Wyjazd z niemowlakiem? Świetny pomysł!

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Wyjazd z niemowlakiem? Świetny pomysł!

Przed urodzeniem dziecka byłam osobą bardzo aktywną. Skłamałabym mówiąc, że nie bałam się pewnego rodzaju uziemienia po porodzie. Przeprowadziłam się do rodziców i nie zakładam, że przed ukończeniem przez Henia pół roku będziemy się gdziekolwiek z Rzeszowa ruszać. Tymczasem, po dwóch miesiącach jego życia, postanowiliśmy przeprowadzić się do Warszawy. To była nasza pierwsza daleka podróż z Heniem, przed którą – nie będę ukrywać – wszyscy drżeliśmy. Jak zniesie tak długą podróż niemowlę? Co ze sobą zabrać i czym je zająć? Z perspektywy czasu mogę Ci powiedzieć, że wyjazd z niemowlakiem to bułka z masłem. Jeśli niedawno na świecie pojawiło się Twoje dziecko – ruszaj z nim w drogę! Tak, to naprawdę łatwe. Taki maluszek prawie całą drogę śpi – zakładam bowiem, że jest zdrowy. Kołysanie i szum naprawdę szybko i skutecznie powinny go uspokoić. Henio pierwszą podróż zniósł naprawdę dobrze i z następnymi nie było wiele gorzej. Okazuje się jednak, że im jest starszy, tym z tymi wycieczkami jest trudniej – dlatego właśnie zachęcam Cię do podróżowania, odkąd maluszek skończy 2-3 miesiące, kiedy dziecko jest mało aktywne. To zwyczajnie wygodne, nie boję się użyć tego słowa. Z czasem będzie już tylko bardziej absorbujące. Jak przygotować się do podróży z niemowlakiem? Jest kilka rzeczy, o które dbamy przed każdą podróżą tak samo. Z biegiem czasu lista rzeczy koniecznych do podróży rośnie i dlatego przedstawię Ci ją rozszerzoną o „głupotki” – czyli to, co nie jest niezbędne, ale… no, bez tego ani rusz! Jeśli jesteś mamą, z pewnością będziesz wiedziała, co mam na myśli. Niezbędnik małego podróżnika Dobry fotelik. Tak, jeśli planujecie częste podróżowanie, nie ma co na nim oszczędzać. My przy zakupie pierwszego fotelika nie zadbaliśmy o to wystarczająco, za co biję się w pierś – z drugim poszło znacznie lepiej. Od początku jednak pamiętaliśmy, żeby robić postoje co 2-3 godziny. To ważne dla kręgosłupa naszego syna. Częściej niż samochodem podróżowałam z Heniem autobusem – starałam się więc wybierać przewoźników, którzy na trasie przewidują krótki postój (nasza najdłuższa dotychczasowa podróż to 5 godzin, dlatego jedna przerwa wystarcza). Kiedy Mały skończył mniej więcej pół roku, podróż bez przerwy była nie tylko niezdrowa, ale i zwyczajnie niemożliwa. Heniek nudził się na tyle, że nie tylko bardzo krzyczał, ale i zwyczajnie próbował wydostać się z fotelika. Ubranka na każdą pogodę. Może to śmieszne, że o tym przypominam, jednak… no cóż, i mnie zdarzało się o tym zapominać. Wyjeżdżałam z Warszawy w upale, więc nie spodziewałam się chłodu w Rzeszowie. Zupełnie niedawno spotkało mnie jednak spore zaskoczenie, dlatego ostrzegam – jak mawiała moja babcia: „Lepiej nosić niż prosić”. A że mądrą kobietą jest, warto jej posłuchać! Łóżeczko. Oprócz tych klasycznych łóżeczek turystycznych, na rynku dostępne są świetne torby, które rozkładają się w łóżeczko. Zupełnie niedawno odkryłam ten genialny wynalazek i z żalem doczytałam, że na Henia są już za małe. Żałuję, że nie wiedziałam o ich istnieniu wcześniej! Jeśli w jakieś miejsce jeździcie częściej (np. do dziadków), warto – w miarę możliwości – przygotować tam stały kącik malucha. Będzie to miejsce, które on zna i dobrze się w nim czuje, a Twój bagaż będzie o kilka kilo lżejszy. A każda mama wie, że każdy gram jest na wagę złota! Sprzęt do kąpieli. Turystyczne wanienki, wiaderka… a nawet zwyczajne dmuchane baseny, które cenowo wychodzą najkorzystniej – to opcje dla najmniejszych. Z czasem bowiem można malucha kąpać pod prysznicem, choćby w brodziku. Przed wyjazdem jednak warto go do wody lanej bezpośrednio na ciało przyzwyczajać, bo może okazać się zbyt dużym zaskoczeniem! Henio od jakiegoś czasu „bierze prysznice”, jednak nie uderzam wodą bezpośrednio w jego ciało – najpierw odbijam ją od dłoni, by zmniejszyć moc uderzenia. Nie wiem, czy to poprawne zachowanie, ale na pewno skuteczne. Mój syn jest znacznie mniej przestraszony, a taki był ostateczny cel. Sprzęt do karmienia. To najczęściej zajmuje nam pół walizki, bo nie karmię Henia piersią. Masz matka, co chciałaś! – można by rzec. Tacham więc butelki, smoczki, mleko modyfikowane, kaszki, no i jeszcze szczotkę do mycia tych cudów. Dodatkowo jeszcze termos z gorącą wodą i butelka z zimną. I od pewnego czasu także obiadki w słoiczkach i jakąś małą przekąskę, np. chrupki kukurydziane. Te ostatnie baaardzo przydają się w drodze! To kompletnie niepraktyczne, ale cóż – Henio coś jeść musi! Pieluchy, chusteczki nawilżane, żel do dezynfekcji rąk. Niby wszędzie można je kupić, więc nie ma co pakować całych wielkich paczek, jednak kilka(-naście) sztuk warto mieć zawsze pod ręką. Dodatkowo tzw. „jednorazowy” przewijak, który często można użyć wielokrotnie. Nigdy nie wiadomo, czy na trasie będzie dostępne miejsce do przebrania dziecka, a czasem zdecydowanie bardziej higienicznie będzie przebrać je gdzieś na trawie czy na kanapie w samochodzie niż w brudnej toalecie na stacji. Książeczka zdrowia, leki, krem z filtrem 50, krem do pupy. Zdecydowanie to wszystko może się przydać, choć nikomu nie życzę. Krem z filtrem latem jest natomiast zwyczajnie konieczny, dorośli też nie powinni o nim zapominać! Dodatki dla małego podróżnika Tutaj nie będę się długo rozwodzić. Każda mama wie, co lubi jej dziecko – i to właśnie zabierze ze sobą w podróż. Ja mogę tylko podpowiedzieć, co sprawdza się u nas. Miś Whisbear. To nie jest ukryta reklama, ja po prostu Ci go polecam. Bywa, że szum samochodu nie wystarcza mojemu synowi i wtedy z pomocą przychodzi nam szumiś. W dodatku, często zastępuje on Heniowi przytulankę w trasie. Ulubiony pluszak. Jak napisałam wyżej – Heniowi długo zastępował go szumiś. Ostatnio natomiast na topie jest panda. Całe szczęście, że nie jego słoń, bo ten jest większy od mojego dziecka i o ile w samochodzie jakoś dalibyśmy radę, o tyle w autobusie nie wyobrażam sobie go wozić. Grające zabawki. Tak, jestem mamą i je polecam – nie do uwierzenia? A jednak! W trasie sprawdzają się jak mało co! Wszystkie grzechotki, śmiejące się pluszaki, grające kierownice – to one umilają czas mojemu synowi, kiedy już wszystko inne go nudzi. Z biegiem czasu pewnie wyprze je tablet z włączoną bajką. Po kilku kursach na trasie Warszawa – Rzeszów, mogę już odważnie powiedzieć, że nie boję się podróży z moim niemowlakiem. Chętnie zabieram go ze sobą wszędzie – nawet na spotkania z innymi blogerkami. W żaden sposób mnie on nie ogranicza! W dodatku, ludzie go lubią i dotychczas naprawdę nie spotkałam się z nieprzychylnymi komentarzami ze strony innych podróżujących w autobusach dalekobieżnych. Kierowcy zawsze są skorzy do pomocy, a współpasażerowie często zabawiają moje dziecko… bo tęsknią za własnymi, które zostawili w domu. Chętnie dowiem się, co Ty zabierasz w podróż, kiedy wyruszasz gdzieś ze swoim dzieckiem. Może jest coś ważnego, o co powinnam powiększyć swoją listę? Przede mną pierwszy lot samolotem z synkiem, dlatego każda uwaga mile widziana – a ja z pewnością podzielę się spostrzeżeniami po powrocie! Wpisy o podobnej tematyce:Na wakacje jadę tylko tam, gdzie dociera OkiemMamy.plPodróż pociągiem z niemowlakiemCo mi dała przeprowadzka do Warszawy?Artykuł Wyjazd z niemowlakiem? Świetny pomysł! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Ile jest prawdy w blogach parentingowych?

Kilka dni temu spotkała mnie bardzo przyjemna sytuacja. W autobusie podeszła do mnie kobieta, która rozpoznała mnie dzięki blogowi (pod linkiem znajdziesz szczegółową rozmowę). Tak, to niesamowicie miłe, kiedy okazuje się, że moja praca trafia do ludzi na tyle mocno, by potrafili mnie rozpoznać – każdy bloger Ci to powie. Gdyby nie zależało nam na naszych czytelnikach, schowalibyśmy się z pisaniem do szuflady, nie do Internetu. Ale do rzeczy… Spotkana przeze mnie kobieta cieszyła się, że „nie jestem taka wypicowana” jak na tych blogach. I to dało mi do myślenia. Bo nam, blogerom parentingowym, dużo się zarzuca, przede wszystkim wymuskanie i kłamstwo. A ja chciałam Ci dzisiaj powiedzieć, że blogi parentingowe wcale nie kłamią! Jestem w blogosferze parentingowej dopiero rok. Uwierz, że już niejedno o sobie usłyszałam. W Internecie jestem jednak znacznie dłużej, dlatego byłam na to przygotowana. Mnie to nie boli, że ktoś nie wie, na czym blogowanie polega i ile mnie kosztuje. Jednak… niejedna blogerka płakała mi już w ramię, że ktoś ją obraził. Mija długa chwila, zanim nauczymy się te ciosy przyjmować z półuśmiechem. Często prędzej rezygnujemy z pisania – ja sama znam kilka dobrych, a przynajmniej obiecujących blogerek, które nie dały sobie rady z nieuzasadnioną krytyką i porzuciły ten specyficzny fach. Mam nadzieję, że – nawet jeśli sama nie prowadzisz bloga – postanowisz przeczytać ten wpis. Jesteś tutaj bardzo ważnym gościem i chciałabym, żebyś to wszystko wiedziała. Sprzedajemy swoją prywatność Blogerki, o których wspomniałam wcześniej, miały jeden poważny problem. Nie umiały poradzić sobie w wypośrodkowaniu – tym stanie, kiedy czytelnik wie o Tobie dużo, ale tylko to, co chcesz mu przekazać. Nie zrozum mnie źle. To nie jest tak, że Cię oszukuję. Po prostu pozostawiam sobie intymność. To nie Big Brother, nie zamontowałam sobie kamer, dzięki którym mogłabyś przyglądać się mojemu życiu 24/7. Nie chcę tego i odważę się przypuszczać, że Ty także nie. Zdarza się, że widzisz na moim fanpage’u wpis o czymś, co działo się dosłownie przed kilkoma minutami. Są to najczęściej zabawne lub bardzo poruszające momenty w moim życiu – te, które mogą wnieść coś wartościowego do życia moich czytelników (a tu przykład). Nie znaczy to jednak, że wpuszczam Cię wszędzie. Są takie sprawy i chwile, które należą tylko do mnie i do mojej rodziny. Te także staram się uwieczniać – na zdjęciach, które lądują w naszych prywatnych albumach. Sprzedajemy się za gadżety Słyszałam już, że potrafię sprzedać się za byle co oraz że łatwo mi promować jakieś drogie gadżety, bo je dostałam za darmo. Tymczasem mamy kryzys, ludzie wzięli kredyt we frankach, dzieci nie mają co jeść – a ja taka głupia blogerka nie znam realiów, bo gifty spływają mi jak woda z każdej strony, w którą się odwrócę. Zdradzę Ci, jak to jest naprawdę z tymi prezentami. Ja nie mam zbyt wielu „reklam”, o które tak oskarża się blogerki parentingowe. Średnio 3 razy w tygodniu dostaję jednak maile z „propozycjami”. Brzmią one bardzo podobnie – ja testuję jakiś gadżet i opisuję go na blogu, a firma się cieszy. Wśród tych żebraczych maili od czasu do czasu pojawia się też propozycja, w której przewidziane jest dla mnie wynagrodzenie. O tym, czy przyjmę którąkolwiek z nich nie decydują jednak pieniądze. Wpis, w którym są zdjęcia mojego autorstwa, to kilka godzin mojej pracy. PRACY. Muszę je wykonać, muszę napisać tekst, muszę promować go w social mediach. Muszę odpisać na komentarze i wiadomości czytelników. Ja to kocham, ale oprócz blogowania mam jeszcze inne obowiązki. Jestem kobietą, żoną, matką. I dopiero na samym końcu blogerką, co doskonale mnie uzupełnia, jednak nie do końca definiuje. Jeśli któregoś dnia zamknę bloga, świat się nie skończy. Fajnie jest móc zarabiać na swojej pasji i jeśli się udaje, bardzo się cieszę. To chyba normalne. Są rzeczy, które poleciłam za darmo. Pewnie, że tak! Nikt mnie nawet o to nie prosił – tak było np. z Misiem Whisbear, który zwyczajnie uratował mnie od szaleństwa, kiedy Henio przechodził kolki. Bo cała tajemnica tkwi w tym, że ja Cię szanuję. Jako mojego czytelnika. Nieważne, czy ktoś mi zapłaci za coś 1000 złotych, czy da mi maskotkę dla mojego dziecka. Czasem maskotka okazuje się bardziej wartościowa niż kilka zer na koncie. Pewnie, kuszą, ale nie aż tak. Cokolwiek polecam, robię to z czystym sumieniem – to rzeczy sprawdzone i naprawdę dobre. Takie, które byłabym gotowa kupić siostrze czy przyjaciółce. Wierzę, że sprawdzą się także u innych. Nie przedstawiamy prawdziwego życia Zabawne, prawda? Jednocześnie podobno sprzedaję swoją prywatność i nie przedstawiam prawdziwego życia. Specjalnie sprzątam i specjalnie ubieram moje dziecko w najładniejsze ubranka, by wszystko na zdjęciach wyglądało lepiej niż jest w rzeczywistości. Zamiast przedstawić prawdziwe życie matki polki, u mnie jest wieczny porządek i czyste dziecko. Pewnie, że nie pokazuję Ci zdjęć, na których Henio jest cały ubrudzony obiadkiem, a pod nogami walają mi się zużyte pieluchy. Inna sprawa, że taka sytuacja w domach matek polek to kreacja zbudowana przez mass media, dla podkręcenia ogólnej paranoi, dla kontry do równie mocno wykreowanego przez nich wizerunku „matki polki idealnej”… A inna, że nie widzę powodów, dla których miałabym Ci przedstawiać moją stertę ubrań wymagających prania czy kupy nieumytych jeszcze naczyń. Mało masz swojej roboty? Mogłabym Cię obarczyć swoim domowym syfem, tymczasem wolę Ci powiedzieć: „Słuchaj, matka, dzisiaj robimy dzień sprzątania – raz, dwa ogarniamy cały nasz bajzel, a potem fajrancik: nogi na stół i bawimy się z dzieckiem!”. Wolę pożartować sobie ze zmęczenia razem z Tobą, bo przecież razem raźniej i kolejną focię pstryknąć po całej harówie, żeby się pochwalić i przypomnieć Ci, jak fajnie jest czasem przez chwilę pożyć w czystości. Tak, przez chwilę, przecież jesteśmy matkami i nie będę Ci ściemniać, że u mnie jest tak cały czas. Nie uwierzyłabyś mi w to i miałabyś rację. Rzadko piszę tego typu teksty, bardzo rzadko. Jednak tym razem postanowiłam odezwać się bezpośrednio do Ciebie, mojego czytelnika. Nie chciałabym bowiem, żebyśmy się nie zrozumieli. Jesteś tu i bardzo mnie to cieszy. Możesz mi zaufać. Wpisy o podobnej tematyce:Blog to moje podwórkoJak łączę macierzyństwo z blogowaniem?Blogerzy nie są dla siebie konkurencjąArtykuł Ile jest prawdy w blogach parentingowych? pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Twój syn będzie pedałem, bo bawi się lalkami

Jakiś czas temu opublikowałam na Instagramie zdjęcie przedstawiające wózki dla lalek. Podpis głosił, że w takich chwilach chciałabym mieć córkę. I myślałam, że wszyscy zrozumieli ten pół-żart wywodzący się z zachwytu nad urokiem tych drewnianych cudeniek. Aż do przedwczoraj, kiedy to jedna z czytelniczek postanowiła dać mi wykład o tym, że przecież chłopcu też mogę je kupić. Bo przecież inne zabawki dziecku narzucam. I niby dlaczego lalka dla dziewczynki jest dobra, a dla chłopca już nie. Wierz mi lub nie – nigdy nie chciałam poruszać tego tematu. Ale w tamtej chwili poczułam, że muszę. Nie dlatego, że ktoś przypiął się do mojego zdjęcia. Kiedy otrzymałam ten komentarz, postanowiłam pogrzebać w Internecie i dowiedzieć się, co myślą o tym inne matki. I dowiedziałam się, że czyjś „syn wyrośnie na pedała, bo bawi się lalkami”. Natomiast ci, którym się lalki nie kupi, choćby bardzo chcieli, „wyrosną na szowinistyczne świnie, które przesuwają kobietę z kąta w kąt”. Albo od żelazka do miotły, od mopa do zlewozmywaka. I pękłam. Tym razem nawet nie ze śmiechu. Mój syn nie bawi się lalkami Nie widzę powodów, by mu je kupować. Henio ma 10 miesięcy i w zasadzie wszystko mu jedno, czym się bawi. Nie ma dla niego najmniejszego znaczenia, czy to lalka, czy też samochód – ważne, że da się gryźć i będzie super, jeśli wydaje jakieś dźwięki. Nie sądzę, by na tym etapie w jego głowie mógł zrodzić się plan upodlenia kobiet – zwłaszcza z powodu braku różowego ubranka czy modnej laleczki, której w przyszłości wiązałby włoski w kucyki. Henio generalnie ma niewiele zabawek. Kilka grzechotek, parę pluszaków. On i tak się nimi jeszcze nie bawi, raczej przerzuca je z kąta w kąt. Możesz nazwać mnie wyrodną matką, śmiało. Ważniejsze jest dla mnie zadowolenie mojego syna. Jeśli nie widzę zainteresowania z jego strony, nie kupuję nowych rzeczy tylko po to, by zaspokoić własne potrzeby. W pewnym sensie, mój 10-miesięczny syn wybiera sobie zabawki sam. W sklepach pokazywałam mu już niejednokrotnie pluszowe księżniczki i różowe grzechotki (bo podobały się mnie), ale Henio w ogóle na nie nie zareagował. Mogę być z niego dumna, jest prawdziwym mężczyzną! A może po prostu te zabawki były brzydkie i dlatego każdorazowo wybierał coś „męskiego”. „Dziewczyńskie zabawki” Nie ukrywam, że podczas ostatniej wycieczki po sklepie z zabawkami nieco skoczyło mi ciśnienie. Weszłam w dział dla dzieci 3+ i znalazłam serię mini gadżetów do kuchni i sprzątania, a na każdym z nich narysowana była dziewczynka. To dla niej była zmiotka, odkurzacz czy żelazko. Podejrzewam, że moje 3-letnie dziecko nie wybierze tej zabawki właśnie dlatego – przez producenta, nie przez swoją mamę ani tym bardziej przyszłą orientację. Przez tego typu definiowanie tych kopii sprzętów domowych, przygotowanie syna do pomocy w domu jest o jeden schodek trudniejsze. Ja sama nie dzielę w ten sposób zabawek. Podkreślę raz jeszcze, że jeśli tylko Henio zażyczy sobie lalkę, to postaram się ją dla niego kupić. Jedyny powód, dla którego miałabym tego nie zrobić to jej straszny wygląd. Będzie musiał długo przekonywać mnie do kupna paskudnej lalki – zombie, to fakt. Ale dotyczy to także okrutnego rumcajsa rozpruwacza, któremu dupa wyskakuje spod brody (serio, widziałam to coś na własne oczy). To po prostu obleśne i postaram się zrobić wszystko, by mój synek nie był zainteresowany tego typu rzeczami. Zobaczymy, czy mi się uda. Wzorce a zabawki Nie wiem, jakie punkty wspólne ma lalka z gejostwem lub autko z lesbijstwem. Prędzej dopatrzę się homoseksualnej przyszłości u dzieci wychowywanych przez jednego rodzica innej niż one płci, niż u dziecka bawiącego się zabawkami „dla płci przeciwnej”. Te dzieci przez pierwsze lata przyglądają się miłości kierowanej tylko w stronę ich płci i rzeczywiście może trudniej im być zrozumieć cały ten system. Czas mi jednak pokazał, że zarówno chłopcy wychowywani przez samotne matki, jak i dziewczynki bawiące się samochodzikami, mogą być heteroseksualni. Niektórzy nawet chyba urodzili się o kilka dekad za późno, bo blisko im do ideologii wolnej miłości. Serio, bawią mnie takie wojny. W tej chwili to ja decyduję o tym, jakie zabawki lądują w moim domu i jakimi zabawkami bawi się Henio. Ale to, że nie kupuję mojemu synowi różowych księżniczek i kuchenek, nie znaczy przecież, że pokazuję mu je w sklepie i straszę, że jak będzie się nimi bawił, to w przyszłości zostanie pedałem. Uważam, że to osoby rzucające się na takie matki jak ja mają ze sobą problem. Kiedy mój syn poprosi mnie o różowy samochodzik, po prostu mu go kupię. To wszystko, nie ma żadnych ukrytych gwiazdek ani podtekstów. Zabawka to zabawka, a wzorzec zachowań, który przekażą mu otaczający go mężczyźni – to drugie. Nie obchodzi mnie aż tak przyszła orientacja mojego dziecka, żebym już dziś o nią dbała. Mam wrażenie, że matki gdzieś się pogubiły i nie wiem, czy te, które próbują mnie „nawrócić” na kupowanie dziecku zabawek „dla dziewczynek” idą bardziej z duchem czasu, czy mają raczej ciasne poglądy. Nie wiem, czy strach o to, że mój syn zostanie gejem czy też nie, powinien definiować mój sposób wychowania. Mam wrażenie, że u niektórych homoseksualizm budzi przerażenie, jakby to była jakaś nieznana nowość. Ja współczuję homoseksualistom tylko tego, że wciąż tak wielu ludzi ma tak duży problem z tolerowaniem ich. A mój syn niech bawi się czym chce, byle był szczęśliwy – pozwolę sobie dokończyć dwuznacznie. Wpisy o podobnej tematyce:Nie jestem młodą mamą – jestem dobrą mamąPodwyżka dla pielęgniarek to jakiś żart!Byłam idealną matką. A potem wyrzuciłam dziecko przez oknoArtykuł Twój syn będzie pedałem, bo bawi się lalkami pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Jestem mamą – a jakie są Twoje super moce?

Odkąd jestem mamą, moje życie zmieniło się o 180 stopni. Nie ma co ściemniać – do tego nie da się przygotować, nieważne ile mądrych rad usłyszymy i ile jeszcze mądrzejszych podręczników przeczytamy. Jedna książka nie jest w stanie ująć miliardów zachowań tych małych szkrabów, w stronę których kierujemy wszystkie swoje kroki od momentu zobaczenia dwóch kresek na teście. Trudno byłoby ułożyć teorię dla 10 osobników poniżej 3 roku życia, nie mówiąc już o takiej masie indywidualnych osobowości i temperamentów. Dzisiaj chciałam Ci powiedzieć, żebyś je wszystkie olała i skupiła się tylko i wyłącznie na swojej intuicji. Rady starszych mam przesiewaj przez sito i stosuj tylko te, które Twoim zdaniem będą pasować do Twojego dziecka. Ty wiesz, kiedy potrzebuje czapeczki, kiedy jest mu zimno i kiedy rzeczywiście jest głodne, a kiedy zwyczajnie potrzebuje bliskości mamy. Nikt inny nie ma Twojego instynktu macierzyńskiego i nie zna tak dobrze Twojego dziecka jak Ty, pamiętaj o tym. A teraz przymruż jedno oko i przeczytaj, jakie super moce nawiedziły mój umysł, odkąd jestem mamą. Sen nie jest mi potrzebny Fajnie jest się wyspać, tak dobrze, porządnie, na zapas. Nie narzekam na te noce, kiedy Henio daje mi taką możliwość. Powiem więcej – szaleję za nimi i po kilku nie mogę zrozumieć, dlaczego znów budzi się o 4 nad ranem żądając ode mnie butelki z mlekiem. Ale… były takie czasy, które przeżyłam bez tego. Aż za dobrze pamiętam te 3 doby w pierwszym miesiącu życia mojego syna, w których nie przespałam ani minuty. Henio miał kolkę i swędzącą wysypkę, więc trudno go obwiniać o płacz i niezadowolenie. Co nie zmienia faktu, że ledwie odlatywał w krótką drzemkę, a ja zdążyłam przygotować się do snu, on już otwierał oczy, a z jego malutkiej buźki wydobywało się głośne żądanie opieki i bliskości. 72 godziny bez snu… tego nie spróbowałam nawet łącząc pracę ze studiami. Zawsze znalazłam chwilę, by odpoczywać. Henio zapewnił mi zupełnie nowe przeżycia! Zapanowałam nad fizjologią! Standardowo człowiek chodzi do toalety wtedy, kiedy potrzebuje, czyli kiedy jego organizm się o to upomina. Pęcherz wysyła informacje do mózgu, że powinien skorzystać z WC. Nadludzkie zdolności każdej matki pozwalają jej na przejęcie kontroli nad światem! A już na pewno nad prostymi potrzebami. Jeśli teraz moje dziecko chce, bym przy nim była i nosiła je na rękach, po prostu to robię. Nie mają żadnego znaczenia moje potrzeby, ponieważ z nas dwojga to ja rozumiem, co się dzieje i to ja potrafię nad sobą zapanować. Moje dziecko to kupka sprzecznych emocji, których nawet nie umie nazwać, nie wspominając nawet o ich zdefiniowaniu. 10 minut jest wiecznością Nigdy nie byłam specjalnie powolną osobą. Nie było mi po drodze z kobiecą naturą, która ponoć uwielbia długie, ciepłe kąpiele i mozolne dobieranie garderoby. W przeciwieństwie do mojej starszej siostry, nie stałam przed lustrem godzinami, by sprawdzić, czy ten kolor spodni pasuje do koloru koszulki, zwłaszcza przed zwykłym wyjściem na zajęcia. Nie powiem, żeby nie odbijało się to na końcowym efekcie, którego u niej z kolei nie można było skrytykować, niemniej jednak zdecydowanie nie postępowałam jak ona. Ale 10 minut… to jednak trochę mało! Nie ma większej bzdury – to uświadomił mi prędziutko mój syn. Nie należę też bowiem do mam, które mają jakiś straszny problem z tym, żeby wyrwać się na chwilę z domu, zostawiając dziecko pod opieką kogoś bliskiego. A jeśli jesteś kobietą z podobnym podejściem, to zapewne znasz ten stresik, który podpowiada Ci, że jeśli zaraz nie wyjdziesz, to potencjalny opiekun może się wycofać ze swojej szczodrej propozycji spędzenia kilku godzin z Twoim dzieckiem. Lepiej nie ryzykować i prędziutko się zbierać! I co się okazuje? W ciągu 10 minut nie tylko zdążam przygotować się do wyjścia, ale też jeszcze znudzić czekaniem na autobus! Zupełnie serio jednak… 10 minut to naprawdę dużo czasu. Zwłaszcza, jeśli mogę spędzić je w samotności, na przykład biorąc kąpiel. Po całym dniu z marudnym dzieckiem to jak balsam dla duszy i nadszarpniętych lekko nerwów. Jestem super mamą! Nie słuchałam zbyt wielu rad (a niektórych może było warto!), a podręcznika nie przeczytałam ani jednego. Moje dziecko uczy mnie być mamą każdego dnia i każdego dnia udowadnia, że jestem w tym całkiem niezła! Nie brzmi to skromnie? A przyjrzałaś się kiedyś radości Twojego dziecka, kiedy się z nim bawisz? Kobieto, ono nie zamieniłoby Cię na żaden worek złota, a już na pewno nie chciałoby innej mamy! Ty też jesteś super mamą! I cóż, że kiedy chcę przejść przez salon, potykam się o pana pandę i pana słonia, a na koniec muszę przekroczyć zdecydowanie za duży jak na to pomieszczenie tunel? I cóż, że moje dziecko bawi się kuchenną ścierką, siedząc na rozwalonych przed chwilą kartonach po zakupach? Tak długo, jak będzie w tym naszym bałaganie szczęśliwe, będę wiedzieć, że zrobiłam dla niego wszystko, co najlepsze. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tych kilkuset słów zrozumiałaś, jak wyjątkowa jesteś i jak bardzo kocha Cię Twoje dziecko. I od dzisiaj przestaniesz się martwić wszystkimi swoimi niedociągnięciami! Wpisy o podobnej tematyce:Przestańcie straszyć młode matki!Nie jestem młodą mamą – jestem dobrą mamąCzasem myślę, że wszystkiego mam za małoArtykuł Jestem mamą – a jakie są Twoje super moce? pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Ośmiorniczki dla wcześniaków – wielki gest dla małych ludzi

Pamiętam doskonale ostatni trymestr swojej ciąży. Generalnie, całą ją pamiętam bardzo dobrze. Nigdy wcześniej nie przeżywałam takiego strachu, jak przez jej pierwsze miesiące i takiego braku cierpliwości jak pod jej koniec. Henio jednak nie spieszył się na ten świat i poczekał nawet kilka dni dłużej niż przewidział to lekarz. Przezorny zawsze ubezpieczony, a co! Prawdę mówiąc, nigdy nie myślałam o tym, jakby to było, gdyby był wcześniakiem. Aż do pewnego popołudnia, w którym ktoś poprosił mnie o ten wpis. Od tamtego dnia nie mogę przestać o tym myśleć. Z całego serducha popieram akcję Ośmiorniczki dla wcześniaków i chciałabym Ci dzisiaj o niej trochę opowiedzieć. Był taki moment, kiedy leżałam w szpitalu razem z dwudniowym Heniem i przestałam się dłużej bać. Tak, generalnie strach towarzyszył mi od pierwszych tygodni ciąży aż po drugą dobę życia mojego syna. Wtedy, w nocy, kiedy ja sobie smacznie spałam, a obok mnie cichutko oddychał mój 4-kilogramowy synek, na salę przyjechała ona – sama. Mama wcześniaka. Płakała do samego rana, do wizyty położnej, która poinformowała ją o stanie jej dziecka, urodzonego w 31. tygodniu ciąży. Normalnie nie wylądowałaby na sali z noworodkami, ale szpital z powodu remontu musiał połączyć dwa skrzydła w jedno. To, co ona musiała przeżywać, a czego ja nie umiałam pojąć, zabrało ode mnie cały strach o moje zdrowe, silne, duże dziecko. Myśl o walce, która ją czekała, mnie dodała sił. Później nigdy więcej nie wracałam do tematu wcześniactwa, ciesząc się prawidłowo rozwijającym się maluchem. Tymczasem na stronie wczesniak.pl czytamy, że aż 6,7% dzieci urodzonych w roku to dzieci urodzone przedwcześnie. To bardzo dużo. Jeśli więc można cokolwiek dla nich zrobić, to zdecydowanie warto spróbować. Duńska akcja Ośmiorniczki dla wcześniaków to właśnie taka forma małej – wielkiej pomocy – bardzo się cieszę, że także w Polsce znaleźli się zapaleńcy dziergający te małe cuda. fot. mynomadhome.com O co chodzi w akcji Ośmiorniczki dla wcześniaków? Z Danii do Polski ośmiorniczki przyciągnęła Asia. Będąc w szpitalu z własnymi dziećmi zwróciła uwagę na deficyt zabawek na oddziale dziecięcym. Szpitale jednak mają swoje standardy, którym niełatwo sprostać. W poszukiwaniu rozwiązania trafiła na bloga Gosi – bardzo zdolnej i zaznajomionej już z akcją Ośmiorniczki dla wcześniaków. Poznała wytyczne dotyczącego zarówno materiałów, jak i wielkości czy wypełnienia tych nietypowych zwierzątek i niedługo później zaczęła działać. Dzieciaki przedwcześnie urodzone tracą część czasu, który normalnie spędziłyby w brzuchu mamy. A tam, jak się okazuje, często „bawią się” pępowiną. Po tej stronie, kiedy leżą w inkubatorach, bawią się kablami od aparatury, często przyprawiając swoich opiekunów o zawały serca. Wierzę, że pachnąca mamą ośmiorniczka sprawia także, że maluch czuje się bezpieczniej. Mimo ataku świateł i dźwięków, nie czuje się aż tak przerażone. Jest o krok bliżej od tych wrażeń, których zaznał mój syn, czekając bite 40 tygodni w brzuchu. Jak można pomóc? Najprostszą formą będzie polubienie fanpage’a – Ośmiorniczki dla wcześniaków i zaproszenie swoich znajomych do zapoznania się z akcją. Jeśli natomiast nie brakuje Ci czasu i zdolności, dołącz do grupy pod tym samym tytułem i zacznij działać. Dowiedz się, jakich potrzebujesz nici i wypełnienia, bowiem nie każda zrobiona na szybko ośmiorniczka będzie się nadawać. Możesz także wesprzeć akcję na zrzutka.pl – szczegółowe informacje uzyskasz właśnie poprzez fanpage’a lub grupę. Pamiętaj, by nie kupować ośmiorniczek na żadnych aukcjach! Ich dystrybucją do szpitali zajmują się koordynatorzy akcji! Te, na które możesz natrafić w Internecie, najczęściej nie spełniają norm i są zwyczajnie niebezpieczne dla Twojego dziecka! To co, powiesz komuś o tej akcji? Śmiało puszczaj ten tekst w świat, a najlepiej polub stronę Ośmiorniczki dla wcześniaków i zaproś do jej wsparcia swoich znajomych, na samym Facebooku masz ich na pewno paręset! Wpisy o podobnej tematyce:Nie jestem młodą mamą – jestem dobrą mamąTwoje dziecko nie będzie robiło tego, co mu powieszMój pierwszy Dzień DzieckaArtykuł Ośmiorniczki dla wcześniaków – wielki gest dla małych ludzi pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Grafiki na Dzień Ojca – pomysł na prosty prezent

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Grafiki na Dzień Ojca – pomysł na prosty prezent

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Byłam idealną matką. A potem wyrzuciłam dziecko przez okno

Nasze życie jest takie proste. Chodzimy codziennie do pracy, wieczorem się relaksujemy z kieliszkiem wina i przyjemną lekturą. Poznajemy przystojnych mężczyzn, którzy niejednokrotnie okazują się pomyłką. W końcu trafia nas strzała i wiemy, że spotkałyśmy jedynego. W naszą spokojną rutynę wkrada się druga osoba, która doskonale nas dopełnia. Razem chodzimy na koncerty, wystawy, do kina. Aż pewnego dnia w naszej codzienności pojawia się ktoś trzeci. Dziecko. Wymagające i płaczliwe, ale przecież kochane. Nasze, wyjątkowe, ale ograniczające. Co teraz? Masa kobiet zmaga się z depresją, która niejednokrotnie kończy się tragedią. Nie mówimy o tym, bo społeczeństwo nie lubi kobiet płaczliwych. Kryjemy swoje negatywne emocje, uśmiechając się szeroko do ludzi. W głębi serca zarzucamy sobie, że jesteśmy złymi matkami, bo nie uszczęśliwia nas droga, którą narzuciła nam nowa rola. Czujemy się zmęczone i zdesperowane, bo nie wiemy, jak potoczy się dalej nasze życie – od tej pory rządzi nim gil naszego dziecka. A żeby nie było za mało tragicznie, matkom ten los zgotowały… matki. Matki desperatki Kobiety wracają do pracy, a wciąż to na ich barkach są niemal wszystkie obowiązki domowe. W dalszym ciągu wymaga się od nich, żeby biły schabowe, robiły pranie i prasowały mężom koszule. W XXI wieku nie dotarło do nas, że mąż może nam pomóc i warto go do tej pomocy przyzwyczajać od początku. Feministki krzyczą, że reklamy pokazują nasze cycki, jednak mało która walczy o to, by… w końcu przestać walczyć. Ojcowie nie robią sobie tej krzywdy. Kiedy posyłają dziecko do żłobka, nikt nie zarzuca im, że są wyrodni. Jako „głowa rodziny” mają przecież obowiązek zarabiać. Kiedy natomiast wybiorą urlop rodzicielski, większość z nas rozczula się ich postawą. Nauczmy się tego wobec samych siebie, wobec kobiet. Bądźmy dla siebie łagodniejsze… i sprawiedliwe. Tak, już czas na koniec walki. Społeczeństwo ciśnie na nas gromami, bo nie jesteśmy matkami idealnymi, a te zwyczajnie nie istnieją. Zauważ, że tak samo czepiamy się kobiet, które wysyłają dzieci do żłobków, jak i tych, które zostają z nimi w domach. O jednych mówi się karierowiczki, o drugich – leniwe domowe kury. Jednym przypomina się, że dziecko powinno być jak najdłużej przy mamie, drugim – że czas odciąć pępowinę. Zarówno pierwszym, jak i drugim, zarzuca się to samo – że nie dbają o dziecko, że je niszczą i krzywdzą. Nikt nie zwraca uwagi na to, jak wiele sprzecznych emocji walczy w kobiecie wybierającej jakąkolwiek z tych dróg i żadna nie jest dla niej łatwa. Nauczmy się w końcu szacunku. Jestem jak inne Nieświadomie dołączyłam do tych osób, które namawiają do bycia idealną mamą, za co serdecznie chciałabym Cię dzisiaj przeprosić. Nie musisz łączyć macierzyństwa z pracą, nie musisz codziennie gotować mężowi obiadków, nie musisz też zostawać w domu aż dziecko dobije do pełnoletności. Rób to, co dyktuje Ci serce. Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko – jest w tym więcej prawdy niż mogłoby się wydawać. Moje dziecko pójdzie od września do żłobka. Jedynie na pół etatu, które pozwoli mi załatwić swoją zdalną pracę. TAK, ja będę w tym czasie w domu, a syna poślę do obcych kobiet, by się nim przez chwilę zajęły. Wczoraj, kiedy Mężowaty był w domu, dotarło do mnie, jak to wiele zmienia. Henio jak zwykle wieczorem nie chciał zasnąć, ale ja miałam energię na zabawy i przytulanie. Coś, czego brakuje mi każdego dnia coraz bardziej. Wczoraj wieczorem byłam zwyczajnie szczęśliwa, że bawię się z moim dzieckiem. Nie byłam zmęczona całym dniem łączenia obowiązków freelancerki, matki i „bogini domowego ogniska” vel domowej kury. Powtarzam, że macierzyństwo może być super przygodą i nie ma co narzekać, i dalej będę to powtarzać. Bo dziwi mnie zaskoczenie niektórych mam, że ich dzieci płaczą i trzeba je uspokajać, bo nie mogę się zgodzić na pomysły „odzwyczajania niemowląt” od czegokolwiek. To malutkie istoty, które właśnie uczą się żyć i nie powinno się na siłę robić z nich starszych ludzi, którzy rozumieją, co dzieje się dookoła. Ale pamiętajmy w tym wszystkim o sobie. Nie zginiecie od tego, że raz w tygodniu zjecie pizzę z mrożonki zamiast dwudaniowego obiadu ze świeżych składników. Nikt nie ma prawa zarzucać Ci, że jesteś złą matką, dopóki kochasz swoje dziecko i nie bijesz go ze świadomością wygranej i satysfakcją w sercu. Chwile słabości dotyczą każdej z nas i każda z nas ma do nich prawo. Kiedy stajesz się mamą, dostajesz kolejną dawkę siły od natury, ale nie znaczy to wcale, że od tej pory masz być niezniszczalna. Jesteś mamą, nie cyborgiem. Pamiętaj o tym, zanim kogoś ocenisz… lub zrobisz tę krzywdę sobie. Po kliknięciu w grafikę, przeniesiesz się do niej na Facebooka. Jeśli uważasz, że to normalne i czas skończyć z krytykowaniem mam, śmiało możesz ją udostępnić u siebie. Niech to szaleństwo wreszcie zniknie. Trzymam za Ciebie kciuki!

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Nie oddam dziecka pod opiekę niani

Po moim facebookowym wallu, zwłaszcza wśród mam, krąży filmik prezentujący agresywną wobec maleństwa starszą panią, jego nianię. Nie zamierzam krytykować ani oceniać postępowania tej kobiety. Podejrzewam, że i ją wychowywaną zimną, mocną ręką i nikt nie mówił jej codziennie, jak bardzo ją kocha. Ważniejsze dla mnie jest to, że kończy się mój urlop rodzicielski i stoję przed decyzją, co dalej. Upewniam się każdego dnia, że nie chcę oddawać go pod opiekę przypadkowej niani, dlatego poślemy Henia do żłobka. Nie będę kłócić się z teorią, że dziecko powinno być przy bliskich, najlepiej przy mamie, do 3 roku życia. Powiem więcej – zgadzam się z nią. Jednak trochę irytuje mnie ona jako argument przeciwko nie samemu żłobkowi, a rodzicom posyłającym tam swoje dzieci. Nie wiem, czy Henio dobrze zniesie adaptację i jak długo to potrwa. Wiem, że będzie miał masę kryzysów, w czasie których będzie tęsknił za mamą. Ale przede wszystkim wiem, że po tych zaledwie kilku godzinach – bowiem planujemy tylko pół etatu – przyjdzie do niego kochająca i równie stęskniona mama. Uśmiechnięta i niezgorzkniała. Z całym popołudniem dla niego. A to tylko jeden z plusów żłobka. Wykwalifikowana kadra Nie wierzę, że rodzice nie przyglądają się wcześniej nianiom, które zatrudniają. Że nie przeprowadzają szczegółowych rozmów kwalifikacyjnych. To byłby tragiczny przypadek nieodpowiedzialności z ich strony. Jednak, jak widać, nie wszystko da się zobaczyć, a niektórych schematów utartych w zniszczonych umysłach zwyczajnie nie da się wyplenić. Są ludzie, którzy wciąż nie zauważyli, że dziecko też jest człowiekiem i nie widzą w swoim myśleniu nic złego. Nie pochwalą się nim, bo uznają je za normalne. Przykre, ale prawdziwe; przerażające, ale wciąż powszechne. W żłobkach i przedszkolach nie pracują przypadkowe osoby. To wykształceni w tym kierunku ludzie. Zespół pedagogów ocenianych według rygorystycznych wytycznych. Na ręce patrzą im liczne kontrole, a postępowanie przebiega według ustalonych norm. Dodatkowo w prawie każdej placówce jest psycholog i logopeda, co tylko upewnia mnie w tym, że moje dziecko znajdzie się pod właściwą opieką. Wiem, że wśród najlepiej wypadających w testach psychologicznych ludzi kryje się zawsze przynajmniej jeden świr. Nie zmienia to faktu, że znalezienie go wśród wychowawców w żłobku będzie o krok łatwiejsze niż złapanie niani na gorącym uczynku bez łamania jej praw. Atrakcje Motheratorka, po blisko roku uczęszczania jej synka do żłobka, słusznie zauważa, że „W dzisiejszych czasach żłobek nie jest przechowalnią, w której malcy snują się od ściany do ściany z napompowanymi pieluchami i gilem pod nosem”. Próbuję to powtarzać wszystkim moim bliskim, którzy snują czarne wizje, kiedy mówię o swojej decyzji. Na szczęście, syn mojej siostry przetarł szlaki i trochę odmienił myślenie mojej rodziny. Okazało się bowiem, że w większości najnowszych placówek jest monitoring, dzięki któremu – w razie jakichkolwiek podejrzanych zachowań dziecka po powrocie do domu – rodzic może sprawdzić, co się działo w ciągu dnia. Niektóre zapewniają nawet coś na kształt „big brothera”, choć ta opcja mnie akurat już niekoniecznie przekonuje. Najważniejszy jest jednak fakt, że żłobek w dzisiejszych czasach to bardzo atrakcyjne miejsce dla dzieci. Zabawne, że pracując zdalnie, decyduję się na posłanie dziecka do żłobka, prawda? A czy ja mu zapewnię codzienne atrakcje w postaci grania w gry zespołowe, teatrzyków dostosowanych do jego wieku, tańca, nauki języka angielskiego? Pewnie, że niektóre z tych rzeczy byłabym w stanie mu dać. Przy czym musiałabym pracę odłożyć w kąt lub nie tylko zaległości, ale także bieżące zadania wykonywać nocą. Byłabym więc wiecznie niedospaną i poirytowaną przez zmęczenie mamą, której brak już siły i kreatywności na te przyjemności. 1:0 dla żłobka! Rówieśnicy Dla mnie to jest argument pierwszej klasy i najwyższej wagi. Henio nie ma styczności z rówieśnikami. Nie mam żadnej znajomej z dzieckiem w jego wieku. Generalnie, wbrew pozorom mam mało koleżanek, które są mamami w ogóle, a jeśli już – ich dzieci są znacznie starsze lub jeszcze w drodze. Uważam, że żaden plac zabaw ani żadna piaskownica nie zastąpią tego, co może otrzymać Mały w żłobku. To idealne miejsce do rozwoju psychospołecznego i nabycia umiejętności radzenia sobie w grupie. Dzieci uczą się od siebie zarówno rzeczy podstawowych, takich jak raczkowanie czy chodzenie, jak i współdziałania czy „dbania o swoje interesy” – a te są niezbędne do prawidłowego rozwoju i radzenia sobie w społeczeństwie. To nie jest tak, że wszystkie te argumenty sobie wymyśliłam lub wyczytałam w Internecie. Ostatnio miałam kilka okazji do rozmowy z mamami, które wróciły na etat i nie mając wyjścia, posłały dziecko do żłobka. Żadna z nich tego nie żałowała. Ich dzieci zyskały wiele umiejętności i żadne nie płacze każdego dnia przed wyjściem z domu czy wejściem na salę. Ba! Bardzo lubią chodzić do żłobka! Mają swoich kolegów i koleżanki, lubią żłobkowe ciocie, świetnie bawią się na zajęciach dodatkowych, a popołudniu wracają do kochających je mam. Henio jest moim ukochanym, jedynym synkiem. Niezależnie od tego, czy opiekowałaby się nim babcia lub niania, czy posłałabym go do żłobka, to jedno się nie zmieni. Nie będę kochać go mniej ani inaczej. Zależy mi na jego szczęściu i jeśli zobaczę, że w żłobku dzieje mu się krzywda lub zwyczajnie nie lubi tam chodzić, po prostu go z niego zabiorę – nie biorę przecież z nikim ślubu ani nikt nie trzyma mnie na celowniku. A jak było u Ciebie? Kto opiekował się Twoim dzieckiem, kiedy wróciłaś do pracy? A może zostałaś ze swoim maluchem w domu, korzystając z urlopu wychowawczego? Chętnie poznam Twoją historię! Wpisy o podobnej tematyce:Praca zdalna idealna dla matki… czy aby na pewno?Urlop macierzyński kiedyś się skończy…Czy Twoje dziecko widzi?Artykuł Nie oddam dziecka pod opiekę niani pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Jakie są zalety życia w Warszawie?

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Jakie są zalety życia w Warszawie?

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Ciążowy brzuszek mnie nie wzrusza

Mieszkam na osiedlu po brzegi wypełnionym młodymi ludźmi. Każdego dnia spotykam przynajmniej kilkanaście matek pchających wózki lub z brzdącem u nogi. Spora część z nich czeka już na kolejnego potomka. Ich ciążowe brzuszki rosną, jest ich coraz więcej. Po niespełna 10 miesiącach bycia mamą, dobrze pamiętam, jak to było – przygotowywać się do porodu. I pewnie minęło za mało czasu, żeby wzruszały mnie ciążowe brzuszki. Choć kochałam Henia od samego początku, samego rosnącego brzucha nie wspominam z łezką w oku. Kiedy młode mamy, które dobrze znam, mówią że zazdroszczą innym tych chwil, jestem bardzo zaskoczona. Moja ciąża przebiegała w zasadzie wzorowo. Nie musiałam leżeć, mogłam bardzo długo pracować. Miałam możliwość odpoczywania przez ostatnich kilka miesięcy niemal na okrągło. Synek urodził się w terminie, poród przebiegł sprawnie i szybko, a potem doszłam do siebie w podręcznikowym czasie. To był jeden z najbardziej leniwych okresów w moim życiu, jeśli nie liczyć macierzyńskiego. Co więc mi nie pasuje i dlaczego współczuję kobietom w ciąży? Kiedy zrobiłam test i pokazał on dwie różowe kreski, byłam pewna, że nie kłamie. Mimo tego, że bardzo się cieszyłam, dokładnie w tym momencie w moje serce wkradł się strach. Mnożył się każdego dnia o ilość kilometrów dzielących mnie od mojego ginekologa – w tym czasie pracowałam w Holandii. Każdego dnia miałam nadzieję, że rozwijający się we mnie człowiek jest zdrowy i silny, że przetrwa kolejne miesiące i nie postanowi opuścić bezpiecznej strefy zbyt szybko. Ze względu na wcześniejsze doświadczenia, każda moja pobudka wypełniona była niepewnością. Bałam się jak większość przyszłych mam i jeszcze troszkę. Nie miałam wtedy nawet możliwości rzeczywistego dbania o siebie, bo wielogodzinny dzień pracy na to nie pozwalał. Był moment załamania, w którym niemal pogodziłam się z kolejną porażką. Brakowało mi wiary. Każdy kolejny tydzień przekonywał mnie pomału, że jednak będzie dobrze. Na szczęście, tym razem finał był taki, jaki sobie wymarzyłam. Czy chciałabym jednak dostawać tych małych zawałów serca każdego dnia? Zdecydowanie jeszcze nie. Ciąża obdarzyła mnie bardzo szybko sporym brzuchem – w rezultacie także sporym dzieckiem, które rodziłam siłami natury. Równie szybko więc większość prostych, codziennych czynności zamieniło się w wielkie przeszkody, które sprawiały mi sporą trudność. Dodatkowo byłam niesamowicie senna i przeszłam paskudne mdłości, które aktywowały się podczas każdego mycia zębów. Wyobraź sobie takie perpetuum mobile nad umywalką – sama rozkosz, co? Rzeczywiście, jest co wspominać z rozrzewnieniem. Trudno było mi zrezygnować z aktywności ze znajomymi, których miałam w zasięgu ręki jak mało kiedy. Mieszkałam wtedy w rodzinnym mieście, nadeszło lato, a ja padałam jak mucha, marząc o ciągłym leżeniu w chłodnej wodzie. Nie o studenckim pijaństwie marzyłam, a o kontynuowaniu rozmowy w chłodzie letniego wieczoru, jednak Henio prędziutko ganiał mnie do spania. Długo przed północą powieki stawały się ciężkie, a sprzeciwianie się tej potrzebie kończyło się silną, kilkudniową migreną – tak, nie minęła mi na okres ciąży. Z powodu jej nasilenia trafiłam nawet do szpitala. Ciąża w letnich upałach była dla mnie próbą sił. Nie dlatego, że brzuch był ciężki, choć skłamałabym, mówiąc inaczej, ale właśnie przez te ograniczenia co rusz, co krok. Wiem, że zimą znalazłabym mnóstwo innych jej wad. Jestem bowiem człowiekiem, który nie lubi, kiedy coś wpycha się siłą w jego wolną przestrzeń. Tymczasem ciąża, której owoc jest taki kochany, była dla mnie trudną przeprawą. Dużo czasu będzie musiało minąć, bym nie czuła więcej współczucia aniżeli zazdrości wobec przyszłych mam. W tej chwili Henio daje mi pełne szczęście. Wiem, jak ważną rolę w naszej więzi odegrało te 9 długich miesięcy. Mam jednak świadomość, że nie chciałabym w tej chwili zostać mamą drugiego dziecka. Trudno mi sobie wyobrazić, że los będzie miał inne wobec mnie zamiary. Wpisy o podobnej tematyce:Nie jestem młodą mamą – jestem dobrą mamąPrzestańcie straszyć młode matki!Najpiękniejsze momenty macierzyństwaArtykuł Ciążowy brzuszek mnie nie wzrusza pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

UWAGA! Mama na zakupach!

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

UWAGA! Mama na zakupach!

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Matka ma wychodne, czyli kilka słów o Blog Conference Poznań

Już dawno dowiedziałam się, że ten weekend spędzę na Blog Conference w Poznaniu. Cieszyłam się jak małe dziecko, które ktoś zabrał na plac zabaw. Połączenie dwóch dni matczynej wolności z garścią inspiracji od innych blogerów było czymś, czego bardzo potrzebowałam. W maju zmęczenie sięgnęło zenitu i czułam, że przechodzę kryzys. Na samym blogu pojawiło się o połowę mniej wpisów, a ja nie miałam na nic energii. Wejście w kolejny miesiąc podróżą i prelekcjami ludzi, którzy żyją tym, co ja kocham robić było strzałem w dziesiątkę. Choć każde spotkanie z taką dawką kreatywności muszę odchorować i przemyśleć, tym razem szybko mi poszło. Kolejnym etapem jest zmiana. Na lepsze. Posłuchaj, co dla mnie znaczyło tak duże spotkanie blogerów. Do ostatniej chwili nie miałam pojęcia, czym dojadę do Poznania. Z jednej strony oszczędniej (jestem matką, więc chyba rozumiesz) byłoby się wybrać jakimś busem, jednak kusiło mnie wrócić na chwilę do przeszłości i – jak śpiewała Rodowicz – wsiąść do pociągu byle jakiego… Z łezką w oku wspominam tę bylejakość, choć zupełnie nie o to chodziło w piosence. Kiedyś podróżowałam bardzo często na trasie Rzeszów – Poznań, bo w tym mieście ukończyłam mój pierwszy roczny kurs aktorski. Moi rówieśnicy przygotowywali się do matury, a ja planowałam sceniczną karierę. Szaleństwo w postaci 13-godzinnej podróży w jedną stronę, by przez weekend skorzystać z 13 godzin zajęć, mogę wytłumaczyć tylko młodością. Po 3 godzinach w duchocie przedziału dotarłam bowiem na miejsce niesamowicie zmęczona i poirytowana towarzyszącym mi akompaniamentem w postaci podróżujących uczniów szkoły podstawowej. Widok tak dobrze znanego mi dworca wynagrodził jednak wszelkie niedogodności. Choć wiele się zmieniło, bo przecież w końcu skończyła się budowa, to kanapkę i rogala mogłam kupić w tej samej budce, w której kilka lat temu dostawałam darmową kawę od przyjaznego sprzedawcy. Litował się nad biednymi, brudnymi pseudo-studenciakami, którzy – przyjeżdżając o 6 – spędzali w poczekalni czas do 9.00. Razem z nami przeklinał zakaz spania na podłodze; dobry był z niego człowiek. Dzięki niemu zresztą dowiedziałam się, jak to było z tymi koziołkami i to on zwrócił moją uwagę na zabawny brak odmiany w niektórych poznańskich ulicach. U niego kupiłam najlepszego marcińskiego rogala i on podpowiedział mi, że w PyraBarze zjem dobrze i tanio. O wielu z tych rzeczy zapomniałam i jestem nieco wzruszona, że ponowna obecność w tym miejscu tak skutecznie odświeżyła moją pamięć. Opowiadam tyle o samym mieście, bo dzięki niemu w ten weekend dostrzegłam, jak bardzo ewoluowałam przez ostatnich kilka lat. Przyjeżdżałam do Poznania jako osiemnastolatka, ciągnęło mnie tam zamiłowanie do aktorstwa i każda podróż była dla mnie przygodą – nie liczyły się warunki samego przejazdu, a dobra zabawa. Jadłam pyry na spółkę z koleżanką, upominając się każdorazowo o pieczątkę, która zbliżała mnie do darmowego obiadku. Wieczorami bujałam się po klubach, pijąc shoty z niemałą wprawą. Tym razem, mimo dość napiętego grafiku samej konferencji, przez miasto szłam spokojniej – bez pośpiechu zjadłam pyszny obiad na poznańskiej starówce, wypiłam jednego niewielkiego drinka i grzecznie wróciłam słuchać prelekcji. Kilka lat temu w całym programie zaznaczyłabym z góry, co mnie nie interesuje. Teraz chciałam wyciągnąć jak najwięcej z tych kilku godzin. Chyba powoli dojrzewam – może już czas? Spotkania blogerów – po co i dla kogo? Jak nazwa wskazuje – spotkania blogerów są dla blogerów. I w tym miejscu można by zamknąć temat. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie pociągnęła go dalej. Bo przecież ile blogerów, tyle historii. Za każdym z nich stoi zupełnie inne doświadczenie i zupełnie inne potrzeby. I o ile małe spotkania blogerów nie zaspokajają ich wszystkich, o tyle nie sądzę, by z tak dużej konferencji ktoś nie wyniósł czegoś dla siebie. Choćby jednej, malutkiej informacji, która zasiałaby w jego umyśle jakąś nową ideę. Ja znalazłam coś dla siebie. Przede wszystkim blogerzy, którzy bardzo dużo osiągnęli w swoim blogowaniu, niesamowicie motywują. Zdradzają pewną część swojej „tajemnej wiedzy”, udowadniają, że ciężką pracą można do czegoś dojść. Pozwalają wierzyć, że w kraju, w którym na słowa „Jestem blogerką” ciągle spotykamy się ze wzrokiem i postawami pełnymi politowania, da się wypracować swój wizerunek tak, by patrzono na nas z podziwem. Niekoniecznie takim, jakim obdarza się celebrytów, jednak wystarczająco przyjemnym dla tego, kto swoją miłość do pisania pokazuje udoskonalając swoją stronę każdego dnia. Nie tylko stronę, ale i warsztat pisarski. Bo ja wierzę tylko w tych blogerów, którzy nieustannie się rozwijają i takich miałam okazję spotkać na Blog Conference Poznań. Niesamowicie cenne były dla mnie uwagi z dnia drugiego konferencji. Choć po imprezie byłam lekko rozkojarzona, zrobiłam dużo, by się skupić i wsłuchać. Prowadzę na Facebooku grupę, w której często rozmawiamy o ofertach przedstawionych przez firmy, niejednokrotnie łamiąc ręce nad tym, jak bardzo ich właściciele nie rozumieją, że pisanie to nie tylko sztuka, ale i praca. Dlatego bardzo zależało mi na tym, żeby posłuchać o relacji bloger – agencja. Zarówno z jednego, jak i drugiego punktu widzenia. Wiele rzeczy potwierdziło się z moimi przypuszczeniami, jednak pojawiła się też masa tematów, o których bym nie pomyślała. Jest parę spraw, które totalnie zmieniły moje myślenie o blogowaniu i potrzebuję jeszcze kilku dni, by ostatecznie zdecydować, co dalej – czy wprowadzać u siebie odważne zmiany, czy raczej kroczek po kroczku zmieniać się w lepszą wersję siebie. Na pewno prześledzę jeszcze raz wszystkie prelekcje – chwała organizatorom za tę możliwość! Ostatecznie tak duże spotkanie to także cudowna okazja do spotkania innych blogerów. Czyta się ich sporo, z niektórymi wymienia się kilka komentarzy. A potem nadchodzi czas weryfikacji. I o ile na małych, kilkugodzinnych spotkaniach jeszcze wiele można ukryć, o tyle na dwudniowej konferencji wychodzi naprawdę dużo. Na szczęście dla mnie, raczej nie poczułam rozczarowania tymi, których podczytuję. Poznałam także masę blogerów, o których nie miałam pojęcia. Nie ukrywam, że z każdym „Znam twojego bloga!” od kompletnie obcej mi osoby czułam, że to, co robię, ma jakiś sens. Tak więc Blog Conference było też okazją do dopieszczenia własnego ego. Blog Conference w Poznaniu było pierwszą tak dużą konferencją nt. blogowania, w jakiej miałam okazję uczestniczyć. Utwierdziłam się na niej w słuszności jednego z moich najważniejszych przekonań. Nieważne, czy jesteś blogerem, czy z zamiłowania kisisz się w korpo. Jeśli masz okazję do tego, by się rozwijać i poznawać innych pasjonatów – rób to. Korzystaj z tego, co masz za darmo lub dopłacaj do szkoleń i spotkań. Bo nie określa Cię Twój zawód, a to, jak starannie go wykonujesz. Wpisy o podobnej tematyce:Śmierć blogeraBlogerzy nie są dla siebie konkurencjąCo mi dała przeprowadzka do Warszawy?Artykuł Matka ma wychodne, czyli kilka słów o Blog Conference Poznań pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Nie przyznawaj się do zdrady

Jestem mężatką od ponad roku. To niewiele, by móc się wymądrzać w tej dziedzinie. I nie zamierzam tego robić – mogę jedynie podzielić się z Tobą moimi przemyśleniami. Co z nimi zrobisz – zależy od Ciebie. Związek z Mężowatym nie jest moim pierwszym, co raczej nikogo nie dziwi. Po kilku przygodach z młodości, mam do Ciebie wielką, wielką prośbę – nie przyznawaj się do zdrady. Zachowaj tę tajemnicę dla siebie. Dotychczas nie zdarzyło mi się zdradzić partnera. Kiedy poczułam, że mam na to ochotę, odchodziłam. Miałam naście lat, o życiu wiedziałam jeszcze mniej niż teraz – musiało to być więc naprawdę niewiele. Nie umiałam ratować czegoś, co się rozpada – włożenie siły w związek, który przestaje być idealny, wydawało mi się totalnie bez sensu. Dziś jestem na zupełnie innym etapie życia i rozwoju emocjonalnego. Nie wiem, co zrobiłabym, kiedy po zdradzie nadeszłaby refleksja. Kiedy w głowie pojawiłaby się czerwona lampka, głośny alarm, że to był wielki błąd. Wiem jednak, że sama nie chciałabym przyjąć takiego wyznania od swojego męża. Życie na szklanym ekranie Związki idealne nie istnieją, a błędne przeświadczenie o nich nas gubi. To problem naszych czasów. Kiedyś ludzie znali się od podszewki. Rozmawiali ze sobą, spotykali się w domach, poznawali swoich sąsiadów na wieczornych posiadówkach. Tymczasem, ja nie znam swoich sąsiadów: tych, od których oddziela mnie tylko cienka ściana. Jestem blisko, a jednocześnie wyjątkowo daleko tamtych ludzi. Znacznie rzadziej widuję się z przyjaciółmi niż poprzednie pokolenie. Częściej natomiast widzę to, co oni chcą mi pokazać. Za pomocą Facebooka, Instagrama i innych mediów widzę to, czym oni chcą dzielić się ze światem. Najczęściej nie są to ich pomyłki i kiepskie wybory. Na moim „wallu” przeważają zdjęcia z egzotycznych wakacji niż kajające się bicie w pierś. Zazdroszczę, nie będę udawać, że jest inaczej. Patrzę na swoje życie. Nie tylko bez widoków na dłuższy wypad poza granice Polski, ale i z brakiem wizji zadowalającej mnie pracy i dochodów. Z brudnymi talerzami w zlewie i stertą prania. Z obowiązkami na wczoraj, które mnie przytłaczają. I choć rozsądek podpowiada, że przed takimi samymi wyzwaniami stoją moi znajomi, zagłuszam go. Tak samo wpatruję się w szczęśliwe pary, po 20 latach związku tak samo zakochane mimo pieluch i życiowej harówy. Moje małżeństwo ma wzloty i upadki. Są dni po brzegi wypełnione szczęściem i jest rzucanie talerzami. Pomiędzy wirują brudne skarpetki i przesolone obiadki. Nie ma już głośnych fanfar, a motyle, choć nie umarły doszczętnie, odzywają się znacznie rzadziej. Przywykliśmy do tego, że na wszystko jest gwarancja. Niczego nie trzeba naprawiać, bo przecież serwis wszystko ogarnie. A czego nie ogarnie, można wyrzucić i kupić nowe za śmieszne przecież pieniądze. W nic już nie trzeba wkładać pracy ani wysiłku. Dlaczego więc męczyć na długich godzinach rozmów i zmieniania siebie, podejmowania kolejnych kroków i decydowania się na kompromisy. Miłość jest dla ludzi niczym sprzęt AGD. Nie przyznawaj się do zdrady Niedawno słyszałam o ludziach, którzy po zdradzie postanowili po raz kolejny ze sobą zamieszkać, ale mąż powiedział, że dalej będzie spotykał się ze swoją kochanką, bo z nią może normalnie porozmawiać. Nie wiem, czy podniosłabym się z depresji po usłyszeniu takich słów. Jestem kobietą i fizyczność, choć naprawdę ważna, odgrywa dla mnie drugorzędną rolę. Dlatego nie twierdzę, że nigdy nie należy przyznawać się do zdrady. O ile chodzi tylko o fizyczną jej stronę, walcz z wyrzutami sumienia w samotności. Choć może w związku coś psuło się Wam od dłuższego czasu, ostatecznie to Ty postanowiłaś skosztować czegoś nowego, nie rezygnując z poprzedniej przyjemności. To Twoje zagranie było nie fair i nie masz prawa obarczać drugiej osoby decyzją o tym, co dalej. Próbuję sobie wyobrazić sytuację, w której z kimś jestem bliżej niż z Mężowatym. Mężowatemu przysięgałam wierność, biorąc go sobie za męża i powiernika. Choć może mam przed nim małe tajemnice, w końcu jestem kobietą, to najważniejsze decyzje podejmujemy wspólnie i nie wyobrażam sobie, żeby czyjekolwiek zdanie było ważniejsze niż jego. Żeby słowa kogoś innego bardziej koiły moje bóle niż słowa mojego męża. Żebym z kim innym chciała dzielić swoje radości. To dla mnie definitywny koniec związku, koniec przyjaźni, koniec miłości. W takiej sytuacji jedyną słuszną decyzją jest przyznanie się do zdrady i ustalenie dalszego scenariusza. To Ty podejmiesz decyzję, to Ty postanowisz odejść. Nie będziesz pytać, co dalej i błagać o posprzątanie bałaganu po swoich nieprzemyślanych decyzjach. Zdrada to zawsze porażka. Nie wierzę, że ktokolwiek bierze ją pod uwagę, gdy decyduje się na wspólne życie z drugą osobą. Jaki sens w tej sytuacji miałoby składanie obietnic? A może obietnice już nic dla nas nie znaczą..? Wpisy o podobnej tematyce:Miłość to nie pluszowy miś, tra la laMiłość zawsze przychodzi o czasieHistoria miłosna z banałem w tytuleArtykuł Nie przyznawaj się do zdrady pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Bajki o miłości, które musi obejrzeć każdy dorosły

Moje filmowe upodobania są dość specyficzne. Lubię intrygi, lubię dziwaczne sploty akcji. Lubię przede wszystkim nie domyślać się, jaki będzie finał historii. Z pewnością więc nie polecę Ci żadnych paradokumentów, bądź spokojna. Będzie to jednak dość nietypowa lista – choć to bajki, opowiadają o wyjątkowej miłości lepiej niż niejeden rzewny dramat. Zaplanuj sobie więc kilka wieczorów i zainwestuj w szybki Internet – ze wszystkich propozycji powinnaś wynieść coś więcej niż paczkę zużytych chusteczek i plus 5 kilo na wadze od zjedzonego popcornu, obiecuję Ci. Zakochany Kundel Pierwsza z bajek, do których chciałam wracać jako dziecko. Bez wielkich scen, bez zatapiania okrętów i tragicznego wypijania eliksirów śmierci – czysta historia o miłości. Co więcej, o miłości, która łamie wszelkie bariery: międzykulturowe i międzyrasowe. Pocałunki w deszczu i upojna noc dla dzieci w wieku kilku lat? Twórcom tego filmu udało się to zrobić płynnie i wdzięcznie. Szekspir nie powstydziłby się takiej adaptacji swojego słynnego dzieła. Pieskie „Romeo i Julia” to ponadczasowy hit! Król Lew Po raz kolejny ukłon w stronę Szekspira – tym razem kilka słów pochwały dla lwiej adaptacji Hamleta. Jako dziecko świetnie bawiłam się z Timonem i Pumbą, a jako dorosła wiem już, że Simba walczy z przeszłością, od której uciec się nie da. Jeśli chce się budować dobrą przyszłość, trzeba stawić jej czoła – czasem potrzebujemy, by jakaś Nala znalazła się na naszej drodze po raz wtóry. Historia nienawiści i zazdrości, która rzuca cień na życie biednego Simby to wyciskacz łez i jednocześnie dobra i cenna lekcja życia dla każdego. WALL-E Odejdźmy na chwilę od księżniczek i książąt, wielkich dialogów i muzyki wprowadzającej wyjątkowy nastrój. Skupmy się na tym, co w kinie od zawsze było najmocniejsze – na obrazie. Robot, który nie ma z człowiekiem nic wspólnego i cisza, niewiele więcej możemy znaleźć w tym filmie. Mimo wszystko to piękne, płynne przejście od niewiarygodnej samotności do uczucia, które rodzi się nieudolnie i niepewnie w sercu (?) bohatera. Pół filmu bez choćby jednego dialogu, a ja nie nudziłam się ani przez sekundę. Wyszłam z kina z ciepłem w sercu i niejednokrotnie powracałam do historii WALL-Ego, będąc już dorosłą. Mary i Max Nigdy nie spotkałam się z twierdzeniem, że to bajka o miłości. Co więcej, trudno nazwać tę animację bajką – ja pozwolę sobie to zrobić w swoim zestawieniu. Drugiej historii o połączeniu dwojga wykluczonych społecznie, samotnych ludzi, przekazanej w tak pięknej plastycznej oprawie, nie spotkałam nigdy wcześniej i nigdy później. Tragiczne przeżycia łączą ich i przez dwie dekady buduje się między nimi niesamowita przyjaźń. Czy to zdrowe, że przez tyle czasu dziewczynka z mocno patologicznej rodziny wymienia korespondencję z dorosłym mężczyzną z chorobą Aspergera? I jaki jest sens powstawania takich animacji? Niesie ona w sobie śmiech, wzruszenie, ale także łzy i ból, którego nie wytrzymalibyśmy w klasycznym filmie. Niestety nie ma happy endu. Nie będę sprzeczać się z teorią, że Mary i Max nie powinna być puszczana dzieciom. Ja dzisiaj nie piszę dla Twojej córki czy syna – podpowiadam, co Ty możesz obejrzeć przed snem. W czasach, kiedy trudno o coś dobrego, zwracam Twoją uwagę na dzieła piękne, wyjątkowe i z treścią – nawet, jeśli bez dialogu. Wpisy o podobnej tematyce:Czy Twoje dziecko widzi?7 powodów, dla których nie należy bić dzieci7 najgłupszych ciążowych zabobonówArtykuł Bajki o miłości, które musi obejrzeć każdy dorosły pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Być mamą

Dzień Matki przeminął, nie ma po nim śladu. Pośmialiśmy się trochę z fotki, na której kobiecina pcha gondolę i ciągnie na sankach starszaka, powysyłaliśmy rymowanki swoim mamom, wręczyliśmy kwiatki. Dzisiaj świat wrócił na swoje tory, każdy jest wpatrzony w czubek własnego nosa. Bo tak dobrze, tak wygodnie, bezpiecznie. I wszystko w normie. Tylko matki, matki zasuwają jak chomiki… Nie jestem przemęczona byciem mamą. Mam jedno dziecko. Zdrowe, silne, wesołe. Henio może bardzo lubi być blisko, może i wpada w panikę połączoną ze strachem, kiedy znikam za rogiem, zostawiając go w obcych rękach i najprawdopodobniej źle zniesie adaptację w żłobku, ale nie mam z nim problemu. Do osiemnastki nie będzie chciał wisieć na mamusi tak blisko, to jedyny okres, kiedy mogę bez żenady korzystać z bliskości z własnym dzieckiem. Nie narzekam. Ale są takie dni, kiedy od życia chcę uciec tylnym wyjściem. Mając tak dobrze, jeszcze chciałabym odpocząć, zrezygnować, wycofać się i wstrzymać. W takich chwilach myślę o tych, którym los codziennie daje po zadzie, którym nie jest tak ciepło i wygodnie w życiu. Mama to takie światełko dla tych, którym dała życie. A co, jeśli jej ledwie tlący się ognik ktoś uparcie gasi ciężkim butem? Czyjąś rozproszyłaś ciemność Nie myślę nawet o ekstremalnych sytuacjach, kiedy kobieta samodzielnie dźwiga na barach wychowanie swoich dzieci. Kiedy facet odrąbał sobie męskość i znudzony odszedł, by odpocząć, wyszaleć się i korzystać z młodości. Nigdy nawet nie zrozumie, co stracił; nie dowie się, czego nie zobaczył, nie poczuł i nie doświadczył. Każda matka staje się drogowskazem dla swoich dzieci. Światłem, które nie może tak po prostu zgasnąć, zniknąć, nie pokazać drogi. To w naszych ramionach topią się łzy i mijają smutki. Ocieramy mokre policzki, kiedy nam samym szklą się oczy. Bierzemy na ręce czyjś świat – w całości, ze wszystkim, co nam się w nim nie będzie podobać, co nas zawiedzie i rozczaruje. I za co będziemy się po latach obwiniać coraz bardziej. Bycie matką to nie tylko pieluchy, smoczki i kremiki. Bycie matką to miliony emocji na sekundę. To wieczne niedospanie i strach, czy wszystko będzie w porządku. To codzienne stawanie się fundamentem pod życie drugiego człowieka. Wpisy o podobnej tematyce:Zalety wczesnego macierzyństwaGówniara z dzieckiem na garnuszku rodzicówByć szczęśliwym – to wybórArtykuł Być mamą pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Mój pierwszy Dzień Dziecka

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Mój pierwszy Dzień Dziecka

Okiem Mamy: Gdzie dobrze zjeść w Rzeszowie?

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Okiem Mamy: Gdzie dobrze zjeść w Rzeszowie?

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Nie daj sobie wmówić, że czegoś nie potrafisz

Niedawno zwierzyłam Ci się, że nie potrafiłam realizować swoich marzeń. Miałam ich pełną głowę, ale nie starczało mi odwagi, by je realizować. Powtarzałam sobie za całym światem, że na pewno jestem na to za głupia, poza tym nie mam szczęścia ani wystarczających zdolności do tego, by stworzyć coś swojego. Całe życie chowałam się we własnym cieniu. Niby się realizowałam, niby często angażowałam się w projekty, których inni się bali… jednak ciągle brakowało w tym mnie. Odkąd jestem matką, stopniowo staję się zupełnie innym człowiekiem. Jakiś czas temu wymyśliłam sobie, że otworzę własną kawiarnię. I dziś nadal w to wierzę. Śmieszne, prawda? Świnka chudnie z godziny na godzinę, a ja ciągle upieram się, że któregoś dnia zaproszę Cię na kawę w swoje progi. Prawdą jest, że jeszcze kilka miesięcy temu… sama śmiałam się z mojego projektu! Tak, mówiłam o nim jak o czymś odrealnionym. Jakbym miała ciągle 8 lat i zwierzała się pani w nauczaniu początkowym, że jak dorosnę to zostanę piosenkarką, choć śpiewać nie umiem ni w ząb. Z takim podejściem do marzeń i własnych planów raczej nie miałam szansy na ich realizację. W mojej głowie kiełkuje jeszcze kilka projektów. Od dawna myślałam o stronie internetowej, która… wyjdzie do ludzi. Miejscem w sieci, przeznaczonym dla kobiet, które zachęcałoby je do aktywności i pokazywało, jak wiele możliwości otwiera przed nimi ich miasto, najbliższe otoczenie. Jak to ja, bezpiecznie trzymałam ten pomysł głęboko w swojej głowie. Tak głęboko, żeby przypadkiem nie mógł przerodzić się w coś, co istnieje naprawdę. Któregoś dnia powiedziałam dość Tak, tak po prostu. Dość smędzenia, że nie potrafię. Wymówki są dla tych, którzy nie chcą czegoś naprawdę. A ja nie chcę za 10 lat patrzeć na wspomnienie swojej młodości i myśleć, że podejmowałam życiowe decyzje tak, jakbym chciała sobie sama zrobić krzywdę. Nie chcę patrzeć na swoją przeszłość jak na życiorys obcego człowieka. Zaczęło się od tego, że spotkałam Anię. To był przełomowy dzień, w którym uświadomiłam sobie, że muszę robić to, co kocham, bo inaczej zwariuję i uduszę się sama w sobie. Jeśli Ty też masz czasem takie wrażenie, że brakuje Ci tchu i nie możesz odnaleźć się we własnym otoczeniu, witaj w tym smętnym klubie. Wyciągam dzisiaj do Ciebie rękę i zapraszam do kolejnego etapu. Od dzisiaj nigdy więcej nie powiesz sobie, że czegoś nie potrafisz. Jedyne, co nam grozi, to popełnienie błędu, który czegoś nas nauczy i przekaże dawkę wiedzy na przyszłość. Po kilku spotkaniach postanowiłyśmy działać razem i dzisiaj, kiedy patrzę na efekty, wiem, że było warto. Pomagamy rodzinom, które chcą spędzać czas z dziećmi i jednocześnie organizujemy im świetne wypady, które sponsorują zaprzyjaźnione z nami firmy. Emocje, kiedy wrzucamy kolejny konkurs na tablicę są nie do opisania. Nigdy nie przypuszczałam, że to może dawać taką radość! Dzisiaj wiem, że mogę wszystko Chwilę później ruszyłam ze stroną, którą chciałam stworzyć. Małymi kroczkami robię na niej to, co planowałam. Udaje mi się przekonać do niej co rusz nowych ludzi. Warszawska Mama zaczyna istnieć w sieci i w umysłach kobiet z Warszawy. Dzieje się. Rok temu wymyśliłam sobie, że zacznę pisać tego bloga. Pierwszy wpis był niepewny i zdecydowanie nie sądziłam, że rok później zbiorę sporą grupę czytelników i będę mogła dorobić sobie do pensji. Że będę dzielić z czytelniczkami ich smutki, które po stokroć przewyższają moje problemy. Że ktoś obdarzy mnie zaufaniem i uwierzy, że jestem taka sama jak inne matki – bez nadęcia, dodatkowej opiekunki i kieszeni pełnej hajsu (zdarzało się, że słyszałam takie rzeczy o blogerkach parentingowych). Nie interesuje mnie osiąganie wielkich sukcesów. Pewnie, że duża kasa jest fajna i każdy po cichu o niej marzy. Nie jest ona jednak moim celem i nie o nią mi chodzi. Ja już czuję, że osiągnęłam wielki sukces. Przełamałam swoje słabości, pożegnałam się z marudzeniem i wiecznym niezadowoleniem. Dorosłam do tego, by podejmować samodzielne decyzje, a to nie takie proste – niektórzy nie robią tego nigdy. Jestem szczęśliwa i to polecam także Tobie. Nie daj sobie wmówić, że czegoś nie potrafisz. Wpisy o podobnej tematyce:Czasem myślę, że wszystkiego mam za małoNie zazdrość, bo możesz wszystko!Z jakim przystajesz…Artykuł Nie daj sobie wmówić, że czegoś nie potrafisz pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Najlepszy prezent na Dzień Matki

Dzień Matki zbliża się wielkimi krokami. Podobno w tym okresie jednym z najczęściej wyszukiwanych haseł w google jest „co kupić mamie”, nawet bez pytajnika, tak bardzo… bezpłciowo. Mogłabym oczywiście i ja stworzyć wpis o tym, co tatuś powinien kupić w imieniu dziecka dla swojej żony, a z pewnością nieźle by się klikał. Ale ja mam do powiedzenia coś ważniejszego. Nie będę dzisiaj odwalać brudnej roboty za miliony ojców w tym kraju. Wysilcie się i ten mały prezent wybierzcie sami, specjalnie dla kobiety, z którą spędzacie życie. A przy okazji nauczcie swoje dzieci czegoś bardzo ważnego. Okres pierwszych kilku lat, kiedy dziecko jeszcze nawet nie bardzo rozumie, czym jest ten dzień i w zasadzie po co kupuje się te prezenty, jest najważniejszym okresem w życiu każdego człowieka. Urodzony białą kartką, chłonie jak gąbka wszystko to, co widzi w swoim otoczeniu. Można powiedzieć mu, że 26 maja każdego roku wypada dać mamusi kwiaty, a ono z pewnością to zrobi, bo przecież z mamusi jest całkiem fajna babeczka. I tak sobie będzie te kwiatki dawać, rok w rok coraz mniejsze, bo może i wypada, ale co to znaczy i po co właściwie się wysilać? Nie znam mamy, która tego dnia będzie oczekiwać wielkich prezentów, naszyjników od W. Kruk i pierścionków z Apartu. Wiem, że zależy nam na tym, by nasze dzieci wiedziały, kim jesteśmy i co zrobiłyśmy w życiu. Że to nasze ciało przygotowywało się całe życie na ciążę, a potem 9 miesięcy znosiło jej ciężar, by finalnie umierać z bólu przez kilka godzin na porodówce. Żeby wiedziały, że każda nasza życiowa decyzja od momentu ujrzenia dwóch kresek na ciążowym teście była decyzją podejmowaną z myślą o nich, naszych dzieciach. I najważniejsze – by mając tę wiedzę, nigdy nie poczuły się w żaden sposób zobowiązane i obciążone naszą obecnością. I to jest właśnie zadanie dla ojców. Nie znaczy to wcale, że to ojciec ma w obowiązku przeprowadzić rozmowę dotyczącą rozmnażania i poinstruować dziecko o biologicznej stronie jego pojawienia się na świecie. Na to przyjdzie czas. Ale w tym jednym, jedynym dniu w roku, POKAŻ swojemu dziecku, co znaczy wyjątkowy szacunek dla mamy. Zakładam bowiem, że z zasady okazujesz go jej codziennie. W tym dniu najprawdopodobniej Twoja żona będzie w pracy. Wróci z niej zmęczona i choć z wielką przyjemnością przyjęłaby wyjątkowy masaż na swoje plecy i lampeczkę dobrego wina, to tak naprawdę wystarczy dodatkowy buziak od dziecka. Specjalne „Kocham cię, mamusiu!” i mocny uścisk. Prezenty w takich chwilach schodzą na drugi, bardzo odległy plan. To będzie mój pierwszy Dzień Matki po „tej” stronie. Wiem, że Henio jest za malutki, by z tej okazji świadomie dać mi buziaka. Ale wiem też, że Mężowaty zrobi to za niego, by nasz syn mógł to zobaczyć. Jest mały i nie mówi, ale nie robimy z niego idioty. Moje dziecko uczy się od nas już prawie 9 miesięcy i chciałabym, żeby nauczyło się wielu dobrych rzeczy – w tym szacunku do innych ludzi, zwłaszcza bliskich. Dzień Matki to doskonała okazja do jednej z najważniejszych lekcji w życiu. Wpisy o podobnej tematyce:Dozgonna wdzięcznośćOjciec, tata, tatuśZ miłością smakuje najlepiejArtykuł Najlepszy prezent na Dzień Matki pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Kiedy matka przyjaźni się z bezdzietnymi…

Po urodzeniu dziecka wszystko się zmienia. Rewolucję przechodzi życie obojga świeżo upieczonych rodziców. Od tej chwili zarówno matka, jak i ojciec chodzą niewyspani i ponoć nawet piją zimną kawę, a na ich ubraniach bez trudu odkryć można resztki dziecięcego jedzenia. I choć oboje w sposób widoczny naznaczeni są swoim rodzicielstwem, to jest coś, co totalnie ich różni. Dziecko w świecie ojca ma dokładnie wyznaczone miejsce, zaś świat matki – przesłania najczęściej w zupełności. Nie są to ojcowie mniej zaangażowani w wychowanie. Nie udają kogoś, kim nie są i nie wmawiają sobie i światu, że wciąż są wolnymi, młodymi panami bez zobowiązań. Nie „pomagają” w wychowaniu, a wychowują dziecko razem z jego matką. Po prostu dobrze wplatają swoje pasje w życie z nowym statusem i znaczeniem. – Planujemy z Mariuszem romantyczny wypad nad morze. Wiesz, spacer wzdłuż brzegu, zachód słońca, kolacja przy świecach, z dobrym winkiem… – zagaiła Agata – A później to już sama wiesz… – Chyba raczej chciałabym wiedzieć! Moją najwyższą formą flirtu od kilku miesięcy jest „Kochanie, ja wstanę i go nakarmię” – odpowiedziała matka. Matki dzielą się na dwa rodzaje: te, które wychwalają swoje dzieci z każdego powodu i te, które dzieci karcą… bez powodu. Wszystkie natomiast mają cechę wspólną: dzielą się swoimi „rozterkami” ze światem. I nie odbierają wyraźnych sygnałów od świata, który coraz częściej nie chce ich słuchać. Na babskich zakupach z przyjaciółkami zaglądają do sklepów z dziecięcymi ciuszkami. Żeby się pozachwycać, wyochać peany na cześć słodkości swojej pociechy lub skrytykować jakość i brak praktyczności owych ubranek. Znają ceny pieluszek w każdym z supermarketów i recytują je za każdym razem, kiedy taki mijają – nawet jeśli synem czy córką zajmują się właśnie dziadkowie, a one jadą na weekend z mężem. Prawdopodobnie problem ten nie istnieje od wieków, ponieważ dawniej ludzie – co podkreślają nasze (pra)babcie – prowadzili inny tryb życia, nie mieli dostępu do takich technologii, a dzieci bawiły się patykami, częściej „chowając się” na boku, z troską wychylającą się spomiędzy prac rolniczych lub dworskich przyjemności. Bowiem zarówno bogaci, jak i biedni mieli inne obowiązki i zwyczaje niż rodzicielstwo bliskości, o którym do tej pory wielu ludzi nie słyszało, a spora część znających pojęcie – nie wie, co ono oznacza. Nie ma jednak takiego sporu, w którym tylko jedna strona jest winna. Więc i tu założyć można z góry, że zarówno kobiety z dziećmi jak i przyjaciele matki, coś w tej relacji robią źle. Problemem matek jest to, że w którymś momencie przestają myśleć o czymkolwiek innym niż ich dziecko i jego świat: pieluchy, kupy, mleka, papki. Nie bierze się on jednak znikąd. „Wolni” bowiem nie próbują odciążyć dzieciatych od ich obowiązków, nie wiedząc i nie wierząc, że ta praca wykańcza zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Zdarza się, że nawet mężowie – ojcowie w to nie wierzą, dopóki kobieta nie wyjeżdża na weekend do matki ze łzami w oczach. Wychowywanie dziecka to tak samo, a czasem pewnie i bardziej, męcząca praca niż niejeden etat i warto o tym pamiętać: czasem zamiast odsunąć się od matki, warto zaproponować jej wolny wieczór i poświęcić swój dla dobra sprawy. Nie powiem nic nowego, jeśli stwierdzę, że przyjaźń opiera się na rozmowie. A już starożytni filozofowie wiedzieli, że prawdziwa rozmowa to spotkanie; ono zaś wymaga czasu. Nie nazwiemy więc nim przypadkowego wpadnięcia na siebie w windzie czy „dzień dobry” wymienionego z ekspedientką w osiedlowym sklepie. Prawdziwe spotkanie wymaga czasu, zainteresowania, czasem poświęcenia. Zarówno z jednej, jak i drugiej strony. Wszyscy więc powinniśmy zweryfikować swoje podejście do sprawy, zamiast oskarżać się wzajemnie w tej niekończącej się wojnie. Nikt nie pozostaje bez winy, każdy jednak może coś zmienić. Wpisy o podobnej tematyce:Ojciec, tata, tatuśGdybym nie miała dziecka…Pokolenie „należy mi się”Artykuł Kiedy matka przyjaźni się z bezdzietnymi… pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Matka może mieć bezdzietnych przyjaciół

Po urodzeniu dziecka wszystko się zmienia. Rewolucję przechodzi życie obojga świeżo upieczonych rodziców. Od tej chwili zarówno matka, jak i ojciec chodzą niewyspani i ponoć nawet piją zimną kawę, a na ich ubraniach bez trudu odkryć można resztki dziecięcego jedzenia. I choć oboje w sposób widoczny naznaczeni są swoim rodzicielstwem, to jest coś, co totalnie ich różni. Dziecko w świecie ojca ma dokładnie wyznaczone miejsce, zaś świat matki – przesłania najczęściej w zupełności. Nie są to ojcowie mniej zaangażowani w wychowanie. Nie udają kogoś, kim nie są i nie wmawiają sobie i światu, że wciąż są wolnymi, młodymi panami bez zobowiązań. Nie „pomagają” w wychowaniu, a wychowują dziecko razem z jego matką. Po prostu dobrze wplatają swoje pasje w życie z nowym statusem i znaczeniem. – Planujemy z Mariuszem romantyczny wypad nad morze. Wiesz, spacer wzdłuż brzegu, zachód słońca, kolacja przy świecach, z dobrym winkiem… – zagaiła Agata – A później to już sama wiesz… – Chyba raczej chciałabym wiedzieć! Moją najwyższą formą flirtu od kilku miesięcy jest „Kochanie, ja wstanę i go nakarmię” – odpowiedziała matka. Matki dzielą się na dwa rodzaje: te, które wychwalają swoje dzieci z każdego powodu i te, które dzieci karcą… bez powodu. Wszystkie natomiast mają cechę wspólną: dzielą się swoimi „rozterkami” ze światem. I nie odbierają wyraźnych sygnałów od świata, który coraz częściej nie chce ich słuchać. Na babskich zakupach z przyjaciółkami zaglądają do sklepów z dziecięcymi ciuszkami. Żeby się pozachwycać, wyochać peany na cześć słodkości swojej pociechy lub skrytykować jakość i brak praktyczności owych ubranek. Znają ceny pieluszek w każdym z supermarketów i recytują je za każdym razem, kiedy taki mijają – nawet jeśli synem czy córką zajmują się właśnie dziadkowie, a one jadą na weekend z mężem. Nie ma jednak takiego sporu, w którym tylko jedna strona jest winna. Więc i tu założyć można z góry, że zarówno kobiety z dziećmi jak i przyjaciele matki, coś w tej relacji robią źle. Problemem matek jest to, że w którymś momencie przestają myśleć o czymkolwiek innym niż ich dziecko i jego świat: pieluchy, kupy, mleka, papki. Nie bierze się on jednak znikąd. „Wolni” bowiem nie próbują odciążyć dzieciatych od ich obowiązków, nie wiedząc i nie wierząc, że ta praca wykańcza zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Zdarza się, że nawet mężowie – ojcowie w to nie wierzą, dopóki kobieta nie wyjeżdża na weekend do matki ze łzami w oczach. Wychowywanie dziecka to tak samo, a czasem pewnie i bardziej, męcząca praca niż niejeden etat i warto o tym pamiętać: czasem zamiast odsunąć się od matki, warto zaproponować jej wolny wieczór i poświęcić swój dla dobra sprawy. Nie powiem nic nowego, jeśli stwierdzę, że przyjaźń opiera się na rozmowie. A już starożytni filozofowie wiedzieli, że prawdziwa rozmowa to spotkanie; ono zaś wymaga czasu. Nie nazwiemy więc nim przypadkowego wpadnięcia na siebie w windzie czy „dzień dobry” wymienionego z ekspedientką w osiedlowym sklepie. Prawdziwe spotkanie wymaga czasu, zainteresowania, czasem poświęcenia. Zarówno z jednej, jak i drugiej strony. Wszyscy więc powinniśmy zweryfikować swoje podejście do sprawy, zamiast oskarżać się wzajemnie w tej niekończącej się wojnie. Nikt nie pozostaje bez winy, każdy jednak może coś zmienić.   Wpisy o podobnej tematyce:Ojciec, tata, tatuśGdybym nie miała dziecka…Pokolenie „należy mi się”Artykuł Matka może mieć bezdzietnych przyjaciół pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Kiedy najbardziej lubię być mamą…

O matkach mówi się różnie. Choć powstało wiele filmików i kampanii podkreślających to, jak mrówczą i tytaniczną robotę bierzemy na swoje barki w momencie urodzenia dziecka, wciąż pojawiają się głosy, które nie tylko chcą ściągnąć nas do parteru, ale przede wszystkim upodlić na równi z kurzem na tych deskach. Najchętniej zmietliby nas z powierzchni Ziemi lub przynajmniej zamknęli w domach – na tyle szczelnie, by nie słyszeć ani płaczu naszych dzieci, ani naszej radości, którą ze swoimi maluchami dzielimy każdego dnia. Mówi się o nas, że żyjemy od karmienia do karmienia i całe nasze życie kręci się wokół dziecięcej kupy. Tego, jak wiele ona znaczyć może i co z niej da się wyczytać, nie zrozumie nigdy ten, kto nie ma dzieci. Powstają genialne memy o matkach wariatkach, które wydają zielone na dziecko, szczędząc nawet na domestosie. Trudno się nie uśmiechnąć i trudno czasem się nie zgodzić. Jednak… kiedy wyśmiewana jest matczyna miłość, moje matczyne serce lekko się buntuje. Kiedy wmawia się nam, że warte jesteśmy tyle, co nic i nasze miejsce jest w domu, coś wewnątrz mnie stanowczo mówi nie. Biegam dzisiaj od pokoju do pokoju z zasmarkanym dzieckiem na ręku. W każdym pomieszczeniu na zaszczytnym miejscu wdzięczy się papier toaletowy, taka domowa wersja chusteczek higienicznych. Robię z siebie wszystko, co poprawi nastrój mojemu dziecku – nieważne, czy to znany Tofik, czy małpa: ważne, by działało. Nic mnie nie obchodzi wzrok przechodniów na spacerze, którzy dziwią się i pewnie mają mnie za wariatkę. Najważniejsze jest dla mnie szczęście mojego chorego dziecka i nie sądzę, by degradowało mnie to społecznie. Jestem jednak przekonana, że młoda dziewczyna, która z niesmakiem na twarzy patrzyła na moje „akuku!”, jeśli kiedyś zostanie mamą, przestanie tak szybko wydawać osądy. Ja też kiedyś chciałam, by ktoś wyłączył dźwięk przyciskiem MUTE u dziecka płaczącego w tramwaju. O, jak mnie irytowało, gdy wrzeszczący dzieciak przeszkadzał mi w zakupach! Jak mądra byłam i zaradna, bo moje dziecko przecież nigdy nie zapłacze, a ja sama ostoją będę cierpliwości, oazą opanowania, kwiatem lotosu na spokojnej tafli jeziora! Ja, geniusz… który dzisiaj chce w tej sklepowej kolejce płakać razem ze swoim synem. Nie było łatwo. Choć chciałam dziecka, nie zakochałam się w nim do szaleństwa od razu, kiedy dowiedziałam się o ciąży. Przykre doświadczenia nie pomagały w odnalezieniu się w nowej sytuacji, nie miałam nawet minimum psychicznego komfortu i żyłam w sporym strachu o każdy dzień z 9 miesięcy. Po porodzie uczyłam się Henia, poznawałam go, próbowałam zrozumieć. Na naszej drodze stawały kolejne przeszkody – alergie, kolki, nieprzespane noce… Staliśmy niebezpiecznie blisko ciemnej strefy, w głębi której czaiła się depresja. Po blisko 9 miesiącach razem znamy się już jak łyse konie, ale ciągle potrafimy się zaskoczyć. Mamy swoje dwuminutowe okresy wzajemnego gniewu, bo mama chce przewinąć pieluszkę, a Henio postanawia dać nogę bez niej na sobie. Tak szybko mija, jak szybko przychodzi. Dziś już nie marnuję czasu na użalanie się nad sobą, bo wiem, że jutro Henio będzie już zupełnie inny. Czas leci nam niesamowicie szybko i ani się nie obejrzę, kiedy poważny pierwszoklasista poprosi, bym nie robiła mu wstydu przy kolegach i odprowadzała go tylko do furtki, bo w szatni żadna mamusia nie bywa już od dawna. Cieszę się tym swoim małym Heniem, który wcina nałogowo kukurydziane chrupy i nie sposób go przed tym powstrzymać. Jego obecność zmotywowała mnie do realizacji własnych marzeń, napędziła do działania naprawdę, nie tylko w sferze wyobraźni. Jego małe łapki sięgające po wszystkie niebezpieczne rzeczy i dwoje wielkich, niebieskich oczu wpatrzonych we mnie z wiarą to nie cały mój świat. To tylko mój motor napędowy, motywacja, kierunek. Nie wiem, czy i za co on będzie mi wdzięczny w przyszłości, ale ja już dzisiaj mogę mu podziękować, za zmianę mojego życia na lepsze. Wpisy o podobnej tematyce:Dozgonna wdzięcznośćJesteś piękna!Wprowadzam porządek w życieArtykuł Kiedy najbardziej lubię być mamą… pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Jakoś to będzie!

Do Warszawy na dobre przeniosłam się początkiem listopada zeszłego roku. Nie wiedziałam, jak to będzie – wiedziałam tylko, że bardzo potrzebuję być w tym momencie przy swoim mężu, we trójkę z naszym synkiem. I to była jedyna słuszna decyzja, którą mogłam podjąć w tamtym czasie. Dziś wiem, że – choć mam chwile kryzysów – jestem w cudownym okresie swojego życia. Czuję, że mogę wszystko. Chcę wszystkiego próbować. Otworzyłam się na rzeczy, których dotychczas się bałam. Od jakiegoś czasu pokonuję swoje słabości i podejmuję się nowych wyzwań, o których może i kiedyś marzyłam, jednak nie starczało mi na nie odwagi. Zawsze miałam dużo energii na nowe pomysły, jednak nigdy nie sięgałam po swoje marzenia. Teraz jest inaczej, w końcu. Mam siłę i energię, by realizować się w tym, co lubię naprawdę. Jakoś to będzie Wśród Polaków pokutuje przekonanie, że jakoś to będzie – przez to brakuje nam odwagi, by sięgać po więcej. Oczywiście – to dobrze, że potrafimy cieszyć się tym, co mamy. To dobrze, że nie siedzimy i narzekamy, czekając na złoty deszcz, który spadnie nam z nieba, podczas gdy my wygodnie wyłożymy się na kanapie. Właśnie o to chodzi – warto podjąć pracę, by zbierać jej owoce. Żeby nie było „jakoś”, a dobrze. Wyjątkowo, super, fantastycznie. Tak, jak nam się wymarzyło. Zbyt wielu z nas nie podejmuje walki o swoje marzenia. Powtarzamy jak mantrę, że „lepsze jest wrogiem dobrego” i wycofujemy się, zanim jeszcze postawimy pierwszy krok. Stoimy w miejscu, przyglądamy się sukcesom innych ludzi i głośno wzdychamy, narzekając na nasz brak szczęścia. Tak przez tygodnie, miesiące, lata… aż przywykniemy, a plany schowamy na dnie głębokiej szafy. A szczęściu trzeba dopomóc! Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia Może dzisiaj moja świnia przeżywa siedem lat chudych i póki co nie widać na horyzoncie żadnych drzew, z których można by zerwać grubą kasę do jej napełnienia. No, trudno. Zakasuję jednak rękawy i zabieram się do pracy. Moje marzenia same się nie spełnią. Nikt za darmo nie załatwi mi lokalu pod moją wymarzoną kawiarnię i do końca życia będę z zazdrością patrzeć na właścicieli przyjemnych knajpek w różnych zakątkach kraju. Nie chcę tak dłużej. Przeglądam swoją stronę, sprawdzam, co jeszcze mogę poprawić. Dopisuję kolejne punkty do swojego CV i wysyłam do każdej oferty, która się pojawi. Szukam nowych rozwiązań i zleceń. Wchodzę w nowe współprace, nawiązuje kolejne znajomości – nie spodziewałam się, że blogowanie doda mi takich skrzydeł. To, czego już spróbowałam i ile swoich wewnętrznych lęków pokonałam, odkąd piszę bloga… nigdy bym się nie spodziewała, że można być tak zwyczajnie szczęśliwym i zadowolonym, robiąc to, co się kocha. Ja wiem już, że jakoś to będzie. Wiem też, że ode mnie zależy jak. Wpisy o podobnej tematyce:Nie rób z siebie cierpiętnicy – zacznij działać!Na wakacje jadę tylko tam, gdzie dociera OkiemMamy.plNie zazdrość, bo możesz wszystko!Artykuł Jakoś to będzie! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Czasem myślę, że wszystkiego mam za mało

Jechałam wczoraj na spotkanie ze znajomymi z Rzeszowa. Autobus, jak zwykle, przyjechał kilka minut po czasie, a potem standardowo utknął w korku. Stałam ściśnięta między nadętym warszawiakiem a wyperfumowaną tandetną wodą panienką z tipsem. Moja irytacja wzmagała się z minuty na minutę. Bałam się, że na spotkanie dotrę rozżalona i wściekła do tego stopnia, że zamiast wypić kawę, wyleję ją bariście na łeb. Bliska łez na całą niesprawiedliwość tego świata, pół godziny później byłam już w centrum. Irytująco przepełnionym, nasiąkniętym do granic możliwości smrodem masowo palonych papierosów. Dziesięć spokojnych wdechów i – znów – czerwone światło na przejściu zaświeciło mi się bezpośrednio przed nosem. Na codziennych spacerach w oczy uderza mnie wciąż niewynajęty lokal, w którym już wyobrażam sobie moją kawiarnię. Widzę wystrój, pyszną kawę parzoną na kilka sposobów, świeże ciasta i drożdżówki, spotkania blogerów i zwykłych mam z osiedla, tłukących się teraz przez pół miasta, by znaleźć cichy kąt do rozmów. A potem zaglądam do portfela i widzę, że nie ma nawet sensu dzwonić z pytaniem o cenę za miesiąc. Świnia od dłuższego czasu głodnym wzrokiem patrzy w moją stronę, tęskniąc za tłustymi latami. Ze zrozumiem poklepuję ją po kiedyś pokaźnym brzuszku, spoglądając ze smutkiem na zarośniętą pajęczyną dziurę do wrzucania monet. Kładę się spać na irytująco niewygodnej rozkładanej sofie. Brakuje mi głupiego stołu, by spokojnie zjeść śniadanie czy usiąść do pracy. A ta… Przeglądam oferty i łapię się za głowę, bo zepsuty rynek pozwala pracodawcom oczekiwać oryginalnych tekstów za 2 złote sztuka. Świat ostatecznie oszalał. Jesteśmy krótkowzroczni Na takie dni, jak wczorajszy, mam przygotowane wspomnienie, które dzielnie w sobie pielęgnuję od czasów klasy maturalnej. Jeździłam wtedy na kurs aktorski do Poznania, pokonując nocą 13-godzinną trasę z Rzeszowa. W starych, śmierdzących i przepełnionych ludźmi składach PKP, które mimo wszystko miały jakieś dusze i czar. Zdezelowane okna, zapełnione przedziały, w pośpiechu wypalone w kiblach papierosy i spanie na pryczy bagażowej, żeby w ogóle można było się zmieścić w tym tłumie. Nadszedł weekend, w którym na zajęciach przywoływaliśmy wspomnienia. Czasy dzieciństwa zostawialiśmy w tyle i wracaliśmy do poranka, kilka godzin wstecz. Przypominaliśmy sobie kawę, pitą przecież w bardzo dużych ilościach po niewygodach podróży. Piękne płytki, którymi wyłożony był przedpokój. Szczegóły, których… nie pamiętaliśmy. Przyszli aktorzy, którzy nie umieją zapamiętać, co mają w zasięgu wzroku. Wzięłam sobie ten eksperyment do serca. Nie umiałam powiedzieć, jakiej marki była wypita przy śniadaniu kawa; nie wiedziałam, ile razy zakręcają schody na wyjątkowo obskurnej klatce. Nie umiałam powiedzieć, które drzwi prowadziły do garderoby ani ile trzeba przejść, by znaleźć się w kuchni. Nie umiałam przywołać z pamięci wyjątkowych obrazów, do których przyjeżdżałam weekend w weekend od dłuższego już czasu! W tym wszystkim nie byłam odosobniona. Każdy z nas rozkładał bezradnie ręce, idąc od pomieszczenia do pomieszczenia, prowadzony słowami wykładowcy. Gdyby nie ta lekcja, pewnie nigdy nie nauczyłabym się patrzeć naprawdę. Czasem myślę, że mam za mało… Bo pieniądze się kończą, zanim na dobre zacznie się miesiąc. Bo nie mogę zaszaleć w kawiarni czy pubie, skrupulatnie odliczając od wypłaty kasę na rachunki. Bo nie mam zleceń, choć bardzo się staram. Nie myślę o wygodach, a o podstawowej potrzebie wyspania się na wygodnym dla nas materacu. Ale potem… jak obuchem w łeb dostaję od rzeczywistości. Bo może nie stać mnie dzisiaj na tę moją wymarzoną kawiarnię. Może jeszcze nikt nie wie, że gdzieś tam na dnie blogosfery pełza sobie Karolina, której pisanie weszło w krew, że nawet myśli wystukują się na klawiaturze komputera. I, w końcu, bo może ktoś robi mi przykrość, opowiadając przy mnie w autobusie, jak to nie trawi przyjezdnych z mniejszych miast i wolałby zamienić ich na murzyna czy Azjatę, który przynajmniej coś wniesie. Mam lepsze i gorsze dni. Te, kiedy czuję wiatr w żaglach i płynę, bez żadnych zmartwień – kiedy udaje mi się dosłownie wszystko. Sinusoida jednak wkrótce opada i znów ryję nogami o dno, grzęznę w miejscu i nie mogę się ruszyć. Ale nie mogę myśleć, że mam mało. Pieniądz rzecz nabyta – jak nie pisaniem, to siłą rąk zarobię na chleb i potrzebne rzeczy. Wiem, że nigdy nie zabraknie mi na to, czego będzie potrzebować Henio i na rzeczy, bez których nie mogę się obejść. Znam się i wiem, że nie jest mi obca ani straszna ciężka praca, okupiona łzami, ale i – ostatecznie – satysfakcją. Są wartości i emocje, których nie kupię za żadne pieniądze i wiem, że je mam zawsze blisko. Mężowaty, który w te dni masuje mi brzuch, kiedy tylko poproszę. Który z taką czułością kąpię naszego synka, kiedy ja po całym dniu kołysania go w bólu mam zwyczajnie dość. Który rozumie wszystko i naprawdę wiele potrafi wybaczyć, przeczekać, naprawić. Henio, który – może ciut za wcześnie – rozpycha się między nami w swojej piżamce, z gołymi stopami. Ten, który z uśmiechem na buzi gryzie mnie w policzek, kiedy opadają mi powieki. Na co mi pieniądze, kiedy mam tak dużo? Wpisy o podobnej tematyce:Miłość to nie pluszowy miś, tra la laA co, kiedy dopada Cię bezsilność?Z jakim przystajesz…Artykuł Czasem myślę, że wszystkiego mam za mało pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Dlaczego nie lubimy Jasona Hunta?

Jakiś czas temu napisałam TEN post. Na wstępie można wyczuć wyraźną niechęć do Jasona, czyli Tomka. Gościa, który zawładnął blogosferą, ma setki tysięcy wyświetleń pod jednym postem i którego… książek nie czytałam. Wiem, że niejeden raczkujący bloger go nie lubi – słyszałam niejedną krytyczną uwagę pod jego adresem i sama się nieco z niego podśmiewałam. Choć z pozostałych akapitów nie zmieniłabym ani słowa, to muszę się do czegoś przyznać. To nie sam Tomek sieje ferment. To jego czytelnicy chyba nie do końca rozumieją, o co mu chodzi. Tak to już jest, że kiedy ktoś osiąga sukces w dziedzinie, w której my też próbujemy się wybić, coś nas od środka zżera. Czasem to motywujące, czasem napędza nas do działania i ostatecznie ma bardzo pozytywny efekt. A czasem prowadzi do ocen, jakie i ja wypowiedziałam w emocjach. W jednej chwili na blogach osób, które były zachwycone Tomkiem, pojawiły się teksty krzywdzące, stronnicze, bez sensu. Takie, których na blogach nie lubię i uważam, że nie powinny na nich istnieć, bo do niczego nie prowadzą. I zamiast zamknąć te strony, napisać tekst bez tego wstępu, siadłam do pisania jeszcze pełna negatywnych emocji. Dzisiaj jestem już po lekturze ostatniej książki Jasona Hunta i chciałam się do czegoś przyznać. Tomek skradł moją sympatię. Dlaczego nie lubimy Jasona Hunta? Zakładasz plantację. Siejesz, pielisz, dbasz o nią. Mimo wszystkich starań i czasu włożonego w Twoją rolę, to sąsiadowi na polu rośnie piękne, bujne zboże. Twoje jest dobre, ale nie zauważa Cię żaden kupiec i zostajesz z niczym. I tak to leci – miesiąc, rok czy dwa… Można się poirytować, prawda? A to dopiero początek… Patrzysz na jego sukces i postanawiasz robić dokładnie to samo, co on. W końcu jego zboże ktoś chce zamieniać na chleb, który on potem zjada na śniadanie. Pakujesz w swoje pole dokładnie ten sam nawóz, robisz identyczną reklamę, szukasz kupca w tych samych miejscach. A tu dalej klapa! Jesteś marną kopią, której nikt nie zauważa. Nie robisz nic innowacyjnego, powtarzasz schemat, który już raz się sprzedał. Właśnie tak wygląda sytuacja na linii początkujący bloger – Tomek Tomczyk. Ci pierwsi chcieliby mieć wszystko od razu i myślą, że jeśli pójdą po jego śladach, osiągną wszystko w takim samym tempie i w równie sporym rozmiarze. A to tak nie działa. I – co ciekawsze – Tomek Tomczyk sam o tym mówi. Nie lubimy sukcesów, kiedy nie są nasze Jeszcze raz przeglądasz wszystko to, co zrobił Twój sąsiad. Spróbowałeś dokładnie tego samego i nie wyszło, więc już jesteś pewny, że on musi coś kombinować. Ma plecy, dał w łapę, miał utartą przez krewnych drogę… Na pewno coś jest nie tak, bo przecież nie mógł dojść do sukcesu ciężką pracą. Najgorzej jest, kiedy w tym momencie Ty zaczynasz kombinować naprawdę… A nie łatwiej byłoby powiedzieć „Stary, gratuluję!” i zająć się własnym polem? Pomyśleć, sprawdzić, poszukać innych rozwiązań, znaleźć pomysł. Własny, autorski. Przestać śledzić jego każdy krok z zazdrością, a spoglądać na niego z podziwem i wyciągnąć wnioski. Może on po prostu ciężko na to zapracował? Tobie polecam dokładnie to samo. Nieważne, czy jesteś blogerem, poetą, korposzczurem czy panią domu. W każdej dziedzinie osiąga się sukces w ten sam sposób – skupiając się na swojej pracy. Kombinowanie czasem przynosi zysk, ale rzadko niesie ze sobą satysfakcję. Zawsze jesteś krok do tyłu w stosunku do Twojego pierwowzoru i stajesz się permanentnie niezadowolony. Czy warto, sam sobie odpowiedz. Przeczytałam jego książkę i… I nic. Jak widać, nie osiągnęłam spektakularnego sukcesu. Agencje nie walą do mnie drzwiami i oknami, a blog nie zmienił ani wyglądu, ani stylu. Co więc tak urzekło mnie w tej książce, że postanowiłam publicznie przyznać się do błędu; że nie wystarczyła mi krótka wiadomość prywatna do samego zainteresowanego? Jako ludzie mamy tendencję do kopania pod sobą dołków. Zamiast podawać innym rękę, podstawiamy im nogę. A Tomek, którego spora część „niższej” blogosfery ma za nadętego dupka (i to jedno z łagodniejszych określeń, jakie słyszałam, naprawdę!), podaje nam na tacy swoją wiedzę. Tym razem, w najnowszej książce, na temat social mediów. Warto to docenić, bo książek w naszym języku i w dodatku pisanych językiem zrozumiałym jest niewiele. Mamy okazję czerpać wiedzę od kogoś, kto coś zmienił w swoim życiu; podjął wyzwanie i stawił mu czoła z godnością. Nie jest może Stevem Jobsem, ale osiągnął to, o czym wielu blogerów marzy. Lubię takich ludzi – tych, którzy nie marudzą, a działają. Nieważne, w jakiej dziedzinie życia. Nie lubię ścianek i słitaśnych fotek, nie lubię lansu i szpanu (choć w małych dawkach są niegroźne). Lubię pracę i normalność – a nich kryje się między innymi dzielenie wiedzą. To, co inni zrozumieją z jego książek, to ich sprawa. Mam jednak wrażenie, że sam Tomek nie robi z nimi nic złego. To od nas zależy, jak pójdzie sprzedaż naszego zboża. Wpisy o podobnej tematyce:Śmierć blogeraSzanuj blogera swegoJak pisać bloga?Artykuł Dlaczego nie lubimy Jasona Hunta? pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Nie jestem młodą mamą – jestem dobrą mamą

Nie jestem skrajnie młodą matką. Nie mogę się równać ze słynną już (o zgrozo!) 16-letnią matką dwójki dzieci. Dlatego często spotykam się z opinią, że nic nie wiem o młodym macierzyństwie. I cóż, nie sposób się nie zgodzić, że nie bujałam kołyski nogą, jednocześnie ucząc się na egzamin gimnazjalny. Cieszę się, że dzieciństwo – bo inaczej nie umiem nazwać okresu, kiedy chłopaki stawiają włosy na żelu, a dziewczyny wypychają staniki watą – przeżyłam bez dziecka u piersi. Ale 21 lat to wciąż zdecydowanie wczesne macierzyństwo. A ja po upływie 8 miesięcy wciąż nie wiem, co oznacza tajemniczy półuśmiech, jakim reaguje na nie społeczeństwo… Po drugiej stronie barykady stoją ci, którzy zdecydowali się na dziecko po wielu latach bycia w związkach. Mój znajomy, który zbliża się do 40, twierdzi, że skrzywdził swoje dzieci. Jego maluchy bowiem wciąż są maluchami – najstarszy właśnie zaczyna przygodę ze szkołą podstawową. Powiedział mi niedawno, że – jeśli w ogóle dożyje tych czasów – nie będzie miał energii na dorosłość swoich synów i opiekę nad wnukami. Nietrudno odmówić mu pewnej logiki… Ale opowiadam o nim przede wszystkim dlatego, że nie wierzę w najlepszy czas na dziecko. Każdy okres w życiu ma swoje wady i zalety. Ja jednak opowiem Ci o sobie. O dwudziestoletniej kobiecie, która zdecydowała się na dziecko. A kiedyś kobiety rodziły wcześniej! Na szczęście czasy się zmieniły. Bo kiedyś urodzenie dziecka wiązało się ze ślubem. Nie miała tu żadnego znaczenia kolejność – jeśli panienka była pełnoletnia, zamążpójście organizowało się w trybie natychmiastowym. Co bardziej wścibscy obliczali, że ciąża coś za krótka, że nie „po Bożemu”, więc kobieta i tak kończyła jako rozpustnica, tylko z gratisem w postaci męża, z którym nic jej nie łączy. Fantastyczne czasy, doprawdy – jest się na co powoływać. Jakoś to było, nie sposób się nie zgodzić. Z biegiem czasu jednak nauczyliśmy się, że jakoś niekoniecznie równa się dobrze. Coraz mniej ludzi wierzy w teorię, że „żadna to sztuka z dobrym mężem wytrzymać” i nawet ciężarna młódka ma czasem prawo decydować o swoim stanie cywilnym. Chwała za to naszym czasom, że zaczęliśmy używać mózgu i jeśli Ty ciągle twierdzisz, że po wpadce należy stanąć prędziutko przed ołtarzem, mam nadzieję, że nie masz i nigdy nie będziesz mieć córki. No, chyba że przed jej poczęciem zmienisz ten chory pogląd, który niejedną kobietę doprowadził na skraj wyczerpania psychicznego, a dziecku zafundował patologiczną rodzinę. Wpadka a decyzja o dziecku Nigdy nie ukrywałam, że pierwsza ciąża była wpadką. Pisałam już o tym, że pierwsza ciąża była dla mnie zaskoczeniem i pewnego rodzaju żartem losu. Bo zawsze upierałam się, że nie chcę mieć dzieci i nawet wśród moich znajomych krążyła anegdotka o brudnym i głodnym dziecku, które odprowadzą prosto do jego mamy – do mnie. Ten żart, który zdążyłam pokochać i z którym zdążyłam się pogodzić, zakończył się znacznie za wcześnie i z perspektywy czasu wiem, że wtedy nie byłam gotowa. Miłość, która się we mnie zrodziła i problemy podpowiedziały mi, że chcę dać życie. Dwie kreski po raz kolejny pojawiły się w najmniej oczekiwanym momencie, może nawet za szybko, ale po pierwszej panice nastały czasy spokoju. Bałam się, że historia zatoczy koło. Że znów wszystko pójdzie nie tak. Panikowałam, jak każda mama. Ale chciałam dziecka i nie było ono dla mnie zaskoczeniem. Kiedy skończyłam 21. lat, byłam w drugim miesiącu ciąży. Nie był to pierwszy, niezbyt przyjemny seks z kolegą z gimnazjalnej ławki. Nie był to seks w starym tico za dyskoteką. Nie był to seks z byle kim, byle gdzie i byle jak. Wtedy już doskonale wiedzieliśmy, że razem znosimy codzienność i wtedy już wiedzieliśmy, że razem przetrwamy najbardziej tragiczne straty w naszym życiu. Wiedzieliśmy, że chcemy się pobrać i żyć ze sobą. Zawsze będzie źle Jak już wspominałam, każdy moment, w którym decydujesz się na dziecko, będzie miał swoje plusy i minusy. Spotkałam się ostatnio z opinią, że nie powinnam myśleć o sobie jako o młodej mamie, bo nie urodziłam mając naście lat. Pozwolę Ci opowiedzieć, jaką różnicę stanowi te kilka miesięcy w przypadku decyzji o zostaniu matką. Gdybym była nastką, wszyscy traktowaliby mnie z góry. Jako tę gówniarę, która nie wiedziała, do czego służy kondom albo wstydziła się iść do ginekologa po tabletki, ale nie miała oporów przed rozłożeniem nóg przed jakimś szczeniakiem. Znam sporo młodych mam i większość z nich właśnie z taką opinią o sobie musiała walczyć i udowadniać coś, co innym kobietom przychodzi naturalnie – że są odpowiednimi matkami dla swoich dzieci. Kiedy wielki dzwon wybija Ci 20, nie jesteś już gówniarą. Stajesz się frajerką. Tak, FRAJERKĄ, dobrze czytasz. Możesz darować sobie mówienie, że zdecydowałaś się na dziecko – tego kitu nikt Ci nie kupi, przecież nikt normalny nie zmarnowałby sobie tak najlepszych lat młodości. Nie masz stałej pracy, o ile masz ją w ogóle. Po macierzyńskim państwo potraktuje Cię jak śmiecia, któremu nie należy się pomoc nawet w postaci miejsca w żłobku. Jesteś niby dorosła, ale musisz zwrócić się o pomoc do bliskich. Jeśli los Ci sprzyja, będziesz mieć pod ręką rodziców, którzy zajmą się od czasu do czasu Twoim dzieckiem. Studia? Po co Ci studia? Przecież Ty już wybrałaś bycie nieambitną kurą domową. Twoja egzystencja powinna ograniczyć się do gotowania i płodzenia kolejnych dzieci. Patola. Nikogo nie obchodzi prawda. Jedni zrobią sobie show z Dżesiki (ofiary pedofila, bądź co bądź), inni wyplują cały jad na zapierdzielającą po nocach 20-latkę, która ponoć pływa w kasie z zasiłków. Z zagubionej 17-latki, która nie miała szczęścia do wyrobów gumowych zrobią pośmiewisko i będą pokazywać ją palcami. Zawsze źle, źle, źle… Ja nie potrzebuję nikomu udowadniać, że jestem dobrą mamą dla mojego Henia. Na szczęście trafiłam na odpowiedzialnych i rozsądnych przyjaciół, rodzinę, a także lekarzy. Pozwoliło mi to w pełni dojrzeć i dostrzec swoją wartość. Wiem jednak, że są tysiące kobiet w podobnych sytuacjach, którym poczucie bycia niewystarczająco doskonałą nie pozwala zasnąć. A nieważne, ile mamy lat. Młoda, stara, w sile wieku… Jeśli kocha, to jest najlepszą matką dla swojego dziecka. Wpisy o podobnej tematyce:Dzieci TO robią!A gdybym nie mogła mieć dzieci21 lat to (nie) czas na małżeństwo!Artykuł Nie jestem młodą mamą – jestem dobrą mamą pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Pierwsza Komunia Święta – wielkie przeżycie czy śmieszny cyrk?

Zaczęło się! Wraz z nadejściem drugiej niedzieli maja, w kościołach rozjaśniało od bieluśkich alb i sukienek. Pierwsza Komunia Święta – piękna uroczystość, do której przygotowania trwały cały rok. Z drżącym sercem dzieci z religijnych rodzin przyjmują do serca Jezusa. A przynajmniej tak słyszałam… Nie mam nic przeciwko wymyślnym prezentom czy strojeniu dzieci. O ile dziecko nie dostaje na własność konia, który nie nadaje się do jazdy lub nie idzie przy tej okazji skorygować niedostrzegalnej niemal wady nosa, oczywiście. Mam jednak pewne „ale”, kiedy przyglądam się ludziom w swoim otoczeniu. A kiedy nie umiem czegoś pojąć, to proszę o pomoc – tym razem może Ty wytłumaczysz mi, o co w tym wszystkim chodzi? …jak ten cyrk się skończy Wyszliśmy z Heniem wczoraj na przedpołudniowy spacer. Chciałam uniknąć palącego słońca, a przy okazji mogłam zobaczyć scenkę, którą próbuję zrozumieć do tej pory. Dwoje dorosłych ludzi – kobieta i mężczyzna, szli do swojego samochodu. Jakieś 2 – 3 metry za nimi tuptał niechętnie ich syn. Nagle młody odzywa się do rodziców, mówiąc, że nie ma ochoty iść do Komunii. I o ile to mnie nie zdziwiło, to po odpowiedzi musiałam zbierać szczękę z chodnika. „Daj spokój, raz – dwa i ten cyrk się skończy. Nam też się nie chce!” Jeśli dupa z Ciebie, nie katolik, to po co się męczyć? Ktoś Ci wmówił, że umęczeni idą do nieba? Ale wróć, bo skoro nie wierzysz, to o jakim niebie mówimy? Jeśli natomiast wierzysz w Boga, ale nie w Kościół Katolicki, to… po co to wszystko? Dlaczego każesz brać udział swojemu dziecku w tym, w co sam nie wierzysz i nie jesteś w stanie mu tego ani przekazać, ani wytłumaczyć? Dlaczego każesz robić mu coś wbrew niemu? Wiara w to, że ono „kiedyś zrozumie”, jaką praktykowało pokolenie moich rodziców pokazała tylko, że to z pewnością tak nie działa. Moje pokolenie bowiem jest zbuntowane i nawet nie próbuje poznać religii, w której w ten sposób wychowali nas rodzice. A, jak się okazuje, dzieci, których nigdy nie przymuszano do przyjmowania sakramentów, z czasem same dojrzały do wiary i wybrały świadomie, czy chcą przynależeć do jakiegokolwiek kościoła, często wracając do katolicyzmu. Impreza nie jest najważniejsza Jeśli masz potrzebę – zaproś nawet 120 osób i zorganizuj małe wesele w wynajętym na tę okazję lokalu. Nic mi do tego i nie zamierzam Cię pouczać, bo wiem, że są rodziny, które żyją ze sobą blisko i taka okazja do spotkań jest dla nich przyjemnością. Dla wszystkich, a przede wszystkim dziecka, do którego należy ten dzień. Bo to ono ma czuć się dobrze. To nie jest impreza dla rodziców i ich kumpli, na której ważne są tylko dobre trunki i mało śmieszne żarty czy kończące się aferą dysputy polityczne, w których dziecko nie ma nic do powiedzenia. Z okresu przed swoją komunią pamiętam dwie rzeczy. Pierwsza i najważniejsza była taka, że musiałam zaprosić wujka i ciocię, których niemal nie znałam i jako dziecko powiedziałabym nawet, że ich zwyczajnie nie lubiłam. Nie umiałam pojąć, po co w zasadzie ich zapraszam. Moja rodzina nie zadbała o to, byśmy wszyscy mieli ze sobą dobre kontakty – a może jakiekolwiek..? Dziś – tak, jak i wtedy – myślę, że to było bez sensu. Ja nie czułam się w ich obecności dobrze, bo ich zwyczajnie prawie nie znałam. Pamiętam jeszcze, że przed 1. spowiedzią, która miała miejsce kilka dni przed wielkim dniem, moja mama wytłumaczyła mi, czym ona jest. Dlatego musiałam przeprosić i przytulić starszego brata, z którym się pokłóciłam. Szło mi topornie, bo nie byliśmy raczej nigdy za bardzo wylewni. Wtedy, zresztą, byłam 9-latką, która nie do końca wszystko zrozumiała. Dzisiaj widzę, że moja mama zrobiła dużo, bym zrozumiała, co oznaczają sakramenty i w jakim celu właściwie je przyjmuję. Żebym nie musiała z utęsknieniem czekać, aż ten cyrk się skończy. Pierwsza Komunia Święta nie jest przymusowa. Nikt nie zlinczuje ani Ciebie, ani Twojego dziecka, jeśli z niej zrezygnujecie tymczasowo lub na zawsze. Wsłuchaj się w siebie i posłuchaj dziecka, a z pewnością dojdziecie do sensownych wniosków. Mojej szczęki rozbitej z hukiem o chodnik już nie uratujesz… ale to nie o nią chodzi. Najważniejsze jest Twoje dziecko.   Artykuł Pierwsza Komunia Święta – wielkie przeżycie czy śmieszny cyrk? pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Najpiękniejsze momenty macierzyństwa

Henio ząbkuje. Ciężko to przechodzi i gdyby nie nosidło, trudno byłoby nam wyjść z tego cało. Nadszarpnięte od krzyków nerwy i ręce wyciągnięte do samej ziemi to tylko połowa tego, co by się ze mną działo przez kilka godzin dziennie. Ale to jeszcze nic przy tym, co przechodzi mój płaczący syn. Nie będę udawać, że mimo wszystko wesoło sobie podśpiewuję i ekstra to znoszę. Musiałabym nie być jego matką… Ale kiedy pod koniec dnia Henio zasypia w nosidle i przytula się do mnie bezwiednie, nic nie ma znaczenia. I to jeden z najpiękniejszych momentów macierzyństwa! Nie dlatego, że się przytulił. Przecież przytula się od samego początku. Ale… najpiękniejsze momenty macierzyństwa mają jedną wspólną cechę. Nieważne, co działo by się chwile przed, nawet długie godziny przed. Nieważne, przez jakie piekło właśnie przechodzimy. Kolki, ząbkowanie, alergie – co za różnica! Są takie chwile, w których nic nie ma znaczenia. W moim serduchu gości tylko i wyłącznie radość z jego obecności. Jeśli miałabym wymieniać, za co lubię urlop macierzyński (rodzicielski, niech będzie!), to z pewnością wymieniłabym czas na pieczenie bułek i powolne śniadania, choć z tego drugiego nie zawsze korzystam, a z pierwszego tylko wtedy, kiedy nachodzi mnie ochota. Nie jestem chyba stworzona do bycia domową kurą, choć zdarza się, że gdzieś w środku mam ochotę się nią na jakiś czas stać. Urlop macierzyński ma jednak jedną poważną zaletę – mam mnóstwo chwil dla nas: dla mnie i dla Henia. Takich we dwójkę, kiedy nikogo z nami nie ma i nikt się między nas nie wkrada. Często narzekam, że chciałabym mieć więcej czasu dla siebie. By móc wyjść gdzieś w samotności albo poczytać książkę w ciszy i bez pośpiechu. Bez ciągłego marudzenia w tle. Ale… gdybym nie miała dziecka, dużo bym straciła, zyskując niewiele. Dlatego ani przez chwilę nie pożałowałam swojej decyzji tak na serio, na spokojnie myśląc o swoim życiu. Czasem zmęczenie przesłania mi zdrowy rozsądek, ale wywrócenie kolejności znanej mi z otoczenia i postawienie na macierzyństwo zamiast na studia było najlepszym, co mogłam zrobić. Bo rozwój osobisty to nie tylko dyplom (często osiągnięty po nieprzemyślanym wyborze studiów) i więcej niż jedno (samotne) zero na koncie. Nic nie muszę Podczas gdy Mężowaty chodzi do pracy, ja mogę spokojnie przyglądać się Heniowi, kiedy śpi. Nic nie muszę: sprzątanie i gotowanie obiadu to żaden mój obowiązek. Jasne, że to robię – ale świat się nie zawali, kiedy na późny obiad raz w tygodniu zjemy zamówioną lub odmrożoną pizzę. Tego nie mają mężczyźni, na których kobiety tak narzekają. To, co my możemy spokojnie uznać za najpiękniejsze momenty macierzyństwa, dla nich jest tylko od święta. Wcale nie chciałabym tego zamienić, choć czasem – wstyd się przyznać – w złości powiem takie głupie zdanie. Każdy dzień niesie ze sobą pełną dowolność. Mogę sprzątać, jednocześnie zabawiając moje znudzone tym dziecko. Mogę gotować obiad na 3 dni i wkurzać się, że Mężowaty zje go w jeden. Ale… mogę też zaplanować sobie wycieczkę z Heniem po Warszawie. To my możemy iść na plażę oddaloną o kilkanaście autobusowych przystanków. To ja mogę się z nim tam czołgać na kocu i mieć wszystko gdzieś, bo żadne obowiązki mnie nie gonią. Choć to ja przecierpiałam niewygody ciąży i niesamowity ból porodu, to do mnie Mały przytulał się chwilę po. To ja jestem jego alfą i omegą, do której w pierwszej kolejności kieruje swoje smutki i radości. I choć też to ja najczęściej zmagam się z wszelkim złem, które go dotyka, bo Mężowaty chodzi do pracy, to… powinnam się z tego cieszyć. Drugi raz Henio nie będzie taki malutki. Nie będę mogła przewinąć taśmy, by jeszcze raz przyglądać się jego szybkiemu w tym okresie rozwojowi. Wszystko to, co przegapi mój mąż, dla mnie jest codziennością i nikt mi nie zabierze tych wspomnień, kiedy Mały będzie duży i zacznie się od nas stopniowo uwalniać, aż do całkowitego wyfrunięcia. Rachunek zysków i strat zawsze kończy się wynikiem po stronie tych pierwszych. Nie ma co wymyślać powodów, by obrzydzić sobie macierzyństwo. Mamy niesamowite szczęście, że możemy korzystać z aż 52 tygodni urlopu. Wpisy o podobnej tematyce:Być szczęśliwym – to wybórHistoria miłosna z banałem w tytuleA jeśli będę kiepskim rodzicem?Artykuł Najpiękniejsze momenty macierzyństwa pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.

Dobra rodzina to największy skarb

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Dobra rodzina to największy skarb

Młoda Mama w Dolinie Hipsterów

Nie zazdrość, bo możesz wszystko!

W ostatnim czasie dużo się u mnie dzieje. Mam w głowie nowe plany i zaczynam wdrażać w życie zupełnie nowe projekty. Mam nieodparte wrażenie, że macierzyństwo nie tylko odświeżyło mi umysł, ale przede wszystkim zmotywowało mnie do realizacji własnych pasji i marzeń. Tak, z pewnością coś w tym jest… I wiesz co? Wiele jeszcze nie zdążyłam zrobić, a… z taką ilością jadu, jak przez ostatnich kilka dni, nie spotkałam się przez całe swoje życie! Ostatnie dni dały mi sporo do myślenia. Mocno zachwiana wiara w ludzi spowolniła mnie i nakazała się zdystansować. Dlatego jest mnie wyraźnie mniej na blogu. Musiałam zwolnić, żeby odzyskać energię. Przerażające jest to, jak człowiek potrafi nie lubić, kiedy innemu się chce. Tak! Doszło już do tego, że nie wkurza nas czyjś sukces. Nie musi niczego osiągnąć, żeby w nas zawrzało. Wystarczy, że ma pasję. Że ma marzenia i odwagę do ich realizacji. A jeśli w dodatku dzieli się tym z innymi… To wystarczający powód, żeby wbić mu nóż w plecy albo przynajmniej obciąć skutecznie skrzydła. Dlaczego ktoś miałby latać, skoro ja pełzam? Przykro jest patrzeć, jak spora część młodych i kiedyś ambitnych ludzi, którzy mieli pomysł na życie i zdolności do ich realizacji, dzisiaj… nie robi nic. Wgapiona w komputer, przegląda beznamiętnie fejsa, by raz na jakiś czas rzucić siarczystą K na sukces kumpla czy koleżanki. To przerażające, że staliśmy się społeczeństwem, które nie tylko nie wymaga od siebie, ale i chciałoby, by wszyscy ograniczali swoje możliwości. Kurczymy się do absolutnego minimum – bo przecież tyle wystarczy, żeby przetrwać. Żreć – spać – żreć – spać. Przykro mi widzieć, że nie wierzymy w czyjąś radość. We wszystkim węszymy sztuczność i nadęcie. Nie przypuszczamy, że ktoś rzeczywiście może cieszyć się z koślawych pierogów ulepionych na obiad z resztek mąki. A ja się z nich cieszę! Naprawdę się z nich cieszę i nie widzę powodów, by nie wierzyć w taką radość innym. Co więcej – cieszę się, kiedy ktoś się cieszy! A Ty, zamiast mu zazdrościć albo – o, zgrozo! – dogryzać, zrób coś ze swoim życiem! Może też powinieneś ulepić te swoje pierogi? Może gdybyś ruszył swoje wypięte na świat cztery litery, to zauważyłbyś, że istnieją inne emocje od zazdrości? Jednego jestem pewna. Gdybyś przestał marnować czas na bezzasadne wytykanie palcami innych ludzi, miałbyś cień szansy znaleźć sobie cel, dzięki któremu za kilka lat będziesz mógł bez wstydu spojrzeć w lustro. Zrób to… dla siebie. Artykuł Nie zazdrość, bo możesz wszystko! pochodzi z serwisu Młoda Mama w Dolinie Hipsterów.