Jak przez weekend uszyłam 40 czapek.

Pierogowa Mama

Jak przez weekend uszyłam 40 czapek.

Pierogowa Mama

Rozmowy o Chustoświrstwie cz.2 – Marysia z mamygadzety.pl

Bardzo się cieszę, że udało mi się spotkać z Marysią – autorką  wiodącego bloga parentingowego mamygadzety.pl, pierwszego miejsca w polskiej blogosferze, które jest tak rozbudowaną bazą gadżetów ułatwiających życie młodej mamie. Jej bloga śledzę już od dłuższego czasu, czytałam go już wtedy gdy Julek nie był jeszcze w planach, cenię Marysię za dystans i rzetelność. Jej recenzje były dla mnie nieocenioną pomocą przy kompletowaniu wyprawki. Również dzięki Niej postanowiłam spróbować z chustowaniem, więc gdy wpadłam na pomysł cyklu wywiadów na bloga, wiedziałam, że nie może jej zabraknąć na liście moich rozmówczyń. Trochę wstydziłam się poprosić, ale Michał powiedział „Napisz, co Ci szkodzi, najwyżej powie nie”. Nie powiedziała „nie”. Powiedziała „tak” i zaowocowało to 3 godzinną rozmową. Miał być szybki, poważny i poukładany wywiad. Skończyło się na kilkugodzinnych plotach. Uwierzcie, transkrypcja nagrania nie była łatwa do zrobienia. Zapraszam! Marysia: Od razu na wstępie powiem, że nie jestem żadną Chustoświrką, nie mam jakiegoś wielkiego stosu tych chust i tak dalej. Mam tylko trzy chusty. Pierogowa Mama: 3? No wiesz co, ja też mam 3, i  zdecydowanie jestem Chustoświrką. Pamiętam, że kiedyś czytałam na Twoim blogu wpis o nosidle Caboo i chwilę później zaczęły się pojawiać wpisy o chustach i tak się zainteresowałam tematem bo jeżeli kiedykolwiek zbankrutuję to na pewno przez Twojego bloga Marysia: Każdy mi to mówi Pierogowa Mama: Więc jak w ogóle to się zaczęło, właśnie tam pisałaś, że jesteś zupełnie niechustowa? Marysia:  No nie, na samym początku myślałam, że będę chustować. Franka, który ma teraz 6 i pół roku, rodziłam w Szwajcarii, byliśmy tam sami , nie było Dziadków, Babć, koleżanki też były raczej bezdzietne, albo miały takie duże dzieci. Jak się nie obracasz w towarzystwie Mam to powiem Ci, że o dużej ilości rzeczy w ogóle nie masz pojęcia. Nie masz niektórych rzeczy z kim skonsultować. Ja chciałam nosić i wiedziałam, że nie chcę nosidła, bo wydawało mi się to drogą na skróty. Kupiliśmy chustę elastyczną, głównie z tego względu, że była najbardziej dostępna. W Genewie raczej nie było wtedy sklepów z chustami  bo też  nie było tam chustujących mam, więc wszystkie takie rzeczy dla dzieci kupowało się w sklepach podobnych do polskiego Smyka, tam nie było chust tkanych, bo niby w jaki sposób sprzedawca miałby mamie wytłumaczyć co się z tym robi „No i Pani owija, nie?”. Natomiast chusty elastyczne są dużo prostsze dla laikow, bo zawiązujesz je raz i później możesz już w tym nosić dziecko,jak w nosidle. Dlatego my kupiliśmy chustę elastyczną, ja nosiłam w niej Franka przez pewien czas, ale on nie był zachwycony. Mimo że był takim, bardzo przytulaśnym dzieckiem, chusty elastycznej nie lubił. Myślę, że gdybym wtedy miała konsultację z doradcą i dostała chustę tkaną i ktoś by mnie nauczył wiązać kangurka to pewnie bym go nosiła. Używałam elastyka głównie dlatego, że nie miałam prawa jazdy. Jak chciałam gdzieś pojechać i wiedziałam, że po drodze będą schody i inne przeszkody, to brałam chustę, nie wyobrażałam sobie, że mam po francusku prosić ludzi o pomoc w przeniesieniu wózka. Franek nie był w chuście bardzo zadowolony, myślę że to też częściowo przez to, że jednak chusta elastyczna jest grubsza i jest w niej gorąco, to była zima więc był ciepło ubrany, do tego jeszcze dochodziła chusta i jeszcze ja – matka grzejąca – koszmar!. Odpuściłam sobie. Zobaczyłam, że tak naprawdę to jest bez sensu. Później jak był już trochę większy dostaliśmy BabyBjorna od rodziców, nosiliśmy w tym nosidle i szczerze mówiąc dla mnie to była zmiana na plus, on faktycznie chciał być w tym noszony, lubił to. Tak sobie wtedy pomyślałam, że to nie jest jednak problem z dzieckiem tylko problem z tym w jaki sposób był noszony, czyli po prostu pewnie w tym elastyku było mu za gorąco i też wiązanie chusty elastycznej było zdecydowanie niedostosowane do jego możliwości i wieku. Później, już przy Lili, kupiliśmy Tulę, co było dla mnie mega odkryciem. Potrzebowałam nosidła w, którym będę mogła nosić na plecach roczną Lilę na wyjeździe, poczytałam fora, na których wszyscy bardzo chwalili Tulę i Manducę. Oczywiście cena Manduci była taka, że nawet ja stwierdziłam, że to jest lekka przesada, Tula była troszkę tańsza więc kupiliśmy Tulę i się zakochałam, bo okazało się, że to noszenie jest super proste można nosić dziecko i z przodu i z tyłu – Franka w Tuli też nosiłam, on ważył wtedy 16 kilo i miał 3 lata. Kiedy blog zaczął się rozwijać, to do mnie zaczęło przychodzić dużo próśb od czytelniczek o recenzowanie chust, sporo dziewczyn namawiało mnie na chusty tkane, bo chusty są przecież bardzo gadżeciarskie. A ja zawsze pisałam, że nie, że chusty nie są dla mnie, że ja się w to nie zamotam. Dla laika używanie chusty tkanej polega na owinięciu wokół siebie i dziecka 5 metrów materiału, tak, żeby dziecko z tego nie wyleciało. To brzmi bardzo ryzykownie Pierogowa Mama: Nie musisz mi nic mówić ja też bardzo długo byłam antychustowa,  Julka zaczęłam nosić w Bondolino jak miał 6 tygodni. Co jest oczywiście sprzeczne z zasadami chustowego świata – niesiedzące dziecko w nosidle. Bałam się tej całej ideologii, że tylko chusta, chusta i nic poza chustą. Marysia:  Ja też się bałam, ja bardzo bałam się pójść na kurs doradców noszenia, na który sama się zgłosiłam, tuż przed kursem zastanawiałam się czy nie zrezygnować. Byłam pewna, że jak tam pójdę to będzie chustoterroryzm i bicie po głowie za sprzeczność z jedynym słusznym podejściem do noszenia. Ale okazało się, że Iza, która prowadzi szkołę ClauWi ma niesamowitą wiedzę, ma też niesamowice duże doświadczenie, bo ona pewnie tych konsultacji przeprowadziła z kilka tysięcy, i ona jest bardzo daleko właśnie od tego “chustoterroryzmu”, od mówienia, że tylko i wyłącznie chusta tkana, że jak nie chcesz nosić w kangurku w chuście tkanej to nie noś wcale. Kurs dał mi dużo, między innymi podejście, że czasami będzie tak, że to nosidło będzie najbardziej optymalnym rozwiązaniem dla danej rodziny – nie idealnym, ale optymalnym. Nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić z jakimi wyzwaniami borykają się niektóre rodziny i czasem upieranie się przy chuście tkanej będzie po prostu niebezpieczne. Są sytuacje, w których upieranie się przy noszeniu wcale nie jest dobre – matka ma jeden kręgosłup, dwie ręce i dwie nogi, i to ma wystarczyć na całe jej życie, a nie na dwa pierwsze lata życia dziecka. Byłam naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona, że skończyłam tę szkołę i nikt mnie nie bił po głowie i nie mówił „no teraz to już musisz nosić tylko w chuście tkanej i skasować wszystkie wpisy z bloga, w których piszesz o nosidłach”. Zresztą ja po kursie Doradców przeczytałam wszystkie moje wpisy o nosidłach i nie zmieniłam tam ani pół zdania, dlatego, że nawet z tą wiedzą którą już później miałam, uważam, że to co napisałam nadal jest zgodne z moim podejściem. I dalej uważam, że jeżeli ktoś chce nosić, ale po prostu nie chce nosić w chuście, bo jego to przeraża, przerasta, nie potrafi tego zamotać, ma dwie lewe ręce, to jest dla niego za dużo roboty, to niech nosi w nosidle, tylko niech wybierze takie, które będzie odpowiednie dla takiego malucha i niech wie, na co zwrócić uwagę przy wkładaniu dziecka do nosidła. Po kursie przestałam też wchodzić w internetowe dyskusje o chustonoszeniu, nie mam na to siły Chętnie rozmawiam z innymi doradcami, bo wiem, jaka jest ich wiedza bazowa i, że wychodzimy od tego samego, chętnie rozmawiam z rodzicami, którzy chcą się czegoś dowiedzieć, ale te internetowe dyskusje tylko mnie frustrują, bo wiem, że nikogo nie przekonam, a już najbardziej uciekam od tych chustoterrorystek, które krzyczą, że niesiedzących dzieci nie nosi się w nosidle, a same noszą noworodki w źle dociągniętej kieszonce z wielką dupowpadką. Ta otoczka wokół chustomaniactwa była dla mnie zniechęcająca, bo ja jestem co prawda maniaczką dużej ilości rzeczy, ale daję innym ludziom swobodę. Ludzie mają prawo się ze mną nie zgadzać, może się im nie podobać to, co mi się podoba, co więcej mogą mieć zupełnie inny sposób na macierzyństwo. I tyle.  I dopóki nie krzywdzą dziecka to jest ich sprawa. A w chustoświrstwie przerażało mnie właśnie to, że dziewczyny nie dają w ogóle takiej swobody w podejmowaniu własnych wyborów więc ja byłam bardzo daleko zawsze od tego, ale zostałam wzięta podstępem, ponieważ, koleżanka mojej koleżanki jest doradcą chustowym i też prowadzi bloga. Pierogowa Mama: Marta Klewińska, ja już z Nią rozmawiałam, zresztą byłam u niej na swoich pierwszych konsultacjach Marysia: A no widzisz! Marta Klewińska wiedząc,  że jestem w ciąży z Helą i znając mojego bloga napisała do mnie maila, że ona chciałaby się ze mną umówić na konsultację. Ja byłam raczej nastawiona na nie, ale napisałam, że w sumie mogłabym spróbować nawet nie dla siebie, ale z czysto poznawczego punktu widzenia dla bloga. Umówiłyśmy się na spotkanie, kiedy Hela chyba miała 2 czy 3 tygodnie. Na początku w ogóle jeżeli musiałam nosić Helę, to nosiłam ją w nosidle Marsupi, bo to nosidło było polecone przez inną doradczynię, która powiedziała, że jeżeli absolutnie nie chcę wiązać dziecka w chuście tkanej a chcę nosić to już najlepiej żebym wzięła sobie takie nosidło, w którym jest możliwość regulacji szerokości panelu. Później przyszła Marta i zaczęłyśmy motać. Ja byłam najpierw przerażona, że mam te 5 metrów materiału owinąć wokół siebie i związać się z Helą, i mam to robić równocześnie trzymając noworodka na rękach. Okazało się, że to nie tylko nie jest trudne, ale to jest jeszcze coś, co faktycznie jeżeli jest dobrze zrobione, to daje ci komfort noszenia nieporównywalnie większy od nosidła. Dopiero wtedy zrozumiałam jaka jest różnica miedzy dobrze zamotaną chustą a nosidłem. Od tego czasu zawsze zachęcam rodziców do umówienia się na konsultacje z doradcą i próbę okiełznania chusty, zanim zdecydują się na nosidło. Ale decyzja nie należy do mnie. Na pierwszej konsultacji Marta nauczyła mnie wiązać kangurka, Hela uwielbiała takie noszenie, i bardzo długo nosiłyśmy się właśnie w kangurku. Marta pomogła mi kupić moją pierwszą chustę, zresztą każdą kolejną chyba też, bo ja na te fora chustowe nie wchodzę i nie piszę się na stanie w kolejkach po chustę. To nie jest moja bajka, więc jak porzebuję coś kupić, to zawsze proszę Martę żeby zobaczyła co jest na forach. Nawet teraz, kiedy jestem doradcą, to nadal nie jest mój świat. Warto pamiętać o tym, że środowisko doradców i środowisko chustomaniaczek to są zupełnie dwie różne społeczności. Oczywiście one mogą mieć części wspólne, ale jest dużo doradczyń chustowych, które się powypisywały ze wszystkich for, bo po prostu było to dla nich za trudne. Masz dużą wiedzę, ale widzisz na tych wszystkich forach, że cały czas przewija się coś co jest niezgodne z tym, co ty wiesz. Jeżeli doradca idzie na konsultacje indywidualne to spotkanie z każdą parą rodzic-dziecko jest zupełnie inne. Doradca poleci im różne wiązania, może niektórym poleci nosidło bo się okaże, że mama po prostu nie jest w stanie zapamiętać co ma zrobić i choćby nie wiem jak się starała to jej to po prostu nie wyjdzie, zobaczy, jak reaguje dziecko, może się okaże, że dziecko ma jakieś problemy rozwojowe, do których potrzeba innego podejścia. Na forach dominują rozwiązania “uniwersalne” – mi doradca powiedział/ przeczytałam/koleżanka miała konsultacje i trzeba robić tak, jak ja robię. A przecież to, co sprawdziło się u mnie, nie koniecznie sprawdzi się u innych. Nawet na moim przykładzie mogłabym mówić, że wszyscy mają nosić dziecko w kangurku przez pierwszy rok, bo u mnie to się sprawdziło, ale to przecież nie znaczy, że to będzie działać z każdym innym dzieckiem i mamą. Pierogowa Mama:  Więc jak to się właściwie stało że z takiej nie do końca przekonanej osoby  poszłaś na kurs doradcy Marysia: Wiesz co, ja nigdy nie byłam jakąś mega maniaczką noszenia, zawsze wybierałam wózek lub chustę w zależności od tego, jak mi było wygodnie, jak szłam na spacer z psem to wygodniej mi było wziąć chustę bo wtedy mam wolne ręce na smycz, nauczyłam się 3 wiązań, korzystałam tak naprawdę tylko z 2. Natomiast od kiedy napisałam pierwszy raz o chustach i nosidłach, to zaczęłam dostawać dużo pytań na ten temat i nie zawsze mogłam udzielić na nie odpowiedzi. Z drugiej strony długo siedziałam już w domu, więc czułam taki niedosyt kształcenia się, więc stanęło na Kursie Doradcy Noszenia, który miał być pomocny w prowadzeniu bloga. Oczywiście to nie jest tak, że udzielam teraz porad mailowych, natomiast jestem w stanie wyjaśnić dlaczego coś jest lepsze od czegoś. Dlaczego w pierwszej kolejności polecam chustą tkaną, a dopiero później polecam spróbowanie czegoś innego. Jestem w stanie teraz bardzo dokładnie wytłumaczyć dlaczego warto zacząć od chusty tkanej, a nie od nosidła. Na kursie zdobyłam wiedzę, dzięki której mogę pomóc moim czytelniczkom. Oczywiście od czasu do czasu poprowadzę konsultacje, bo trzeba praktykować i od czasu kursu dużo więcej sama noszę, żeby nie wyjść z wprawy. Ten kurs był tylko i wyłącznie z chęci posiadania większej wiedzy, rozwijania się. Nie planowałam być doradcą “na pełen etat”. Gdy szłam na kurs to myślałam, że tam będą tylko “chustoświrki”, a okazało się, że tam są położne, doule, są dziewczyny, które w ogóle nie do końca mają w planach bycie tylko doradcą chustowym, ale chcą rozszerzyć wiedzę, wiedzieć więcej. To fantastyczne, że osoby mające kontakt z mamami w połogu, mają wiedzę z nakresu noszenia, bo są w stanie tej mamie lepiej pomóc. Sama tuż po pierwszym porodzie starałam się nie wpuszczać do siebie zbyt dużej ilości obcych osób, więc jeśli moja genewska położna, która była jednocześnie doradcą laktacyjnym, byłaby również doradcą noszenia, to ja więcej bym na tym skorzystała. Teraz myślę o tym, żeby pójść na kurs instruktora masażu Shantala właśnie po to by mieć większą wiedzę i móc coś więcej na ten temat napisać. Bo to jest też jakaś rzecz, która młodym mamom może pomóc. Zwłaszcza tym, które mają dzieci kolkowe,bardziej wymagające. Przecież nie tylko gadżety ułatwiają macierzyństwo, a mój blog jest o tym, by macierzyństwo ułatwiać. Pierogowa Mama: A jak to się ma jeśli chodzi o Rodzicielstwo Bliskości. Chusta, Rodzicielstwo Bliskości są dosyć blisko i czy faktycznie noszenie w chuście jakoś przewartościowało Twoje postrzeganie macierzyństwa? Marysia: Ja generalnie mam tak, że nie uznaję, że jest jakaś jedna ideologia rodzicielska, która jest słuszna. Tak mam z Rodzicielstwem Bliskości i każdym innym podejściem do rodzicielstwa opisanym w książkach. Dlatego, że z mojego doświadczenia wynika, że naprawdę każde dziecko jest inne, każdy rodzic jest inny, relacje się bardzo zmieniają w rodzinie, w miarę rośnięcia dzieci. Tak naprawdę moim zdaniem intuicja jest absolutnie najważniejsza. Oczywiście warto jest czytać, bo poznajemy spojrzenie innych ludzi na świat, ale uważam że trzeba brać co najlepsze i nie skupiać się na jednym podejściu do wychowania. Znam mamę która zawsze była propagatorką Rodzicielstwa Bliskości, ale zobaczyła, że w momencie kiedy jej całkiem duże dziecko, weszło w bardzo trudny moment, to Rodzicielstwo Bliskości przestało spełniać jej oczekiwania, okazało się że to, co opisane jest w książkach nie do końca działa u niej i musiała dopasować się do zmieniającej się sytuacji. Ja, tak generalnie nie lubię fanatyzmu, więc zawsze się odżegnuję, że to, że noszę swoje dziecko nie znaczy, że jestem rodzicielką bliskości, jestem po prostu rodzicem swoich dzieci i też popełniam błędy. Robię rzeczy i dobre i złe. W Rodzicielstwie Bliskości jest dużo rzeczy które są faktycznie pozytywne, bo moim zdaniem uspokajają relacje pomiędzy rodzicem a dzieckiem, ale to też nie jest coś co działa w każdej sytuacji. Ja mam takie zdanie, że jeżeli jest coś co działa na dziecko i na rodziców, i daje im komfort to znaczy, że to jest dla nich najlepsze i czy to się nazywa Rodzicielstwo Bliskości czy to się nazywa układaniem harmonogramu dnia dla dziecka to nie ma znaczenia, ma po prostu działać i ma być szczęśliwe dziecko i szczęśliwa mama. Tak samo jest z noszeniem – niech ludzie noszą tak, jak jest najlepiej dla nich, niech tylko podejdą do tego świadomie. Dziecko cieszy się, kiedy jest niesione w nosidle przodem do świata? To super, niech tylko mama rozumie dlaczego to nie jest najlesza pozycja i wie, na co musi zwrócić uwagę. Samej zdarzało mi się nosić nieidealnie, ale miałam tego świadomość, wiedziałam, że muszę to ograniczać. Pierogowa Mama: A Twój mąż? Nosi? Marysia: Michał generalnie lubi nosić Helę, ja wtedy wyciągam nosidło i on nosi w nosidle, natomiast dla niego owijanie się kolorowym kawałkiem materiału to nie jest szczyt marzeń. Nigdy nie próbował i myślę, że nigdy nie da się na to namówić Pierogowa Mama: A reakcje rodzinne? Marysia: W ogóle bez emocji, zauważają że mam tę umiejętnośc, więc jakby ktoś potrzebował to wie, do kogo się zgłosić natomiast ani nikt nie uważa że to jest bez sensu ani nikt nie robi z tego nie wiadomo czego Pierogowa Mama: I nie było „nie noś bo przyzwyczaisz?” Marysia: Moja mama powiedziała mi kiedyś, że jeżeli mogłaby się cofnąć w czasie i zmienić tylko jedną rzecz z początków macierzyństwa, to byłoby to częstsze noszenie. Ma rację – dzieci rosną tak szybko, że ani się obejrzysz, a po widoku wyciągniętych w Twoim kierunku rączek zostanie już tylko wspomnienie.

Pierogowa Mama

Macierzyństwo nie kończy się w weekend.

Ani w Święta. Właściwie nigdy się nie kończy. Jakiś czas temu byliśmy z Michałem u znajomych, panowie jak to panowie narzekali na pracę i ogólnie takie tam męskie jęczenie. Pomarudzili, pomarudzili po czym z westchnieniem ulgi rzucili się na kanapę – „Na szczęście już piątek!” Już chciałam im wesoło zawtórować w tej piątkowej radości, gdy nagle uśmiech zamarł mi na twarzy – dotarło do mnie, że to żadna zmiana. Nie czeka mnie leniwy sobotni poranek gdy będę mogła kisić się w łóżku do południa, już nie dla mnie niedziele na kanapie z lampką wina i ulubioną książką. Są ludzie którzy myślą, że urlop macierzyński to faktycznie urlop – czas gdy siedzisz w domu i dysponujesz swoją osobą tak jak chcesz, zajmujesz się czymkolwiek co tylko sprawi Ci przyjemność. Ma się pełno wolnego by się polenić, odespać, oddać swoim pasjom. No i najważniejsze! Muszę być teraz najbardziej wyspanym człowiekiem na świecie, przecież nie wstaję codziennie do pracy. Na pewno opieka nad takim maluchem nie może być zbyt pracochłonna, przecież takie dziecko co najwyżej je i śpi. Żyć nie umierać i rodzić jak najwięcej dzieci byle tylko „urlop” nigdy się nie skończył. Może przybliżę Wam jedną dobę z takiego „urlopu”, urlopu, który tak naprawdę jest niekończącą się pracą na etacie, przebywaniem na posterunku 24/7, nieważny tu weekend, świątek, piątek czy niedziela. Zacznijmy od poranka, moje koleżanki, które mnie trochę znają dobrze wiedzą, że nie warto mnie pytać o której z Julkiem wstajemy, o której jesteśmy już po śniadaniu i ewentualnie mamy czas wolny na jakieś spotkanie. Nie warto mnie pytać bo nie jestem w stanie udzielić takiej odpowiedzi. Nasz dzień zaczyna się pomiędzy 8:30 a 11:30 czasem Julek wstanie o 8:00, ale o 9:00 jednak stwierdzi, że on jeszcze by się przespał, ale koniecznie z cyckiem w buzi i nie, nie mogę mieć zgiętej ręki, muszę mieć wyprostowaną i dotykać nią jego główki bo inaczej nie będzie spał. Więc leżę wygięta w chiński precel i zastanawiam się czy obudzi go mój wybuchający pęcherz, czy burczenie w brzuchu. Najczęściej jednak nie wytrzymuję i wstaję do toalety, Julek oczywiście wstaje i idzie ze mną. Nie, do toalety nie chodzę sama już od dawien dawna. Po porannej toalecie czas pościelić łóżko, gdy Julek był dzieckiem leżącym trwało to jakieś 3 minuty, natomiast teraz gdy już raczkuje, wstaje i chodzi przy meblach trwa to 33 minuty, dla niego odsunięcie go od krawędzi wersalki przy której stoi i wspina się by wszystko widzieć (nie wiem co jest takiego fascynującego w chowaniu pościeli do skrzyni) to zniewaga, która krwi wymaga, za każdym razem gdy go odsunę przychodzi z powrotem i tak kwadryliard razy. W końcu z irytacją odkładam go do łóżeczka. No to oczywiście płacz! Przecież on mi pomaga ścielić łóżko! Po ścieleniu pora na zmianę pieluchy i przebranie z piżamki. W zależności od zawartości pieluchy następnym punktem będzie śniadanie, albo wietrzenie pokoju… Jeżeli oboje przetrwamy proces ubierania bez trwałych uszkodzeń na ciele bądź umyśle, to czas by coś zjeść. Idziemy do kuchni. Oczywiście do kuchni nie można iść z pustymi rękami, trzeba zabrać cały wór zabawek by dziecko miało się czym zająć podczas gdy ja gotuję (i tak zazwyczaj mogę sobie te zabawki wsadzić tam gdzie słońce nie dochodzi bo koniec końców to kocia kuweta najczęściej okazuje się najbardziej interesująca i edukacyjna dla mojego dziecka). Szykuję jedzenie dla siebie i Julka, sadzam go w krzesełku, sama siadam przy stole i jemy. To znaczy ja jem. On babrze się w jedzeniu. Trochę wsmaruje w siebie, trochę w krzesełko, trochę wyląduje na podłodze ku uciesze kotów. Gdy już się znudzi, wypuszczam go z krzesełka do karmienia na podłogę i sama próbuję delektować się kawą. Od czasu gdy zainstalowaliśmy bramkę we wnęce w której stoją kocie miski nawet mi się to udaje. Po śniadaniu Julek zazwyczaj jest do przebrania. Teraz wypadałoby pójść na jakiś spacer, ewentualnie pozałatwiać sprawy, no to zaczynamy się zbierać. Oczywiście nie mogę wyjść na ulicę jak menel bez makijażu i z włosami nastroszonymi jak u upośledzonego koguta więc kieruję się do łazienki. Szybka szpachelka w trakcie której 17 razy odczepiam od swojej nogi Julka, który jest niesamowicie zainteresowany tym co nakładam sobie na twarz, jeszcze tylko związać włosy i gotowe (biję pokłony dla matek które są w stanie zrobić ze swoją fryzurą coś więcej niż koński ogon, serio!). To teraz ubieranie, a nie przepraszam, zbieranie mandżuru, przecież nie wyjdę z domu bez wielkiej ważącej 10 kilo torby, zawierającej wszelkie niezbędne atrybuty przy niemowlaku. Pampersy, chusteczki, kremik do pupy, pluszaczki, gryzaczki, śliniaczki, pieluszki, otulaczki, kocyczki, nie zdziwiłabym się gdybym miała jeszcze gdzieś w czeluściach obcęgi albo inną wiertarkę. Trzeba być przygotowanym na wszystko! Dobra, spodnie na tyłek, jakaś bluzka, kurtka na dziecko, czapeczka i wsadzanie do wózka. Podejść do wózka jest kilka bo Julek jako dziecko mobilne całkiem dobrze już sobie radzi z ucieczką z niego zanim zdążę zapiąć pasy. Ale udało się. Siedzi. Zapinam śpiworek i wychodzimy. Telepiemy się z drugiego piętra po schodach i wreszcie jesteśmy na dworzu, jeszcze tylko ominąć wszystkie niespodzianki pozostawione przez bezdomnych przy pobliskim śmietniku i wtaczamy się na swoją stałą trasę spacerową. Spacerujemy 2-3 godziny, czasem więcej, zależnie od tego czy to tylko spacer czy też mamy jakieś sprawy do załatwienia, czy zakupy do zrobienia. Gdy wracamy do domu około 16 czy 17 jestem już zazwyczaj wykończona, często niosę ze sobą jeszcze jakieś toboły, a tu jeszcze trzeba wciągnąć wózek po schodach na 2 piętro. Po powrocie czas na popołudniową toaletę i znowu zależnie od zawartości pieluchy albo wietrzymy pokój, albo idziemy do kuchni szykować obiad. Zwykłemu człowiekowi ugotowanie prostego posiłku zajmuje jakieś nie wiem 20-30 minut? Matce zajmuje półtorej godziny bo w międzyczasie musi przecież włączyć muzyczkę w zabawce, ale nie tą inną! Nie w ogóle do kitu jest ta zabawka, nie ma jakiejś fajniejszej? Musi też co 2 sekundy odczepiać dziecko od siebie albo od rączki piekarnika, z którą dziecko usilnie próbuje się pocałować. Znowu niepotrzebnie targałam do kuchni te wszystkie edukacyjne zabawki bo najfajniesza okazuje się kocia piłeczka z dzwoneczkiem w środku.  I znowu, ja jem, Julek się babrze z niewielkimi elementami konsumpcji. Sprzątam ten krajobraz po huraganie i do domu wraca Michał. Uff. Wręczam mu dziecko i gnam do toalety. Boże. SAMA! W toalecie, przez 5 minut. Do oczu napływają mi łzy z wdzięczności za to jedno spełnione dzisiaj marzenie. Wychodzę. Michał zajmuje się pożytkowaniem energii Julka na wszelkie fascynujące aktywności typu ślinienie butów albo lizanie kółek od wózka, a ja zajmuję się pracą, ponieważ ostatnimi czasy pracuję trochę przy rękodziele, ogarniam więc maile, zamówienia, notuję co jest do zrobienia. Kąpiel. Michał kąpie, ja ścielę łóżko, tym razem trwa to jednak 3 minuty bo nie mam swojego małego „pomocnika”, przebieranie w piżamkę i wieczorny cycuś. Julek po kąpieli wyraźnie daje już znaki jak bardzo jest zmęczony, płacze, trze oczka, ale później podładowuje się przy piersi jak mały króliczek w reklamach Duracella i zaczyna się bal. Fika salta po łóżku, wspina się po mnie, po Michale, tarza w pościeli, zrzuca telefony, zdejmuje mi okulary, bije mnie po twarzy, ostatnio tak przywalił mi z bańki, że do krwi rozwalił mi wargę, po takiej fascynującej sekwencji i gdy już oboje z Michałem jesteśmy na skraju w końcu zasypia. Godzina 22:00. A przede mną stos szycia. Podpierając się nosem siedzę przy maszynie do pierwszej. Szybki prysznic i do łóżka. Po kwadransie Julek zalicza pobudkę numer jeden. Alleluja, że budzi się tylko na jedzenie, bo chyba bym skisła. Zależnie od nocy pobudka może być jedna, ale może być ich też 11 – Julek nie jest noworodkiem więc nie mam prawa spodziewać się od niego jakiejkolwiek regularności. I koło się zamyka. Skończył się kolejny dzień. A opisałam tutaj swój dzień beztreningowy. Mam też dni treningowe. W te dni wstaję o 5:45 by dotrzeć na trening o 7:00. Drugi mam wieczorem o 19:15. Więc Wy wszyscy nierozumiejący „Jak możesz być zmęczona przecież siedzisz cały dzień w domu?” „Co Ty właściwie robisz w domu cały dzień?” No to teraz już wiecie.  

Pierogowa Mama

Matki przeklinają szeptem.

Na wielkiej fali sukcesu niesie się ostatnio idea Rodzicielstwa Bliskości, wychowywanie dziecka nie jak małego niewolnika jak to kiedyś bywało, ale w szacunku i czułości. Szeroko udostępniane są wzruszające cytaty i płaczliwe teksty, gdzie Matka wzrusza się nad swoim śpiącym maleństwem, blogosfera apeluje „carpe diem” dzieciństwo szybko mija. Żebym nie została zrozumiana źle, mój blog przecież aż kipi od tych wzruszających cytatów i płaczliwych tesktów – bo wzruszam się i płaczę często, a jakże! I nie zmienię w tych wpisach ani słowa, bo codziennie moje dziecko jest dla mnie źródłem nieopisanej dawki emocji. Ale właśnie. Emocje. Tak, to jest miłość, wzruszenie, poczucie oddania, ale jest też druga strona medalu, złość, irytacja, frustracja, zmęczenie. Natknęliście się kiedyś na jakiś wpis na blogu parentingowym na wpis pod tytułem „Moje dziecko mnie wkurwia!”, „Moje dziecko doprowadza mnie do szału”, „Mam dosyć mojego dziecka”, „Oddałabym moje dziecko do okna życia, ale niestety jest już za duże!” Oczywiście pełno takich stwierdzeń w tonie żartobliwym, to takie żarciki-kosmonauciki. Wiadomo, że nikt nie weźmie tego na poważnie. Ale ja biorę. Ja biorę te emocje na poważnie, bo one są, naprawdę są, towarzyszą mi codziennie. Kocham moje dziecko nad życie i nigdy nie żałowałam decyzji o zajściu w ciążę, gdybym straciła swojego syna całkiem prawdopodobne jest, to że po prostu bym umarła z bólu, ale nie zmienia to niestety faktu, że jestem człowiekiem. Człowiekiem, który przez 25 lat swojego życia przesypiał minimum 8 godzin dziennie, chodził do toalety sam i był absolutnym panem swojego czasu we wszystkich aspektach  życia. Człowiekiem, dla, którego wyjście z domu znaczyło tyle co założenie butów i narzucenie kurtki, człowiekiem, który mógł swobodnie przemieszczać się po mieszkaniu bez uczepionej u kostki małej osoby, człowiekiem, który mógł wyjść do łazienki umyć ręce nie martwiąc się czy przypadkiem w kuchni nie dochodzi do spotkania bliższego stopnia dziecka z kuwetą. Więc tak, wkurzam się, denerwuję, mam ochotę wrzeszczeć i wybijać w ścianach dziury pięściami, a już najbardziej otwiera mi się scyzoryk w kieszeni jak słyszę „Przecież to tylko dziecko, on nie rozumie” – myślicie, że ja tego nie wiem?? Wiem! Mój mózg też to wie! Czy to sprawia, że nagle emocje znikają? Że instynkty znikają? Że jest łatwiej znosić nieustanny wrzask 20 godzin na dobę przez 7 dni w tygodniu? Łatwiej jeść 2 razy dziennie? Łatwiej wstawać po kolejnej wyrwanej z życiorysu nocy, bo dziecko stwierdziło, że 3:30 to już dzień? Powiedzmy to wprost, szczerze i głośno, że nie jest zbytnio społecznie akceptowalne gdy matka okazuje słabość. Gdy straci nad sobą panowanie, gdy powie o jedno słowo za dużo, za głośno. Gdy ręka w kieszeni zadrży trochę zbyt zauważalnie. Czy stając się matką stałam się trochę mniej człowiekiem, który ma prawo do emocji? Do tego by być zmęczony? Do tego by się czasem po prostu wkurwić! Nie na dziecko. Na sytuację! Ludzie mi radzą bym jadła więcej, regularniej, najlepiej co 3 godziny. HAHAHAHAHAHHAHAHAAHAH! HAHA! Wiecie gdybym miała jeść co 3 godziny oznaczałoby to tyle, że ledwie bym skończyła jeden posiłek już musiałabym zaczynać następny. Mój posiłek TRWA 3 godziny. A dlaczego? Dlatego, że co 30 sekund muszę zrywać się od jedzenia by odcholować Julka od kocich misek, kuwety, kibla, szafki, garnka, kawałka błota z kółka wózka który usilnie próbuje skonsumować. Tak, chcę wychowywać swoje dziecko w szacunku i miłości, ale chcę też wychowywać go w zrozumieniu, że od nikogo nie można wymagać, by zawsze był idealny. Bez skazy. Od siebie też nie powinien musieć tego wymagać. A matki trochę się zmusza by były idealne, niby powtarza się ciągle te frazesy, że matka też człowiek i ma prawo do błędów, ale jak przychodzi co do czego to wcale tak nie jest. Nieśmiertelny kult Matki Polki wciąż na posterunku. Więc od dzisiaj przeklinam głośno, nie wstydzę się tego, że czasem Julian mnie wkurza, doprowadza do szału, i całkiem szczerze są momenty w których gdyby nie powstrzymywały mnie przed tym reperkusje prawne zwyczajnie zamknęłabym go w szafie. Na godzinkę. Dwie. Ewentualnie siedem. Czy to oznacza, że kocham go jakoś mniej? Moje wychowanie ma jakąś mniejszą wartość? Nie, oznacza tylko tyle, że co ja będę walić ściemy – nie chcę kłamać sobie czy światu w twarz. Jestem matką. Jestem człowiekiem. Tak, przeklinam. Tak, krzyczę. Tak, mam z tego powodu poczucie winy. Ale od dzisiaj już nie. Można kochać swoje dziecko nad życie, nosić go tulić i jednocześnie czasem nie dawać rady. Wszystkie wiemy że granice miłości do naszych dzieci są bardzo szerokie, to prawdziwy Wielki Kanion miłości, ale wiemy też i nie bójmy się do tego przyznać, że jak nikt inny  to właśnie te same nasze dzieci, potrafią postawić nasz stan emocjonalny bardzo blisko tych granic. W chwili gdy jest godzina 23 a Ty uświadamiasz sobie, że miałaś dzisiaj w ustach tylko kanapkę i szklankę wody, Wielki Kanion wydaje się nagle bardzo mały.  

Pierogowa Mama

Jeszcze nie.

Codziennie mówią mi, że to już czas. Takie duże dziecko. Powinnam zadbać wreszcie o siebie. „Już nie jest taki malutki, możesz już pozwolić sobie na więcej”, „Najwyższa pora by się nauczył….” Może jest ze mną coś poważnie nie tak, ale mam swój ulubiony moment dnia. To taki codzienny mini-rytuał, bez wykonania którego nie mogę spokojnie położyć się spać. Gdy już w piżamie wychodzę z łazienki, na bosaka staję przy krawędzi łóżka i patrzę. Po prostu patrzę. Na wielką plątaninę kocy niemowlęcych i kołdry z, której wystają dwie śpiące głowy. Jedna dziecięca i jedna męska. Śpią sobie spokojnie jak gdyby nigdy nic.  Jakkolwiek ciężkiego dnia bym nie miała, za każdym razem ten widok po prostu mnie zatyka. Rośnie mi taka wielka purchawka w gardle, więc szybciutko wślizguję się pod kołdrę by się nie rozpłakać. Poduszka jest cieplutka, przytulam się do niej i czuję słodki zapach niemowlęcego szamponu, łaskoczą mnie w nos czarne jak heban kosmyki włosków. Głaszczę malutką rączkę, która automatycznie zamyka się na moim palcu. Przytykam nos do tej ciepłej główki i głęboko się zaciągam. Jest mi tak błogo. Przyciągam do siebie małe ciałko i ściśnięta z jednej strony przez Julka z drugiej przez Pierogotatę, zasypiam w tej kanapce szczęścia. Codziennie mówią mi, że to już czas. Odstawić od piersi, odłożyć do łóżeczka, nauczyć, że noc jest od spania, a nie od jedzenia. I jak ja bym wtedy zasypiała? Z powrotem na zimnej poduszce? Z chemicznym zapachem płynu do płukania? Że cała połowa łóżka tylko dla mnie? No jak? Lubię tę moją plątaninę kołder i dziecięcych kocy. Ten sam znajomy widok każdej nocy – mówią, że nauczyłam Cię spać ze sobą, a tak bardzo się mylą – to siebie nauczyłam. To ja się przyzwyczaiłam. To ja już nie umiem zasnąć bez Twoich rzęs łaskoczących mnie po policzku. Może nadejdzie taki dzień gdy będziesz już za duży, gdy wyrośniesz, gdy będę wreszcie chciała odzyskać swoją zimną poduszkę, która rano wciąż będzie sucha i pachnąca Cocolino. Może nadejdzie taki dzień, że znowu będę umiała zasypiać bez Twojej rączki trzymającej mnie za palec. Może sobie przypomnę, przecież już to wiedziałam, robiłam, zanim się urodziłeś. Może nadejdzie taki dzień gdy nie będą mnie już cieszyć te pobudki gdy pierwsze co widzę po otwarciu oczu to Twój szelmowski uśmiech, a pierwsze co słyszę to Twój diabelski chichocik, a nie, wróć, to dźwięk roztrzaskujących się o podłogę moich okularów… Czy może telefonu? Może któregoś dnia moje łóżko znowu stanie się puste, a ja wtedy podskoczę z radości i zaśpiewam hip hip hurra! Nareszcie! Ale jeszcze nie. Jeszcze nie musimy się nikogo słuchać. Jeszcze możemy zostać w naszej kanapce szczęścia. Bo zdradzę Ci wielką tajemnicę. Noc wcale nie jest od spania. Noc jest od przytulania.    

Pierogowa Mama

Mamo, świetnie sobie dajesz radę!

Julek ma już prawie 10 miesięcy, więc już się prawie przyzwyczaiłam do tego w jaki sposób odnosi się bliższe i dalsze otoczenie do młodej matki. Świetnie kojarzę top 5 „dobrych” i „złotych” rad. W lot dokańczam mądrości starszych pokoleń gdy tylko usłyszę ich początek padający z ust kogoś z kim rozmawiam. Ale wiecie co mnie dzisiaj uderzyło? Przez blisko 10 miesięcy, prawie rok, kilkaset dni, nie usłyszałam od nikogo ze swojego najbliższego otoczenia, że dobrze sobie radzę. Serio. Nie żebym szukała poklasku, żeby mnie ktoś wychwalał pod niebiosa poczynając od świtu i kończąc o północy, ale kurde, żeby tak przez tyle czasu ani razu nikt zupełnie nic? Ostatnio jedna z forumowych koleżanek oznaczyła mnie w komentarzu na Facebooku, pisząc, że mnie podziwia, że tyle ogarniam. Blog, dieta, treningi, chustomeety, szycie, szydełkowanie, 10-miesięczniak na głowie, jego Ojciec na głowie (Julek to czasem pikuś w porównaniu z Pierogotatą :D) – moją pierwszą myślą, gdy przeczytałam te pochwały było „Co ona gada? Podziwia? Mnie? Mnie wiecznie rozmemłaną, z bałaganem, pełnym naczyń zlewem, koszem pełnym prasowania, który stanowczo zbyt dawno nie widział dna?” Na szczęście to była tylko pierwsza myśl, bo za chwilę była kolejna – „Cholera, ona ma rację!” To naprawdę ja! Ja Pierogowa daję radę! Dziecko nakarmione, czyste, przewinięte, szczęśliwe, w domu trochę bałagan, ale póki co nie wybuchła z tego powodu żadna bomba, a ja mam trochę czasu jeszcze by realizować swoje małe zajawki, mini wyzwania, które sprawiają, że na koniec dnia przykładam głowę do poduszki z uśmiechem. Nie umiałam spojrzeć na siebie z tej perspektywy – wręcz przeciwnie – często miałam wrażenie, że nie ogarniam, że w domu syf, gotowaniem zajmuje się Michał, a ja zamiast jak przykładna Matka Polka od świtu do nocy jeździć na szmacie wymyślam sobie „pasje”. Miałam nawet z tego powodu wyrzuty sumienia, że odsyłam faceta do kuchni, że obciążam go opieką nad Julkiem by sama wykroić sobie ten kawałeczek doby dla siebie. Myślałam, że z tego powodu jest ze mną coś nie tak jako matką, kobietą, partnerką. Ale to nieprawda! Naprawdę skopuję dupsko temu całemu macierzyństwu! Jeszcze mnie nie złamało, mało tego dodaje mi skrzydeł! Czy coś ze mną nie tak? :D Więc jeżeli, droga Młoda Mamo wydaje Ci się, że wszystko robisz nie tak, a obok nie ma żadnej dobrej duszy, która powiedziałaby Ci jak bardzo wymiatasz, to mówię Ci to ja! Jesteś zajebista! Utrzymujesz przy życiu drugiego człowieka (nawet więcej tych człowieków jak masz więcej dzieci :D), znając życie jesteś też jak taki wielki ludzki thermomix, sprzątasz, gotujesz, pierzesz, zmywasz, prasujesz, psa wyprowadzasz, karmisz kota, znajdziesz nawet chwilę by przytulić się do męża. Znajdź sobie chociaż te parę minut dziennie, przysiądź wygodnie na fotelu, z kubkiem ulubionej herbaty, puść dobrą płytę- i nigdy nie wątp w to, że jesteś niezastąpiona i warta podziwu za każdy dzień. Przytul się dzisiaj do poduszki z uśmiechem, bo super sobie radzisz! Niech uśmiech Twojego dziecka potwierdza Ci to codziennie :)

Pierogowa Mama

Rozmowy o Chustoświrstwie cz. 1 – Marta z Zamotani.pl

Dawno nic nie było o tym co mi tam w tej chustowej duszy gra. Pomyślałam, że czas to zmienić, bo chcę się dzielić, dzielić tą pasją, do noszenia, do bliskości. Ponieważ historie chustowe innych Mam zawsze mnie trochę ciekawiły, postanowiłam poprosić o opowiedzenie ich inne Mamy  – na pierwszy ogień Marta Klewińska – autorka bloga Zamotani.pl, doradca noszenia w chuście ClauWi, podwójna Mama, 4-letniej małej blondyneczki Julianki oraz 7-letniego kawalera  Kuby. To do Marty trafiłam na swoje pierwsze konsultacje chustowe, więc jest trochę Matką Chrzestną mojego chustowariactwa. Opowiada o swojej historii, swoich początkach, codzienności z chustą, trochę o tym dlaczego zdecydowała się akurat na „zawód” doradcy i jak inspirują Ją inne Mamy, które codziennie spotyka na swojej drodze jako Doradca. Zapraszam! 1. Opowiedz swoją historię Chustoświrki, przejdź się od nowa swoją drogą do Chustoświrstwa, jakie były Twoje początki? W jaki sposób chusty w ogóle pojawiły się na drodze Twojego macierzyństwa? Masz dwoje dzieci, pierwsze pojawiło się na świecie gdy na chusty nie było tak wielkiego boomu jak dziś, jak to było z tym chustowaniem wtedy? Faktycznie trochę jest tak, że 7 lat temu to było zupełnie inne chustowanie. Zmieniły się chusty, trochę wiązania, zmieniła się bardzo świadomość rodziców. Swojego pierwszego dziecka nie nosiłam w chuście, bo naprawdę nie liczę kilku incydentów z chustą czy nosidłem. Chusta weszła w moje życie wraz z narodzinami córki, to był dla mnie przełom rodzicielstwa. Juliana nie widziała wózka na oczy. Nawet nie z przyczyn ideologicznych, po prostu chusta tak nam się sprawdzała.Mam więc dwa zupełnie inne doświadczenia z dziećmi i z chustą, może dlatego tak łatwo mi jest zrozumieć różne problemy rodziców, bo sama wiem, że każde dziecko jest inne. 2. Czy czujesz by chustowanie w jakiś szczególny sposób umocniło / zmieniło Twoją relację z dziećmi?  Czy stało się w jakiś sposób katalizatorem do zmiany w postrzeganiu przez Ciebie macierzyństwa? To nie jest tak, że jak się nosi dziecko w chuście to jest się lepszym rodzicem, a jak się nie nosi dzieci to jest się gorszym. Myślę jednak, że chusta to pewne narzędzie, które ułatwia pewne mechanizmy. Może mieć wpływ na relacje z dzieckiem. Skłamałabym gdybym powiedziała, że chusta nic nie zmieniła. Wraz z narodzinami córki, wraz z chustowaniem, a wreszcie z ukończeniem 1 etapu kursu w 2012 roku na doradcę, moje życie weszło na inne tory. Na pewno otworzyło mnie to na inne możliwości, to była długa droga poszukiwania siebie. 3. Jak na chustowanie zapatrywał się Twój mąż? Wspierał Cię, pieszczotliwie wyzywał od wariatek motających dzieci w szmaty :)? Nosi? Mój mąż zawsze był i jest moim przyjacielem i daje mi bardzo dużo przestrzeni na to co robię, jak robię, jakie decyzje podejmuje nie tylko dla siebie, ale i dla rodziny. Przyjmował to wszystko bardzo naturalnie i też brał czynny udział w noszeniu dzieci, nie w takiej skali jak ja. Myślę, że tyle ile potrzebował. Ja też nigdy go nie uczyłam, ani nie naciskałam, że musi nosić. Chciał to nosił, zresztą nosi do tej pory, bo dzieciaki choć już są duże to lubią wskoczyć ojcu na barana. 4. Czy pamiętasz by był jakiś szczególny dzień / moment, w którym wzniosłaś oczy ku niebu i szeptem podziękowałaś temu ktokolwiek wynalazł chusty bo bez niej zostałabyś mordercą niemowląt, albo stałą bywalczynią zakładu psychiatrycznego? No gdzieś pomiędzy 0-6 miesiącem życia Julianki, kiedy byłam w domu z dziećmi sama, a Kuba dosyć szybko jeździł na rowerku biegowym i nie chodził jeszcze do przedszkola, to myślę, że mogłoby to być nawet codziennie. 5. Czy jako świeża chustomama miałaś momenty zwątpienia? Że rzucałaś chustę w kąt, z przeświadczeniem że to nie dla Ciebie, wszystko robisz źle, nic Ci nie wychodzi? Co poradziłabyś takim chustonówkom, którym braknie już cierpliwości? Mnie było łatwiej niż innym mamom, które zaczynają nosić swoje dzieci. Nosząc Juliankę byłam doradcą noszenia, miałam odpowiednią wiedzę i dużo spokoju i dystansu do tego tematu, choć może dystansu jeszcze nie miałam, tego się musiałam nauczyć. Ja nie lubię radzić, wolę słuchać. Choć w sumie cały mój blog jest pewnie jednym wielkim poradnikiem. Myślę, że każda mama musi się nauczyć patrzyć nie tylko na potrzeby dziecka, ale i swoje. Z chustą tak jest, że to ma być dla dwojga, nie tylko dla jednego. 6. Jakie reakcje w rodzinie wzbudzało Twoje noszenie? Komentarze były pozytywne / negatywne? Udało się opędzić od odwiecznej powtarzanej jak mantra zasady „Nie noś bo przyzwyczaisz?” :) Ja nie miałam takich historii od bliskich. Dla nich to co robiłam i robię z dziećmi zawsze budziło raczej dużo zadowolenia i akceptacji. Mam dużo wsparcia od nich i zaufania do tego jaką drogą rodzicielstwa idę.  7. Czy uważasz że chustowanie ma jakieś wady? Czy w jakiejś sytuacji u Ciebie się nie sprawdziły? Wręcz przeciwnie myślę, chusta to jedna z niewielu rzeczy, która mi się sprawdziła na takim poziomie. Ale wierzę, że nie u każdego może tak być, po pierwsze nie musi, po drugie co już mówiłam wcześniej, każde dziecko jest inne, każdy rodzic jest inny. To co się sprawdza u innych może nie zadziałać u drugich. 8. Kiedy poczułaś, że Twoją drogą jest zostanie doradcą chustowym? Dlaczego oprócz oczywiście pasji do chust zdecydowałaś się na taki „zawód”? Na kurs poszłam z 2 miesięczną Julianką, trochę dla siebie, trochę dla innych. Pasję przekułam w pracę. Nie żałuję. Szczególnie, że za tym wszystkim poszedł też blog, dzięki temu mam poczucie, że rozwijam się na trochę większej przestrzeni, nie tylko chustowej. I robię to co lubię, piszę, opowiadam, spotykam się z ludźmi, staram się dać im wsparcie.  9. Jako doradczyni spotykasz zapewne wiele mam na początku swojej drogi chustowej, czy możesz podzielić się jakąś historią jednej / kilku z nich, która w jakiś specjalny sposób zainspirowała Cię? Sprawiła, że poczułaś szczególny sens wykonywanej przez siebie pracy? Ja mam takie szczęście, że zazwyczaj przychodzę do ludzi i czuję się z nimi bardzo dobrze. Myślę, że dzięki temu, oni też czują, że jestem po ich stronie. Zdecydowanie w tych relacjach najbardziej mi zależy, na dobrym kontakcie z rodzicem by czuł, że jestem tu bardziej dla niego, a nie dla dziecka. Potrzeby dziecka są bardzo ważne, ale nie najważniejsze. Dla mnie najważniejsza jest relacja z rodzicem, jego potrzeby i bym mogła mu jak najlepiej pomóc i ułatwić. Znaleźć sposób, by czuł, że będzie ok, że to mu pomoże, że się sprawdzi. Rodzic musi w to uwierzyć, musi to poczuć. Do każdego podchodzę indywidualnie i nie uczę jednego wiązania w kółko, dopasowuję się. Czasem kosztem odłożenia na bok swoich oczekiwań jako doradcy. Dlatego każda historia i rodzina jest dla mnie wyjątkowa i inna. Uwielbiam poznawać nowe rodziny i patrzeć na to jak cudownie odnajdują się w nowej roli, to jest dla mnie największą motywacją. 10. Jedna z grup chustowych na facebooku przekroczyła ostatnio liczbę 10 tysięcy członków, w związku z tym Administracja zorganizowała akcję #10tysiecypowodow dla których członkinie grupy chustują, podzieliłabyś się takim SWOIM powodem? Takim, który siedzi Ci głęboko w sercu? Ja chyba nie mam jakiegoś mocno przemyślanego powodu, ja nosiłam, bo mogłam. I teraz uczę innych nosić, bo po prostu można. Wystarczy poczuć taką potrzebę i tyle. Nie mówię o motywacji, bo ona u każdego może być inna. 11. Jesteś członkinią środowiska chustowego już od dłuższego czasu, jaka jest Twoja opinia o nim? Czy jest to przyjemne środowisko, otwarte? Zachęcające młode mamy do idei chustowania, promujące je? Ja nie do końca jestem w tym środowisku. Myślę, że jestem trochę poza nim. Po pierwsze z racji tego, że nie noszę już swoich dzieci. Jestem oczywiście w swoim środowisku chustowym, wśród doradców i innych osób, którym temat chustonoszenia jest bliski, lub to co robią jest pokrewne z tym w jakim obszarze ja działam. Mam kilka takich swoich miejsc, gdzie czuję się dobrze. Ale to środowisko chustowe o którym Ty piszesz to jest zupełnie co innego. Ono jest przede wszystkim zmienne, tzn mniej więcej wymienia się co 1-2 lata, bo mamy noszą swoje dzieci a potem przestają, bo dzieci wyrastają i pojawiają sie nowe mamy i tak w kółko. Trudno mi się wypowiadać na temat środowiska, którego nie znam. Ja staram się skupiać na tym co ja robię i za co jestem odpowiedzialna. 12. Czy uważasz by chustowanie w jakiś sposób wpłynęło na Twoje dzieci? Przyczyniło się do ich rozwoju w taki czy inny sposób? Myślę, że tak. Ale żeby to sprawdzić to musiałabym te same dzieci, wychować dwa razy, a tego się niestety nie da zrobić. Mogę się jedynie domyślać jak to na nas wpłynęło. Na pewno chusta, karmienie piersią, spanie z nami i wiele innych rzeczy na które jest zgoda w naszym domu, dla nich jest to po prostu normą. A dla mnie ważną informacją, że ziarno zostało zasiane, bo może dzięki temu będzie im łatwiej, kiedy założą już własne rodziny. 13. Choć idea chustonoszenia zatacza coraz szersze kręgi wciąż mnóstwo jest mam, które nie mają o niej pojęcia, jak Twoim zdaniem noszące Mamy powinny przyczyniać się do rozpromowania tej idei? Ja myślę, że najlepiej coś pokazywać poprzez przykład. Ja noszę i mi się to sprawdza. Moje dziecko zasypia w chuście i jest spokojne, dobrze nam tak. Jednak warto pamiętać, że żeby mówić, trzeba się upewnić czy ta druga strona na pewno chce słuchać, bo jeśli nie chce to i tak tego nie usłyszy.  14. W którym momencie poczułaś że prawdziwie jesteś chustoświrką? Czy to było wtedy gdy przypadkiem zauważyłaś, że nie wiesz jakim cudem nagle masz 10 chust czy wtedy gdy w historii konta bankowego zobaczyłaś przelew wychodzący na kwotę stanowczo za wysoką jak na kawałek szmaty? :) Jeśli taka jest definicja chustoświrki to chyba nigdy nią nie byłam :) Ja mam do chust bardzo racjonalne i praktyczne podejście. Chusta to narzędzie ma spełniać kilka ważnych czynników by dobrze działać by ułatwiać i wspierać. Jasne, jeśli już siedzimy w temacie długo to otwierają się kolejne możliwości takie jak właśnie posiadanie więcej niż jednej czy dwóch chust. Ale początkująca chustomama ona w ogóle o tym nie myśli. Jednak nie powiem, z nostalgią wspominam mój gorący okres chustonoszenia i półkę pełną ukochanych chust, różnych żakardów i domieszek. Nie zostawiłam sobie, ani jednej. Jak to się mówi, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. A jakie są Wasze historie? Podzielcie się nimi w komentarzu!

Pierogowa Mama

Nasz nadworny fotograf.

Wybór odpowiedniego fotografa do uwieczniania rodzinnych momentów to nie jest taka prosta sprawa. Fotograf to trochę taki złodziej chwil, jest niesamowicie ważne by pokazywać te chwile odpowiedniej osobie, która przekuje je w piękne, magiczne zdjęcia. Która sprawi, że faktycznie dany portret, będzie odbiciem perfekcyjnym nie tylko pod względem technicznym, ale też emocjonalnym. Ja osobiście lubię takie zdjęcia, które trochę trącą uczuciem. Pokazują prawdziwą, jedyną w swoim rodzaju chwilę – przy, której łza się w oku kręci gdy wraca się do niej po latach. Dziś, chciałabym Wam przedstawić Dziewczynę, która wiele takich chwil z życia Naszej Rodziny przelała na papier fotograficzny. Która sprawiła, że mój Syn  na każdym zdjęciu zrobionym przez Nią, wygląda tak jak ja go widzę na codzień, zakochanymi, matczynymi oczami – absolutnie idealnie. Wiecie, że zwykle tego nie robię, ale pokazanie talentu Izy jest jak najbardziej warte tego by pokazać Wam zdjęcia Julka przez Nią zrobione. Myślę, że lepszej rekomendacji nie trzeba :) Iza jest po prostu cichym obserwatorem naturalnej rodzinnej relacji przy okazji z aparatem w ręku :) Każdemu z Was kto chciałby mieć piękne, subtelne, naturalne zdjęcia z prawdziwym  ciepłem jak najbardziej polecam Jej usługi :) Nie tylko do sesji rodzinnych :) Bardzo żałuję, że nie mogła focić nam Chrztu, wybraliśmy „super pro sławnego fotografa”, i skończyło się to tragicznymi zdjęciami o zabarwieniu reportażu wojennego – ale to już temat na osobny wpis. Namiar do Izy i trochę więcej o Niej znajdziecie tutaj: www.izaplichta.pl Piszcie i fotografujcie się!  

Pierogowa Mama

Wszystko będzie dobrze.

W takie dni jak dziś, ciężko uwierzyć, że kiedyś było inaczej, a było. Lecz, dzisiaj to już tylko duchy przeszłości, ale tak na wszelki wypadek, gdybyś kiedyś Synu już nie dawał rady, gdybyś już nie wierzył, że może być lepiej. Tak. W życiu bywa ciężko, bywa, że boli – bardzo. Są pewne ułatwienia, przyjaźnie, miłości, ale i one czasem bolą, ranią. Choć trudno w to uwierzyć, możesz pewnego dnia obudzić się i ze smutkiem patrząc w przeszłość i uświadomić sobie, że na Twojej drodze stanęła setka  niewłaściwych osób i tylko jedna ta najwłaściwsza. Kiedy stanie się trudno, bo wiesz, może stać się trudno czasem, pamiętaj, że najciemniej jest tuż przed świtem. Nie są najważniejsze w życiu te momenty, które spędziliśmy na dnie, przygnieceni przez los do ziemi. Najważniejsze są wspomnienia, przy których nigdy nie chcemy już zamykać oczu, przy których nie pamiętamy już, że mieliśmy złamane serce, przy których jakby przypominamy sobie dawno znaną melodię, której nie słyszeliśmy od lat. Wspomnienia tkane z czystych uczuć, jak stara fotografia na zawsze zapisane w naszej głowie. Jak zamrożony czas. Więc gdy będzie Ci ciężko i braknie wspomnień, ja będę pamiętać za Ciebie. Będę pamiętać takie dni jak dziś. Dni pełne minut, które mogłam spędzić po prostu na patrzeniu jak się śmiejesz. Obiecuję, że będzie łatwiej. Miłość potrafi uleczyć. Potrafi złapać za serce pokazując się w takich małych codziennościach, jak śmiejące się raczkujące dziecko, które pędzi co tchu gdy zobaczy Cię w drzwiach. Gdyby mnie ktoś kiedyś zapytał jak brzmi miłość – miała by dźwięk Twojego śmiechu. Jeśli kiedyś byłoby Ci ciężko, gdyby zamknęły Ci się przed nosem kolejne drzwi, zawsze możesz wrócić do mnie. Daj mi tylko znać. Wciąż będę tą samą Mamą co dzisiaj potrafiącą zamienić największą nawet tragedię w coś pozytywnego. Może dzisiaj tą największą tragedią jest to że nabiłeś sobie guza – ale to nic. Zawsze będziesz mógł schronić się w moich ramionach. Najciemniej jest tuż przed świtem, nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że dla mnie ten świt wstał by przynieść mi Twojego Tatę i Ciebie. By pokazać mi, że niepotrzebnych jest w życiu 100 niewłaściwych osób. Wystarczą 2 te najwłaściwsze. Dlatego choćby się waliło i paliło, choćby serce pękało Ci na miliard kawałków. Musisz wierzyć. Wszystko będzie dobrze. Naprawdę. Obiecuję.        

Pierogowa Mama

Miałam marzenie.

Jeżeli czytacie ten post po północy to znaczy, że za jakieś 21 godzin minie 9 miesięcy odkąd na świecie pojawił się mój Syn. A u Nas wszystko po staremu, dni niepostrzeżenie sączą się przez palce, wypełnione pieluchami, karmieniami, przytulakami, tysiącami buziaków bo codziennie odnajduję na Tobie tyle miejsc, które wydaje mi się, że nie zostały jeszcze wystarczająco wycałowane, wykochane. Staram się zapamiętywać te wszystkie momenty, choć wiem, że wiele wyślizguje mi się z głowy i łapię się czasem na tym, że już nie pamiętam jak to się stało, że siedzisz, raczkujesz, wstajesz, tak ładnie sam jesz śniadania i obiadki, że masz już do cholery 9 miesięcy! Gnębi mnie to, że doba ma tylko 24 godziny, miesiąc 30 dni, a rok 365 – to za mało, za krótko, jeszcze nie zdążyłam się nacieszyć wczoraj z Tobą, a tu już jutro dobiega końca. Nie zdążyłam się zorientować, że to już, teraz, to wielkie BUM, codziennie patrzę na Ciebie i coś świta mi w głowie, ale jak zwykle coś mnie rozproszy, coś zgasi tę małą żaróweczkę, która czasem niepewnie przypomina o swojej obecności. Ale dzisiaj już wiem. Zdradzę Wam małą tajemnicę – od dziecka gdy widziałam spadającą gwiazdę, czy zdmuchiwałam świeczki na torcie i wszyscy gorączkowo szeptali „Pomyśl życzenie, pomyśl życzenie!” – zawsze miałam pustkę w głowie, nie wiedziałam co to jest to wielkie życzenie, nie wiedziałam co to jest to nieuchwytne coś, co magicznie sprawiłoby, że rozbite kawałki mojego życiorysu nagle ułożyły się w jedną spójną całość. Zawsze był to jeden puzzel, którego nigdy nie mogłam dopasować. Dziś już wiem, że dobrze, że niczego sobie nie życzyłam przy tych tortach i gwiazdach. Zostawiałam sobie to marzenie na później, bo wiedziałam, że musi być to coś specjalnego, absolutnie wyjątkowego – żadna tam lalka czy miś, nowa sukienka czy wygrana w totolotka. I tak nie ma takiego słowa, w którym zawarłoby się ostatnie 9 miesięcy, które to właśnie są moją wielką kumulacją spadających gwiazd i zdmuchanych świeczek na tortach urodzinowych. Przebujane w fotelu momenty z Tobą w ramionach. To wielkie zdziwienie, że nie nastąpił żaden wybuch, nie zagrały fanfary, i nie wiem dlaczego wpadłam na to dopiero wtedy, dopadła mnie w jednej sekundzie świadomość spełniającego się wielkiego marzenia, w powietrzu przeskakiwały iskierki nieopisanej magii właśnie wtedy ten ostatni puzzelek wskoczył na swoje miejsce. Wiesz co to był za moment Synku? Wiesz co to był za dzień? To był pierwszy świt, kiedy obudziłam się już jako Mama. I to nie byle jaka Mama. Twoja Mama. Jesteś moim wielkim spełnionym marzeniem, którego przez tyle, tyle lat nie umiałam nawet nazwać – zrozumiałam co się dzieje dopiero wtedy gdy miałam to już pod nosem.   Miałam marzenie. I spełniłeś mi się.        

Pierogowa Mama

Matki i ich wymówki.

Czasem nachodzi mnie wielka złość i frustracja, coraz częściej ostatnio, ale codzienność z niemowlakiem odwraca moją uwagę i zapominam na jakiś czas by po kilku tygodniach znowu zaliczyć bolesny upadek z poziomu oczekiwań do poziomu rzeczywistości i zapamiętać raz na zawsze o co w tym wszystkim chodzi. Mamuśki znacie ten tekst, którym raczymy siebie nawzajem tak ochoczo gdy coś nam nie wychodzi? Gdy coś musimy odpuścić bo nie dajemy rady? „Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko” – również i na moich ustach tekst ten gościł nie raz, nie dwa. Lecz gdyby się nad tym tak głębiej zastanowić to co to jest kurna za bzdura? No ściema jak stąd to wieczności. Tak samo jak „Wyjątek potwierdza regułę”. Że co? Jakim prawem logiki wyjątek potwierdza regułę? Skoro jest wyjątek to chyba ją właśnie wyklucza czy coś źle myślę? Tak samo z tą szczęśliwą mamą – prosty przykład, Mama poszła w tango na 3 dni i nie było jej w domu – szczęśliwa jest? No a jak. A dziecko szczęśliwe? Chyba nie bardzo. Wiecie dlaczego czujemy potrzebę by znaleźć sobie wymówkę w sytuacji jakiegoś dylematu rodzicielskiego? Gdy potrzebujemy by ktoś poklepał nas po główce i wypowiedział właśnie taką magiczną formułkę „Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko”? Bo gdzieś tam w głębi ducha wiemy, że coś robimy źle, że spieprzyliśmy – znowu się nie udało, znowu moje potrzeby zwyciężyły i znalazły się ponad potrzebami dziecka, ale przyznać się do tego nie wypada, więc trzeba sobie wcisnąć jakiś kit. Ja to bardzo dobrze znam! Bo sama wiele razy wciskam sobie taki kit – od ilu już przecież lat panuje nagonka by być idealną Matką Polką, mieć idealnie wychowane dzieci chodzące jak w szwajcarskim zegarku. Wszystko musi być tak jak „wypada”. Dlaczego my Matki tak często jesteśmy zmarnowane, zmęczone i nieszczęśliwe? No dlaczego? Przecież przeżywamy największy cud w życiu – DZIECKO. A odpowiedź jest tak banalna. Zamiast skupić się na dziecku to my skupiamy się na konwenansach. Na zasadach społecznych. Co wypada, a co nie wypada. Ktoś nam wbija do głów, że nie wypada by dziecko w danym wieku spało z rodzicami, więc Ty katuj się Matko, wstawaj kwadryliard razy w nocy i odkładaj do łóżeczka bo nie WYPADA! Jak Twoje dziecko przesypia całe noce w łóżeczku to jest symbol jakiegoś wielkiego macierzyńskiego sukcesu? No to wielki newsflash. Dziecko nie wie co wypada, a co nie wypada. Nie jest szczęśliwe bo Ty jesteś szczęśliwa, że udało Ci się wreszcie odłożyć je do łóżeczka w jego pokoju – ono jest szczęśliwe gdy jest przy Tobie! Twoja bezpośrednia obecność to jedyna rzeczywistość jaką zna! Jesteś jego ostoją i przystanią bezpieczeństwa. Dlaczego nie stajemy w obronie swoich dzieci gdy starsze pokolenie tłucze nam do głów – „przyzwyczaiłaś go do spania z Wami to teraz masz!” – dla kogo wygodniejsze jest osobne spanie? Dla Mamy czy dla Dziecka? Kto jest szczęśliwszy? Dziecko? Chyba nie bardzo. Byłabyś droga Mamo szczęśliwa śpiąc zupełnie sama, w ciemności z daleka od jedynej osoby, która jest dla Ciebie najważniejsza na świecie? Dlaczego tak trudno nam przyznawać, że ciężko zrezygnować z własnej wygody na rzecz potrzeb dziecka – potrzeb tak banalnych! Takich jak bliskość, czułość, szacunek… Wciąż pokutuje ten średniowieczny model wychowania, dziecko trzeba „uczyć”, dziecko musi znać swoje miejsce, dziecko ma być widać, a nie słychać, dziecko to mały niewolnik, który nie ma nic do powiedzenia. To ja wszechmocna Matka decyduję o tym co dla niego dobre jakże często ignorując, że ono samo znakomicie potrafi mi swoje potrzeby zasygnalizować. O co chodzi z tym „uczeniem” samodzielnego zasypiania? Człowieka nie trzeba „uczyć” zasypiać. Tylu ludzi żyje tyle miliardów lat i jakoś nigdy ze spaniem problemów nie mieli, to NAM, matkom jest wygodniej by dziecko zasypiało (najlepiej oczywiście w ciszy i spokoju) samo w łóżeczku. Nie chodzi o to, że dziecko nie umie zasnąć. Nie przyszło Wam to może czasem do głowy że może po prostu NIE CHCE zasypiać bez Was? Bez Waszego zapachu, dotyku, czułego przytulenia. Z jedzeniem jest tak samo – dlaczego nie szanujemy tego, że dziecko może nie ma ochoty czegoś jeść? To jego brzuszek! Jego nasycenie! Winię Was starsze pokolenie – Was! Ciotki, Babcie i Prababcie! Za przekazywany z pokolenia na pokolenie model tresury idealnej wbijanie do głów, że dziecko trzeba sobie już „ustawić” od niemowlęcia bo inaczej umarł w butach. „Ale to przecież dla Jego dobra” odpowiecie. Tylko tak przyznajcie szczerze. Dla dobra Dziecka? Naprawdę? Nie przypadkiem kogoś innego? Tak, dziecko jest czasem cholernie niewygodne – wrzeszczy, marudzi, plącze się pod nogami, gryzie kapcie, rwie kable, rujnuje wasze życie towarzyskie – ależ do licha! Jest przecież człowiekiem! Małym, ale człowiekiem! Jest tyle rzeczy, których nigdy w życiu nie zrobilibyśmy drugiemu dorosłemu, ale ze zrobieniem ich dziecku nie mamy już najmniejszego problemu! Nazywamy to tak ładnie „wychowaniem”. A ja mówię nie! I tupię nogą! Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Nie będę tresować mojego dziecka, nie będę naginać go do swojej woli „bo tak”, „bo mogę”, bo mam nad nim władzę, bo tak mi wygodniej. Będzie spał ze mną jak długo zechce, cycka będzie ssał do osiemnastki jak zechce, pomogę mu rozsmarowywać te wszystkie zupy których nie będzie chciał jeść po ścianach. Bo to mój Syn i kocham go nad życie, bo wierzę, że jest dobrym małym człowiekiem, który jedyne czego potrzebuje do tego by wyrosnąć na dobrego dużego człowieka to bezwarunkowa miłość, szacunek i czułość. A zapomniałam! W szmatach też będę go nosić aż go „zaprzyzwyczaję do noszenia” na śmierć! I jak ktoś mi kiedyś powie Synu „pozwoliłaś mu wejść sobie na głowę” to przybijemy sobie wielkie high five! Pamiętajcie Mamy – do dupy z tym co wypada, co trują Wam matki, babki i teściowe, podążajcie za swoim instynktem, za swoją miłością do tej małej istotki którą 9 miesięcy nosiłyście pod sercem. Ona nie jest wredna ani złośliwa. Nie manipuluje Wami. Ona Was po prostu kocha. Kocha do takiego stopnia, że nie chce się z Wami rozstawać. Wiem, że to trudne dla Was, myślicie, że nie wiem? Ale zobaczycie ile radości może przynieść macierzyństwo gdy zamiast walczyć z dzieckiem zaufacie mu i poddacie się mu. Ja tak zrobiłam. I to najlepsza decyzja jaką mogłam podjąć. Mommy’s got your back!

Pierogowa Mama

Już nigdy nie będziesz wolna.

Mam takie wspomnienie z jakiejś letniej ciepłej nocy, która minęła już dawno, jakby w innym życiu – stoję oparta o balustradę Mostu Poniatowskiego, jeszcze jest ciemno, ale świt tuż-tuż, nie wiem dokładnie, która jest godzina, nie chce mi się sięgać do torebki po telefon by to sprawdzić. Pieści mnie po twarzy lekki wiatr, w nozdrzach czuję zapach nagrzanego powietrza, które unosi się znad oddających ciepło płyt chodnikowych. W słuchawkach „It never entered my mind” bo to zawsze musi być Miles. Patrzę się najpierw w dół w niekończącą się ciemność rzeki by po chwili podnieść wzrok i odgarniając z twarzy kosmyki włosów przy melancholijnej trąbce patrzeć jak powoli nad warszawskim kotłem wstaje słońce. Światło powoli rozlewa się po dachach. Przez chwilę czuję się tak po swojemu, gówniarskiemu – wolna. „I am the master of my fate, I am the captain of my soul”.  Otrzeźwia mnie papieros, który dopalając się parzy mnie w grzbiet dłoni. Trąbka w słuchawkach milknie. Moment przemija – słońce znowu za mocno grzeje, a alkohol nie chce ulatniać się z żył tak szybko jakbym tego chciała, tylko wciąż krąży we krwi sprawiając, że mocno chwiejnym krokiem wracam do domu. Już nie pamiętam ostatniego lata gdy byłam zwykłą beztroską dziewczyną, której największym problemem było czy starczy na paczkę szlugów i czy dam radę przygotować się do 10 egzaminów w sesji w ciągu jednej nocy. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałam chwilę by wystawić twarz do słońca i po prostu nic nie musieć. Oddychać pełną piersią bez ciężaru zmartwień, stresów, ciągle zastanawiając się czy za kolejnym zakrętem nie spadnie mi na łeb wielkie kowadło – ot taki prezencik od losu. Ostatnio miałam trochę pagórków życiowych, żaliłam się Mamie przez telefon i Ona w swojej matczynej mądrości skwitowała to jednym zdaniem „Ot życie”. Cholera – od kiedy to się stało moim życiem? Gdzie ta piękna dwudziestoletnia, którą tyle lat co dzień oglądałam w lustrze? Czasem mam wrażenie, że zamiast nieba ciągle oglądam podłogę bo kark przygięty pod ciężarem ciągle pietrzących się problemów, zmartwień, co przyniesie okrutna przyszłość. Tak, tak! Mimo wszystko, każdy dzień pełen jest chwil magicznych, niezastąpionych, jedynych w swoim rodzaju, każda doba usiana uśmiechami które mozolnie kolekcjonuję w głowie, łzami które niestrudzenie ocieram i to jest pieśnią mojego życia, bez wątpienia, kiedy patrzę w mądre oczy mojego Syna, patrzące na mnie tak ufnie, tak spokojnie, wiem, że nie mogło mi się w życiu przytrafić nic lepszego, ale wiecie, tęsknię czasem. Tęsknię za tymi ciepłymi letnimi nocami, gdy życie było takie proste, takie lekkie. Gdy każdy poranek przynosił ogrom możliwości i mogłam czerpać z nich garściami jeśli tylko chciałam. Długo się łudziłam, że przecież nic się nie zmieniło – ale dopadła i mnie ta prawda, że już nigdy nie pójdę o świcie na most by słuchać Milesa Davisa patrząc na wschód słońca – wszystkie moje świty przez najbliższych ładnych parę lat zarezerwowane są przez takie małe ciałko, które, która to godzina? 22:27? Za jakieś 20 minut przypomni mi, że wcale nie chcę by ten świt nadchodził tak szybko. Zamieniam mój jazz w słuchawkach, mojego papierosa, moją gówniarską wolność na ten ból w sercu, moje matczyne zmartwienia, codzienne garście uśmiechów i hektolitry łez. I choć teraz pełna jestem wątpliwości, rozdziera mnie taka niepewność zamykam oczy i widzę Twoje spojrzenie Dzieciaku i już nie chcę by słońce wschodziło w świecie, w którym Ciebie miałoby nie być – niezależnie od tego jak wielkie poczucie wolności i niezależności świat ten miałby mi dawać. Śpij Maluchu. Mama wszystkim się zajmie – jutro kolejny dzień, w, którym trzeba będzie wywoływać kolejne uśmiechy i ocierać kolejne łzy. Oby tych drugich było w Twoim życiu zawsze jak najmniej. I dlaczego w tych wszystkich bzdurnych artykułach i blogach parentingowych nie napiszą, po prostu wprost, że czasem bycie Rodzicem jest po prostu kurewsko ciężkie. Byłoby miło wiecie trendsetterzy? Tak bez tych piórek i małych klamstewek, nie zaslaniajcie się pierdoletami o wyprawkach i śpioszkach – walcie prosto z mostu! Może jeszcze kogoś da się przygotować – choć nie wiem czy można jakkolwiek się przygotować, na to, że Twoje serce, dusza i umysł nagle zaczynają funkcjonować zupełnie poza Twoją wolą, będąc marionetką w czyichś rękach. I mało tego! Tobie się to podoba, Ty te rączki kochasz, Ty chcesz więcej, chcesz oddać to serce, duszę i umysł jak najbardziej. I zrobisz to. A Twoje życie już nigdy nie będzie takie samo. Już nigdy nie będziesz wolna. I co z tego. Nie będziesz tego chcieć. To już nie będzie się liczyć. Mamuśki przytulcie Wasze dzieciaki – to one są Waszą wolnością, Waszym Milesem Davisem o świcie nad Wisłą. Waszą nikotyną. Fajnie jest nie?

Wyprawkowe niewypały, czyli 10 rzeczy, którymi wzgardził Dżulian.

Pierogowa Mama

Wyprawkowe niewypały, czyli 10 rzeczy, którymi wzgardził Dżulian.

Oto ja, będąc w jeszcze nie za bardzo zaawansowanej ciąży, dziarsko zasiadłam przed komputerem by zrobić szeroko zakrojony research internetowy i zdecydować, co temu mojemu Potomkowi będzie niezbędne od pierwszych dni życia. I w ten sposób w domu wylądowały drogami kurierskimi stosy tak zwanego gruzu. Ciekawi co z tego nie zostało zaakceptowane przez książęce jestestwo mojego Syna? 1. Łóżeczko – zdziwieni? Ja byłam bardzo! Przecież na wszelkich listach wyprawkowych łóżeczko króluje jako najbardziej podstawowy przedmiot niezbędny przy noworodku, nie wiem jak tam inne noworodki, ale Dżulian gdy tylko czuł materacyk pod miejscem gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę wpadał w dziki szał. Przez pierwsze 3 miesiące łóżeczko nie było używane WCALE. Nic. Nada. Nul. Zero. Teraz służy nam bardziej jako szafa i miejsce do przechowywania zabawek i nie wygląda by w najbliższej przyszłości wiele miało się w tej kwestii zmienić. 2. Smoczek – kupiłam, a jakże, nawet dwa (i tak dobrze, że tylko tyle, przynajmniej za dużo nie wydałam :D) urocze smoczki w stylu marynarskim z napisami „Kocham Mamusię” i „Kocham Tatusia” i rozczulałam się nad tymi smoczkami, siedząc w fotelu głaszcząc się po brzuchu wyobrażając sobie jak słodko będzie wyglądał Julek ciumkając je. BUAHAHAHAHAHA! Dobre sobie! Mam nową wersję przysłowia „Chcesz rozbawić Boga? Opowiedz mu o swoich planach” proponuję „Chcesz zobaczyć jak wszystkie Twoje wyobrażenia i oczekiwania obracają się w proch? Spraw sobie niemowlę” :D W królewskiej paszczy Juliana do tej pory nie jest akceptowane nic poza cyckiem, na próby zasmoczkowania otrzymywałam tylko zaszokowane spojrzenia wyrażające krótkie słowo „Ociulałaś?” 3. Butelka – patrz punkt wyżej, Her Royal Highness Paszcza Juliana negatywnie zweryfikowała rzecz znajdującą się w buzi jako nie-cycek – tyle w temacie :D 4. Woombie – inaczej zwane kaftanem bezpieczeństwa dla niemowląt bo wygląda tak: Magicznie miało sprawiać, że moje dziecię odpływać będzie w odmęty snu by pozostać tam na długie godziny. Była jakaś mowa o przespanych nocach…. Tia…. Długie godziny kończyły się na dwóch i pół, jak to u noworodka, więcej czasu to cudo spędziło w pralce, wielokrotnie obrzygane i umazane wydzielinami tylnej części tułowia niż na Julku… 5. Miś „Szumiś” – kolejna rewelejszyn która koiła i tuliła miliardy dzieci na świecie i jak zwykle damn it moje dziecko nie mogło być jednym z tych miliardów. Julek parę w płuckach ma, więc Misia był w stanie przekrzyczeć już od pierwszego dnia, nawet jak głośność szumu ustawiona była na maxa, Szumiś nie pomógł nam w niczym, nie ułatwiał zasypiania, nie przedłużał snu, teraz Julek się go boi :D 6. Pościel i ochraniacz do łóżeczka – przeleżały w szafie pierwsze 6 miesięcy życia Pierożątka, teraz okazjonalnie używane bo mamy mały progress i Julek spędza w łóżeczku nawet jakieś 3 kwadranse w ciągu doby :D 7. Gryzak z drewna klonowego Lullalove, żółwik – ubranko, piąstka, koło od wózka, cycuś mamusi, palce taty i mogłabym wymieniać i wymieniać, wszystko to jest fajne do gryzienia, ale jak już mamusia kupuje specjalnie przeznaczony do dziamgania gryzak wykonany z naturalnego drewna klonowego to to już do gryzienia się absolutnie nie nadaje! A gdzie tam! To się w ogóle do buzi bierze? Pfff… Stopa mamusi fajniejsza. 8. Chusta do karmienia piersią – rzecz może nie typowo wyprawkowa, ale wiele młodych mam rodzące pierwsze dziecko i krępujące się karmić piersią publicznie sprawia sobie taki wynalazek, wygląda to jak taki fartuszek, niewygodne i nieporęczne dziadostwo strasznie, jak Julian zyskał jako-taką kontrolę nad kończynami zaczął dostawać wścieklizny jak zarzucałam to na Niego w trakcie jedzenia, więc chusta do karmienia poszła w kąt. 9. Tetrowe pieluszki – materiałowe pieluchy same w sobie nam się akurat przydały i przydają do dzisiaj, chodzi typowo o tetrę, zrezygnowałam z niej na rzecz pieluszek bambusowych z takiego powodu, że tetra jest z natury szorstka, przy wycieraniu Małemu buzi gdy ulał czy jako przytulanka sprawdzała się słabo bo zwyczajnie obcierała delikatną skórę noworodka, bambus jest cudownie miękki i delikatny i o wiele, wiele, wiele bardziej chłonny niż tetra, więc jest w stanie pochłonąć różne wspaniałości które w ciągu dnia wydziela z siebie Potomek. 10. Plastikowy leżaczek „foczka” do wanienki – nie wiem co nam się z Pierogotatą we łbach uroiło żeby to kupować, przy noworodku wiadomo się nie przyda bo weź połóż na takim ustrojstwie noworodka, jak Julek już dorósł by tego leżaczko-fotelika używać siedząc w nim, cały ciężar jego małego ciałka spoczywał w dosyć strategicznym miejscu, na jego klejnotach rodowych…. Nie wiem kto profiluje te foteliki, ale my zafundowaliśmy Julkowi bytność w nim tylko raz i od tamtej pory stoi nieużywany. A jak jest u Was? Co kupiliście jak się okazało całkowicie niepotrzebnie?

Pierogowa Mama

Macierzyństwo mi wszystko wyjaśniło.

Przez większość mojego życia przyszłość wydawała mi się być czarną plamą, pełną pytań na, które nie znam odpowiedzi, wątpliwości, nierozwiązywalnych dylematów. Lwia część kobiet w moim wieku ma już to wszystko rozplanowane, wie co będzie jutro, za tydzień, pięć lat – są takie poważne, odpowiedzialne i pełne dystansu. Ja jeszcze do niedawna na pytanie „Kim Ty właściwie chcesz być w życiu?” czułam przeraźliwą pustkę w głowie, a gdy los układał coś nie po mojej myśli reagowałam dziecięcą złością i tupaniem nogami. Byłam wolną cząstką bezwładnie unoszącą się w przestrzeni, którą wiatr czasem zawiał tam, czasem gdzie indziej. I jedziemy gdzieś, przed nami szary pas drogi, gra radio więc śpiewam razem z nim, czasem łapię w lusterku czułe spojrzenie Pierogotaty. Wzrokiem ogarniam migający za szybą krajobraz, jednocześnie kątem oka widząc jak wiercisz się w foteliku i rozmyślam dlaczego obrazek ten jako jeden z wielu ostatnio napawa mnie jednocześnie wielkim strachem i radością. Czy to możliwe by takie zwykłe codzienne momenty dawały poczucie życiowego spełnienia? Czy to tylko ja? Zanim zostałam Mamą, obserwując innych rodziców miałam wrażenie, że dziecko uwiązuje, odbiera niezależność – i w swoim dwudziestoletnim egoizmie nie pojmowałam tej magii – bo wiecie – to nie chodzi o to, że moje życie ulega zmianie bo mam niemowlę w pełni uzależnione ode mnie – to ja jestem uzależniona od Niego. Od chwili gdy się urodził myśl o tym, że mogłoby go nie być sprawia mi fizyczny ból. Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić, mój umysł nie osiąga tego poziomu abstrakcji – świata w, którym nie ma Julka. Żyję z przymkniętymi powiekami bo Jego obecność świeci teraz tak mocno w moim życiu, że nie mogę otworzyć oczu. Czasem mam ochotę krzyczeć do wszystkich kobiet – „Róbcie sobie dzieci! To jest niesamowite!” Niesamowite, że istnieje tak bezinteresowna miłość osiągająca wręcz stopień mistyczny, w całym swoim płytkim życiu nie wiedziałam, że potrafię na taką skalę poddać się drugiemu człowiekowi. Dopiero teraz nabierają dla mnie sensu słowa „Oddałabym za Ciebie życie” – bo oddałabym, gdy od znajomych, czy w radiu słyszę relacje o wypadkach, w których giną dzieci, albo historie prywatne o ciężko chorych maluchach moje serce za każdym razem rozpada się jak lustro roztrzaskane o podłogę na miliard kawałków na myśl, że coś takiego mogłoby spotkać Julka. Macierzyństwo jest trochę jak choroba psychiczna, bo w jednej chwili leżę zmiażdżona lękiem, by w drugiej rozpływać się we wzruszeniu gdy zobaczę jak otwiera oczy by tylko upewnić się, że siedzę obok i z powrotem odpływa w spokojny sen. Gdy ukradkiem wycieram lecące łzy pękając z dumy bo udało mu się stanąć na czworaka… No co jest? Wydałam na świat życie i w zamian dostałam chyba trzecią jaźń. I zadziwia mnie sprzeczność tych wszystkich emocji, bo jak wytłumaczyć współistnienie w jednym umyśle nieskończonej miłości, wielkiego zmęczenia, wielkiej złości, całej ferii uczuć od tych górnolotnych i wzniosłych po najgorsze. A wyjaśnienie jest tak proste i zawiera się właśnie w jednym słowie – macierzyństwo. Fortuna zatoczyła spokojne koło i wszystko jest na miejscu. Choć czasem narzekam i marzę o tym by po prostu móc wyjść i nie wrócić przez trzy dni, to wiem, że biegłabym z powrotem już po godzinie. Choć czasem boli, że odeszli przyjaciele, że nagle wkoło zrobiło się pusto. I nie troskam się już o przyszłość, o żaden dzień, wszystkie niewiadome są odkryte, posłusznie podstawiły się do odpowiednich wzorów – teraz wszystko jest jasne. Uczucie podobne do zakochania, gdy nagle pewność spada na Ciebie jak ogień. W tej jednej chwili dziwnego olśnienia fortuna zatoczyła koło i wszystko jest na miejscu. Oprócz mojego serca zapakowanego w skrzyneczkę, a klucz do niej tam gdzie jego miejsce – w małej rączce.      

Pierogowa Mama

Mamo, Tato – idźcie na randkę!

Gdy w związku pojawia się Dziecko, zwykle przecież zaplanowane, wymarzone, wyczekane – często wraz z Nim pojawia się kryzys. Ale dlaczego? Dziecko powinno być przecież dopełnieniem partnerskiej miłości, nie przyczynkiem rozstań. Z czego to zatem wynika? Ze zbytniej niefrasobliwości mężczyzn czy ze zbyt wybujałych wymagań kobiet? Dziecko – choć prawdziwy cud i najprawdopodobniej największe szczęście jakie może spotkać w życiu człowieka, przychodząc na świat przynosi jednak ze sobą swego rodzaju „skutki uboczne”.  Głównym z nich jest najzwyklejszy w świecie brak czasu, a wspólne spędzanie ze sobą czasu i to nie klikanie w komputerze z przeciwległych kątów pokoju, ale wspólne spędzanie ze sobą WARTOŚCIOWEGO czasu, ma jednak kluczowe znaczenie w pielęgnowaniu związku. Nagle okazuje się, że nie ma kiedy porozmawiać, nie ma kiedy przytulić się do siebie, obejrzeć razem film, pożartować, pośmiać się, wziąć razem kąpiel, zjeść wspólnie nie krztusząc się jedzonym w pośpiechu obiadem – zaczyna brakować chwil na te drobnostki, które Was definiują, sprawiają że Wy to Wy. Najważniejsze stają się potrzeby kogoś innego niż partner – to dziecko jest priorytetem – to by było najedzone, przewinięte i wyspane. Myślicie, że łatwo tak oddać komuś piedestał? Nie, to wcale nie jest łatwe. Zaczynają się pretensje, o wszystko – brak snu dodatkowo podsyca do bezsensownych kłótni. Bałagan w domu, niewyniesione śmieci, śmierdzące mokre pranie zostawione w pralce bo ktoś zapomniał powiesić, pusta lodówka, zaczyna się od takich drobnostek by potem rozrosnąć się w awanturę o randze sprawiającej, że zaczynamy kwestionować sens związku. Do głowy przychodzą myśli o rozstaniu. My, Kobiety często mamy tendencję do skupiania się na tym co negatywne owszem w domu bałagan, śmieci niewyniesione i to zatęchłe pranie…. Ale już nie pomyślimy, że Partner zapomniał o tych śmieciach bo akurat bawił się z dzieckiem? Że zignorował bałagan by wyjść z Nim na spacer byś Ty mogła wziąć kąpiel, że nie powiesił prania bo też potrzebował chwili dla siebie po ciężkim dniu w pracy. Same nakręcamy w sobie spiralę złości, zamiast po prostu porozmawiać. Zdarza się, że jesteśmy zwyczajnie okrutne, narzekamy wkoło na Partnerów dajemy sobie nawzajem rady sortu „Nakarm dziecko i wyjdź z domu na cały dzień, niech zobaczy jak to jest”, dla Nas wszystko jest czarno-białe, ale kurczę, czyżbyśmy nie wiedziały z kim się związałyśmy? Czy naprawdę ten mężczyzna, przez tyle lat kochający, czuły, wspaniały, ten bez, którego życia nigdy nie byłyśmy sobie w stanie wyobrazić z dnia na dzień stał się jakimś obcym potworem nie dbający o potrzeby nikogo oprócz własnych? Nie dajemy swoim Mężczyznom kredytu zaufania, to my jesteśmy Matkami, wiecznie niewyspanymi, zmęczonymi, wykończonymi fizycznie i psychicznie. Ich stan zwykle schodzi na drugi plan. Sama po sobie widzę  to i obserwuję, to ja miałam zły dzień, to ja nie spałam w nocy, a Pierogotata? Lenił się cały dzień przy biurku więc na pewno ma lepiej niż ja. A przecież wcale niekoniecznie. Fundamenty związku nagle zaczynają kryć się pod gruzem przytłaczającej Nas codzienności, ciężko jest nam przyznać się przed sobą, że życie nie jest komedią romantyczną w, której wraz z różowiutkim bobasem odjeżdżamy we trójkę na puchatym jednorożcu w kierunku zachodzącego słońca. Panowie oczywiście też nie są bez winy często jeszcze tkwią w średniowiecznym patriarchalnym postrzeganiu roli kobiety. On Pan i Władca pracuje i zarabia, więc Kobieta siedząca w domu z dzieckiem z automatu powinna stać się praczką, niańką, kucharką i sprzątaczką. „Ja pracuję, a Ty siedzisz w domu, zajmowanie się Dzieckiem to Twój psi obowiązek!” Myślicie, że to niemożliwe? Że w XXI wieku mężczyźni uważający, że kobieta powinna mieć łańcuch długi jedynie na tyle by starczył do kuchni nie istnieją? Owszem. Istnieją. Dziecko w związku to prawdziwe tornado bo tak naprawdę zmienia się wszystko, a nam trudno się do tego przyznać. Wizje idealnego życia rodzinnego we trójkę nie pokrywają się z rzeczywistością. Przestajemy rozmawiać z Partnerem i kropla drąży skałę. Drodzy Panowie – postawcie się czasem na miejscu żony/dziewczyny/narzeczonej – Matki Waszego dziecka, która bywa, że dzień w dzień nie ma kiedy zjeść kanapki, wypić kubka herbaty czy wyjść do toalety, zafundujcie jej czasem wyjście do restauracji we dwoje, pogadajcie, pośmiejcie się, zapytajcie czy nie miałaby ochoty wyjść z koleżanką na zakupy czy do kina – to naprawdę nie jest wiele! Nie wymagajcie by wchodząc do domu zastać na stole parujący obiad i żonę na kolanach pastującą podłogę. Drogie Panie – spuśćcie czasem z tonu, nie piłujcie od wejścia męża/chłopaka/narzeczonego o niewyniesione śmieci czy niezapakowaną zmywarkę, świat się przecież nie zawali jak te śmieci postoją jedną noc dłużej. Dopuśćcie do siebie myśl, że On mógł mieć równie ciężki dzień jak Wy. Pojawienie się Dziecka wywraca do góry nogami świat zarówno kobiety jak i mężczyzny i trzeba wypracować prawdziwe partnerstwo by to rodzicielstwo nie doprowadziło do rozpadu związku. Więc przejdźmy się czasem w butach partnera i dbajmy o siebie nawzajem! Częściej się przytulajmy i trzymajmy za ręce, częściej uśmiechajmy do siebie i pamiętajmy nawet w środku nocy, że to Dziecko wydzierające się teraz na Twoich rękach zrodziło się z Waszej miłości i że ona ciągle gdzieś tam jest, nawet gdy wydaje się inaczej.  

Pierogowa Mama

Nadaję do Was z planety „Julian”.

Nadaję do Was z planety „Julian”. Z mojego małego prywatnego centrum Wszechświata. Grzejąc się w cieple miniaturowego śpiącego Słońca. Znacie te ciche, spokojne wieczory – gdy Dzieci już śpią, w głośnikach szemrze jazz, parzy w palce kubek gorącej herbaty, a w plecy grzeją obejmujące Was ramiona. Dzisiaj za Nami dzień pełen wrażeń. Więc jak zwykle rozsiadam się w pachnącej pościeli, by poukładać emocje w literki, posznurować w kokardki i schować gdzieś w głowie, do przepełnionej ostatnio szufladki z etykietką „Matczyne emocje”. Uwalniam myśli-baloniki i znowu, w dniu Twojej pierwszej, ważnej uroczystości Synu, dumam jak nieubłaganie płynie czas. Czy to już dziś? To Twój pierwszy dzień w szkole, niedawno dostałeś nowy rower i wymuszasz na mnie by móc pojechać na nim na rozpoczęcie roku – oczywiście w stroju galowym. Biegnę za Tobą ciągnąc na smyczy psa, prosząc los byś nie ubłocił koszuli. Właśnie wszedłeś do pokoju i oznajmiłeś mi, że dostałeś się na studia. Śmiejąc się opowiadasz, że będziesz sławnym prawnikiem, a ja z dumą uśmiecham się przez łzy marząc by jeszcze to zobaczyć. Składam do pudełka Twoje Chrzcielne ubranko – czule gładzę muszkę znad której dzisiaj tak szeroko uśmiechałeś się do całego świata i wiem, że kiedyś jeszcze będę wspominać ten moment poprawiając Ci chusteczkę w butonierce ślubnego garnituru myśląc „Czy to ledwie wczoraj ten najmocniejszy uścisk Twojej ręki przeznaczony był tylko dla moich dłoni?” Masz kilka latek i szalejecie z Tatą w bitwie na poduszki, podbiegasz do mnie zdyszany, włosy masz zmierzwione, rumiane policzki – wtulasz się we mnie i czuję ten zapach znajomy od tego momentu gdy wtedy leżąc na stole operacyjnym przytknęli mi czubek Twojej malutkiej główki do nosa mówiąc „Właśnie zostałaś Mamą, Mamo”. Otrząsam się ze wspomnień by usłyszeć to najgorsze pytanie, na które wcale nie chcę odpowiadać. Pytasz: „Mamo, kiedy będę tak duży jak Tata?” Szklą mi się oczy i przypominam sobie dni gdy mieściłeś się cały na Jego dłoni. Odpowiadam. To jeszcze nie teraz mój Synu. To jeszcze nie Dziś.  

Handmade album ze zdjęciami wersja Świąteczna.

Pierogowa Mama

Handmade album ze zdjęciami wersja Świąteczna.

Pierogowa Mama

Co robić gdy przygotowania przedświąteczne sprawiają, że dostajesz tyfusu plamistego?

Macie właśnie taki stan, że stoicie na środku kuchennego pierdzielnika zgrzytając zębami i zastanawiając się czym najpierw pizgnąć o podłogę: karpiem czy pierogami? Stan w którym zamiast przedświątecznego ducha kochania kwitnie ślepa furia, sprawiająca że oczami wyobraźni widzicie malowniczo roztrzaskującą się o podłogę czaszkę męża, bo zamiast jodły kupił świerk? Pragnienie wyszukania w Google czy istnieje coś takiego jak kieszonkowa piła mechaniczna i jakie są okoliczności łagodzące karę w przypadku zbrodni w afekcie? Ten moment gdy wznosząc oczy ku niebu dziękujecie Wszystkim Świętym, że Wasz niemowlak jeszcze nie rozumie tego „ja pierdolę” wysyczanego między półkami sklepowymi. Nic to! Mam na to dla Was cudowny środek! Dla posiadaczy pulchniutkich niemowlaczków z puchatymi główkami idźcie do miejsca przebywania pulchniutkiego niemowlaczka wykorzystując znany już sposób sprawcie by się uśmiechnął popatrzcie przez chwilę z rozrzewnieniem na tę uśmiechniętą tłuściutką kulkę co ten dołek w podbródku ma po Was dla wzmocnienia efektu można powąchać główkę, pocierając nosem o puchate włoski DZIAŁA NIE? MAGIA! Jeśli nie działa, patrz punkt drugi. 2. Dla bezdzietnych, posiadających zamiast pulchniutkich niemowlaczków stworzenia nieco bardziej odrośnięte od ziemi lub dla tych na, których nie działa sposób pierwszy Jedź do szpitala, nieleczony tyfus jest groźny dla życia! :D  

Pierogowa Mama

Jesteście moją Gwiazdką.

Piszę do Was siedząc w nogach łóżka, kontemplując ciszę, która jak zwykle o tej porze odbija się od ścian naszego małego mieszkanka. Śpicie tak spokojnie, ramię w ramię – tak w tym śnie podobni, nawet głowy macie zwrócone w tę samą stronę. I jeden i drugi cicho pochrapuje. Chociaż spać już powinnam, napatrzeć się na Was nie mogę. Cichutko nucę „Cichą noc” i wzruszam się głupio na myśl, że rok temu o tej porze siedziałam na kanapie głaszcząc się po brzuchu, jeszcze nie wiedząc co mnie czeka. Jak to wszystko będzie. A dziś? Dziś jestem w przeddzień Naszych pierwszych Świąt razem. We Troje. Już nie jesteśmy sami. Nie bujamy się na tym morzu samotnie. W tym roku mamy już Kogoś komu trzeba będzie pokazać Pierwszą Gwiazdkę na niebie. Komu będzie można śpiewać do ucha w blasku lampek choinkowych. W tym roku każda potrawa, każdy płatek śniegu, każde rodzinne spotkanie mają już nowe znaczenie. Wszystko jest inaczej. Uśmiecham się durnie choć mam mokre policzki, mimo, że każdego dnia przytłacza Nas codzienność to nie było do tej pory wieczoru bym nie wtulała się w fotel dziękując Bogu, że Was mam. Szkoda, że dopiero teraz po całym dniu mam chwilę by przysiąść i pocieszyć się Wami. I dzisiaj czuję się jak dzieci w amerykańskich filmach kładące się spać w Wigilię, wiedząc, że wstaną by pod choinką ujrzeć stos prezentów. Ja idę do łóżka z tą głupią lekkością w sercu, sercu, które choć bije w ciele zwykłego, słabego człowieka – czasem tracącego cierpliwość czy panowanie nad swoimi nerwami – pełne jest niewysłowionej radości. Nie czekam w te Święta na prezenty, nawet nie na to pyszne jedzenie – czekam na ciepło Waszych ciał w mroźny zimowy dzień, na dłoń w dłoni, cichą radość z wiedzenia po prostu dobrego życia. To każdy dzień z Wami na nowo definiuje dla mnie Miłość. Wiarę w to, że marzenia się spełniają. Bo spełniają się. I Wy moi Mężczyźni jesteście tym spełniającym się marzeniem. W tym roku nie będę zerkać pod choinkę licząc paczki. W tym roku będę grzać się w blasku Waszych spojrzeń. Bo to Wy jesteście moją Gwiazdką.

Wielki Świąteczny Giveaway!

Pierogowa Mama

Wielki Świąteczny Giveaway!

Pierogowa Mama

Jestem lepszą Matką od Ciebie.

Urodziłaś przez cięcie? Proszę bardzo jaka wygodnicka, rodzić się nie chciało co? Wskazanie? A co to za wskazanie, pfff, wymyślanie! Pewnie lekarz opłacony i tyle z tego wskazania. Ja normalnie rodziłam i tam se wskazań nie wymyślałam. Karmisz piersią? No daj już spokój! Takie duże dziecko to już powinno normalnie jeść, a nie tylko ten cyc i cyc. Moja córka w tym wieku to już obiady z cielęcinką jadła i co, żyje? Żyje! I jak zdrowo się chowa! Karmisz butelką? Cycków szkoda co? Co z Ciebie za matka, że myślisz o sobie a nie o dziecku! Kiedyś to nie było tych chemicznych wynalazków i dzieci o wiele zdrowiej się chowały, moje dzieci piersią wykarmione i zobacz jakie zdrowe! Nie to co ten Twój, katar na każdym kroku. Nie rozszerzyłaś jeszcze diety? A bój się Boga! Przecież Ty zaraz do pracy musisz wracać i co On będzie jadł? Naczytasz się tych blogerów, a potem będzie płacz! Już rozszerzyłaś dietę? Dziecku chcesz jelitka rozregulować?! Żeby go brzuszek bolał?! Przecież to maleństwo, jemu jeszcze mleczko wystarczy! Masz wózek za 4 tysiące? A co to za burżuazja!!! W dupie się poprzewracało! Kompletny bezsens tyle na wózek wydawać, przecież ledwie chwilę go używasz! Masz wózek za tysiąc? Na własnym dziecku oszczędzasz?! Na pierdoły wydajesz, a maleństwu na dobry wózek żałujesz! Wstydziłabyś się! Podajesz dziecku produkty z cukrem? Jak tak można!!! Zęby popsute będą! Wyrodna matka! Nie chcesz podawać dziecku produktów z cukrem? No już nie przesadzaj! Wszystko jest dla ludzi, ja jakoś swojemu daję i co? I nie widzę opieki społecznej na horyzoncie! Nosisz w wisiadle? Co za głupia matka! Własnemu dziecku taką krzywdę robi! Nosisz w chuście? A co to za wynalazki? I żeby jeszcze tyle pieniędzy na szmaty wydawać! Kto to widział! Całe szczęście, że ja taka głupia nie jestem! Chcesz wyjść gdzieś bez dziecka? Jak się decydowałaś na dziecko to teraz siedź z nim w domu i się zajmuj! Nie wiedziałaś że to odpowiedzialność? Siedzisz w domu z dzieckiem? Jak tak można w domu gnić, ruszyłabyś się gdzieś, zadbała o siebie! Do fryzjera! Kosmetyczki! Używasz chodzika? O matko! I jak tu takiej przetłumaczyć! Przecież to dziecko jak dorośnie to będzie co najmniej garba miało! Jak dobrze, że ja jestem mądrzejsza… Nie pozwalasz dziecku na telewizję? No nie przesadzaj! O ja wyrodna bo moje to normalnie bajki ogląda! Pfff… Pozwalasz dziecku na telewizję? Taki mały a już go odmóżdżać chcesz… Książeczkę byś z nim poczytała a nie… I mogłabym tak pisać i pisać i pisać i pisać. Drogie Mamy, jak jakaś inna Mama Was krytykuje, albo poucza, wpuśćcie jednym uchem i wypuśćcie drugim. Bo szkoda nerwów. Jak widzicie, jeszcze się taki nie urodził co by drugiej matce dogodził. I uwierzcie w to, że jesteście najlepszymi Mamami dla swoich dzieciaków, niezależnie od tego co mówią starsze i doświadczone. Mamuśki, nie bądźmy sobie wilkiem – w końcu walczymy po tej samej stronie barykady.

Moje 6 tygodni z FireWorkout.

Pierogowa Mama

Moje 6 tygodni z FireWorkout.