałam już, że kawa uczyni Cię inteligentniejszą ze względu na przyspieszony czas reakcji i poprawione logiczne myślenie czy zdolność koncentracji. Nie wspominając o opóźnieniu występowania choroby Alzheimera. Jeśli więc zależy Ci na sprawności umysłowej jesienią, to sięgnij po filiżankę i ustaw się w kolejce do automatu w pracy. Kawiarka to inwestycja rzędu paru dyszek, a efekty są widoczne już po pierwszym dniu stosowania tego cudownego, pysznego lekarstwa. Kolory dodają energii Z tym mam spory problem. Jesień niesie ze sobą trochę zimna i paskudnych błota i deszczu. Szarość jest wszędzie, a ja… odnajduję się w niej wyjątkowo dobrze! Lubię ją w swojej szafie, lubię ją w swoim mieszkaniu, wydaje mi się użytkowa i praktyczna, a w dodatku pasuje do wszystkiego. I o ile w lecie nie stanowi to żadnego problemu, o tyle jesienią pogłębia stan tzw. jesiennej chandry. Sprawia, że czuję się jeszcze bardziej nijako i całe moje podejście do życia staje się szare i bez życia. Dlatego jesienią wyciągam kolorowe koce, w szkole, na uczelni czy w pracy korzystam z kolorowych notatników, stosuję kolorowe karteczki – przypominajki. Atakuję swoje oczy milionem kolorów, najlepiej tych ulubionych, które budzą dobre skojarzenia na poziomie podświadomości. Kojarzą mi się z jakimś bliskim mi człowiekiem lub przyjemną chwilą z mojego życia. Bure, praktyczne koce chowam do szafy, a kawę popijam z kolorowych, tematycznych kubków. Proste i działa! Warto jednak pamiętać, żeby nie przesadzić. Nie namawiam Cię, byś przemalowała pokój na żaden jaskrawy, męczący kolor. Po powrocie z pracy czy uczelni musisz przecież odpocząć. Ludzie są najlepszym lekarstwem Na wszystkie smutki! Kiedy czuję, że jest mi źle i chandra puka do moich drzwi, a akurat nie mogę spotkać się z przyjaciółką twarzą w twarz, wyciągam telefon lub odpalam skype’a. Warto pielęgnować przyjaźnie i jesień to dla mnie idealny okres do ich wzmocnienia. Długie wieczory sprzyjają długim, szczerym rozmowom, które poprawiają nastrój. Zawsze w takich chwilach przypominam sobie grę The Sims, gdzie podczas rozmowy z innym simem skala humoru naszego bohatera wyraźnie szła w górę, zamieniając się z czerwonej w zieloną. W realnym życiu działa to identycznie! Nawet z najpaskudniejszymi problemami jesteśmy w stanie sobie poradzić, kiedy dzielimy się nimi z innymi. Co dwie głowy, to nie jedna – chciałoby się rzec. A kiedy sama rozmowa nie działa, kocyki wydają się być za cienkie, zawsze można uraczyć się ciepłym trunkiem, grzanym winem lub piwem, które rozwiążą języki i zacieśnią więzy jeszcze mocniej. Woda i owoce działają cuda! Pamiętam, jak pracowaliśmy z Mężowatym w Holandii. Praca po paręnaście godzin na dobę, paskudna pogoda, stres i niewygody w mieszkanku powodowały znaczny spadek formy. Nagrodą za trudy każdego dnia były owoce w kantynie, które najprawdopodobniej uratowały moją ciążę, a już z pewnością poprawiały nam każdego dnia humor na tyle, by nie zagryźć współpracowników czy bucowatych przełożonych. Nigdy wcześniej nie myślałam w ten sposób o diecie, dopiero pobyt w Ter Aar otworzył mi oczy na jej wagę w naszym życiu. Od tamtej pory staram się, by w naszym domu zawsze były owoce lub warzywa, które podjadamy chętnie na podwieczorek zamiast słodyczy. Jeśli natomiast chodzi o wodę… Musiało minąć 20 lat mojego życia, bym zrozumiała, że nawyk jej picia zmienia życie bardzo REALNIE, że to nie żaden mit i czcze gadanie. Jeśli nie masz go wypracowanego, spróbuj. Sięgaj po szklankę z wodą co godzinę – półtorej. Ja sprawdziłam to, pracując w gastro i po trzech dniach nie musiałam sięgać po tabletkę na ból głowy, bo ten zwyczajnie zniknął. Jasne, że to wszystko nie jest żadnym odkryciem. Powiedz mi jednak, dlaczego tak łatwo dajemy się jesiennej chandrze? Coś musi w tym być, skoro nie umiemy z nią walczyć tak oczywistymi sposobami i marnujemy nasz cenny czas, 1/4 roku, na narzekanie i smętne snucie się z kąta w kąt. Dlatego porzuć ten paskudny zwyczaj  i razem ze mną walcz o piękną jesień. Nawet gdyby na zewnątrz lało, to w środku będziemy mieć złoto. Co Ty na to? PS A jeśli szukasz dobrych, lekkich komedii, które można obejrzeć z mężem lub przyjaciółką, zapraszam Cię tutaj już jutro! *** Spodobał Ci się ten post? – KLIK – Polub go lub udostępnij na Facebooku – Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie – Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie   Artykuł Jak zwalczyć jesienną chandrę? pochodzi z serwisu mamaszka.pl.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Dobre rady? Chętnie wysłucham!

Jeśli jesteś mamą, wiesz doskonale o czym chcę powiedzieć. Nie musisz wcale mieszkać u rodziców czy teściów, by musieć ich wysłuchiwać – bezustannych dobrych rad. Nie oni, to kto inny podpowie Ci, jak żyć i wychowywać Twoje dziecko. Już pierwszego dnia po urodzeniu dziecka z pewnością dostaniesz kilka cennych wskazówek, jak powinnaś trzymać, ile (nie) nosić, a także kiedy i jak często kąpać. Poirytowana, powiesz kilka słów za dużo i afera gotowa. A gdyby tak… wysłuchać tych rad z większą czujnością i choć kilka wziąć sobie do serca? Jestem kobietą z charakterem, który nie pozwala mi na wysłuchiwanie czyichś mądrości spokojnie. Bywam wybuchowa, impulsywna i zwyczajnie niemiła, kiedy ktoś wdeptuje na mój teren, wpycha mi na siłę swoją opinię, która w dodatku nie leżała nawet przez sekundę koło mojej. Naprawdę nie lubię, gdy ktoś próbuje mi powiedzieć, jak powinnam odnosić się i zachowywać wobec mojego syna. Tak było również tuż po jego narodzinach. Wszystkie uwagi wytrącały mnie z równowagi i sprawiały tylko, że czułam się beznadziejną matką i miałam wrażenie, że cały świat chce mi powiedzieć, jak byłam naiwna, myśląc, że dam sobie radę z dzieckiem, sama będąc jeszcze przecież dość chuda w uszach. A potem ochłonęłam. Hormony stopniowo wracały do normy, ja zaczynałam rozróżniać płacz Henia, wszystko się regulowało i wchodziło na właściwe tory. I – choć niechętnie – po kilku miesiącach bycia mamą widzę, jak dużo prościej by mi się żyło, gdybym… wysłuchała kilku słów od Cioć Dobrych Rad! Dasz wiarę, że dziś chciałabym cofnąć czas i wsłuchać się w głosy, które rzeczywiście chciały mi pomóc? Słuchać nie znaczy słyszeć Pewnie, że nie zatrzaskiwałam ludziom drzwi przed nosem, kiedy zaczynali zdanie słowami: „A może spróbuj..?” Niemniej jednak włos jeżył mi się na karku na sam ich dźwięk, a jakiś chochlik siedzący za uchem nawoływał: „Naburmusz się, naburmusz!”, po czym – odwracając głowę, bym długo nie słyszała – chichotał z mojego śmiesznego wyrazu twarzy. Nie wstydzę się tego tylko dlatego, że wiem, że tak zachowuje się większość młodych mam, którym organizmy płatają poporodowe figle, a matki z Internetu wcale nie pomagają, o czym kilka słów napisała niedawno Asia. Biję się natomiast dzisiaj pokornie w pierś. Wyznaję zasadę, że to matka konkretnego dziecka wie, co dla niego jest najlepsze. To my wiemy, kiedy nasze dzieci są głodne czy kiedy naprawdę jest im zimno. OK, tej teorii się trzymam i raczej od niej nie odejdę, tak mi dopomóż Bóg. Ale jak babcię kocham, niektórzy naprawdę chcą nam pomóc! Z własnego życia i obserwacji wynoszą przecież nie mniej wiedzy niż my. Od jakiegoś czasu daję sobie luz i Tobie też to polecam. Wsłuchuję się w to, co mówią do mnie inni, korzystając z ich doświadczeń i rad. Wybieram to, co dobre i właściwe, co przyda mi się w życiu i wychowywaniu dziecka. Otaczam się serdecznymi ludźmi, więc wiem, że naprawdę są mi życzliwi. Od lat ostrożnie dobierałam sobie przyjaciół, więc teraz wiem, że mogę im zaufać. Ty swoim też, prawda? *** Spodobał Ci się ten post? – KLIK – Polub go lub udostępnij na Facebooku – Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie – Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie Artykuł Dobre rady? Chętnie wysłucham! pochodzi z serwisu mamaszka.pl.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

By znaleźć równowagę

W ostatnich miesiącach blog zamarł. Po roku, kiedy nowe wpisy pojawiały się niemal każdego dnia, nagle zniknęłam, odzywając się (niezbyt często) na Facebooku. Pojawili się i tacy, którzy żartowali niewybrednie, że i mnie pochłonęło życie po macierzyńskim i nagle jakoś dziwnie przestałam mieć czas na pisanie. Bzdura! Czasu, mimo wakacyjnej pracy na etacie, miałam mnóstwo i nigdy nie dam sobie wmówić, że połączenie macierzyństwa z blogowaniem to jakiś wielki wysiłek i sprawa, którą są w stanie ogarnąć tylko wybitne jednostki. Czy więc musiało stać się coś wielkiego, bym przestała pisać?  Kilka dni temu Magda z bloga Motheratorka napisała: „Nie umiem żyć powoli. Mieszkam w szybkim mieście, gdzie sprawy załatwia się szybko, gdzie tempo życia jest szybkie i stresujące, gdzie nie pamięta się o tym, żeby czasem się zatrzymać i zastanowić nad tym, co najważniejsze.” Żyjemy z Magdą w tym samym mieście. Ba! Dzieli nas tylko 20 minut jazdy autobusem i każdy, kto bywa w Warszawie wie, że to bardzo mało. Tymczasem prawie całe wakacje spędziłam w Rzeszowie. A tam czas płynie nieco wolniej. Rzeszów to miasto, które smacznie śpi już o północy. Moi znajomi – studenci nie mogli się do tego przyzwyczaić, wiecznie zaczynając imprezy za późno, by wracać w nieodpowiednim stanie i na swój sposób jak najlepiej wykorzystać trzymiesięczne wakacje.  A ja skorzystałam z jego tempa, przypomniałam sobie stare znajomości, które w czasie zakładania własnej rodziny zaniedbałam. Po raz kolejny przekonałam się, że matka może mieć bezdzietnych przyjaciół. Upewniłam się też, że znajomości z dzieciństwa nie umierają, a bardzo pięknie ewoluują i rozkwitają, by odżyć zupełnie nowym, lepszym życiem. To starcie z kompletnie mi teraz przecież obcą rzeczywistością dało mi do myślenia. Odkryłam po raz kolejny, że cieszy mnie moja obecna sytuacja. Że to właśnie był mój czas na macierzyństwo, ten najlepszy, który do każdej kobiety, każdej rodziny, przychodzi w innym momencie. To jednocześnie też czas na zmiany, na zupełnie inne spojrzenie na macierzyństwo i mój rozwój. Muszę znaleźć równowagę między życiem rodzinnym a rozwojem bloga i swoim własnym rozwojem osobistym. Stąd logo, które Aga Kumuda (tu!) zrobiła specjalnie dla mnie. Zmieniam się na Twoich oczach i dlatego poczułam, że to też muszę Ci powiedzieć. Przede mną spore zmiany. Wbrew poprzedniemu nastawieniu, postanowiliśmy oddać Henia pod opiekę niani. Mój macierzyński to już niewyraźna przeszłość, za którą nawet specjalnie nie tęsknię. W kieszeni mam studencką legitymację i bardzo cieszę się, że studia zaczynam dopiero teraz, z wiedzą i przekonaniami 22-, nie 19-latki. Ta zaledwie trzyletnia różnica zasiała masę nowych ziaren w mojej głowie, które kiełkują świeżymi pomysłami na życie. Te z kolei ścieram z rzeczywistością, która niejednokrotnie zasiada w postaci pokory na moim karku, by lekko schylić mi głowę. Rezygnacja z którejkolwiek tych płaszczyzn, na których obecnie pracuję i żyję, w zasadzie nie wchodzi w grę. Kocham moje dziecko i mojego męża, ale kocham także naukę i blogowanie. Nie wyobrażam sobie odpuścić, ale… jednocześnie biorę pod uwagę to, że coś pójdzie nie po mojej myśli i z którejś z tych rzeczy będę musiała zrezygnować. Mój świat się nie zawali, a po prostu po raz kolejny przejdzie małą metamorfozę. A ta z pewnością mnie czegoś nauczy… *** Spodobał Ci się ten post? – Będzie mi bardzo miło, jeśli zagłosujesz na mnie w konkursie – KLIK – Polub go lub udostępnij na Facebooku – Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie – Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie! Artykuł By znaleźć równowagę pochodzi z serwisu mamaszka.pl.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Mama idzie na studia? To bardzo głupi pomysł!

Jak wszyscy wiemy, kobieta rodząca dziecko od tej chwili ma poświęcać się tylko i wyłącznie jemu, o swoim rozwoju zapominając na wieki. Dla jego dobra ma żyć i oddychać, każdy swój krok poczynając z myślą o jego potrzebach. Jeśli szkolić się, to tylko w macierzyństwie. Studia? Lepiej rodzić drugie dziecko i o nich zapomnieć – taką radę dla kobiety w sytuacji podobnej do mojej przeczytałam niedawno na Facebooku (a jakże, skarbnicą wiedzy jest mi on!). I choć nie wiem, czy uda mi się połączyć studia z macierzyństwem, to jest coś, co muszę Ci powiedzieć. Mam wielką ochotę się rozwijać. I choć jestem matką, robię to przede wszystkim z myślą o sobie! Nie wiem, nie mogę wiedzieć, czy mi się to w ogóle uda. Dostać się na studia a ukończyć studia – to dwie niezwykle odległe od siebie rzeczy. A jak to w życiu bywa – kiedy komuś zależy, to kłody nie tylko sypią się pod nogi, ale i spadają na łeb w hurtowych ilościach. Zanim jednak jeszcze w ogóle zdążyłam zanieść papiery do sekretariatu i potwierdzić podpisem moją decyzję ostatecznie, usłyszałam jakieś milion razy, że to nie ma najmniejszego sensu. Że ktoś tego nie potrafi sobie wyobrazić. Że w ogóle po co mi te studia, przecież jestem mamą. I o ile cenię rozsądne głosy zmartwionych przyjaciół, bo przecież nie mam w Warszawie babć i dziadków na zawołanie zajmujących się wnukiem, czy ja więc w ogóle fizycznie dam sobie z tym radę; to warkot wściekłych kwok obrzucających mnie hasłami o moim egoizmie nie tylko irytuje mnie, ale i zniechęca. Do nich i do mojego pomysłu, z którego trudności przecież kto, jak nie ja?, zdaje sobie sprawę. Mama, studentka… przede wszystkim kobieta! Nie planuję porzucić swojego dziecka i oddać się nauce. Mam jednak tę resztkę uchowanej gdzieś głęboko ambicji i jeszcze głębiej zakorzenioną potrzebę rozwoju, która podpowiada mi, że od dłuższego czasu niczego nie musiałam się uczyć, a szare komórki z nudów nauczyły się już pełnego szpagatu. Przesadny wyprost natomiast, jak wiemy, rozumowi nie służy. W liceum profesorka od łaciny kazała nam uczyć się mów Marka Aureliusza – jakkolwiek nie byłby mądrym człowiekiem, jego mowy w oryginale do dziś wydają mi się totalnie zbędne w moim życiu. Z perspektywy czasu jednak dziękuję jej z całego serca, że poczyniła wszystko, by mój mózg pracował na wysokich obrotach najdłużej, jak to było możliwe. A jak wiesz, w liceum różnie z tym jego działaniem bywa. Być może nie podołam i po kilku pierwszych tygodniach powiem, że to jeszcze nie ten moment. Być może Henio jest rzeczywiście za mały, by rozstawać się z mamą na kilka godzin bardziej obowiązkowych wykładów czy ćwiczeń. Wierzę jednak, że mam wokół siebie na tyle dużo wspierających mnie osób, że jakiejkolwiek decyzji nie podejmę w niedalekiej i późniejszej nieco przyszłości, będą przy mnie i zaakceptują ją. Nie biorę z uczelnią ślubu, a jedynie próbuję podjąć jakiekolwiek działanie. Mam 22 lata i gdyby nie fakt, że mam też roczne dziecko, wszyscy krzywiliby się, że wciąż nie jestem studentką, podczas gdy moi rówieśnicy właśnie bronią swoich prac licencjackich. Nagle, kiedy ze zwykłej dziewczyny przeskoczyłam na level matka, brak studiów w niczym nie przeszkadza, a nawet pasuje do mojej nowej życiowej roli. Jestem przecież tylko kolejno inkubatorem i kwoką, której rozumek winien skurczyć się do wielkości kurzego. Dlaczego? Moje dziecko w tej chwili ma rok. Za rok jednak będzie mieć dwa lata i – analogicznie – za piętnaście lat będzie sporym i stosunkowo samodzielnym szesnastolatkiem o krok już przed wymarzoną wyprowadzką na studia. Szacuję, że do tego czasu znajdzie sobie jakąś dziewczynę i więcej czasu postanowi spędzać z nią niż (jeszcze wcale nie taką bardzo) starą matką, na co szczerze liczę. Co wtedy ze mną? Pozostanie mi tylko czekać z gazetką, obiadkiem i papciami na męża przychodzącego popołudniami do domu? Nigdy w życiu! Samorozwój jest także dla matek Nie o to chodzi, że mam coś do pań, które postanawiają porzucić wszystko na rzecz opiekowania się domem i podawania swoim mężom obranych bananów na deser po dwudaniowym obiedzie. Każdy żyje jak chce, a ja staram się zakładać, że układ w każdym z domów jest ustalany wspólnie i pod kątem pragnień i potrzeb każdego z domowników, także matek i kobiet właśnie. Gdyby Mężowaty któregoś dnia powiedział mi, że mam zrezygnować z nauki i codziennie gotować mu obiady, chyba długo nie doszlibyśmy do porozumienia i prawdę mówiąc nie wiem, czy w ogóle bym próbowała. Od początku naszego związku dość wyraźnie zaznaczyłam swój stosunek do podziału ról w związku i on doskonale wie, że nie uznaję „pomagania przy dziecku”, bo w moim świecie rodzice pełnią role równorzędne. To było i jest moje podejście, które nie zmieniło się w momencie przyjścia na świat Henia. Nie jest to feministyczna epopeja o wydumanym równouprawnieniu, a raczej prośba do wszystkich o szacunek do cudzych decyzji i ciche wsparcie, zamiast podlewania oliwy do ognia. Jak zauważyła w komentarzach na Facebooku Matka Debiutująca, matki mają wystarczająco dużo zajęć każdego dnia i zarówno praca, jak i studia, to ciężki kawałek chleba. Na pewno jest nam trudniej niż kobietom bez zobowiązań w postaci małych, bezbronnych i polegających na nas istotek. Artykuł Mama idzie na studia? To bardzo głupi pomysł! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Magiczne Ogrody – czy warto jechać z rocznym dzieckiem?

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Magiczne Ogrody – czy warto jechać z rocznym dzieckiem?

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Gimnazjum uratowało mi życie!

W związku z aferą wokół kolejnej zmiany systemu edukacji, którą popieram całym sercem i wielką mam nadzieję, że jak pozostałe nie zostanie spaprana, przypomniała mi się moja historia edukacji. 1 września w mojej najbliższej rodzinie tylko jedna osoba poszła do szkoły – siostrzenica rozpoczęła gimnazjum. To ostatni rocznik przed zmianami. I kiedy zastanawiałam się, dlaczego dzieciaki wolą kutwić cały dzień w domach niż iść do kolegów i koleżanek, przypomniałam sobie, że ja przecież też kiedyś potrójnie odczuwałam lekki ból brzucha, byleby tylko tam nie iść. Ale potem nadeszła IV klasa… i zaczął się hajlajf! Byliśmy bardzo trudną klasą. Dzieci z wioski: zdolne, ale leniwe; inteligentne nieuki i kombinatorzy od dziecka. Sebastian uzupełniał ludziom ćwiczenia do przyrody, ja podpisywałam za rodziców zwolnienia z lekcji – ten typ, który „zawsze poradzi sobie w życiu”. I do tego ona – najgorsza wychowawczyni, jaką można sobie wyobrazić, wuefistka. To nie tak, że była złą kobietą. Po prostu nie do końca pojęła, że czasy się zmieniły, a z dziećmi, które ma się wychowywać, nie powinno się walczyć. Najgorsze jednak było to, że co rusz stawała po innej stronie tego konfliktu, a my mieliśmy okazję przyglądać się obydwu jej obliczom. Miała bowiem nierozsądny zwyczaj zapraszania swoich uczniów na wywiadówki, gdzie mogliśmy przysłuchiwać się kłamliwym zapewnieniom, że jesteśmy najfajniejszą klasą, z jaką spotkała się w całej swojej karierze. Z pewnością nie byliśmy, każdy to wiedział. Ale skoro taka informacja lądowała u naszych rodziców, to godzinę wychowawczą mogliśmy spędzać na korytarzu, z hukiem wyrzuceni z sali. Z biegiem czasu zaczęło nas to nawet bawić, stawialiśmy sobie to za pewnego rodzaju cel. Gimnazjum uratowało nas od życiowych porażek Końcem podstawówki szóste klasy obiegła wiadomość, że nas pomieszają. Trochę panikowaliśmy na myśl, że mamy spędzać całe dnie bez ludzi, których znamy od 6 roku życia. Wieść ta okazała się plotką i pozostaliśmy w niezmienionym składzie. W międzyczasie poczuliśmy miętę do muzyki i luźnego stylu życia, chłopaki podskoczyli o 30 centymetrów w górę, dziewczyny poznały tajniki malowania… rzęs, o zgrozo! I kiedy w ostatniej chwili wbiegłyśmy na rozpoczęcie roku, ignorując wszystkie chyba przepisy drogowe (park od szkoły oddalony był o kilka minut biegiem i jedno spore skrzyżowanie), urwał nam się piękny sen. Nowa wychowawczyni nie tylko się nie uśmiechała, ale jeszcze miała jakiś program nauczania! Niespełna miesiąc później, niemal z własnej woli, kupiliśmy kwiaty zarówno jej, jak i dyrektorce. To nie wszystko – zobowiązaliśmy się także do sprzątania wszystkich szatni przez okrągły tydzień. To z naszej klasy pochodziła przewodnicząca szkoły, pełniąca tę rolę przez 2 lata z rzędu. To my urządzaliśmy przyjęcie niespodziankę na zakończenie gimnazjum, doprowadzając wychowawczynię do łez. To my stopniowo wychodziliśmy na ludzi, właśnie w gimnazjum. Może ziarnko rozsądku wyssaliśmy z mlekiem naszych matek i tak po prostu miało być. Może dla tak mądrych ludzi nie miało być etapu debilizmu, który dopada w tym okresie przez nagły skok, pseudo-awans społeczny. Szczerze w to jednak wątpię. Weszliśmy do gimnazjum jako banda chamów i pewnych siebie gówniarzy, u stóp których miał położyć się świat. Pod koniec potrafiliśmy sami ukracać swoje głupoty i choć oczywiście potrafiliśmy wynieść pierwszą ławkę do dyrekcji najlepiej ze wszystkich, to do liceum szliśmy już jako normalni, naprawdę sensownie myślący o swoim zachowaniu ludzie. Patrząc na to, jak dalej potoczyły się nasze losy, nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdyby gimnazjum nie zrobiło w naszych głowach małego porządku. Brak gimnazjum? Jestem na tak! Byliśmy farciarzami. Trafiliśmy na fantastycznych pedagogów. Może niektórzy nie radzili sobie z przekazywaniem wiedzy, to z pewnością byli genialni w wychowywaniu młodych ludzi. Punkt dla małego gimnazjum, w którym każdy nauczyciel zna każdego ucznia. Jednak… byliśmy przede wszystkim klasą, która spędziła ze sobą 9, czasem 10 (niektórzy spędzili ze sobą dodatkowy sezon w zerówce), a czasem 13 lat (przedszkole)! Mieliśmy także w sporej części okazję poznać nauczycieli, których spotkaliśmy po ukończeniu podstawówki – ich styl bycia i nauczania. Oni siłą rzeczy wiedzieli co nieco o nas, mając ciągły kontakt z kadrą uczącą nas. W pewnym sensie więc chodziliśmy do swojego rodzaju 9-letniej podstawówki, oddzielonej małymi drzwiami. Dlaczego popieram ideę połączenia tych dwóch szkół? Przede wszystkim właśnie dlatego, że sama spędziłam tyle lat w jednej klasie. Dzięki temu w pewnym momencie nikt nie mógł już pokazać nic nadzwyczajnego. Ktoś zaczynał pajacować? Prędziutko sprowadzaliśmy go do parteru. Za dobrze się znaliśmy, by ktoś mógł nam zaimponować jakimś głupim zachowaniem, co niestety zdarza się w szkołach, w których od początku trzeba wyrobić sobie „markę”. A to, w połączeniu z trudnym wiekiem, który przypada na gimnazjum, mieszanka wybuchowa. Ciągłość uczących to szansa dla słabszych. Dzięki wieloletniej znajomości ucznia nauczyciel jest w stanie bardziej dostosować się pod niego. Jeśli nie jest dupkiem i wie, na czym polega jego praca – zrobi to. Wiem to z autopsji. Dzięki prawidłowemu dostosowaniu wymagań pod możliwości, jest szansa na zrobienie kroku naprzód. Tymczasem w edukacji pociętej na 3 części po 3 lata nie ma szans na poznanie nikogo – dużo materiału, mało godzin; trzeba pędzić, nie patrząc na poległych. 14-letni uczeń w swojej złości (nieopanowanej z racji wieku) obwini za wszystko nauczyciela i zwyczajnie zatnie się, zamknie w sobie i nie pozwoli nawet sobie samemu czegoś się nauczyć, nie mówiąc już o dopuszczeniu do swojego umysłu słów wykładowcy. Bariera rośnie, a uczeń siedzi. Drugi rok w tej samej klasie. Mam wielką nadzieję, że nadchodzące zmiany będą dobrze przemyślane. Chciałabym, by wróciły egzaminy do liceów i na studia. Wielu ludzi nie musiałoby męczyć się na nudnych studiach, co i rusz zastanawiając się, jaki kierunek rozpocząć w przyszłym roku i właściwie po co. Nie brakowałoby rzemieślników. Wreszcie ludzie pojęliby, że nie jest żadną ujmą nie nadawać się do wkuwania i rozwoju ogólnego, a raczej do praktycznego kształcenia zawodowego. Może w końcu zawodówki przeżyłyby renesans i spawacze z tytułem kończyliby je, mając choć kilkakrotnie spawarkę w ręce. Upraszczam i idealizuję. Ale – pomijając to, jak wielu faktów nie przekazywano w tamtych czasach studentom, bo końcówka XX wieku była czasem bardzo pokręconym – starsze roczniki, w tym także dwójka mojego rodzeństwa, pokazały, że 8-letnia podstawówka i 4-letnie gimnazjum, do którego trudniej się dostać, to bardzo dobra opcja. Nie brakuje nam naprawdę dobrze wykształconych, mądrych ludzi po 40, 50 i 60. Mamy za to nadmiar głupich, a wykształconych dla idei 20- i 30-latków. *** Spodobał Ci się ten post? – Będzie mi bardzo miło, jeśli zagłosujesz na mnie w konkursie – KLIK – Polub go lub udostępnij na Facebooku – Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie – Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie! Artykuł Gimnazjum uratowało mi życie! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Matko, nie jesteś świętą krową!

Jestem matką rocznego dziecka. Dziecka niechodzącego, więc wożę go w wózku. Mimo wcześniej podjętej decyzji, wiele czynników sprawiło, że dotychczas nie posłałam go do żłobka i nie poślę go przez najbliższy rok. Zatem po roku opiekowania się nim 24/7, z przerwą na obecny tydzień, kiedy Mały jest na drugim końcu Polski, zdecydowałam się nim opiekować 24/7 przez kolejne 12 miesięcy. Chodzę z nim na zakupy i wszędzie, gdzie aktualnie potrzebuję, ponieważ mój mąż pracuje i często nie ma go nawet kilka dni w domu. Czy z tego powodu ktoś ma mnie wynieść na ołtarze? Wkurzam się, kiedy patrzę na kolejne memy i skargi wrzucane przez matki w grupach na Facebooku. Kiedy słyszę kolejne utyskiwanie, jak to mąż nie pomaga mi przy dzieciach i w ogóle wszystko spada na mnie, mam ochotę potrząsnąć całym kobiecym narodem. Jak chciałaś, tak masz – dla mnie to prostsze niż budowa cepa. Nie uznaję dziwnej, wyznawanej przez wielu małżeńskiej zasady, że „łatwego kochać nie sztuka” i nie tkwię na siłę w patologii, by tylko wciąż zachować obrączkę na palcu. Znam mężów (i posiadam jeden egzemplarz z tego miotu), którzy wstają do dziecka co drugą noc, wiedzą, gdzie jest kosz na pranie i jak włącza się pralkę, pojęli zasady układania naczyń w zmywarce i potrafią prawidłowo używać mopa. Pozostałych uważam za idiotów i nie sądzę, bym potrzebowała któregoś z nich mieć przy sobie. Powiem więcej – Tobie także ta felerna sztuka nie jest do niczego potrzebna. OK, więc jesteś już samowystarczalna lub nieco mniej. Ruszasz więc w miasto w poszukiwaniu pożywienia. Najbliższy sklep oddalony jest o kilka kilometrów, więc uzbrojona w odpowiednią ilość kukurydzianych chrupków, pchasz dzielnie wózek wypełniony kilkunastokilogramowym szczęściem w postaci swojego syna lub córki. Upocona, ubłocona i niejednokrotnie ochlapana syfem z przyulicznej kałuży, docierasz na miejsce. A tam… nikt nie myśli o Twojej wygodzie! Matka Polka chce zrobić zakupy i nie może wejść do sklepu! Cyk – i foteczka leci w świat. Niech inne matki – kwoki, posiadaczki ciasnej wyobraźni, przyklasną Twojej opinii, że sklep niezwłocznie powinna nawiedzić kontrola. PIH, PIP, sanepid – to mało. Prawa człowieka bowiem zostały naruszone, zadzwonimy i do Strasburga, jeśli będzie trzeba. Coś poszło w złą stronę Mamy XXI wiek. Wiem, że niektóre z Was żyją na totalnych wioskach, gdzie do sklepu jest naprawdę daleko i rzeczywiście taka przeszkoda mogłaby stanowić problem. Jeden sklep na trzy okoliczne miejscowości – widziałam to. Skargi napływające od matek jednak pochodzą z samiuśkiego serca Polski. Miejsca, gdzie na sklepy już prawie nie ma miejsca ze względu na ich ogromną liczbę; tego, w którym mieszkam i ja. Mieszkam, robię oczywiście zakupy i tak sobie myślę, że wszystkie nas nieco poniosło w tej walce o prawa i szacunek dla matek. Zdarzyło mi się wejść z wózkiem do naprawdę małych sklepów, gdzie zdecydowanie nie byłam mile widziana. Sama wkurzyłabym się na matkę taranującą całe przejście. Bez kitu, nie widzę powodu, by się tej chwilowej złości na dzieciate dziwić. Ktoś chce zrobić zakupy tak samo mocno jak Ty. To jednak nie to samo – być niemile widzianym, a nie mieć możliwości wjechania do środka wózkiem. Pewnie nie zaskoczę Cię jednak mówiąc, że tę sytuację też przerobiłam. Nie wezwałam policji, a jedynie zostawiłam wózek przy wejściu. I spokojnie zrobiłam zakupy z dzieckiem na ręku. Oprzenajświętszapanienkowózekwartytysiączłotychprzydrzwiach! Nie będę kłamać, że to wygodne czy praktyczne. Nie będę udawać, że i mnie to nie irytuje. Kiedy użyję jednak mózgu, udaje mi się zrozumieć, że nikt nie ma obowiązku poszerzania sklepu na rzecz matki z wózkiem. Jeśli mi to nie pasuje, po prostu odwracam się na pięcie i wychodzę. Jeśli natomiast zależy mi na czasie, zaciskam zęby i powtarzam 100 razy pod nosem, że to jeszcze tylko jakieś 3 lata. Potem z głowy. Za zbyt szerokim wózkiem jako problemem najwyższej rangi jeszcze niejednokrotnie zatęsknię, wiem o tym.  Problemem dla mnie jest brak kasy na wizytę u alergologa czy kolejna wysypka na ciele mojego dziecka. Jego kaszel czy moja żałośnie niska wypłata w stosunku do 23% VATu na ubranka dziecięce. Nawet kryzys na giełdzie jest dla mnie większym problemem niż wzięcie mojego syna na ręce w sklepie czy wybranie innego spożywczaka. Nie jestem świętą krową w Indiach, tylko matką w Polsce. Miałam chyba najdłuższy urlop macierzyński na całym świecie, płacono mi całkiem przyzwoicie, mogłam przyglądać się rozwojowi mojego dziecka i być z nim na każdym jego etapie. Czy naprawdę muszę bez przerwy narzekać i szukać byle pretekstu, byle mieć się do czego przyczepić? *** Spodobał Ci się ten post? – Będzie mi bardzo miło, jeśli zagłosujesz na mnie w konkursie – KLIK – Polub go lub udostępnij na Facebooku – Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie – Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie! Artykuł Matko, nie jesteś świętą krową! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Czego szukasz na blogach parentingowych?

Niedawno u jednej z blogerek przeczytałam wpis o tym, dlaczego nie czyta blogów parentingowych. Jako że po części jestem w tej niechlubnie ocenionej na minus grupie, przecież każda blogująca mama ma w sobie coś z blogerki parentingowej, choćby broniła się przed tym rękami i nogami – postanowiłam się odezwać. Nie będę wymieniać tego, za co ja czasem z kawką w ręce i z okularami na nosie lubię zajrzeć w progi tych słodkich tiulowych spódniczek i wypasionych zabawek. Tym razem posłużę się Tobą. I Tobą. O, i Tobą też!  Spokojnie, nic już nie musisz robić – rozsiądź się i czytaj, po co zaglądali do mnie inni. Jako że nam, blogerkom parentingowym, dużo się zarzuca i często (niestety) jesteśmy uznawane za tę „głupszą część blogosfery”, pozwolę sobie posłużyć się dzisiaj statystykami od GOOGLE. A przecież ten wujek od lat już pomógł niejednej osobie, podpowiadając stronę, która odpowie na jej pytanie. Sama przyznaj, ile razy pomógł Ci w życiowych problemach i że to dzięki niemu odkryłaś, że mielone można zrobić bez jajka (lub z), a naleśniki na wodzie (lub mleku). Niech więc GOOGLE osądzi, czy rzeczywiście na nic jest nasze istnienie w sieci, a co! Przedstawiam najciekawsze wyszukiwane hasła, po których trafiliście na mojego bloga! A teraz serio, bo przeglądając te hasła dowiedziałam się czegoś ważnego. Najczęściej trafiacie do mnie po konkretną dawkę motywacji i wiedzy. Zazwyczaj macie wątpliwości, czy jesteście dobrymi matkami i czy dobrze zrobiłyście, zachodząc w ciążę. Odpowiedź na to pytanie pewnie właśnie ma drzemkę lub poszła integrować się do żłobka czy przedszkola. Całe drżycie na myśl o tym, że kiedyś wyfrunie z gniazdka. Jesteście najlepszymi mamami na świecie i mam nadzieję, że nigdy więcej nie będziecie musiały szukać odpowiedzi na to pytanie w Google. Na wszystkie inne, które zadałyście, by ostatecznie znaleźć się tutaj, zaraz odpowiem. I tylko czasem będzie zabawnie. Jak młode matki dają radę? Z grubej rury zapytał ktoś już w listopadzie, pierwszym miesiącu prowadzenia bloga. Już wtedy znałam odpowiedź na to pytanie, bo Henio miał prawie 3 miesiące. My, młode matki, dajemy radę tak samo jak wszystkie inne matki. Kochamy swoje dzieci i chcemy dla nich wszystkiego, co najlepsze. Może mamy mniej lat, ale z pewnością nie mamy mniej miłości dla tych, które powiłyśmy. Podział na starsze i młodsze powinien ograniczyć się tylko do tego, że te młodsze powinny mieć ładniejsze tyłki. Ale starszy ładny tyłek też w zasadzie jest spoko. Biały wózek W listopadzie ktoś trafił do mnie także po tym tajemniczym haśle. Biały wózek miałam raz – na pierwszym roku studiów, w Sylwestra, pożyczyliśmy go sobie ze sklepu, udając że na parkingu stoi nasz samochód, do którego chcemy przepakować te hektolitry alkoholu. Powodem tej pożyczki był właśnie brak auta. No dobra, może też trochę za dużo wódki kupiliśmy, ale przecież nic nie zostało. Oczywiście oddaliśmy wózek… kilka miesięcy później. Więcej białych wózków nie pamiętam. Czy można bić dziecko w policzek? Lepiej nie, mogą zostać ślady. Pośladki są zawsze zakryte majtkami – bij więc śmiało. Naprawdę ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy może bić dzieci?! Fajna młódka Wreszcie konkrety! Google wie, gdzie skierować spragnionego fajnej młódki – zapraszam do kontaktu! Jak pisać przezemnie? Nie w ten sposób, z pewnością. Jak nie zwariować na punkcie dziecka? Sugerowałabym go nie rodzić. W innym wypadku szaleństwo nadejdzie prędzej czy później i nie ma sensu się przed nim bronić. Ważne jest tylko to, byś w tym nie zapomniała o sobie i o swoim partnerze. Poza tym (to także piszemy rozdzielnie) wszystko w normie – jesteś matką i szaleństwo jest Twoim alter ego. Dzieci robią prawdziwy sex! Robią. I czas się z tym pogodzić. Pisałam o tym tutaj – klik. Ekscytacja i wykrzykniki nie są tu niezbędne. Lepsza będzie spokojna rozmowa. Mój syn jest pedałem Nie sądzę, byś kochała go przez to mniej. Zgadłam? Dobrze byłoby, żeby i on o tym wiedział. Kobiety same sprowadzają się do roli kur domowych Zgadzam się, z wielkim bólem serca. Miałam niedawno okazję uczestniczyć w pewnej dyskusji matek na temat ich mężów. Początkowo myślałam, że swojego ozłocę, a potem na szczęście przypomniałam sobie, że jest rodzicem na takich samych prawach, jak ja. Ma więc dokładnie te same obowiązki wobec swojego dziecka. Każdy potrzebuje kogoś, kto go kopnie w dupę Tak, tak, tak! Każdy z nas czasem zachowuje się, jakby coś tam sobie wsadził, więc kop nie zaszkodzi. Czasem to jedyna szansa na to, by ktoś przestał przejmować się głupotami czy skupiać wyłącznie na sobie. Sama przyjęłam tych kopniaków masę, niejednokrotnie byłam za nie wdzięczna. Cieszę się, że mam dobrych przyjaciół. Młoda mama w rajstopach Do tematu powrócę bliżej zimy, jak co roku. Obiecuję. Czy ojcowie kupują coś żonie na dzień mamy? Ci fajni tak. Zupełnie serio jednak, zwłaszcza w początkowym okresie życia, przykład ojca w tym dniu to jedyne, co wyróżnia go spośród tych 365 dni w roku. Fajnie jest, jeśli tatusiowie wykażą się czymś miłym wobec swoich żon, by dziecko mogło zrozumieć, że ten dzień należy do mamy. Nie, nie chcę przyjść na urodziny twojego psa Ja bym nawet całkiem chętnie wpadła na taką imprezę, o ile nikt nie kazałby mi zajadać się pedigree. To może być całkiem niezła zabawa. Wyobrażam sobie Azora czy Pikusia przed wielkim tortem, z papierową czapeczką w łapie. To zdecydowanie ociepla wizerunek psów, które obsrywają mi trawnik wokół bloku. Wiem, wiem, to nie wina psa, że właściciel nie ma wystarczająco sprawnego mózgu, by po nim posprzątać. Na blogach parentingowych, jak widać, można szukać wszystkiego. Najwyraźniej bez nas Internet byłby niepełny. Za każdym razem, kiedy sprawdzam te statystyki, czuję, że muszę jeszcze wiele się nauczyć, by sprostać wymaganiom swoich czytelników. Chętnie poznam także Twoje pytanie – może to Ty dzisiaj podpowiesz mi temat na tekst? *** Spodobał Ci się ten post? – Będzie mi bardzo miło, jeśli zagłosujesz na mnie w konkursie – KLIK – Polub go lub udostępnij na Facebooku – Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie – Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie! Artykuł Czego szukasz na blogach parentingowych? pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Nie obrażaj się na mnie za lepsze życie

Wiem, że wielu ludzi życzyło mi źle. Kiedy usłyszeli o mojej ciąży, na myśl o rychłej porażce zacierali ręce. Z upływem miesięcy, mimo ich zniecierpliwionego tuptania nóżką, radzę sobie coraz lepiej i coraz mocniej upewniam się, że z dzieckiem moje życie poprawiło się, zmieniło na lepsze i spokojniejsze. Bardziej świadome. Nauczyłam się podążać za intuicją, która – póki co – na szczęście mnie nie zawiodła. Moim jedynym planem jest brak planów, bo czas już pokazał, że tylko skupiając się na tym, co tu i teraz, mam szansę uczynić przyszłość lepszą. Wiem, że wielu ludzi uważa, że odkąd jestem mamą, czuję się od nich lepsza. A ja po prostu jestem tym samym człowiekiem… który coraz lepiej czuje się z samym sobą! Zmieniłam się przez ten rok, od kiedy na świecie jest Henio. Rok i dwa dni, które uczyniły mnie innym człowiekiem – lepszym człowiekiem. Z lepszym, choć nie lżejszym życiem. Macierzyństwo i poświęcenie dla dziecka w pewnym sensie najlepszych lat swojego życia nie wyniosło mnie na ołtarze, z pewnością jednak dało mi dziką satysfakcję. Dzisiaj wiem, że jeśli chcę – mogę. Czasem słono za to zapłacę, czasem się przemęczę… ale zrobię, wytrwam, mam więcej siły niż mogłoby mi się wcześniej zdawać. Droga do tego punktu w życiu była skomplikowana, ale szczęśliwie mam przy sobie ludzi, którzy byli mi wsparciem. Nawet wtedy, gdy nie do końca wierzyli w moje plany. 10 miesięcy temu o tej porze podejmowaliśmy na pozór szaloną decyzję. Z dwumiesięcznym dzieckiem, małym alergikiem z paskudną wysypką i okropnymi kolkami, wyprowadzaliśmy się od rodziców. Wynosiliśmy się z miejsca, gdzie pod ręką mieliśmy pielęgniarkę z oddziału dziecięcego i pielęgniarkę z naszej przychodni, gotowe w każdej chwili zapewnić nam opiekę medyczną. Gdzie mieliśmy ludzi gotujących nam obiadki i dbających o ciepełko w zimie, a także nieodpłatne opiekunki do dziecka na niemal każdą wybraną przez nas porę. Opuszczaliśmy raj, postanawiając wynająć mieszkanie na obrzeżach Warszawy. Bez żadnych znajomości i wprawy w opiece nad dzieckiem, postanowiliśmy rozpocząć życie na własny rachunek, za jedyne wsparcie i opiekę mając siebie nawzajem. Jestem wdzięczna To nie jest tak, że jestem taki chojrak – o, siadam i tworzę, cieszę się rozwijającym się Heniem, pieniążki lecą mi z nieba, a ja mogę być dumna i wdzięczna tylko sobie. Za moimi plecami stoi rzesza osób, które wsparły mnie w najważniejszej chwili, blisko 2 lata temu i wspierają mnie do dziś. Jestem  w Rzeszowie, w domu, gdzie – choć ciężko pracując – będę mieć okazję zarobić kolejnych parę stówek, by przetrwać w stolicy i zapewnić sobie i dziecku to, co jest nam najpotrzebniejsze. Wiem, że mam wielkie szczęście. Choć rodzina początkowo panikowała na samą myśl o tym, że urodzę dziecko i będę matką, nigdy nie dali mi odczuć, że moja decyzja była głupia lub nieodpowiedzialna. Wsparli mnie tak, jak nawet sobie nie wyobrażałam. Dzisiaj, kiedy walczę o swoje miejsce w świecie, wiem, że po raz kolejny mogę na nich liczyć. Niektórzy myślą, że idę przez życie bez pomyłek. A ja nie tylko ciągle zaczynam od nowa, ale i potrafię kilkakrotnie wywrócić się o tę samą przeszkodę. Co rusz robię kroki w tył, by nabrać rozpędu i podjąć próbę raz jeszcze, niejeden raz znów kończąc na kolanach. Porażka, co? A właśnie, że nie! To mój mały sukces – to małe kroki i zawziętość pozwalają mi znaleźć się w pięknych punktach mojego życia, kiedy ze spokojem w sercu mogę po prostu się cieszyć. A wtedy cieszę się naprawdę ze wszystkiego – także z tego, że nie piję już taniego wina i nie chodzę trzeci rok w tej samej kurtce, bo w końcu stać mnie na małe przyjemności w gronie najbliższych mi ludzi. Jakiś czas temu za tę radość chciano zjeść mnie żywcem, bo została przyjęta jak przechwałki. Dojrzałam… do pokory A życie przecież płynie do przodu, ja się zmieniam, rozwijam i cieszą mnie te nowości, które stawia przede mną życie. Nowe szanse i upadki, których nie uznaje za porażkę, a porządną lekcję od życia, z której wyciągam wiedzę na przyszłość. To nie zadzieranie nosa, bo kieszenie ciągle mam równie puste jak moi rówieśnicy, a wsparciem w kryzysach są mi przecież rodzice – żyję jak miliony innych młodych ludzi w Polsce. To zwykła radość z progresu; z tego, że się nie poddałam. Że walczę o swoją przyszłość i chcę łączyć macierzyństwo z rozwojem osobistym, bez narzekania na los i podkładane pod nogi kłody. Bo tylko ode mnie zależy, czy wykorzystam je do budowy własnego domu, czy nawet nie zdecyduję się koło nich przejść w obawie przed niechybnym upadkiem. Może za rok już mnie tu nie będzie, a może za 50 lat wyschniętą, wyciśniętą przez życie ręką wciąż będę pisać dla Was teksty. Wiem, że moje życie potoczy się dobrze, choć zaliczę jeszcze niejedną konkretną wpadkę, o której długo nie zapomnę. Nie patrz na moją radość z nienawiścią i nie myśl, że jest ona wynikiem pychy. To raczej pokora przed życiem – przed nowym życiem, jakim jest mój syn. Ten, który pokazał mi, co w życiu jest ważne i jak cieszyć się każdym nowym krokiem. Także – a może przede wszystkim? – tym małym. *** Spodobał Ci się ten post? – Będzie mi bardzo miło, jeśli zagłosujesz na mnie w konkursie – KLIK – Polub go lub udostępnij na Facebooku – Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie – Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie! Artykuł Nie obrażaj się na mnie za lepsze życie pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Program Rodzina 500+ oczami matki jedynaka

Jakiś czas temu popełniłam wpis o tym, jak obliczyć dochód w programie Rodzina 500+ i myślałam, że więcej do tematu nie wrócę. Dzisiaj jednak na pewnej facebookowej grupie dla mam widziałam ogłoszenie kobiety z pewnej stacji telewizyjnej, która poszukiwała osób, którym ten program pomógł do tego stopnia, że mogły porzucić pracę i szczęśliwie wychowywać swoje dzieci. W związku z tym, że wniosek złożyłam blisko 4 miesiące temu i miałam starcie ze ścianą w urzędach, to coś we mnie pękło i postanowiłam odezwać się po raz wtóry. Bo ten program miał zachęcić mnie do posiadania większej ilości dzieci, a jedyne co zrobił, to zachęcił mnie do przypomnienia sobie któregoś ze znanych mi języków obcych i przeglądania Internetu w poszukiwaniu najlepszego miejsca do życia, gdzieś z dala od naszego kraju.  Na wstępie od razu powiem, że jestem realistką i wiem, że rząd nie dodrukuje pieniędzy na ten program, a wyciągnie je z naszej kieszeni i odda w postaci wielkiej, dobrodusznej darowizny, by następnie skontrolować nasze następne kroki – to, na co wydajemy własne pieniądze. Chore koło, co? Najbardziej chore w tym wszystkim jest to, że wielu ludzi kompletnie nie zdaje sobie z tego sprawy i cieszą się jak małe świnki przed pełnym korytem. Żal mi tylko tych dzieci, których matki za rok, dwa obudzą się bez pracy, bez pieniędzy i bez perspektyw. A propagandowe programy, o których wspomniałam wyżej, mocno mnie irytują. To już nie jest naginanie rzeczywistości pod swoje potrzeby. To zwykłe pranie mózgów, na które wielu ludzi się zgadza i mało kto się mu przeciwstawia. Oczywiście, założenia programu Rodzina 500+ są piękne i nie sposób nie uznać go za wielki, dobry gest w stronę społeczeństwa. Możemy udawać, że Polska jest państwem prorodzinnym i cieszyć się chwilą ułudy, którą sprezentowała nam rządząca partia jako kiełbaskę wyborczą. A możemy też powiedzieć, jak zepsuta to była i jest kiełbaska. Matka jedynaka i program Rodzina 500+ Moje dziecko nie miało szans na państwowy żłobek, bo moja umowa o pracę zakończyła się w momencie porodu. W rozumowaniu dyrekcji mogę więc się nim zająć osobiście. Zdawałam sobie z tego oczywiście sprawę, decydując się na dziecko, niemniej jednak wiem, że nie wszyscy są w tak dobrej sytuacji. Wolę nie wyobrażać sobie, co musiałabym teraz zrobić, gdyby Mężowaty odwrócił się ode mnie, jak miliony innych mężczyzn na świecie. Harować po 12 godzin dziennie i jeszcze dorabiać po nocach z domu, żeby opłacić żłobek i mieszkanie? Dlatego już w tym miejscu szufladkuję program Rodzina 500+ jako głupi: dużo lepiej spożytkowane byłyby te miliardy, gdyby wybudować za nie państwowe żłobki i przedszkola. Im więcej, tym lepiej. Złożyłam wniosek w tym programie z dwóch względów. O pierwszym pisałam we wcześniej wspomnianym poście: uważam, że nasze pieniądze należy odbierać. Drugi natomiast jest taki, że właśnie skończył mi się zasiłek rodzicielski i jestem o krok od założenia własnej firmy. Kto był w takim momencie swojego życia, ten wie, że jest na tyle niepewny, że każdy grosz jest na wagę sztabki złota. 500 złotych to nie jest dużo i każda matka zdaje sobie z tego sprawę. Ale kiedy chodzi o nasze dzieci, jesteśmy gotowe walczyć o każdy grosik, byle zapewnić im wszystko, co najlepsze. Albo, po prostu, cokolwiek. Program ruszył 1. kwietnia, zatrudniono masę dodatkowych urzędników, żeby działał sprawnie. Oczywiście rozumiem, że – jak każdej nowości – pracownicy musieli się go nauczyć, dlatego poczekałam, aż największy szał minie i złożyłam wniosek 10. maja, uzupełniając go o kopie wszystkich (!) umów od 2014 roku, zaświadczenie z US, a także odręcznie napisane oświadczenie o wszystkich moich dochodach na przestrzeni ostatnich 2 lat. Na decyzję czekam do dziś (podobno od poniedziałku idzie do mnie listem poleconym). Po drodze stoczyłam jeszcze słowną potyczkę z urzędniczką, która ze szczerym zdziwieniem przyjęła moje słowa, że istnieją istotne różnice pomiędzy umową o dzieło a umową – zlecenie i poprosiła o wytłumaczenie. Musiałam jeszcze raz uzupełniać wniosek i pisać oświadczenia (po upływie 3 miesięcy od daty złożenia wniosku), co generalnie, wziąwszy pod uwagę fakt, że przecież pobieram rodzinne, jest bez sensu. Nie piszę tego, by się żalić, bo jestem na tyle zaradna, że dzisiaj mam z czego wyżywić dziecko. Dorabiam sobie pisaniem, a mój mąż walczy o kolejne zlecenia w niepewnym przecież zawodzie aktora. Gdybym jednak pracowała fizycznie i nie miała możliwości powrotu do swojego ostatniego miejsca pracy, a w takiej sytuacji jest przynajmniej kilkoro moich dzieciatych znajomych, poczułabym się w tym miejscu mocno niepewnie, myśląc o mojej przyszłości. Poczułabym się mocno oszukana przez państwo, które rzekomo chce mi pomóc. Poczułabym się przede wszystkim bezradna, bo zaufałam temu państwu na tyle, że założyłam, że ten miesiąc to ono pomoże mi przetrwać, zanim nauczę się stawiać kroki w nowej rzeczywistości – tej bez pensji, bez macierzyńskiego, z malutkim dzieckiem u boku. Kolejne dzieci? Raczej nie Niektóre matki cieszą się, że zaszły w drugą ciążę, bo państwo pomoże im w utrzymaniu się. Zadaję sobie pytanie: jak długo? Czy byłabym na tyle odważna, by decydować się na drugie dziecko z myślą, że od państwa otrzymam na nie wsparcie w wysokości 500 złotych? Henio jest zdrowy – jedyną kwestią generującą koszty jest jego alergia na białko mleka krowiego. Napoje owsiane, kokosowe czy ryżowe są znacznie droższe – oczywiście można je robić w domu i koszta maleją (na szczęście!). To nie koniec wyliczanki, bowiem do tego dochodzi specjalne mleko modyfikowane, które do tanich nie należy. Wizyty u alergologów, by jednak wciąż mieć dofinansowanie ze strony NFZ, też kosztują sporo, a z kolei oczekiwanie na wizytę na NFZ to istne szaleństwo: wyznaczono nam wstępny termin na maj przyszłego roku. Henio kategorycznie nie chciał pić mojego mleka, więc dość szybko przeszliśmy na mieszankę i od razu musiała to być mieszanka specjalna, więc 500 złotych ledwie wystarczałoby, by pokryć te koszta. Co mają powiedzieć kobiety, których dzieci są naprawdę chore? Pewnie, że gdybym jednak była w ciąży, każde wsparcie byłoby dla mnie ważne. Oczywiście, że gdybym teraz urodziła dziecko, skorzystałabym z tego programu. Jestem matką i chcę dla dziecka jak najlepiej. Nie jestem jednak nauczona prosić, błagać i żebrać o litość, za to nauczono mnie ciężkiej pracy. Poniżające jest dla mnie chodzenie co rusz do tego mopsu i kajanie się przed niedouczoną urzędniczką, by jak najszybciej wydała decyzję w mojej sprawie. Oczywiście, dla dziecka chowam swoją dumę i idę. Bo wbrew wszystkim uwagom ludzi, których program ten nie obejmuje – że niby my, rodzice, dorabiamy się na tych pieniądzach – 500 złotych to kropla w morzu potrzeb i nie ma siły, by nie wydać jej na potrzebne dla dziecka rzeczy. Program Rodzina 500+ to piękna pomyłka Tłumaczę się ze swoich dochodów, a niedługo będę musiała tłumaczyć się także ze swoich zakupów. Dodatkowo, chcą naznaczyć nas bonami, jakbyśmy byli niespełna i nie wiedzieli, które przedmioty są dla dzieci i jak mamy prawidłowo rozporządzać własnymi pieniędzmi. Nie stać mnie dzięki temu na żłobek ani opiekunkę, żebym mogła dalej rozwijać się zawodowo. W zasadzie, prawie nic mi to nie ułatwia, a jeszcze zatruwa życie, bo w każdej chwili muszę być gotowa udowadniać, że nie włożyłam tego szmalu w manicure i kosmetyczkę, odejmując dziecku od ust obiad na cały tydzień. To upokarzające. Młode matki mają tyle problemów, które można by zwalczyć za te ciężkie pieniądze. Nie mówię już o wyposażeniu i remoncie sal porodowych, bo te także wołają o pomstę, ale… chociażby dodatkowa edukacja położnych w zakresie doradztwa laktacyjnego. Niech te młode babeczki wiedzą, z czym się je całe to karmienie piersią i jak się w ogóle do tego zabrać, żeby się nie poddać. Idźmy dalej. W kobietach po porodzie szaleją hormony, które często doprowadzają je na skraj depresji. Nieobowiązkowa wizyta środowiskowej to za mało – niech kobiety, przynajmniej w okresie połogu, będą objęte bezpłatną pomocą psychologiczną. DALEJ… Niech w miastach będą żłobki państwowe, dzięki którym młode dziewczyny mogłyby spokojnie wrócić do szkoły czy na studia, a dorosłe rozwijać się zawodowo. Niech ruszą szkolenia dla młodych mam, które nie mają pojęcia, co ze sobą zrobić, kiedy znajdą się w punkcie, w którym jestem teraz ja. W miastach brakuje placów zabaw, placówki oświatowe są niedoposażone… Nie mam zwyczaju narzekać. Ale kocham swój kraj i chciałabym w nim żyć. Pod postem kobiety, o której wspominam we wstępie, wiele mam zaczęło się śmiać, że zamiast nieść plotę, że za 500 złotych da się wychować dziecko, niech poruszą temat tysięcy kobiet, dla których nie ma powrotu do pracy – choćby chciały, nie mają możliwości oddania dziecka do żłobka, za który musiałyby płacić więcej niż zarobią. Bo ten sam rząd podniósł płacę minimalną, jednocześnie pozbawiając nas choćby nadziei wyższych zarobków – koszta zatrudnienia bowiem przerastają pracodawców. Wiele kobiet chciałoby od życia czegoś więcej – chciałyby kształcić się, pracować i w rezultacie oddawać pieniądze na państwo, legalnie i uczciwie opłacając podatki. Za 500 złotych rzucą pracę, tak jak dziennikarze się spodziewają, tylko z zupełnie innego powodu. Z biedy i bezradności. *** Spodobał Ci się ten post? – Będzie mi bardzo miło, jeśli zagłosujesz na mnie w konkursie – KLIK – Polub go lub udostępnij na Facebooku – Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie – Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie! Artykuł Program Rodzina 500+ oczami matki jedynaka pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Moje 10 hitów z IKEI dla dziecka

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Moje 10 hitów z IKEI dla dziecka

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Sprawdź, czy jesteś gotowy zostać rodzicem!

Bycie rodzicem to fajna sprawa, gwarantuję Ci. Nie będę jednak udawać, że to tylko codzienne cud i miód, bo to także cała garść twardych do zgryzienia orzechów. I to spora garść! Z perspektywy matki blisko rocznego dziecka chciałabym Ci dzisiaj zupełnie serio powiedzieć, że jest parę spraw, które ostatecznie decydują o tym, czy jesteś gotowa (i gotowy!) na dziecko. Śmiech to zdrowie, ale pamiętaj, że dziecko to drugi człowiek, który będzie od Ciebie totalnie zależny. Sprawdź, czy jesteś na nie gotowy! Miałam to szczęście, że Henio urodził się zdrowy. Mieliśmy co prawda nieprzyjemny epizod z mocnymi kolkami, który na nieszczęście tej małej istotki połączył się z ostrym atakiem alergii, ale oprócz małych katarków nie dopadła nas w zasadzie żadna większa choroba. Mimo to, całe nasze dotychczasowe życie uległo reorganizacji i nic już w sumie nie jest takie, jak wcześniej. Mimo tego, że zabieram Henia wszędzie i staram się w żaden sposób nie ograniczać jego obecnością, to nie będę udawać, że mogę sobie pozwolić na w pełni spontaniczne wypady i imprezy do białego rana, bez myślenia o konsekwencjach. Nie mogę. Pod moją opieką, 24/7 jest  ktoś, kto bezgranicznie mi ufa. To ja przekażę mu jego pierwsze wartości i podstawowe życiowe zasady. To trochę przerażające, że mam na to tylko jedną szansę. Czy jesteś gotowy zostać rodzicem i… …przełamać rutynę? Spotkałam się kiedyś z idiotycznym poradnikiem na jednym z parentingowych portali. Podpowiadał przyszłej mamie, by już w ciąży przyzwyczajała się m.in. do wstawania w nocy czy noszenia w półśnie czegoś ciężkiego. Nie słyszałam wiele głupszych rzeczy w swoim życiu od tamtego spisu. Ale fakt jest faktem – dziecko nie wpasuje się w Twój harmonogram dnia. Jadałaś śniadania o 7.30, a później poświęcałaś pół godziny na jogę i medytację? Możesz o tym zapomnieć na kilka następnych lat. I to jest w macierzyńskie fantastyczne: nigdy nie wiesz, jak będzie wyglądał kolejny dzień!  Kocham to uczucie, kiedy budzę się rano i już wiem, że wszystkie moje plany są ruchome. Nigdy nie pozwoliłam sobie na to, by Henio całkowicie je zmieniał – jeśli tego dnia miałam wybrać się na zakupy, jedyną rzeczą, która mnie powstrzymywała, była jego choroba czy wyrzynające się zęby. Jeśli czuł się dobrze, mogłam sobie pozwolić na wszystko. Ale (!) każda czynność musiała być dostosowana do jego pór drzemek i karmienia. Nie ma, że się spieszę czy że muszę wyrobić się z czymś do tej i do tej. To, czy będziemy czuły się w takich warunkach szczęśliwe, zależy tylko od nas. Możemy potraktować dziecko jako kulę u nogi i prędziutko zrezygnować z niego już na etapie planowania ciąży. A możemy też podejść do sprawy jak do wyjątkowej przygody, kiedy to razem z tym niewinnym szkrabem mamy okazję przyjrzeć się światu dokładniej, wolniej, na spokojnie. …rzucić nałogi? Mój nałóg był z pozoru pożyteczny i z pewnością wielce przyjemny. Nałogowo bowiem czytałam książki. W większości bibliotek szybko wpisywali mnie na czarną listę ze względu na tworzenie notatek na marginesach (kolejny nałóg?), więc z biegiem czasu nauczyłam się książki kupować. Kto nie jest statycznym Polakiem, ten wie, że to prosta droga do bankructwa. W pewnym momencie zaczęłam wydawać więcej na książki niż na jedzenie. Mając dziecko, nie mogę sobie pozwolić na życie z totalnie pustym portfelem. Choć to jeden z najprzyjemniejszych nałogów, jakie można mieć, w momencie poczęcia dziecka musiałam nauczyć się żyć bez niego. Niedawno widziałam matki palące na spacerze ze swoimi noworodkami. Takie osoby nie powinny w ogóle mieć dzieci. Rodzic ponosi pełną odpowiedzialność za wszystko, co robi przy swoim dziecku. Nie dlatego, że leżący bezwiednie w gondoli maluch ma go naśladować i po kilku tygodniach również sięgnąć po fajkę. Skutki biernego palenia dla takich małych stworzeń mogą być tragiczne. A i nam nie zaszkodzi, jeśli rzucimy. Żyjemy w czasach, kiedy mamy super szybki dostęp do wiedzy na każdy temat, a jednocześnie zachowujemy się jak typowa ciemnota. Kobiety i mężczyźni upominani za tak bezmyślne zachowanie potrafią wykłócać się i wyzywać tych, którzy… zwyczajnie dobrze życzą im i im dzieciom. …dokształcać się bez końca? Niedawno Matka Prezesa pisała o nosidłach. Tfu! O wisiadłach! Znana firma Stokke, którą dotychczas szanowałam, ale była poza moim zasięgiem ze względu na ceny, wypuściła na rynek właśnie taki bubel. Mimo kilkuset komentarzy dziennie, że ich nowy wynalazek może zniszczyć dziecku biodra, firma ta upierała się przy swoim, powołując na ekspertów (których nazwisk już podać nie chcieli). Przerażające jest to, jak producenci… WSZYSTKIEGO, co dla dzieci, robią z matek idiotki. I to, że wiele matek nie chce się dokształcać lub coś słyszało, ktoś coś wspominał, ale zwyczajnie mają to w dupie. Jako rodzic (matka, ojciec – bez różnicy!) masz obowiązek interesować się tym, co podajesz, w czym nosisz, w czym przewozisz – i tak dalej – swoje dziecko. Design i aktualną modę postaw na szarym końcu tego, co zadecyduje o kupnie czegokolwiek zarówno w wyprawce, jak i w późniejszych miesiącach życia Twojego dziecka. Nie daj się namówić na byle co, nie przyspieszaj niepotrzebnie rozwoju Twojego dziecka, nie rób mu krzywdy. Dokształcaj się! …żyć w ciągłym strachu? Najpierw boisz się, czy ciąża będzie trwać przynajmniej te 38, niemal książkowych, tygodni. Panicznie boisz się porodu. Potem drżysz, czekając na pierwszy płacz. Stresujesz się, że zrobisz krzywdę dziecku przy zwykłym przebieraniu pieluszki czy noszeniu go w niewłaściwy sposób. Atmosferę nieustannie podkręcają ciocie dobre rady czy wyskakujące na Facebooku porady ekspertów opłacanych przez mnożące się jak grzyby po deszczu portale dla rodziców. I ten strach jest normalny. Co więcej – może być pożyteczny! Strach o moje dziecko zmotywował mnie do wielu zmian w moim życiu. Myślę, co jem i co podaję do zjedzenia Heniowi. Czytam składy: zarówno gotowych obiadków dla dziecka, jak i szamponu do włosów dla mnie i Mężowatego. Częściej kupuję to, co polskie. Doceniam ludzi, ich małe gesty, kreatywność, otwarte serca i chęć pomocy. Każdego dnia robię taki mały krok w przód, do którego motywuje mnie moje dziecko. Ma dopiero rok, więc z niecierpliwością czekam, co jeszcze mi pokaże! To nie jest tak, że bycie rodzicem jest dla każdego. Bardzo szanuję ludzi, którzy świadomie rezygnują z tego, co dla innych jest przywilejem. Po narodzinach dziecka każdy się zmienia, zwyczajnie musi. Jeśli nie jesteś w stanie, poczekaj z tworzeniem rodziny na lepszy czas. Bo dla każdego najlepszy czas jest w innym momencie i ważne, by go znaleźć. *** Spodobał Ci się ten post? – Polub go lub udostępnij na Facebooku – Możesz też polubić mój fanpage lub zaobserwować mnie na Instagramie – Będzie mi bardzo miło, jeśli zagłosujesz na mnie w konkursie – KLIK – Zostaw po sobie komentarz lub napisz do mnie @ – chętnie poznam Twoje zdanie! Artykuł Sprawdź, czy jesteś gotowy zostać rodzicem! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Co kupić dziecku na pierwsze urodziny?

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Co kupić dziecku na pierwsze urodziny?

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Czasem rozwód to powód do dumy

Kiedy brałam ślub, wydawało mi się, że znam Mężowatego na tyle, że jestem gotowa przysiąc mu miłość do grobowej deski. Rozwód? Takie słowo wymazałam tymczasowo ze słownika i swojej świadomości. Na drżących nogach stałam przed urzędniczką, pod sercem niosąc dumnie dowód naszej miłości. Myślę, że nie tylko ja byłam tego taka pewna. A mimo to, wiele z nas dzisiaj już nie ma obrączki na palcu, a małżeństwo wspomina bez większych uniesień serca. To już nie jednostki – tysiące osób rocznie podejmuje decyzję o rozwodzie. Dlaczego? Starsze pokolenie pewnie powiedziałoby, że to wygoda. Nie układa się, to nie ma co walczyć, skoro rozwód jest dzisiaj tak łatwo dostępny i totalnie nikogo już nie dziwi czy nie oburza. Na pewno są tacy ludzie, którzy podeszli do tematu małżeństwa bardzo lekkomyślnie i niewiele ono dla nich znaczyło – teraz więc i wzięcie rozwodu to błahostka. Wśród moich znajomych jednak ich nie ma. Częściej zwlekają ze ślubem w obawie przed popełnieniem błędu i zranieniem drugiej osoby. Kiedy byłam mała, w moim środowisku było dość sporo dzieci, które wychowywały się z jednym z rodziców. Znają smak niepełnego dzieciństwa na tyle dobrze, że dzisiaj są bardzo ostrożni w dobieraniu partnerów i planowaniu wspólnej przyszłości. Niektórzy pewnie nigdy się na to nie zdecydują. Inni powtórzą zachowanie swoich rodziców. Czy jednak mogę powiedzieć, że zrobią coś niewłaściwego? Ilu ludzi, tyle historii. W ostatnim czasie bardzo dużo do mnie piszecie. Wyjątkowo dużo – nigdy nie przypuszczałabym, że mogę stać się takim powiernikiem Waszych radości i smutków. A dzielicie się ze mną najbardziej intymnymi szczegółami ze swoich życiorysów: chwilami, które zarezerwowane są – wydawać by się mogło – tylko dla najbliższych. Cieszę się, że zdobyłam Wasze zaufanie. Nie bez przyczyny mówię o tym dzisiaj. Dwie kobiety postanowiły podzielić się swoimi historiami, które zainspirowały mnie do tego wpisu.  Magda, 37 lat Kiedy wyszłam za mąż, miałam 25 lat. Znaliśmy się od liceum, więc myślałam, że wszystko o nim wiem. Wieczorami siadał przed telewizorem, ja razem z nim. Wypijaliśmy po jednym piwku. Po dwóch latach on do filmu potrzebował już 5, nie 1 puszkę. Wracał coraz później z pracy. Miał dobrą posadę, więc na początku wierzyłam, że zatrzymują go po godzinach. Z tygodnia na tydzień jednak stawał się mi coraz bardziej obcy. Trąciło od niego alkoholem i papierosami. Któregoś dnia uderzył mnie po powrocie. Wszedł do domu, stanął przede mną i uderzył mnie mocno w twarz. Krzyczał, że jestem suką, że go zdradzam. Wybaczyłam mu to, potem kilka dni bardzo się starał, przepraszał. I zaczęliśmy niemal od początku. Wspólne wieczory, film, piwko. Po jednym z takich seansów chciał seksu. Miałam okres, nie chciałam. Wziął mnie tak, jak stałam. Nie da się tego określić inaczej. Od tamtej pory brał mnie tak co wieczór. Im on bardziej nalegał, tym ja mniej chciałam. Zaszłam w ciążę. Myślałam, że coś się zmieni. Nie umiałam od niego odejść, przecież mieliśmy dziecko! Mój syn 2 lata patrzył, jak rodzice ze sobą walczą. Jak mama boi się taty. Wszystkie obowiązki przy dziecku i w domu należały do mnie. On wracał z pracy, siadał przed telewizorem i wieczorem chciał seksu. Tak wyglądało 5 lat mojego życia. Kiedy chciałam rozwodu, cała moja rodzina mówiła, że to głupie, że przecież mamy dziecko. Na szczęście miałam przyjaciółkę, która przez to ze mną przeszła. Zamieszkałam u niej, a po 3 latach spotkałam Michała. Dzisiaj on opiekuje się moim synkiem, a niedługo urodzi się nam córeczka. Planujemy ślub. Jestem szczęśliwa. Ola, 29 lat Swojego męża poznałam krótko przed ślubem, chyba rok. Zaszłam w ciążę, ale nie chcieliśmy od razu z tego powodu iść do ołtarza. Postanowiliśmy, że dla pewnego rodzaju świętego spokoju weźmiemy ślub cywilny. Byłam chyba w 3 miesiącu ciąży. Układało się nam, on był bardzo dobrym człowiekiem. Do tej pory ciepły, czuły, wyrozumiały. Akceptował wszystkie moje wady. Byliśmy totalnie różni, ale uzupełnialiśmy się. Znajomi nam zazdrościli. Po urodzeniu dziecka przeszłam małą depresję, z której pomógł mi wyjść. Gdyby nie on, nie wiem, co by się stało. Ale potem zaczęło się psuć. Na każdym kroku podkreślał, że gdyby nie on, mnie by już nie było. Zaczął używać wobec mnie wulgaryzmów. Na porządku dziennym było „zamknij się”, „jesteś głupia”. Podjadałam z nerwów. Zaczęłam tyć, przestałam akceptować swoje ciało. Nie chciałam seksu z dwóch powodów: po pierwsze on poniżał mnie całymi dniami, czepiał się o wszystko i nieważne, co powiedziałam – zawsze było źle; a po drugie – tyłam, byłam gruba, nie czułam się kobieco. On się wkurzał, jemu chciało się ciągle. Moje tłumaczenia, że gra wstępna u kobiety trwa cały dzień… moje prośby, żeby przestał się tak do mnie odzywać… To wszystko nie miało najmniejszego znaczenia. Nakręcał się jeszcze bardziej i wychodził z głośnym trzaśnięciem drzwi. Ja płakałam, nasze dziecko się bało. Któregoś dnia znów zasugerowałam, że powinien ubrać się inaczej – ot, zwyczajna sugestia, że te buty czy ta koszulka nie pasują do reszty stroju. Tym razem nie skończyło się na „zamknij się”; po prostu odwrócił się i uderzył mnie w twarz. To on mógł dawać mi takie uwagi, nie odwrotnie – tego dowiedziałam się tego dnia. Miałam na szczęście tyle rozumu w głowie, że jeszcze tego samego dnia wyprowadziłam się. Zabrałam dziecko i uciekłam. Dobrze, że miałam do kogo. Niestety, rodzina zawiodła; pomógł przyjaciel. Wszyscy mnie skreślili, uznali, że mam z nim romans i to dlatego rozpadło się moje małżeństwo. Tymczasem, gdy zdjęłam obrączkę, poczułam się wreszcie wolna. Lekka i wolna. Odzyskałam swoją godność i dumę. Nikt nigdy nie będzie mnie poniżał. Takich historii jest więcej Czasem oprawcą jest mężczyzna, czasem kobieta. Czasem ofiary milczą latami, czasem aż po grób, w który niejednokrotnie zapędzili je oprawcy. Nigdy nie skrytykuję ludzi, którzy się rozstali. Nieważne, po jak długoletnim związku do tego dojdzie. Nie znam historii, która do tego doprowadziła. Dzisiaj z pewnością mogę powiedzieć tylko jedno: gratuluję odwagi kobietom, które postąpiły tak, jak moje czytelniczki. Zwłaszcza, że miały dzieci. Każdy z nas zasługuje na szacunek. Przemoc słowna czy fizyczna skierowana w naszą stronę to porażka tego, który się na nią porywa, nie tego, który ją na siebie przyjął. Dobrze byłoby, gdyby rodziny w końcu pojęły, że czasem nie ma czego ratować i że decyzja o rozwodzie jest najlepszą, jaką można podjąć. „Ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość” – to zobowiązuje. „(…) i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe” – nie ma tu chyba miejsca na poniżanie i bicie. W takim małżeństwie nie ma mowy o miłości i trwałości. Jeśli ktokolwiek z moich znajomych powie mi, że w jego małżeństwie dochodzi do jakiegokolwiek rodzaju przemocy, mam wielką nadzieję, że starczy mi odwagi, by mu pomóc. Kilka lat temu pomagaliśmy koleżance w podobnej sytuacji i staram się wierzyć, że nigdy więcej żaden z moich znajomych nie będzie musiał tego przechodzić. Wiem, że trzeba skupiać się na własnym życiu, ale… czasem warto do kogoś wyciągnąć pomocną dłoń. Albo chociaż spróbować go zrozumieć. Artykuł Czasem rozwód to powód do dumy pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

#myfirst7jobs – czyli jak nauczyłam się szanować pieniądze

Po Facebooku krąży nowy hasztag – #myfirst7jobs. I choć z reguły totalnie mnie takie akcje nie ruszają, coś musi być wyjątkiem, żeby móc ją potwierdzić. To, że teraz mogę sobie siedzieć w ciepłym domku i klepać w komputerek, bardzo mi odpowiada. Bowiem zanim doszłam do zarabiania na tym, co kocham najbardziej, przeszłam całą serię prac beznadziejnych – w tym także wizytę w ubojni świń: to po prawej to ja we własnej osobie. Nie ma jednak tego, co by na dobre nie wyszło – gdyby nie ta czarna seria, nigdy nie doceniłabym miejsca, na którym aktualnie siedzę. Pracować zaczęłam stosunkowo szybko. Cieszę się, że moi rodzice prowadzili własny bar, w którym miałam okazję dorobić sobie parę groszy, zamiast czekać na kieszonkowe jak na mannę z nieba. Bardzo cenię sobie ten sposób wychowania i mam wielką nadzieję, że kiedyś będę mogła przekazać mojemu synowi szacunek do pieniądza i ludzi pracy w ten właśnie najprostszy sposób – mogąc go „zatrudnić” u siebie, dać jakąś pracę dostosowaną do wieku i możliwości. I bez obaw, nie planuję go wyzyskiwać (moi rodzice też tego nie robili). Beze mnie ich miejsce pracy funkcjonowałoby równie dobrze, a odważę się nawet powiedzieć, że lepiej, bo nikt nie plątałby się między nogami, nie bardzo wiedząc, co może ze sobą zrobić. Z perspektywy czasu wiem, że początki były trudniejsze dla zatrudnionych tam pracowników aniżeli dla mnie. Obieranie warzyw Ha! To dopiero fucha! Siedzisz sobie w kąciku i bach, wiaderko ogórków; bach – miska marchewek; bach – gar ziemniaków. I dzień jakoś leci, pracownicy poirytowani, że wszystko idzie tak mozolnie, ręce zielone od obierek… żyć, nie umierać, tylko tyłek od siedzenia boli. Polecam każdemu, kto narzeka, że za dużo musi chodzić. Gwarantuje, że jeszcze za tym zatęskni, jak 7 dzień z rzędu będzie musiał błagać swoje zgarbione plecy, by znów stały się proste. Szklarnia z różami „Godzina słynna 5:05…”, aż chciałoby się zaśpiewać! O tej porze już dawno wyrywałam chwasty i jednocześnie modliłam się, żeby ich korzenie nie były splątane z tymi róż, bo koszt jednej przekraczał moją stawkę godzinową. Skwar, pot zalewał oczy, ale jak się odbierało dniówkę o 10.00 (dłużej bowiem nie sposób tam siedzieć, to piekło) i miało cały dzień przed sobą, człowiekowi rosło serce i chciało się żyć – byłam w końcu dopiero w gimnazjum! Zmywak Zmywak w barze to specyficzna sprawa. Teraz jest inaczej, większość roboty odwala zmywarka. Blisko 10 lat temu świat jednak wyglądał nieco inaczej… Wszystkie te olbrzymie gary, przypalone patelnie, oblepione talerze – wszystko to czyściło się ręcznie. Byłam w tym całkiem niezła, ale może nieco za wolna. W ten sposób spędziłam chyba tylko jedne wakacje. Korepetycje Pierwszy raz w klasie maturalnej zaczepiła nas – mnie i kolegę z klasy – pani ze sklepiku. Jej dzieci miały podciągnąć się z angielskiego. Dwa tragiczne przypadki, które po 8 latach nauki nie tylko nie potrafiły odmienić „to be”, ale w ogóle nie miały pojęcia, o co je prosimy. Koszmarna sprawa, ale na szczęście ta przygoda trwała krótko – wyciągnęliśmy ich z trójkowego bagna (do dziś nie wiem, jak nam się to udało) i pani uznała, że jej dzieci są już wyedukowane. Jak dla mnie, chodziły po prostu do bardzo słabej szkoły, w której niczego od nich nie wymagano. Po poziomie angielskiego, jaki narzuciło mi moje gimnazjum (i chwała mu za to!), trudno chyba będzie mi znaleźć drugiego tak dobrego nauczyciela i pewnie żaden z tych, którzy będą uczyć mojego syna, mnie nie zadowoli. Call center NIGDY WIĘCEJ. Sprzedawałam wszystko: od bielizny, przez routery, do drewnianych zabawek edukacyjnych. W zależności od aktualnej akcji, open space’a wypełniały zalety bezuciskowych skarpet, albumu wypełnionego dzikim ptactwem lub Internetu LTE. Wciskanie szłamu dla pieniędzy to nie jest moja pasja, o czym dobitnie przekonałam się, kiedy musiałam słuchać, jak „najlepsza” sprzedaje album dla dzieci w wieku 4-10 ojcu, który miał synów w technikum. Kupił? Kupił. I tylko to się liczyło. Spędziłam tam 3 miesiące konieczne do wypłacenia wynagrodzenia za szkolenie. Więcej moja noga tam nie zawitała. Nie skusił mnie nawet karnet OPEN na siłownię. Wolałam… Kelnerowanie Pracowałam w knajpie dla burżujów. Nikt nie miał umowy, a szef wszystkimi pomiatał… prawie wszystkimi: ja parę razy odpyskowałam i dał mi spokój. Wyszłam z założenia, że nie może mnie wyrzucić, skoro nigdy mnie nie zatrudnił. Dziewczyny płakały na zapleczu, a ja dzielnie przyjmowałam napiwki w wysokości nawet 200 złotych. Żałuję, że żona tego prostaka kazała mu wybierać między knajpą a nią. Prywatnie totalnie jej się nie dziwię, jednak w tamtym momencie zwyczajnie potrzebowałam pieniędzy i sprzedanie owej gospody było mi wielce nie na rękę. Niestety, tak już w tym okresie miałam, że szczęście pojawiało się tylko po to, by szybciutko zniknąć. Wykładanie towarów Wyjechałam do Holandii, by trochę sobie dorobić. Trafiłam na pracę marzeń – w końcu wykładanie towarów po nocach to lepsza opcja niż – dla przykładu – pakowanie surowego mięsa. W dodatku, bardzo dobrze płatna. Nigdy jednak więcej nie chciałabym wyjeżdżać na tzw. emigrację zarobkową, ale o tym, czym Polak potrafi być dla drugiego Polaka kiedyś skubnę zupełnie osobny wpis. Po powrocie zachorowałam na mycie rąk po każdej wizycie w sklepie. Dokładne, bardzo dokładne mycie rąk. Było też przyjmowanie zwrotów, bo ubrania w rozmiarze 54 ciągle bywały za małe. Było też stanie na bufecie i podawanie setnego kotleta jednego dnia. Była też praca w teatrze dla dzieci. Copywriting i lepienie pierogów. Naprawdę dużo dziwnych prac, które nauczyły mnie, że pieniądz to dobra sprawa i należy ją szanować. Dzięki temu, że nie dostawałam wszystkiego, czego zapragnęłam bez wysiłku, dzisiaj szanuję ludzką pracę. Zostawiam napiwki kulturalnym kelnerkom, sprzątam po sobie w restauracjach i sklepach, odwieszam ubrania na wieszaki i ich miejsce… No, można by długo wymieniać. Jednocześnie irytują mnie osoby, które dostały pracę i jej nie cenią, odhaczając swoje obowiązki jak karę. Nawet pracownicy najpodlejszego zawodu powinni się szanować, nie ma tutaj wyjątków. Inaczej nikt nie będzie szanował ich pracy. Wpisy o podobnej tematyce:Marzenia się nie spełniają…Kiedy zaczynasz chcieć za bardzo…Jestem blogerką, więc daj mi lajka!Artykuł #myfirst7jobs – czyli jak nauczyłam się szanować pieniądze pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Zasługujesz na szacunek. Ty, Ty i Ty też!

Miałam kiedyś pewną koleżankę. Choć nie należała do bogatych, Góra nie poskąpiła jej całej reszty. Otrzymała urodę, wdzięk, inteligencję – wszystko to, co powinno pomagać jej zdobywać szczyty i salony. Mimo to, zawsze była wycofana i skromna, bezbronna w każdej słownej potyczce, choć z potężną przecież wiedzą. Jej życie przesłaniała choroba, przez którą nie słyszała na jedno ucho. W życiu tak to już bywa, że czasem potężną kłodę dostanie się pod nogi. Od nas i otoczenia jednak zależy, czy się o nią potkniemy, czy też będziemy toczyć ją przed sobą, podcinając nogi wszystkim wrogom na naszej drodze. Owa koleżanka utknęła w wieloletnim związku. Takim, który zaczął się jeszcze w podstawówce i ciągnął aż do studiów. Pierwszy rok studiów to przełomowa chwila, kiedy wielu ludzi się zmienia. Nie utrzymują ich już rodzice, muszą przyspieszyć proces dojrzewania o kilka milowych kroków. Inni natomiast przedłużają sobie młodość, imprezując i wyciągając z życia tylko to, co najprzyjemniejsze, a jednocześnie najpłytsze. Ona była gdzieś po środku, jak większość, a jej chłopak – niestety – chlubił się brakiem matury i nic nie zapowiadało, by ten stan chciał zmienić. Przepaść między nimi rosła – ona dojrzewała, a on grzebał się w swoim braku dojrzałości żywcem. Nadszedł rok kryzysu. Przestał ją szanować, a nawet krążyła pogłoska, że na boku ma inną. A ona nie potrafiła tego przerwać. Typowa ofiara, której współczujesz, a jednocześnie chcesz chwycić ją za pysk i zmusić do wzięcia z życiem za bary. W setnej rozmowie na ten temat wydukała w końcu, że jest z nim, bo tylko on ją chciał. Dziewczyna, w którą wpatrzone były wszystkie oczy na ulicy, twierdziła, że tylko dupek może ją chcieć. Tak bardzo zakompleksienie z powodu choroby przesłoniło jej rzeczywistość. Choroby, której ja nie zauważyłam przez ponad pół roku znajomości. Ostatnio mam okazję poznawać bardzo mądrych ludzi. Dokładnie takich, o jakich zwykło się mawiać, że nie istnieją. Są bogaci, wykształceni, z klasą i poczuciem humoru. A w tym wszystkim piekielnie skromni. I za tę ich skromność – w piekielnym ogniu, mam nadzieję, będą smażyć się ich życiowi partnerzy. Amen.  Pewnie, że wśród tych, którzy mają wszystko, o czym marzy prosty człowiek, spotkałam też serię dupków i złodziei. Zdarzyło mi się nawet, że podrywał mnie facet, o którym myślałam, że jest najlepszą osobą na świecie. Ceniłam jego serce i gest w stosunku do potrzebujących, a tymczasem… zapomniał mi powiedzieć, że ma kobietę i dzieci. Coraz częściej zauważam jednak, że najmądrzejsi ludzie to skromne, kochane osoby, które… totalnie w siebie nie wierzą, nie znają kompletnie swojej wartości. To takie polskie: ciągle udowadniać, że pieniędzy i kariery nie zawdzięcza się czyimś mocnym plecom, po których łatwo było się wspiąć. To takie polskie: ciągle o to wszystkich podejrzewać. Rzadko widzimy tytaniczną pracę włożoną od samego początku w rozwój tego sukcesu. Przerażający jest fakt, że ludzie, którzy go osiągnęli, żyją w wieloletnich związkach. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że wszyscy dajemy ciała na całej linii. Fajnie jest, gdy on zabiera ją na wyjątkowe wakacje, a ona kupuje dla niego drogie kosmetyki i krawaty. Już mniej fajnie, kiedy on czy ona siedzą w pracy, by na to wszystko zarobić. Nie dostrzegamy cudu, który mamy na wyciągnięcie ręki – człowieka, o którym mogą tylko pomarzyć ci, którym na drodze stanął tylko wilk, bardzo wiarygodnie przebrany w tę owczą skórę. Długo nie potrafiłam być dumna z niczego, co osiągnęłam. Od dziecka – najpierw nie chwaliłam się szkolnymi świadectwami ze średnią zdecydowanie powyżej przeciętniej, potem wygrywanymi jeden za drugim konkursami. Odwalałam za innych czarną robotę, niejednokrotnie musząc poświęcać noce i wolne dni, a na koniec to mnie można było obarczyć winą za wszystkie niepowodzenia. Pokornie przyjmowałam baty za wszystko, jakby… ktoś pozbawił mnie rozumu. Te czasy szczęśliwie minęły, a ja od tamtej pory wyczulona jestem na ludzi, którzy nie widzą całego swojego potencjału, pozwalając dodatkowo innym poniżać się i nie doceniać, wodzić za nos. Zasługujesz na szacunek i wdzięczność. Każdy, kto uczciwie pracuje i jest dobrym człowiekiem, zasługuje na szacunek. Jeśli więc masz koło siebie mężczyznę, jeśli w Twoim życiu jest kobieta, którzy dbają o Ciebie, zadbaj o to, by nigdy nie byli samotni ze swoimi sukcesami. By dali radę unieść brzemię odpowiedzialności za to, co robią. By czuli się docenieni, chociaż przez Was, swoich najbliższych. Wpisy o podobnej tematyce:Jesteś kowalem własnego losuNie pomagasz, nie przeszkadzajJesteś piękna!Artykuł Zasługujesz na szacunek. Ty, Ty i Ty też! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Jestem blogerką, więc daj mi lajka!

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Jestem blogerką, więc daj mi lajka!

Coraz bliżej 12. miesiąca…

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Coraz bliżej 12. miesiąca…

Kuchnia to serce domu

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Kuchnia to serce domu

„Gortat nie zrobił nic wielkiego – ma kasę, to może rozdawać”

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

„Gortat nie zrobił nic wielkiego – ma kasę, to może rozdawać”

Właśnie taką matką miałam być!

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Właśnie taką matką miałam być!

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Koniec udawania!

Za 4 tygodnie mój synek skończy rok. Mój macierzyński to już niemal prehistoria, a ja muszę planować, co robić dalej. Każdy taki przełomowy moment w moim życiu skłania mnie do refleksji. Tym razem nie o wielkie przemyślenia chodzi – sprawy przyziemne przykuły moją uwagę na dłuższą chwilę. Niedawno przysłuchiwałam się rozmowie o dwupokojowym mieszkaniu mojego brata. Pojawiły się żarty, że z jednego z nich zrobił schowek, a on sam śmiał się z siebie, że dzięki braku konieczności biegania po rower do komórki lokatorskiej, oszczędza parędziesiąt minut dziennie. Przyznaję, uśmiechnęłam się pod nosem, po czym pomyślałam o mieszkaniu, które wynajmuję. I podjęłam decyzję: koniec udawania! Niedawno pisałam: „zabawne w jakich czasach przyszło nam żyć – luksus liczony jest miarą lat kredytu, nie osiąganych zarobków czy ogólnego zadowolenia.” I choć nie mogę się temu nadziwić i zrozumieć nie potrafię, to przecież życie płynie dalej i nic z tym dziwactwem zrobić nie mogę. Co więcej jednak, o kredyt jeszcze długo starać się nie mam po co. Żyję więc na wynajmowanym, płacąc comiesięczny haracz i staram się nie oszaleć, o co wcale w tej sytuacji nietrudno. Tymczasowo Odkąd wprowadziliśmy się do tego mieszkania, minęło już prawie 10 miesięcy. Tymczasem, centrum dowodzenia wciąż stanowi kanapa. Jest naszym gniazdkiem, łóżkiem i jadalnią, gdy trzeba. Gdyby nie przyzwoitość naszych znajomych, zdecydowanie dużego pokoju nie można by nazwać salonem, a ta druga komórka w żaden sposób nie chce upodobnić się do sypialni. Żyjemy tu jak na wczasach, jak w przejściu między wagonami. Bez stołu, bez łóżka, tymczasem. Udajemy, że żyjemy naprawdę. Postanowiłam dzisiaj zrobić pierogi. Wiesz, narobić i zamrozić, żeby w leniwe lub pełne pośpiechu dni mieć co odgrzać na szybko. Pokroiłam cebulę, ugotowałam ziemniaki, zagniotłam ciasto i biorę się za farsz. I uświadamiam sobie, że znów czegoś nie ma – że znów coś ciężkiego posłużyć musi mi za tłuczek. Mała rzecz, której zabrakło w kuchennych szufladach, stała się impulsem do zmiany. Bo dość już udawania, dość poruszania się jak nie po swoim. Bo może to i nie nasze, ale przecież żyć jakoś trzeba. Kiedyś Przyznaję, że nie lubię tego wewnętrznego strachu o jutro, który hamuje mnie przed zmianami w mieszkaniach, które wynajmuję od innych ludzi. Wiem jednak, że przyjdzie taki moment, że napełniona świnia pęknie. Będę mogła zagarnąć Małego pod pachę i zaprowadzić do jego nowego pokoju, w jego nowym mieszkaniu, które kiedyś, w dalekiej mam nadzieję przyszłości, będzie należeć do niego. Mam taką wewnętrzną pewność, że ten moment kiedyś nadejdzie. Nie chcę już obijać się o pudła, w których ciągle czegoś nam brakuje. Mam przecież wymarzoną kuchnię, w której lepiej będzie mi gotować i zamysł na salon, w którym przyjemnie będzie mi spędzać czas. Kiedy w końcu wyniesiemy się na swoje, ruchomości spakujemy w auto i pojadą z nami. Szkoda życia, by ciągle czekać. Zarządzam koniec udawania i zabieram się za tworzenie tego mieszkania takim, w jakim chcę żyć. Wczoraj kupiłam materac, w najbliższym czasie wybieram się po łóżko. Nie robię nic na hurra, od razu, w pośpiechu. Bo na szybko stworzony dom może mieć słabe fundamenty, a o trwałość przecież chodzi. Bo możemy zmienić mury, możemy stworzyć nowy wystrój i na nowy kolor pomalować ściany. Ale za żadne pieniądze nie kupimy tego, co nas scala, co łączy naszą rodzinę. Dzisiaj możesz mi pomóc! Wystarczy, że pod tym linkiem – O, TU – znajdziesz mojego bloga („Karolina Zalewska”), a następnie wpiszesz swój adres e-mail i potwierdzisz oddanie głosu, klikając w link, który przyjdzie na Twoją pocztę. To nic nie kosztuje, a wiele dla mnie znaczy! Odwdzięczę się serią inspiracji, z których korzystałam przy tworzeniu naszego gniazdka, a na koniec pochwalę się efektami. To co – pomożesz? Wpisy o podobnej tematyce:Bajki o miłości, które musi obejrzeć każdy dorosłyMiłość to nie pluszowy miś, tra la laMiłość zawsze przychodzi o czasieArtykuł Koniec udawania! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Kiedy dziecko z wielodzietnej rodziny ma dziecko

Wychowałam się w rodzinie wielodzietnej, takiej z prawdziwego zdarzenia. Razem z rodzicami śmiało mogliśmy wskakiwać na boisko i kopać piłkę w jednej drużynie. Jak to jednak w życiu bywa, czasem grywa się do przeciwnej bramki. A im więcej ludzi, tym trudniej o jedność – tak przynajmniej głoszą plotki. Nie do końca się zgadzam, ale i zaprzeczyć zdecydowanie nie mogę. O ile jedynakom zarzuca się wiele, o tyle nam, wychowanym w wielodzietnych rodzinach, wielu rzeczy się współczuje. Nierzadko nami się pogardza, jednak w przeciwwadze stają ci, którzy podziwiają naszych rodziców za upór i – najlepsze – wyprowadzenie dzieci na ludzi, cokolwiek miałoby to oznaczać, w gruncie rzeczy. Dzisiaj sama staję przed tym zadaniem, z bagażem wyjątkowych doświadczeń, którym postanowiłam się przyjrzeć. Tworząc przyszłość, nie sposób wyzbyć się tego, czym nasiąkło się za młodu – czy to, co przekażę przez wspomnienia swojemu dziecku będzie dobre? Choć czasy mojego dzieciństwa zdecydowanie różniły się od obecnych (nieco to przerażające, wszak rocznik mój to 94!), na wstępie od razu obalę mit, że w wielodzietnej rodzinie dzieci chowają się same. Taka sytuacja zdarza się tylko w rodzinach, w których brakuje miłości. Starsze rodzeństwo, w liczbie szczęśliwej 7, pokazało mi pewnie nieco sprawniej niż zrobiłoby to naturalne otoczenie, jak się żyje pod prawem dżungli, ale i niejedną pozytywną umiejętność przekazali mi zupełnie nieświadomie. Z perspektywy czasu wspominam więc dzieciństwo z uśmiechem. Pewnie, że spotykałam się z krzywdzącymi uwagami, których słowa do dzisiaj gdzieś kryją mi się w tyle głowy i nie wierzę, że nie miały żadnego wpływu na moje losy i podejmowane decyzje. Jednak nigdy nie pozostawałam sama ze sobą i nie czułam zbyt często nudy. Strach przed burzą dzielił się na 9, zamiast mnożyć i narastać we mnie samej. No i ten hula – hop, co w drut uderzył i pozbawił prądu pół wioski – to ja nie wiem, do dzisiaj nie pamiętam, które z nas próbowało go przezeń przerzucić. Nie jestem do końca pewna, czy to, co Ci dzisiaj o swoim macierzyństwie, a i przecież o mnie samej po części, zdradzę, zrodziło się przez fakt posiadania aż 8 rodzeństwa. Nie mogę tego jednak z całą pewnością wykluczyć – okres dorastania do roli matki zajął mi zdecydowanie większą część życia, której nie odcięłam wraz z pępowiną, łączącą mnie z Heniem. Bardzo jestem ciekawa, czy jakaś mama – jedynaczka mogłaby się podpisać pod moimi słowami. Wspólnota – czego nie? Nie rozumiem, dlaczego moje dziecko nie może chwilkę pobawić się zabawką innego dziecka. Wierz lub nie, ale naprawdę nie widzę problemu też w tym, że jakiś chłopczyk lub dziewczynka na chwilę zabierze coś, co należy przecież do mojego syna. Pomijam fakt wkładania do buzi wszystkiego, co znajdzie się w zasięgu dłoni – etap niemowlęctwa ma to do siebie, że dzielenie się czymkolwiek jest nieco trudne i zwyczajnie niehigieniczne. Niedługo jednak (mam niemałą nadzieję) mój syn z tego wyrośnie. I dopóki jakiś chytrusek nie połasi się na rzeczy mojego dziecka i nie zagarnie ich dla siebie na własność, naprawdę nie widzę powodów, by mu je odbierać i jeszcze rugać matkę, że 14-miesięcznego dziecka kultury za grosz nie nauczyła. Z ręką na sercu! – widziałam taką scenę i z hukiem szczęka padła mi na chodnik. Żyliśmy w wielkim domu, jednak nie był to pałac, by każdy swoją komnatą mógł wedle zamysłu rozporządzić. Jako płeć żeńska, dość szybko dostałam ją w przydziale, niemniej jednak większość czasu spędzaliśmy na „wspólnym terenie”, który pewnie śmiało można by nazwać bawialnią. Wyobraźcie sobie taki mały żłobek. Dzieci zabierają sobie różne rzeczy, ale z czasem uczą się nimi dzielić. Opiekunka czujnym wzrokiem śledzi poczynania małych odkrywców świata, jednak bez potrzeby nie ingeruje. Człowiek z natury jest stworzeniem stadnym i natura podpowiada mu właściwą kolej rzeczy – ogładę na poziomie wystarczającym do przetrwania dostajemy w pakiecie z życiem w momencie narodzin. Nie sądzę, by mój synek postanowił się zemścić za złamane grabki do piasku. Tę paskudną cechę za jakiś czas wszczepi mu społeczeństwo (z moim skromnym udziałem, jak sądzę). Rodzice to nie przyjaciele, ale… rodzice Gdyby Henio był Henią, moje podejście raczej by się nie zmieniło. Tak jak mój syn nie będzie się wymieniał fotkami „fajnych foczek” w wiadomościach prywatnych na Facebooku ze swoim ojcem, tak i ja nie chodziłabym ze swoją córką na młodzieżowe imprezy. Nie widzę powodu, by mieszać te życiowe role i mam nadzieję, że nigdy nic w tym myśleniu mi się nie przestawi. Nie chodzi bowiem o to, by zbudować między nami mur, w którym furtka otwiera się tylko w naszą stronę, ale by być wsparciem i drogowskazem. Nie kumplem, którego można w każdej chwili olać, przecież będzie następny, ale kimś wyjątkowym, kto poświęcił wszystko, by dziecku było dobrze, najlepiej; do kogo można w każdej chwili przyjść po radę i pomoc, ale z kim można też dzielić największe życiowe radości. Moi rodzice dużo pracowali, co raczej jest logiczne – 9 dzieci to koszt jednego pomnożony razy 9. Tak upraszczając, łatwo możemy się przekonać, że w tym momencie nas na to nie stać. Przynajmniej w moich obliczeniach taki właśnie wynik widnieje – za mało. Być może w innej sytuacji, gdyby mieli więcej czasu, ta więź zbudowana byłaby kompletnie inaczej. Ja się jednak cieszę, bo wiem, że mam w nich oparcie – mogę z nimi poplotkować, ale zupełnie bez sensu byłoby im opowiadać o moich wieczornych imprezach studenckich, których przecież do końca sama nie pamiętam. Jednocześnie jednak czuję pełną swobodę – nigdy nadopiekuńczością nie hamowali moich własnych decyzji. Staram się za dwoje Nie ma nic niezwykłego w tym, że chcę, by mój syn miał najlepiej. Chciałabym znaleźć nie tylko pieniądze na jego wychowanie, ale przede wszystkim czas, by dobrze go poznać. Wymieniam sobie w głowie punkty, których nie lubiłam w swojej relacji z rodzicami i stawiam za cel stworzeniw rodziny w zupełnie innym duchu. Dokładnie tak, jak robi to każda kochająca mama. U dziecka z rodziny wielodzietnej to nie tylko kolejny „check” na liście do wykonania, to absolutny „must have”, obowiązek, przymus wręcz! Żadna to tajemnica, że rodzina wielodzietna czasem czegoś nie ma. Każdy grosik ma swoje przeznaczenie, a nieplanowany wydatek burzy wypracowaną równowagę. U nas było podobnie, choć nie mogę narzekać na brak przyjemności. Stereotyp „muszę mieć lepiej” jednak zakorzenia się mocno w głowach dzieci z rodzin wielodzietnych i większość z nas walczy z nim przez całe życie. Ja uważam, że w odpowiedniej dawce jest zdrowy i motywujący. Grunt, by nie przerodził się w chorą ambicję, która ujście znajdzie na Bogu ducha winnym dziecku. Jedynak? Dlaczego nie! Całe życie otoczona byłam ludźmi i teraz chyba czas trochę na pewnego rodzaju spokój. Henio jest moim pierwszym, upragnionym i bardzo kochanym dzieckiem. A co, jeśli by tak na nim zaprzestać dalszego powiększania rodziny? Nie trzeba by kupować większego samochodu, a i mieszkanie dwupokojowe nieco tańsze przecież będzie… Poważnie, jako dziecko z wielodzietnej rodziny widzę dużo plusów bycia jedynakiem – wszelkie braki w kontaktach międzyludzkich można nadrobić na kursach i w różnego rodzaju świetlicach i salkach. A kiedy nie ma się na nie ochoty, przynajmniej nie jest się do nich przymuszonym. Wielu jedynaków już niejednokrotnie obaliło mi tę teorię. Szczerze żałuję, bo chciałabym w nią wierzyć. Nie wyobrażam sobie jednak rodzić kolejnych dzieci tylko po to, by móc ewentualnie (kto mi to zapewni?) dać przyjemność mojemu pierworodnemu. To moja cząstka egoizmu, która uchowała się w takiej komunie, jaką jest 11-osobowa rodzina. Od ponad 20 lat przyglądam się tej mrówczej, tytanicznej pracy moich rodziców i darzę ich ogromnym szacunkiem. Nie chciałabym jednak powtarzać tego scenariusza. Możesz nazwać mnie człowiekiem wygodnym, niech będzie – pytanie tylko, czy miałaś okazję poznać problem od podszewki? Jestem za tym, by każdy żył zgodnie ze swoją naturą i drugiej osobie do gara i łóżka nie zaglądał zbyt często. Od czasu do czasu porównać się nie zaszkodzi – dzięki temu nawykowi można wyplenić w swoim ogródku różne chwasty, których dawno pozbył się już sąsiad. Nie da się jednak żyć bez przeszłości – to, w jakiej rodzinie się wychowamy, jest fundamentem pod budowę naszej własnej. Najważniejsze jednak dla mnie jest to, że – mimo swoich wszystkich wad i równie niesamowitych zalet – kocham moje dziecko nad życie i tę miłość chcę mu przekazać. W tak dużych ilościach, jak duża była moja rodzina. I większych! A jak to jest u Ciebie? Ile miałaś rodzeństwa i jak to odbiło się na Twojej rodzinie? Wpisy o podobnej tematyce:Dzieci TO robią!Ojciec, tata, tatuśWigilia na 32 ręceArtykuł Kiedy dziecko z wielodzietnej rodziny ma dziecko pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Kiedy zaczynasz chcieć za bardzo…

Bardzo dokładnie przyglądam się ludziom w ostatnim czasie. Mam do tego doskonałą okazję, pracując tymczasowo jako bufetowa. Nawet nie domyślasz się, jak wiele osób traktuje tę ścianę przy kasie jak konfesjonał, a jak wielu wyznaje swoje grzechy nieświadomie. I to o tych drugich dzisiaj chciałabym Ci opowiedzieć. Bo to biedni, smutni i – choć może teraz o tym nie wiedzą – wkrótce samotni ludzie. Podobno mamy czasy, kiedy za wszystkim trzeba biec. Rozumiem, że doby w żaden sposób nie da się rozciągnąć, w żaden sposób wpakować w szersze nieco ramy, jednak mody na ciągły pośpiech nie rozumiem. Zwłaszcza, jeśli zwycięzca wyścigu ukoronowany jest wieńcem ze złota i to jedyna jego nagroda. Uczono mnie mimowolnie, że pieniądze są rzeczą ważną, ale i nabytą, więc ich chwilowym brakiem martwię się dopiero, gdy nie mam na jedzenie dla syna. Tymczasem widzę, jak chęć posiadania zżera dobrych ludzi od wewnątrz. W pogoni za pieniędzmi pogubili radosne dusze, pozytywne nastroje, dobre charaktery. Żyją dzisiaj bez „dzień dobry”, bez „proszę”, bez słowa i bez przyjaciół. A mnie na ich widok aż robi się przykro. Początkowo narastała we mnie agresja. Tak, dokładnie! Zasuwając po kilka godzin z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy w tej pracy, od bemara do kasy, od kasy do lodówki, od lodówki do kasy raz jeszcze, liczyłam na choć minimalne odwzajemnienie moich starań. Tymczasem u niektórych już normą stało się, że beznamiętnie, w pośpiechu wymieniają, po co przyszli, nie odpowiadają na dodatkowe pytania i w zasadzie to tyle słyszę ich głos, ponieważ dodatkowy kompot wskazują palcem, dawno już zdecydowanie nieserdecznym. Przykra to rzecz, że nie są w mniejszości od dawna, a nieprzychylne nastawienie już weszło im w krew. Do tego, by odkryć jak bardzo mnie to smuci, dojrzewałam dość długo. Nadszedł jednak ten moment, kiedy zwyczajnie im współczuję. Trudne mamy czasy, nie można tego ukryć. Dążenie do samodzielności skomplikowały nie tylko matki, których pępowina na wieki przyrosła do dzieci, ale także realia – wysokie koszty zatrudnienia, ograniczenie etatów na stosownych umowach i – ostatecznie – trud zaciągnięcia kredytu w celu kupna własnego mieszkania. Swoją drogą, zabawne w jakich czasach przyszło nam żyć – luksus liczony jest miarą lat kredytu, nie osiąganych zarobków czy ogólnego zadowolenia. W każdym świecie można jednak się odnaleźć. I – jak to bywa – nie każdy w takim świecie potrafi ciągle być człowiekiem. Te dziwne czasy napędziły nasze szaleństwo. Uczeni od wczesnych klas podstawówki, że najważniejsze są wyniki i szaleńczo często powtarzane egzaminy, rywalizacji nauczyliśmy się do perfekcji. W imię czego nikt już dawno nie wie, nieświadomie zupełnie rozgrzewamy swoje mięśnie do biegu. Wielu odpada przy którymś checkpoincie, dłużej nie dając rady tłoczyć tak dużej dawki egoistycznych pobudek do krwi. Są tacy, którzy zauważyli, że czasem warto przystanąć, by obejrzeć widoki. A są ci, którzy rozpychają się łokciami i wciąż im mało; kombinują, jak podstawić nogę rywalom skutecznie i jednocześnie niezauważenie, by nie zostać zdyskwalifikowanym. Nie widzą, że zdyskwalifikowali się już sami – zapominając, czym jest wdzięczność. Za to, co się posiada, co się już osiągnęło i jakim kosztem innych ludzi. Ilu trenerów, dietetyków i kibiców stanęło na naszej drodze, byśmy mogli osiągać nasze sukcesy w kolejnych biegach. Zapominają, jak często brali udział w sztafecie i chociaż z ich niewprawionych rąk pałeczka lubiła się wyślizgnąć, to ktoś zdołał nadrobić stracone minuty, by mogli trofeum zamknąć w objęciach. Nie mam dzisiaj zbyt wiele i nie zanosi się, że w najbliższym czasie opływać będę w bogactwa. Jeśli jednak by się tak stało, jeśli na mojej drodze zaświeci dobra gwiazda, chciałabym pozostać taka, jaką jestem. Prostym człowiekiem, któremu długi czas zajęło docenienie tego, co ma w zasięgu ręki i wzroku. Docenienie ludzi, którzy wnieśli swój wielki wkład w moje życie i moje małe – wielkie sukcesy. Długo uczyłam się mówić „dziękuję”, a chorą ambicję ciągle jeszcze od czasu do czasu muszę powstrzymywać, brutalnie hamować, wciskając ją butem głęboko w ziemię. Rzeczywistość jednak łamie mnie dość często i uczy pokory wobec życia. Cieszę się tym doświadczeniem. Ostatni rok – rok, kiedy mam przy boku Henia i to on decyduje tak naprawdę o tym, jak potoczy się dzień, tydzień, miesiąc… wiele mi dał. Pokazał mi życie z zupełnie innej strony, nauczył, że fajnie jest iść do przodu, mieć więcej i lepiej, ale… na spokojnie, po kolei, z wdzięcznością i zadowoleniem z tego, co już trzyma się w dłoni. Nie boję się chcieć, ale nie żądam od życia już więcej, niż sama mogę z siebie dać.   Wpisy o podobnej tematyce:Marzenia się nie spełniają…Czego nauczyło mnie moje dziecko? + NIESPODZIANKA!Dozgonna wdzięcznośćArtykuł Kiedy zaczynasz chcieć za bardzo… pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Czego nauczyło mnie moje dziecko? + NIESPODZIANKA!

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Czego nauczyło mnie moje dziecko? + NIESPODZIANKA!

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Matko w domu, matko w pracy…

Kilka miesięcy temu popełniłam wpis, który ciągle pozostaje jednym z najczęściej czytanych i udostępnianych tekstów na moim blogu – Matka jedynaka zmęczona nudą. Za ten tekst jednak zostałam też niejednokrotnie zrugana – bo przecież co tam się wie na tym macierzyńskim. Zgodnie z krytyką skierowaną w moją stronę, postanowiłam poczekać, aż Henio podrośnie, a mi będzie dane pójść do pracy. I choć to tylko przejściowa sytuacja, po 4 dniach w pracy wiem, że urlop macierzyński jest dla mnie najlepszym urlopem wypoczynkowym w życiu! Nie zrozum mnie źle – nie chcę nikogo obrażać. Wiem, że czasem opieki nad dzieckiem ma się dość. Ja też mam mocne chwile kryzysów – tych chwil, kiedy najchętniej obróciłabym się na pięcie i poszła tam, gdzie nikt mnie nie znajdzie. A to tylko dlatego, że po raz kolejny Henio wsadza łapę między drzwiczki od szafki lub próbuje wyjść na balkon, omal nie wybijając sobie wszystkich swoich zębów, sztuk osiem. Bywa, że poważniejsze sprawy męczą moją psychikę – przecież i Henio ząbkował, przecież chorował i był marudny bezustannie przez tydzień i dłużej. Wiem, co znaczy otrzeć się o depresję, mając u boku kilkumiesięczny cud stworzony własnymi siłami. Postanowiłam pomóc mojej mamie i przez miesiąc przyjęłam pracę bufetowej, podczas gdy mój synek pozostaje w domu pod opieką swojego dziadka. Nie muszę dodatkowo gotować, martwić się o podwózkę dla Henia i o to, kto go odbierze i czy żłobkowe ciocie nie robią mu krzywdy. Jedynym moim obowiązkiem jest wstać rano, zebrać się i pójść do pracy na kilka godzin, a potem wrócić i zająć się dzieckiem. Moją pasją jest pisanie, dopinamy też fantastyczny projekt z audiobookami, dlatego do późnej nocy ślęczę przed komputerem. I wiesz co? Z tego ostatniego zrezygnowałam już 3. dnia! Punkt 22.30 leżałam już grzecznie w łóżeczku, tuląc się do ciepłego ciałka mojego syna, podczas gdy komputer zachodził kurzem. Pracuję fizycznie i choć nie jest to kamieniołom, w tych upałach przebywanie w kuchni nie jest specjalną frajdą, o której każdy marzy w skrytości swojego serca. Nie narzekam, bo finalnie dobrze na tym wychodzę. Jednak po godzinie przygotowań i 6 godzinach ciągłego biegania, a właściwie pośpiesznego truchtania pomiędzy bemarem buchającym gorącą parą a klientem, który wiecznie ma smaka na to, co już się skończyło i kolejnej godzinie sprzątania całego tego majdanu… mam dość. Wsiadam na rower i spuchniętymi od pozycji stojącej nogami przebieram leniwie, kierując się w stronę domu, marząc o spokojnej kąpieli i lampce wina. Tymczasem czeka w nim na mnie stęskniony i pełny wigoru 10,5-miesięczny synek. No i z relaksu nici, nie ma co się łudzić. Znam mamy, które muszą ogarniać znacznie więcej. Obiad sam im się nie gotuje, a dziecko nie pojawia się w domu znikąd – w korku pod żłobkiem swoje trzeba wystać. Mieszkanie nie sprząta się automatycznie, pranie nie prasuje, dziecka nie zabawiają darmowe rodzinne niańki. Łączenie tych ról to tyranie, okropne tyranie – niejednokrotnie ponad siły kobiet, które je podejmują. A często podejmują, bo zwyczajnie muszą. Nie ma się co rozwodzić, bo to temat rzeka. Czapki z głów, kobiety, które musiałyście wrócić na etat. „Słyszałam kiedyś, że ten, kto nazwał macierzyński urlopem, musiał być mężczyzną. Ja zakładam jednak, że była to matka jedynaka.”, pisałam pół roku temu. Dziś to zdanie zakończyłabym inaczej. Ten, kto nazwał macierzyński urlopem, musiał kiedyś ciężko pracować. Nigdy nie uznam, że zostanie z dzieckiem w domu jest równie trudne lub trudniejsze od pogodzenia wychowywania dziecka z pracą zawodową. Nie pogardzam żadną ze stron i obie szanuję. Dość mam jednak marudzenia ze strony kobiet, które mogą pozwolić sobie na przyglądanie się rozwojowi swojego maluszka przez te pierwsze, wyjątkowe miesiące. Jako mamy wykonujemy mrówczą robotę. Ba!, jako kobiety! Nasze ciała są cudem i cud potrafią stworzyć, co jednak dzieje się w niewyobrażalnym bólu, a niejednokrotnie zwieńczone jest smutnym westchnieniem rozczarowania. Przyjęłyśmy na swoje bary nie tylko wychowanie dzieci, ale i rozpalanie ogniska domowego. Pracująca mama też robi wszystko, by jego ogień się tlił. Zbyt często jesteśmy krytykowane, niezależnie od podjętej przez nas decyzji. Nie róbmy jednak z siebie cierpiętnic tam, gdzie to niekonieczne. Boję się, że to któregoś dnia przesłoni nam całą radość macierzyństwa. Wpisy o podobnej tematyce:Gówniara z dzieckiem na garnuszku rodzicówWprowadzam porządek w życieNie rób z siebie cierpiętnicy – zacznij działać!Artykuł Matko w domu, matko w pracy… pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Marzenia się nie spełniają…

Nigdy nie byłam jak moi rówieśnicy. Tak, z perspektywy czasu widzę to także ja, choć przez długie lata bardzo mocno irytowało mnie podkreślanie tego faktu przez nauczycieli na wszystkich szczeblach mojej edukacji. Zawsze chodziłam swoimi własnymi drogami, które zaprowadziły mnie do miejsca, w którym znajduję się teraz. I tak, dzisiaj także nie otacza mnie wianuszek przyjaciół. Muszę Ci coś opowiedzieć – nie chciałabym, żebyś źle mnie zrozumiała. Nie chcę siać czarnej wizji, że marzenia się nie spełniają. Chcę Cię przekonać, że marzenia się spełnia. Jestem dziwnym człowiekiem i jeśli coś o mnie można powiedzieć na pewno, to tylko to, że nadzwyczajnym uczuciem darzę ludzi, do których się przywiążę. Naprawdę, w realnym świecie mało kto mnie lubi. Jestem prostolinijna i walę prawdę prosto w oczy. Cieszę się z rzeczy, które inni uznają za błahe i wpadam w złość z byle powodu, podczas gdy o poważnych sprawach rozmawiam spokojnie. Jestem jak lisek, który każdego dnia siada coraz bliżej, jednak bardzo łatwo go wypłoszyć. Jednocześnie jednak to ja pierwsza witam się z ludźmi i to ja zawsze zagadywałam do facetów – tak, Mężowaty też nie zająłby tego zaszczytnego stanowiska, gdyby nie moja inicjatywa! I w tym wszystkim, choć mocno stąpam po ziemi, niejednokrotnie uświadamiając innym niedorzeczność ich pomysłów, zawsze głowę trzymam w chmurach. Dyzio marzyciel to przy mnie wymięka! W szkole podstawowej, w IV klasie, wygrałam pierwszy konkurs poetycki. Do dzisiaj uważam to za swój wielki sukces, po którym nastąpiły kolejne. Nagrody przez jakiś czas pojawiały się dość często. Uwielbiałam pisanie, wtedy zresztą też otworzyłam pierwszego bloga – docelowo miał być miejscem prezentowania mojej ówczesnej twórczości, jednak dość szybko stał się wirtualnym pamiętnikiem dojrzewającej dziewczyny. Jednak… nie miałam motywacji do tego, by tworzyć dalej. Nikt nie poklepywał mnie po ramieniu i nie zachęcał, częściej spotykałam się z niezrozumieniem i niemałą dozą szydery. Bo przecież kto normalny w tych czasach pisze? Fakt, że większość pisarzy i artystów uznawanych zostawała za mistrzów po śmierci dodatkowo obniżał ocenę mojej pracy wśród innych ludzi. Dopóki moja polonistka z podstawówki podrzucała mi kolejne tematy, dopóty teksty powstawały. Później… Kryzys – co teraz? W mojej niedoszłej karierze poety – pisarza nastała długa przerwa. Tak, popisywałam sobie jakieś blogi, jednak najbardziej chciałam, żeby nikt o nich nie wiedział. Udział w konkursach zakończyłam chyba dożywotnio. Poddałam się presji otoczenia i na jakiś czas skupiłam na konkretach – myślałam nad praktycznymi umiejętnościami, a w dalszej perspektywie – praktycznym kierunkiem studiów. Wiesz, takim, który wybiera się po uprzednim przejrzeniu zawodów, na które jest największe zapotrzebowanie. Całą potrzebę artystycznych uniesień przeniosłam na muzykę, a ta natomiast wzbudziła we mnie zamiłowanie do teatru. Dałam się temu ponieść do tego stopnia, że liceum olewałam, spędzając czas na próbach do kolejnych spektakli i kilku konkursów. Polubiłam to, więc nieśmiało skierowałam swoje kroki do szkoły aktorskiej. Pod pretekstem rocznej przerwy, podczas której będę mogła zdecydować, jaki kierunek studiów wybiorę tak naprawdę, bo przecież artysta nie zapewni sobie żadnej przyszłości, zaczęłam studiować aktorstwo. I wkrótce nadszedł kryzys. Zrozumiałam, że to piękny zawód, który wniósłby w moje życie wiele, ale… to zupełnie nie to, czego chcę. Poczułam, że zmarnowałam kilka dobrych lat. Jeździłam na weekendowy kurs do Poznania (z Rzeszowa!), podczas gdy moi rówieśnicy świetnie się bawili lub przygotowywali do matury. Zamiast pisać własne teksty, wkuwałam na blachę słowa tych, których nawet nie lubiłam. Nie przeczę, że to doświadczenie dało mi coś ważnego, jednak… tysiącom myśli pozwoliłam uciec tylko dlatego, że spieszyłam się na próbę. Moment, w którym sobie to uświadomiłam, był jednym z gorszych dni w moim życiu. Stałam przy oknie i wiedziałam, że byłabym w zupełnie innym punkcie mojego życia, gdybym któregoś dnia nie zdecydowała się posłuchać głosu tych, którzy nie mieli przecież dostępu do moich serca i duszy, i nie mogli wiedzieć, że mój umysł – choć analityczny – chce dzielić się myślami z innymi ludźmi. Wstawanie z tego dołka i leczenie złamanych skrzydeł zajęło mi kilka długich miesięcy, które… spełzły mi na niczym. To okres, z którego nie mam zbyt wielu wspomnień. Kilkanaście imprez, kilkadziesiąt głębszych, nieco wstydu i ciągły pośpiech, byle myśleć jak najmniej. Życie płynie dalej I to ja nadaję mu bieg. Chwilę zeszło mi, by sobie uświadomić, czego tak naprawdę chcę. Wydawało mi się, że latam, tymczasem tragicznie pikowałam w dół. Musiałam upaść całkiem nisko, niemal na samo, samiusieńkie dno. I wiele stracić. Dlatego właśnie dzisiaj to piszę – nie chciałabym, byś i Ty znalazła się w martwym punkcie swojego życia. Któregoś dnia ockniesz się i tak jak ja, zaczniesz żałować. Banalne, co? Nikt nie przeżyje za Ciebie Twojego życia… i nikt inny nie będzie spijał piwa, którego sobie nawarzysz. Dlatego zrób wszystko, by było najlepszym piwem, jakie dotychczas piłaś – by niosło przyjemne ukojenie, nie frustrującego i ciągnącego się w nieskończoność kaca. Nauczyłam się słuchać tego głosu dręczącego zza ucha, który co kilka kroków podpowiada mi, że za czymś tęskni. To on kierował mnie na blogi, które – choć pisane z doskoku – ciągle przewijały się przez moje życie. To on nakazywał mi kupować co rusz nowe notatniki, które zapełniałam w wolnych chwilach pojedynczymi zdaniami. Tyle lat go ignorowałam, by teraz pozwolić mu działać w moim życiu. Każdego dnia budzę się z nadzieją, że go usłyszę. Marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia! To nie jest tak, że siadam i piszę, po prostu, bo mam to we krwi i już, po prostu to potrafię. Tak, lekkość pióra może i posiadam, ale nawet w mojej dłoni po dłuższej przerwie niepewnie się ono trzyma. Nieważne, czy marzy mi się wydanie własnej książki, czy też wybudowanie domu – nie wspinam się po to na czyichś plecach. Nie ze strachu, że kiedyś się wyprostuje, a ja zaliczę srogą porażkę (przecież większość z nas z czasem tylko chyli się ku ziemi). Boję się raczej, że gdy siądę na jego głowie, stracę równowagę i zamiast z dumą spojrzeć sobie w oczy, rozbiję się o ziemię w drobny mak. Jednocześnie jednak… nauczyłam się prosić o pomoc. Zrozumiałam, że to żaden wstyd czasem wyciągnąć rękę z prośbą i wielką nadzieją. Na dziewięć ukąszonych, jedna będzie wypełniona po brzegi miłością. Taką, która da Ci siłę do realizacji swoich marzeń z jeszcze większą wiarą. Połączenie ciężkiej pracy i wiary w ludzi dało mi coś, czego nie zastąpię żadnymi pieniędzmi – szczęście z własnego życia, zadowolenie z siebie. SPOKÓJ. Tak, czuję, że już coś osiągnęłam. Nie tylko zmieniłam swoje myślenie, ale przede wszystkim zaczęłam działać. Blog prężnie się rozwija i choć wciąż wiele osób zupełnie nie rozumie tej idei, to niesie ona ze sobą wiele cudownych rozmów, spotkań i działań. O niektórych z nich dowiecie się już dzisiaj! Te zwierzenia nie wzięły się znikąd. Czas spędzony na różnych kursach aktorskich zaowocował we mnie nie tylko licznymi umiejętnościami, które przydają mi się w życiu. Nie zabrakło na mojej drodze fantastycznych ludzi, których istnienie przekonuje mnie, że warto dawać od siebie dużo, by zbierać naprawdę zadowalające owoce. Jedną z takich osób jest Paweł Olearczyk – on sam mówi, tak po prostu: „Kiedy mam marzenie, spełniam je”. Dzisiaj ja chciałam mu w tym pomóc… Paweł napisał scenariusz fantastycznego, ciepłego filmu, który może pomóc niejednej osobie. Jeśli choć raz stanęłaś u progu kryzysu, wiesz, jak bardzo wtedy potrzebny jest impuls, który przeciągnie Cię na dobrą stronę, nim zdążysz popaść w załamanie. Tym impulsem zdecydowanie będzie film „Sklep z marzeniami”. Z czystym sumieniem już dzisiaj mogę Ci go polecić. Tymczasem mam do Ciebie wielką prośbę – pomóż nam go stworzyć. Możesz dać nam kciuka na Facebooku (klikając w tytuł), udostępnić stronę lub zaprosić do jej polubienia znajomych. A będzie nam jeszcze milej, jeśli postanowisz wesprzeć zbiórkę – TUTAJ. W ramach podziękowania dostaniesz mały prezencik; a ja także mam do rozdania książkę Pawła i wkrótce chciałabym ją komuś dać Dzisiaj mam przyjemność rozwijać swoje pisanie, jutro uzbieram pieniądze na własne mieszkanie… Zobaczysz, moc jest ze mną! O, i z Tobą też!   Wpisy o podobnej tematyce:Wprowadzam porządek w życieBlog to moje podwórkoChłopaki nie płacząArtykuł Marzenia się nie spełniają… pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Mama wraca do pracy! I całkiem jej z tym dobrze…

Mamy tę polską przyjemność, że przysługuje nam całkiem nieźle płatny roczny urlop rodzicielski. Nie trwa on jednak wiecznie i w końcu nadchodzi czas podejmowania decyzji. Także i w moim przypadku zbliża się on wielkimi krokami – nie da się już udawać, że będę się tym martwić za chwilę, za tydzień, za miesiąc. Tymczasem, na mojej drodze pojawiła się możliwość pracy jeszcze zanim minie 12 miesięcy życia mojego syna. Skorzystałam z niej i dzisiaj chciałam się przyznać do tego, że jest mi z tym bardzo dobrze. Żadna ze mnie matka polka, która szlocha w rękaw na myśl o kilku godzinach bez dziecka. Od samego początku wyrywałam się z westchnieniem ulgi, że w moim dożywotnim matczynym kursie jakaś stacja znalazła się na krótką ucieczkę. Zakupy, kino z mężem, jakaś randka przy kawie chociażby – korzystałam zawsze, kiedy nadarzyła się okazja i skorzystam jeszcze niejednokrotnie. Nie mam najmniejszych wyrzutów sumienia i nie widzę nawet cienia powodów, by je mieć. Urodzenie dziecka nie niesie ze sobą obowiązku zamknięcia się jak w klasztornych murach. Tym razem jednak sprawa wygląda inaczej. Nie wychodzę na godzinę i mam świadomość, że przez następnych kilka tygodni sytuacja będzie się powtarzać. Nie ma nic zaskakującego w tym, że Henio jest ze mną mocno związany. Bywa, że wpada w panikę, kiedy zatrzaskuję przed nim drzwi. Gdybym miała zostawić go pod okiem obcej kobiety, opiekunki, raczej nie zdecydowałabym się w tej chwili na tę miesięczną przygodę z pracą. Korzystając jednak z okazji, że może zaopiekować się nim jego dziadek, postanowiłam zaryzykować. Z naszej trójki najbardziej martwię się o mojego tatę – czy w tej próbie wystarczy mu sił. Czasem pluję sobie w brodę i przeklinam matkę naturę, która mój instynkt macierzyński okroiła o zbędne krople łez i wzruszenia. Uwielbiam mojego syna i przebywanie z nim to przyjemność, zabawa z nim jest dla mnie rozrywką i odpoczynkiem, a patrzenie na jego rozwój – wyjątkowym przeżyciem. Ale nigdy nie byłam kotem kanapowym i zawsze potrzebowałam czerpać energię od ludzi, by móc przekazywać ją dalej. Dlatego oddech od urlopu macierzyńskiego, który – zwłaszcza na finiszu pełnym niepewności – przeciąga się niemożebnie, jest dla mnie fantastyczną opcją. Rozpieszczam Henia na każdym kroku, ale czuję, że potrzebuję dystansu. Wierzę, że finalnie zrobi on dobrze zarówno mnie, jak i jemu. W ostatnich dniach, kiedy coraz bliższa była nam nowa tymczasowa codzienność, starałam się więcej go przytulać i spędzać z nim jeszcze więcej czasu. Nie jestem matką, która wychodzi, odwracając się na pięcie. Zakładam, że Henio rozumie więcej niż mogłoby się wydawać i dotychczas moje „Mama wróci za tyle i tyle, nie musisz płakać” było dla nas wszystkich dobrym rozwiązaniem i całkiem dobrze udawało nam się przeżyć te krótsze lub dłuższe rozstania. Są matki, które mnie krytykują. Staram się nie oceniać stylu życia tych, które wybrały spędzenie życia w domach, choć totalnie ich nie rozumiem. Dla mnie życie balansuje pomiędzy domem a światem zewnętrznym. Ten pierwszy ma być miejscem, gdzie odpoczywam od drugiego, gdzie mogę rozluźnić się i poczuć swobodnie. Gdzie nic mnie nie pośpiesza i nie gnębi, gdzie czeka na mnie stęskniona rodzina. A żeby tak było, drugi jest niezbędny. Równowaga, bez której nie wyobrażam sobie życia – wiele osób dało sobie prawo do krytykowania mnie za nią. A wystarczyłoby pamiętać, że żadna z nas nie przestała kochać swoich dzieci… Wpisy o podobnej tematyce:Nie oddam dziecka pod opiekę nianiMatka ma wychodne, czyli kilka słów o Blog Conference PoznańUrlop macierzyński kiedyś się skończy…Artykuł Mama wraca do pracy! I całkiem jej z tym dobrze… pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Pierwsze wakacje z dzieckiem

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Pierwsze wakacje z dzieckiem