Pierogowa Mama

I obyś Matko, żadnego błędu nie popełniła.

Żyjemy w dobie świadomego rodzicielstwa. Cieszy mnie to. Naprawdę. Cieszy mnie dostęp do wiedzy o, której moja mama i Babcia mogły tylko pomarzyć. Cieszy mnie, że mamy już badania naukowe potwierdzające rolę więzi Dziecka z matką, że mamy te wszystkie artykuły i grupy, które często pomagają nam sobie odpuścić, wyluzować, spuścić z tonu. Lecz z drugiej strony mówią, że niewiedza to błogosławieństwo – i mam wrażenie, że w czasach świadomego macierzyństwa to 100% prawdy, bo wszystkie te badania i naukowe artykuły sprowadzają czasem tylko to Nasze rodzicielstwo do wielkiego zlepku błędów. Błędów, które oczywiście kosztują nasze Dzieci co najmniej ich zdrowie psychiczne. Mało tego, że my popełniamy błędy to popełniając je, uruchamiamy machinę, która sprawia, że Nasze dzieci też będą je popełniać. Będą niezdatnymi członkami społeczeństwa, niezdolnymi do miłości i akceptacji własnego potomstwa (bez kitu taki artykuł ostatnio czytałam). I to się nazywa presja nie? W tych artykułach nie ma miejsca na błędy, na wyciąganie wniosków z nich. Krzyknęłaś? Uderzyłaś? To koniec! Złamana psychika i jesteś dewiantem i na takiego samego dewianta wyrośnie Twoje dziecko. A na pocieszenie od znajomej Mamy, której przyszłaś wypłakać się w ramię, usłyszysz, że brak Ci myślenia perspektywicznego. Przecież to do przewidzenia było! Nie popieram ani krzyków ani bicia, ale popieram dawanie sobie prawa do błędów. Do tego, że czasem się trzeba rozsypać i pozbierać na nowo. Możesz chcieć się poddać, krzyczeć i płakać. Nie ma żadnego show must go on. To jest życie. I ja już to kiedyś pisałam – nie ma znaczenia Twój błąd, nie możesz zranić swojego dziecka kochając je, nawet kochając na jakiś swój własny autorski sposób, znaczenie ma to, że spróbujesz ten błąd naprawić. Tylko nie łapcie mnie za słówka, nie mówię tu o jakichś skrajnych przypadkach przemocy psychicznej i fizycznej i o przyuczaniu dziecka od małego, że na miłość sobie musi zasłużyć. Wiele z tej presji nakładamy na siebie same, stawiając sobie chore poprzeczki, wymagania i frustrując się gdy nie jesteśmy w stanie ich sięgnąć. Odpuszczamy swoim rozbrykanym dzieciom, krytykującym krewnym, niewspierającym partnerom, a sobie samym nie potrafimy. Czasem świat Matek to świat czarno-biały. Jesteś dobra albo zła. Jeżeli masz tego farta, że stosujesz metodę wychowawczą, która została gdzieś opisana i pozytywnie zaopiniowana, to masz szansę przetrwać, jeśli nie to Cię zjedzą. Zakrzyczą. Często są na tyle łaskawe, że akceptują Twoje zachowanie, choć one same by tak nie postąpiły, co podkreślają wielokrotnie, ale stop, przepraszam, czy ktoś tu gdzieś kogoś prosił o jakąkolwiek akceptację? Mam wrażenie, że nasze pokolenie zostało tak wychowane, byśmy naszym zachowaniem wiecznie zadowalali innych, ale nigdzie już nie było mowy o tym, by być zadowolonym z siebie. Tak naprawdę nie jest mi trudno z mikro człowiekiem, który czegoś ode mnie chce przez 12 godzin na dobę (noce przesypia na szczęście :D) trudno jest mi z presją. Z presją starszego pokolenia, presją otoczenia. Tym, że zmęczona słuchaniem czego oni wszyscy ode mnie chcą, nie jestem w stanie usłyszeć tego najważniejszego – co mówi moje Dziecko, co mówi moje serce. Bycie matką to jak życie na bardzo wysokim stołku. Bez przerwy ktoś patrzy. Ogólnie odnoszę wrażenie, że kobiety przechodzą ocenę otoczenia ze wszystkich możliwych perspektyw. Jako kobieta i osoba jestem oceniana przez pryzmat tego, że pokazuję ciało na Instagramie, jako partnerka i gospodyni przez pryzmat bałaganu w domu i niewyprasowanych kurteczek mojego Dziecka, jako przyszła żona przez pryzmat tego na jak wiele pozwalam przyszłemu małżonkowi i tego, że biedaczek nie ma na stole trzydaniowego obiadu po powrocie do pracy, a ja wolę sportowe szorty zamiast seksownej bielizny. I to nie jest tak, że oceniają mnie same osoby zainteresowane, czyli w tym przypadku moje Dziecko czy mój przyszły mąż. Nieee, oceniają mnie wszyscy inni. A najchętniej obce baby z internetu. O mamie, Teściowej i kobietach starszego pokolenia z Rodziny już nie wspominam, bo one ocenianie to mają w życie wpisane Boże, jak mnie to męczy. Z różnych przyczyn ostatnie 2 tygodnie spędzamy z Julkiem głównie w domu (wyjąwszy ostatni tydzień świąteczny) o matko jak mi dobrze. Jaki spokój. Nikt nie ma nic do powiedzenia na temat mój, ani mojego dziecka. Nie muszę słuchać na temat tego jak się zachowuje, albo jak się nie zachowuje. Czasem zadzwoni telefon i wtedy z przerażeniem patrzę na wyświetlacz, ale szczęśliwie to najczęściej telemarketer. We własnym domu jedyne co muszę dostosowywać to swój tyłek do fotela. I spędzam czas z jedyną osobą na tym świecie, która nie ma wobec mnie żadnych oczekiwań. Nie muszę spełniać żadnych jego kryteriów. Ostatnio myślałam, że chciałabym jak to mówią, pierdolnąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady czy na inną bezludną wyspę, nie musiałabym jej sprzątać, dziecko mogłoby biegać nago w niewyprasowanej odzieży, pranie by się też ograniczyło, jedzenie prosto z natury więc odpada już problem eko i bio, a nie tego okropnego łososia hodowlanego z Lidla co ma tyle rtęci ile wszystkie wycofane przez Unię szklane termometry. Jakie to wszystko byłoby proste gdyby wszyscy po prostu zamknęli papę i się nie odzywali niepytani o zdanie. Gdybym miała dostać grosik za każdym razem gdy otrzymałam radę o którą nie prosiłam, albo opinię o którą nie prosiłam, od momentu gdy zostałam matką, to zaprawdę byłabym już milionerką. A to ledwie 19 miesięcy. Co jest takiego magicznego w byciu Rodzicem, że uruchamiamy całe to gadanie? Że zawsze jest ktoś komu się wydaje, że jest mądrzejszy i wie lepiej co dobre nie tylko dla Twojego Dziecka ale ba, dla Ciebie i całej Twojej rodziny. Gdy Julek był malutki natknęłam się kiedyś w sieci na bodziaka z napisem „Moja Mama nie potrzebuje Twoich rad” – wtedy się roześmiałam i pomyślałam, że przecież nie może być aż tak źle. Może P.S Jak się natkniecie na jakąś nie za drogą bezludną wyspę to dajcie cynk!

Pierogowa Mama

Niech mnie szlag trafi.

Jeśli Mikołaj odwiedza tylko grzeczne dzieci, to mam najszczerszą nadzieję, że Nas nigdy nie odwiedzi. Niech mnie szlag trafi, jeśli wychowam grzeczne dziecko. Dziecko bez szemrania i refleksji wykonujące polecenia innych bo tak trzeba i wypada, bo starszych trzeba szanować, bo jest dzieckiem i nie ma nic do gadania. Dziecko na drugi plan spychające swoje emocje, bo okazywanie ich nie jest „grzeczne” i świadczy o tym, że nie zostało „dobrze wychowane”. Dziecko obawiające się powiedzieć „nie” bo wtedy nie będzie idealne i grzeczne, a więc nie zasłuży na miłość Mamy i Taty. Grzeczne dziecko byłoby dla mnie największą porażką mojego macierzyństwa. U Julka zaczął się nowy etap – etap w, którym jego ulubione słowa to „nie”. Czasem nie ma nawet na myśli tego „nie”. Chodzi o sam fakt powiedzenia „nie”. I wiecie co? Jestem z niego dumna. I jednocześnie szczęśliwa, że czuje się przy Nas na tyle bezpieczny i ważny, że nie boi się powiedzieć „nie”. Nie boi się głośno manifestować swoich emocji. A najbardziej cieszy mnie to, że udało Nam się z Michałem pokazać mu, że może mówić „nie” i za nic nie oznacza to, że się na niego gniewamy, czy, że kochamy go mniej. To Jego „nie” jest dla mnie takim komunikatem – „Dzięki Mamo, że pozwalasz mi się rozwijać i odkrywać nowe drogi, że nic mi nie narzucasz, pomimo tego, że wiem, że moja odmowa jest dla Ciebie czasem trudna”. Ktoś mnie ostatnio próbował namówić na NHN (Naturalna Higiena Niemowląt) cytując mi książkę – „Dobrze wychowane dziecko powinno najpóźniej po upływie pierwszego roku być zupełnie przyzwyczajone do utrzymywania czystości, o ile niema jakiegoś cierpienia. Jeżeli ono w tym wieku się jeszcze się zanieczyszcza, to winę za to ponosi otoczenie.” – no i niestety tym argumentem ta osoba przegrała kompletnie case. „Dobrze wychowane”. Ja zamiast tego wolałabym – ŚWIADOME. Żaden wybuch złości i histerii mojego Dziecka nie jest dla mnie łatwy, ale jest dla mnie niesamowicie krzepiącą informacją, że on się właśnie UCZY. Uczy się siebie. Uczy się tego jak sobie radzić, gdy nie może dostać tego, czego bardzo chce. Ja czasem jako dorosła gdy wiem, że nie dostanę czegoś czego bardzo chcę mam ochotę kogoś skopać, jestem więc akurat pod wrażeniem tego, jak z niektórymi naszymi odmowami radzi sobie Julek. Wiem, że teraz przede mną najtrudniejsze – naprawdę bycie przy Nim w jego emocjach, w jego złości, furii i histeriach, pokazanie mu, że wszystko to co czuje jest dla mnie tak bardzo ważne, nawet jeśli chodzi o to, że zabraniam mu całowania się z rozgrzanym piekarnikiem. Chcę by na każdym etapie swojego życia wiedział, że jego emocje, to co mi komunikuje, jego NIE są dla mnie ważne i słyszalne. Może jestem głupia, ale chcę mu dać tę sprawczość. Ostatnie czego chcę z moim Dzieckiem to relacja Władca – Poddany, nie chcę by kiedykolwiek czuł się przeze mnie zarządzany i nieważny. Ignorowany. Mam nadzieję, że to w przyszłości nie zaprocentuje grzecznym dzieckiem, ale dzieckiem, które dba o siebie. Troszczy się o siebie. Jest dla siebie miłe i sprawiedliwe. Nie czuje potrzeby bycia „grzecznym”, kimś innym niż jest w obawie przed tym, że w przeciwnym wypadku nie zostanie zaakceptowane i pokochane. Popełniam na tej drodze błędy, czasem krzyknę, stracę cierpliwość, wystraszę go – ale to też jest lekcja dla nas obojga – każdemu zdarza się popełniać błędy i nie to definiuje Nas jako ludzi – ważniejsza jest nasza późniejsza reakcja, gdy już sobie swój błąd uświadomimy. Ja za swoje błędy zawsze przepraszam i zawsze tłumaczę. Zawsze mówię jak się czuję. Może moje dziecko nie jest grzeczne i ustawione pod linijkę, może czasem świecę oczami przed innymi, gdy nie zachowuje się tak jak wszystkim się wydaje, że powinien się zachowywać (witajcie w świecie gdzie wymaga się by półtoraroczniak zachowywał się według jakichś tam norm wymyślonych nie wiem przez kogo bo inaczej nie jest grzeczny a bycie niegrzecznym to olaboga highway to hell), ależ kurwa (przepraszam za słowo, jestem niegrzeczna, wiem) moje dziecko w tym swoim całym braku grzeczności w tym spontanicznym „nie” jest tak zajebiście szczęśliwe i wolne, że aż mu tego zazdroszczę. Zazdroszczę bycia zupełnie poza tymi wszystkimi pieprzonymi zasadami, zazdroszczę, że nie musi nikogo słuchać, a to teściowej że to już czas na nocniczek, a w ogóle to znowu nie uprałaś i pościel masz niezmienioną, a to mamy co marudzi, że jak możesz dziecko puszczać w niewyprasowanej kurteczce!!!! Jak ja mam ochotę czasem krzyknąć „NIE”. I tego nie robię. Bo to niegrzeczne. Bo teściowa się obrazi, a mamie będzie przykro. A ich emocje są przecież ważniejsze od moich prawda? GÓWNO PRAWDA. Dla mnie nie ma już odwrotu, bo schemat myślenia utrwalony przez blisko 27 lat trudno jest zmienić, ale cieszę się, że prowadzę póki co moje dziecko drogą wolności i drogą zgody z samym sobą do życia w, którym nigdy nie będzie się bał powiedzieć „NIE”, do życia w którym będzie wiedział, że jego emocje są ważne i zawsze może je okazać, a jeżeli komuś to nie odpowiada to może się pójść (nie skończę, już byłam wystarczająco niegrzeczna), do życia w, którym mam nadzieję nigdy nie pozna słowa „grzeczny” co dla mnie jest synonimem „nieszczęśliwy” „zgaszony”. Uczmy nasze Dzieci tego by zawsze były dla siebie dobre, akceptujmy je i kochajmy, nie dając im listy wymagań do spełnienia. Dzisiaj klękasz przy swoim Dziecku i przepraszasz je za to, że znowu krzyknęłaś i jest Ci z tym trudno jak z niczym, ale wiedz, że uczysz je właśnie wybaczania samemu sobie. Pokazujesz mu, że Mama nie jest bożkiem na piedestale, który nigdy się nie chwieje nieważne jak pizga wiatr. I to jest tak ważne. I musisz to wiedzieć. By i Tobie Dziecku z pokolenia „dzieci jak ryby głosu nie mają” było łatwiej wybaczyć sobie. Ile razy dzisiaj powiedziałeś „nie”? Bo ja znowu za mało.  

Pierogowa Mama

Bajka.

Dawno, dawno temu żyła sobie mała dziewczynka.Choć włosy miała tak czarne jak krucze pióra, to serce tak jasne jak promyk słońca. Była niewinna i ufna do tego stopnia, że nie wierzyła w świat w, którym  ktoś mógłby chcieć skrzywdzić drugiego człowieka. Gdy nie siedziała zakopana w książkach czytając je po kryjomu do późnej nocy przy latarce pod kołdrą, biegała szczęśliwa z innymi dziećmi po podwórku śmiejąc się i krzycząc. Ale najbardziej, najbardziej kochała muzykę, kochała tańczyć i śpiewać. Gdy nikt nie patrzył marzyła sobie ciuchutko o tym jakie kiedyś będzie jej życie i pewna była jak niczego, że będzie wspaniałe, tak jak wspaniałe skrzydła miały wszystkie jej marzenia. Wzrok miała jasny i skrzący, pełen nieustannego zdziwienia i ciekawości. Codziennie wychodziła na spotkanie z drugim człowiekiem z serduszkiem na dłoni chcąc chłonąć jak najwięcej. Nie znała to co złość, smutek czy nienawiść. Obce jej były łzy. Zawsze widziała w innych to co najlepsze. Minęły lata i Dziewczynka dorosła. Wydała na świat pięknego chłopczyka o oczach jasnych i skrzących jak jej własne kiedyś, dzisiaj już trochę przygaszonych, zmęczonych. Codzienność z nim sprawiała, że znów czuła się tą małą dziewczynką sprzed lat, szczęśliwą i beztroską. Mozolnie dzień po dniu, miłością i ufnością otwierał jej zatrzaśnięte przez cały ból jakiego doznała przez lata serce, aż znowu stanęło otworem jaśniejąc blaskiem i radością. Była Królową swojego małego domowego pałacu, a on jej małym książątkiem, któremu nie winna była nic poza karmieniem miłością i nuceniem mu do ucha, że jest mały jak muszelka. Miłość szumiała jej w sercu jak morze podczas sztormu. Wabił ją swoim śmiechem jak syreny śpiewem wabiły żeglarzy na pewną śmierć na skałach. Lecz on nie przywoływał jej ku śmierci, on przywoływał ją ku życiu. Widziała to wszystko, widziała siebie za parę lat wciąż tak samo kołysząc go w ramionach, widziała całą ich rodzinę starzejącą się razem, doświadczającą tylu dobrych rzeczy ile tylko los może przynieść. Widziała go z Ojcem oglądających filmy Disney’a – oczywiście najpierw Król Lew bo od żadnego innego nie można zacząć. Szkoła, studia, pierwsza dziewczyna. Wyobrażała to sobie i nagle wszystko czego w życiu doświadczyła, decyzje, które podjęła wydawały się mieć sens. Czasem przypominała sobie, że jest tylko dziewczyną, młodą mamą, zmęczoną i przemaglowaną do tego stopnia, że nie pamięta już czy na pewno myła zęby tego ranka? Czy to jednak było wczoraj? Widziała swoje życie przez pryzmat prania i pieluch, przez pryzmat krzyku co dzwoni w uszach jeszcze na długo gdy ustanie. I wtedy siadała w wełnianych skarpetach z kubkiem kakao w ręku i płakała, płakała za bajką, którą myślała, ze straciła. Przychodził wtedy do niej, wspinał się na kolana i dotykał jej twarzy rączkami jak różdżką rzucając znów zaklęcie po którym wszystko za czym tęskniła wydawało się nie mieć znaczenia. Bawili się całymi dniami, a ona mogła wypuścić ze swojego środka tę małą dziewczynkę, mogła mieć znowu serce na dłoni, być niewinna i ufna, znów mogła tańczyć i śpiewać beztrosko. Ale tylko przy Nim. Tylko on miał nad nią taką moc. Jako mała dziewczynka wierzyła w bajki, wierzyła w magię, księżniczki i złe królowe, lecz z czasem zapodziała się jej ta wiara, zbyt skupiona na trujących jabłkach i złośliwych wiedźmach przeoczyła pocałunek prawdziwej miłości i nadzieję. Nie rozumiała, że szczęśliwe zakończenie nie jest czymś ostatecznym, nie następuje nagle, ono się sączy jak promienie słońca przez szpary w chmurach. Przychodzi w rzeczach małych, jest delikatne jak muśnięcie piórka po policzku. Czasem myślała, że jest złoczyńcą w swojej własnej opowieści, lecz on tak po prostu wybuchał śmiechem na te jej złości, przeczekiwał niecierpliwości i pokazywał jej jak bardzo się myli. W ten dzień, gdy leżała przy jego łóżeczku i poczuła jak zasypia zamykając piąstkę na jej palcu, wtedy zrozumiała, że magia istnieje, a szczęśliwe zakończenie jej bajki właśnie trwa. Tej nocy śniła sny niewinne i szalone. Sny młodości. Już nie naznaczone tęsknotą. Lecz wolnością. A w uszach szumiało jej ostatnie zdanie ukochanych bajek. „I żyli długo i szczęśliwie”.  

Pierogowa Mama

Pamiętaj gdzie zaczęłaś i, że jeszcze nie skończyłaś!

Dzisiaj post autoteraputyczny. Rozwaliłam w środę to zakichane kolano. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. Miałam przecież w życiu ledwie 3 operacje na nie, pewnie stwierdziły, że nudno, dawno nikt w nich nie grzebał, trzeba tą Anką trochę potrząsnąć. Zwichniętej rzepki jeszcze nie było w repertuarze, więc jedziemy z koksem! Wiecie co? Jestem wściekła!!!!!! Normalnie dymi mi czacha i leci para z uszu. Nie wiem czy bardziej wściekła jestem na siebie, że chociaż ta zwichnięta rzepka mogła być ceną za jakąś zajebistą nową figurę na rurce, albo nowy rekord w dźwigniętym ciężarze. Ale nieeeee… Wiecie co robiłam gdy wypadła? STAŁAM NA JEDNEJ NODZE. Tak po prostu.  Stałam sobie. Czy może bardziej wściekła jestem na ratowników, którzy zbierając mnie wyjącą z bólu z sali treningowej rzucali żarcikami typu „To co Ziutek, to może zatańczysz sobie na rurce?” albo komentarzami, o które ich nikt nie prosił „To nikt Pani nie powiedział że po tylu kontuzjach takie sporty to już nie dla Pani?” Wtedy byłam zbyt zajęta żeby z bólu nie rozpaść się na kawałki by wymyśleć dobrą odpowiedź, ale dzisiaj ją mam dla Ciebie Ziutek. Ziutek, mówili mi, nie raz nie dwa, nie pięć, nie dziesięć. Tak naprawdę mówili mi to na każdym kroku. A ja się słuchałam. Była to dla mnie dodatkowa wymówka by leżeć tłustym pączkowatym dupskiem na kanapie i użalać się nad sobą. By być wrednym, zgorzkniałym, złośliwym, nieszczęśliwym babskiem, które było zwyczajnie zbyt leniwe by zrobić coś ze swoim życiem. Może dla Ciebie Ziutek pole dance to temat do podśmiechujków i żarcików na poziomie średnio rozgarniętego neandertalczyka, ale zapewniam Cię, że gdyby mnie ktoś teraz puścił na rurkę w tej ortezie na całą nogę, to byłabym w stanie zrobić na niej więcej niż Ty 100-kilowy silny ratownik. Słuchałam się tych wszystkich, co mówili, że to nie dla mnie, że za trudne, że po co mi to, że sama sobie ściągam kłopoty na głowę za długo! I dlatego teraz taka wściekła jestem, że gdy wreszcie poszłam po rozum do głowy i odkryłam coś, co sprawia, że jestem niesamowicie szczęśliwa to zostaje mi to odebrane bo KRZYWO STANĘŁAM NA JEDNEJ NODZE!!!!!!! Tyle miesięcy ciężkiej pracy i płakać mi się chce gdy pomyślę, że znowu ten haj poczuję za parę miechów dopiero… Stara ja położyłaby się teraz pod kocykiem i pomiziała po główce, oj jaka biedniutka Ania, kuku w kolanko, najgorzej. Ale choć tyle mi dały te treningi, że już wiem, że to nie ja! Jak wróciłam z SOR-u pierwsze co zrobiłam to napisałam do swojej trenerki jak szybko może mi rozpisać plan treningowy bez używania prawej nogi Mogłabym mieć pretensje do siebie, że po co poszłam akurat wtedy na tę rurkę, że może źle się dogrzałam, że może powinnam była mocniej się pilnować, ale tak naprawdę, przeżyłam godziny niewyobrażalnego bólu zupełnie sama (Michał siedział w domu z Julkiem, nie chcieliśmy go godzinami trzymać w szpitalu na Izbie Przyjęć), przeżyłam badania, nastawianie – sama. I dałam radę. To chyba jednak trochę tej siły we mnie jest? Chyba nawet wystarczająco bym się teraz nie poddała? Bym parła dalej, nie ważne co będą mówić. Mam świadomość jak będzie trudno, statystyki są raczej przeciwko mnie, po takim urazie do siebie dochodzi się tygodniami. Ale wiecie, ja pamiętam. Pamiętam gdzie zaczynałam. I to co wiem na pewno dziś. JESZCZE NIE SKOŃCZYŁAM. I jak jest Was tutaj te 1600 osób, tak dzisiaj biorę Was na świadków, że za parę miesięcy wspólnie pośmiejemy się z tego jak to rozbiłam kolano w drobny mak stojąc sobie beztrosko na jednej nodze. Że za parę miesięcy wciąż będę sięgać po zupełnie nowe marzenia, realizować coraz ambitniejsze cele. Podmuchałam już sobie pod kołdrą na swoje kuku, ale już wstaję, przytuliłam swoją wewnętrzną małą dziewczynkę, która jedyne co czuła w tym, wszystkim, że jak zwykle jej nic nie wychodzi. Trafiła mnie ta kontuzja bardziej niż chciałam przyznać. Ale tym razem jest inaczej. Tym razem naprawdę wiem czego chcę i ile siły jestem w stanie wpakować w to aby to osiągnąć. A co najważniejsze! Jestem świadoma, że tę siłę w ogóle mam! Rozluźniam pięści. Nie ma co bić się z losem. Trzeba złapać flow. A jak już mówiłam wyżej drogi Losie – JA JESZCZE NIE SKOŃCZYŁAM!  

O wrednych babach i o karmie.

Pierogowa Mama

O wrednych babach i o karmie.

Pierogowa Mama

Cześć.

Cześć Maluszku, cześć. Cześć, dzwonię tylko by powiedzieć cześć. Zupełnie nie mogę zasnąć. Wiem, że jest już późno, ale po prostu nie mogłam już czekać. Cześć kumplu, cześć. Dzwonię tylko by dać Ci znać, choć dzisiejszej nocy jestem daleko, to myślą tak bardzo z Tobą. Wśród tylu ludzi, a brakuje mi tylko Ciebie. Jestem szalona, wiem, można winić tylko moje pijane serce, ale ono jest tak bardzo ponad rozsądkiem. Wróciłam do domu właśnie wiesz? Razem z Twoim Tatą. I pusto tu tak. Cicho. Nie słyszę małych tuptających stóp. Nie słyszę „Mama”. Serce tylko cicho mi dudni w rytm Ju-lek, Ju-lek. Dzisiaj nie będzie przytulasów na dobranoc, dzisiaj nie powącham Twojej główki przed snem. Dzisiaj nie oprę się o balustradę łóżeczka by popatrzeć jak spokojnie śpisz. Zobaczymy się jutro. Jak dobrze to wiedzieć. Co dzień mamy miliard wspólnych chwil, gorszych i lepszych. Nieważne. Wciąż kocham Cię tak samo. I tak dobrze mi z tą miłością. Gdy nie ma Cię tu, potrzebuję tylko powiedzieć. Cześć, Maluszku, cześć. Cześć mój przyjacielu, mój kompanie. Choć na łopatce mam wytatuowane „Zawsze niezależna” to tak dobrze mi z tym jak teraz się czuję. Dobrze mi z tym jak bardzo Cię potrzebuję. Dobrze mi z tym, jak bardzo kocham. Nie chcę nic usłyszeć, po prostu dzwonię bo taka ze mnie głupia mama. I wybacz, Maluchu, ale nie możesz dziś zasnąć dopóki się nie dowiesz, że widziałam Cię ledwie 10 godzin temu i nie mogę się już doczekać by zobaczyć Cię znowu. Jeszcze mi nie powiesz „Cześć, Mamo”. Ale my mamy ten Nasz wspólny język. Pewnie nawet nie oderwiesz się od zabawek gdy wejdę. Lecz wystarczy, że spojrzę. I zawsze widzę w tych Twoich oczach, które masz po mnie „Przyszła. No wiadomo. Zawsze przychodzi. Cześć!” Czasem jeszcze patrzysz tak na mnie z pytaniem „Szukałaś mnie?” A ja zawsze w myślach odpowiadam: „Przez całe życie, Maluchu, przez całe życie”. I jakbyś mnie słyszał, bo Twoją ukochaną twarz rozpromienia radość i wiem wtedy, że nie na próżno kocham. Patrzę na Ciebie i mam wrażenie, jakbym znalazła książkę, która gdzieś mi się zapodziała i nagle zupełnie przypadkowo ją odnalazłam. Nie mówię już nic. Chcę podnieść z podłogi swoje serce, ale nie mogę, bo ono jest teraz z Tobą, gdzieś w rogu pokoju, w którym teraz spokojnie śpisz. Nie mogę zasnąć, nie mogę zasnąć bo okopałam się Tobą. I choćbym nie wiem jak się teraz starała, to nie mogę z tego okopu wyjść. Biorę te nasze dni i niecierpliwie czekam na resztę. Prześlizguję się pomiędzy myślami, których jeszcze nie zrozumiesz. Więc dzisiaj mówię już tylko. Cześć Maluszku, cześć. Dzwonię tylko by powiedzieć Ci – „cześć”. Zupełnie nie mogę zasnąć. I wiem, że już późno. Ale nie mogłam się doczekać. Cześć.      

Pierogowa Mama

Przepraszam.

To jeden z tych dni. Wśród setek tych, które kończę z uśmiechem, z pewnością, że jest dobrze. Dałam radę. Lecz dziś jest ten, gdy owijam sobie wokół serca Twoje wszystkie uśmiechy, cichutko pieszczę się uściskiem małej rączki i pytam siebie czym sobie zasłużyłam na tak wspaniałe Dziecko. I nie znajduję odpowiedzi. Przepraszam Cię Synu, że czasem nie daję rady. Nie mam siły odpowiedzieć na każdy Twój płacz. Że obiad był dzisiaj chyba trochę nieświeży, tak daleki od wszystkich zaleceń mądrych głów. Przepraszam, że mam tak mało cierpliwości, gdy paluszkiem pokazujesz na półkę z książkami po tysiąc razy dziennie, że aż mnie to irytuje, bo przecież wszystko już Ci przeczytałam, pokazałam, ale Tobie ciągle mało. Przepraszam, że coraz częściej zapominam, że mam Cię kochać bez listy warunków, bez oczekiwań. Chciałabym tak bardzo traktować Cię tak jak sama nigdy nie byłam traktowana, że grzęznę w tych oczekiwaniach wobec siebie, gubię się we frustracji, nie wiem co robić. Przepraszam, że ostatnio coraz częściej przygryzam wargi w złości, przepraszam, że sobie nie radzę ze swoimi emocjami, że proszę Cię byś zrozumiał, choć jak mógłbyś, nie masz jeszcze miejsca w swoim szesnastomiesięcznym serduszku na zrozumienie, ono bije tylko szeptem „Kochaj mnie Mamusiu”. A ja czasem mam wrażenie, że nie umiem, nie potrafię Cię kochać tak jakbym chciała, tak jak na to zasługujesz, rwą mi się zdania w głowie, nie wiem jak składać te wszystkie puzzle by pasowały do siebie idealnie. Rozpłaszczam się pod walcem wszystkich swoich wizji. Wiem, jak powinno być, ale nie umiem, nie umiem. I wtedy Ty tak po prostu rozmawiasz ze mną po swojemu, po spacerze ściągam Ci buty, a Ty gramolisz się z moich kolan, niezdarnie łapiesz je w rączki i odstawiasz na półkę, zjadasz kaszę na śniadanie i niesiesz talerzyk w kierunku zlewu, chcesz go tam włożyć, ale jeszcze nie sięgasz, patrzę i zaciska się na moim sercu wielka pięść, bo nie ogarniam, jak z tym swoim tak bardzo nieidealnym macierzyństwem udało mi się mieć tak kochane, czułe, dobre Dziecko. Wiecie co mnie dzisiaj rozwaliło? Ukrzyżowało. Miałam ochotę położyć się na zimnej podłodze w kuchni i po prostu wyć. Jemy obiad. Jakiś fit makaron. Nawijam na widelczyk małe porcje dla Julka, podaję mu do buzi, makaron jest długi, ciągnie się i zwisa mu z buzi, ale popycha sobie rączką by nic nie spadło na podłogę. Kęs dla niego. Kęs dla mnie. I mi tym razem trafia się za długa wstążka makaronu, która zwisa mi z ust, nie mogę jej wciągnąć. Julek wspina się na paluszki sięga rączką i popycha ten makaron, żeby mi nie upadł. Uśmiecha się przy tym tak szczerze, tak po prostu, jakby mówił – „Nie martw się Mamo, ja przypilnuję”. Ja wybucham wściekłością milion razy dziennie, a Ty milion razy dziennie odpowiadasz mi przytuleniem, buziakiem. To Ty masz prawo nie rozumieć siebie, nie umieć, ja powinnam Cię przeprowadzać przez wszystko co trudne dla Ciebie, ale jest odwrotnie. To Ty mnie prowadzisz. Codziennie ściągasz mnie z łóżka, łapiesz za rękę i prowadzisz do kuchni. To Ty jesteś moim dniem, moją nocą. Tak bardzo się boję, że będą się w Tobie odbijać wszystkie moje macierzyńskie porażki, moje przegrane bitwy i pogrążone wojny, ale tak bardzo każdego dnia mnie zadziwiasz. I czuję, że nie zasłużyłam. Nie zasłużyłam na Ciebie, każda pierwsza lepsza z ulicy poradziłaby sobie lepiej. Miałbyś uprane, posprzątane, poprasowane, zabawki w rządek ustawione, na podorędziu miałaby milion edukacyjnych zabaw. A tutaj tylko ja. Z burdelem w mieszkaniu, w sercu i w głowie. W tysiącach kawałków, które co dzień zbierasz, choć nie powinieneś, to nie Twoje zadanie, to powinno działać na odwrót. Tak nieudolnie Cię kocham, niewystarczająco dobrze, ale najlepiej jak umiem. I chciałabym kiedyś siebie zobaczyć Twoimi oczami. Ale przed nami tyle jeszcze dni. Może sobie jeszcze kiedyś na Ciebie. Zasłużę?

Pierogowa Mama

W poszukiwaniu nosidła idealnego – WrapTai Lenny Lamb.

Odkąd mam na stanie coraz cięższego toddlera, któremu nie każda już chusta daje radę, intensywnie rozglądam się za nosidłem „idealnym”. Takim, które będzie wystarczająco nośne i jednocześnie szybkie i wygodne w użyciu. 16-miesięczniak, to nie wiotki noworodek, sztukę ucieczki ze wszelkiej maści nosideł i chust ma już opanowaną znakomicie. Dzisiaj pokażę Wam nosidło szyte z chusty –  WrapTaia firmy Lenny Lamb Nigdy nie lubiłam się z nosidłami ergonomicznymi klamrowymi, stąd też moje zainteresowanie zawsze skierowane było w kierunku nosideł szytych z chust oraz hybryd. Naszym pierwszym nosidłem było Bondolino hybryda właśnie, którą bardzo lubiłam, ale jest też to nosidło przystosowane raczej do drobniejszych dzieci, przy cięższym maluchu gorzej już też z jego nośnością, Bondolino poleciało więc w świat, a u mnie zagościł WrapTai Lenny Lamb szyty z chusty o splocie serduszkowym w odcieniach błękitów i bieli. Moje pierwsze wrażenie po otwarciu pudełka? „Boże jakie to ładne” I nie przesadzam. Splot serduszkowy LL nie tylko zaspokoił moje poczucie estetyki, ale dosłownie dzięki swojej puchatości i elastyczności w pracy „udźwignął” ciężar noszenia Julka. Dotykając tego splotu byłam pod wrażeniem jego absolutnej miękkości i „kocykowatości”. Miękkość mnie ucieszyła, ale jednocześnie zmartwiła, czy na pewno ten rodzaj splotu ma dość siły by fajnie nosić ponad dziesięciokilogramowe dziecko. I nie mogłam się bardziej pozytywnie zaskoczyć. Po zawiązaniu czy to na plecach czy z przodu poły nosidła można rozłożyć w taki sposób by utworzyły razem z panelem podwójną warstwę na pupie dziecka, która odciąża noszącego. Niesamowicie nośne i wygodne w użyciu nosidło. Ma też oczywiście kapturek, którym dzięki sprytnie umiejscowionym troczkom można podtrzymać opadającą główkę śpiącego malucha. Ogromnym plusem dla mnie tego nosidła jest to, że ilekroć się w nim nie nosimy, czuję się jak w dobrze dociągniętej chuście, pasy nie luzują się, dzięki temu, że splot serduszkowy jest właśnie taki „puchaty” tworzą przyjemne poduchy na ramionach zapobiegając wrzynaniu się materiału pod ciężarem niemałego już bobasa. Mówią, że walory estetyczne przy nosidłach schodzą na dalszy plan, ale Lenny Lamb udało się to wspaniale zmiksować – naprawdę wysokiej jakości nosidło w przystępnej cenie i do tego nie ustępujące urodą nawet wysokopółkowym chustom. Polecam każdemu, kto obawia się, że nie będzie potrafił poradzić sobie z regulacją ergonomika klamrowego – tutaj wszystko jest banalnie proste, pasy trzeba po prostu dociągnąć i zawiązać na supły. Dzięki temu, że pasy naramienne są szerokie można nimi dowolnie manewrować, czy to wywijając je jak w wiązaniu chusty typu kangurek, czy motając je na prosto jak w plecaku prostym. Poły można rozłożyć na pupie dziecka dodając nosidłu nośności, lub można zawiązać je klasycznie gdy jesteśmy w pośpiechu. Dla mnie minusem była tylko długość pasów, dla osoby o moich gabarytach były stanowczo za długie i majtały się po ziemi. Byłam pozytywnie zaskoczona, bo naprawdę obawiałam się, że to nosidło będzie służyło jedynie do zdobienia mojego stosu, ale jest naprawdę często w użyciu. Panel pod pupą dziecka wykończony jest wygodną dla malucha wszytą gabką w taki sposób, że jego doły podkolanowe w żaden sposób nie są uciskane. Wiele jest nosideł, które można minąć z obojętnością, myśląc, że nie są w stanie dorównać urodą i nośnością chuście, WrapTai Lenny Lamb z pewnością do nich nie należy. Nie wierzycie? Przekonajcie się na własne oczy na poniższych zdjęciach. Fociła, as always, niezastąpiona Ann Marie Frames

Pierogowa Mama

Mam jedzenie i nie zawaham się go użyć – czyli o BLW z przymrużeniem oka.

Chciałabym podzielić się dzisiaj z Wami kilkoma wskazówkami, oraz zjawiskami, które zaobserwowałam po blisko 7 miesiącach stosowania metody BLW. Tak naprawdę nie jest to w 100% metoda BLW – zmodyfikowałam ją w takim stopniu by zadziałała u Nas bez większych szkód na psychice mojej czy Julka, ale zasadniczo, jeśli chodzi o psychikę mojego Dziecka to naprawdę niewiele jest rzeczy, które jakoś na Niego wpływają – skubanego trudno złamać 1. Siadaj z Dzieckiem do stołu – są różne Dzieci, ale moje jest takie, że mogłabym przed nim postawić najbardziej smakowite danie świata i polać je jeszcze czekoladą, a on tego nie tknie, dopóki sama nie usiądę przy stole. Jak to się w ogóle dzieje, że tak małe dziecko jest w stanie tak genialnie wyrazić mimiką ogrom swej dezaprobaty dla zachowania Matki? U Nas wygląda to tak, że szykuję posiłek poganiana niecierpliwym „Niam, niam” rzucam to pobojowisko i zawsze serwując cokolwiek, siadam razem z nim. Inaczej nie ruszy. Nie wiem, traktuje mnie jako wykrywacz trucizn czy co? 2. Jedz coś co chociażby w najmniejszym stopniu przypomina jedzenie Dziecka – u Nas to jest hit! Ile razy zrobiłam Julkowi zdrowy, odpowiednio przyprawiony obiadek, który malowniczo rozbryzgiwał na podłodze i ścianach nie zainteresowany niczym innym niż tylko tym co mam na talerzu. Albo zjadł kilka dosłownie kęsów swojej porcji resztę wyrzucał, a potem wyżerał wszystko ode mnie. Zupełnie jak upierdliwa dziewczyna na pierwszej randce, która zamawia sałatkę by potem wyjadać chłopakowi frytki z talerza. Jeśli ja jem jajecznicę, to on też musi. Nie może być tak, że jego jest z czerwoną papryką, a moja z zieloną. Nie, nie, nie. Co Ty matka, myślisz że jestem daltonistą? Przecie widzę, że masz coś innego niż ja! 3. Pozwól Dziecku na własne tempo jedzenia – w praktyce oznacza to tyle, że na początku Wasze posiłki mogą trwać 7 lat. Raczej nie umawiaj żadnych spotkań na rano, bo i tak nie dotrzesz na nie punktualnie. Nie wiem czy widzieliście kiedyś jedzącego żółwia lądowego. Tak czasami jedzą Dzieci BLW. Memlą. Przeżuwają jak krowy trawę. Wsadzają do buzi. Memlą. Wyciągają. Wkładają z powrotem to wymemlane by pomemlać jeszcze trochę i znowu wyciągają. Potem zainteresują się na przykład kotkiem, który leży na stole. Ale nieeeee, nie bierz tego jako sygnał, że możesz sprzątnać rządek wymemlanych kulek i skończyć posiłek. Po kwadransie przerwy na obmyślenie nowej strategii memlania wszystko zaczyna się od początku. I zdarza się i 5 i 6 takich rundek. 4. Pozwól Dziecku jeść na własnych warunkach – zauważyłam, że im mniej ingeruję w posiłek Julka tym w milszej atmosferze mija nam czas tego posiłku. Wyznacz sobie granicę, którą jesteś w stanie znieść – na przykład wcieranie Ci buraków w twarz. I tego się trzymaj Niech robi sobie wszystko co chce, do momentu wcierania buraków w twarz. Uważa, że kukurydzę fajniej konsumuje się nosem? Spoko. Uchem? Jeszcze lepiej! 5. Daj Dziecku możliwość – jeżeli nie pozwolisz by Dziecko spróbowało czegoś samo, nie nauczy się tego. Podobnie z robieniem czegoś za nie. Uważasz, że jest za małe by zjeść samo widelcem czy łyżką? Połóż je przed nim i zobacz co zrobi. Możesz się zdziwić. 6. Proponuj wodę – zawsze! Po to gdy już się znudzi wcieraniem buraków w twarz mogło się obmyć i wetrzeć sobie na przykład ziemniaka! Nie no, żarcik Czasem w połowie posiłku Julek odmawia jedzenia, zazwyczaj czymś po prostu się przypchał i potrzebuje popić. Gdy się napije, dojada resztę porcji. 7. Poczekaj aż Dziecko skończy jeść zanim wstaniesz od stołu – Julek gdy widzi, że wstaję od stołu uznaje, to za koniec posiłku i natychmiast wstaje w krzesełku do karmienia domagając się by go wyjąć. W ten sposób kilka razy nie zjadł nawet 1/3 zwyczajowej porcji obiadowej, a ja nie rozumiałam co jest przyczyną, tego braku apetytu. Moje Dziecko jest po prostu bardzo obeznane w savoir-vivre. Czego nie można powiedzieć o mnie 8. Jeśli coś jesz – podziel się – możecie mamusię okłamać, tatusia okłamać, siebie okłamać, ale ja wiem, że Wy wiecie i znacie ten wzrok Dziecka gdy coś jecie i się z nim nie podzielicie. Julian morderczy wzrok mówiący „Podzieliłabyś się grubasico, za co ja tutaj służę, za widownię Twojego obżarstwa?” ma opanowany do perfekcji. Inna sprawa, że jak się z nim nie podzielę, to po prostu przyjdzie i weźmie to sobie sam. Plus tego jest taki, że mam większą motywację by trzymać czystą michę, przecież nie dam Dziecku snickersa, a przydałby mu się bo czasem gwiazdorzy (hłe hłe hłe, sucharek) A jakie są Wasze doświadczenia z BLW? Podzielcie się w komentarzu

Pierogowa Mama

O tym jak (nie) zostałam Rodzicielką Bliskości.

Uwaga, będę hejtować. Będę wylewać cały gar jadu jaki mi się zebrał przez szesnaście miesięcy siedzenia w macierzyństwie po szyję, a nawet po uszy. Będę kąsać po rękach tych wszystkich „dobroczyńców”, którzy układają u moich stóp stos książek, poradników, badań naukowych, teorii. Będę się podcierać przeintelektualizowanymi frazesami, które racjonalizują sprawy, które według mnie powinny dziać się automatycznie. Z serca. Nie blokowane głową, myśleniem – czy wczoraj gdy krzyknęłam na swoje Dziecko to naznaczyłam go psychicznie na całe życie? To co do tej pory sprawia mi największą trudność w byciu Mamą to odnalezienie równowagi, balansu pomiędzy potrzebami moimi, a mojego Dziecka. Co z tego, że wszystkie potrzeby Julka są zaspokojone na tip-top, jestem na każde jego zawołanie, nie krzyczę, nie mówię „nie”, nie chwalę, nie karzę, tłumaczę, noszę, karmię piersią siedemset miliardów razy dziennie, jestem gryziona, drapana, bita, ogłuszana krzykiem, odarta ze snu, życia towarzyskiego. Niby wszystko się zgadza. Wszystkie filary RB na miejscu, a ja mam ochotę ryć paznokciami we wszystkich murach „RODZICIELSTWO BLISKOŚCI SSIE PAŁKĘ”. Tak, powiem to. Uważam, że Rodzicielstwo Bliskości, wcale nie jest intuicyjne. Uważam, że wszystkie te jego zasady są najmniej intuicyjne na świecie. Dlaczego? Dlatego, że wyjąwszy kilka wyjątków wcale nie dba o balans potrzeb Matki i Dziecka. Narzuca Matce wychowywanie Dziecka w totalnie nienaturalny sposób, bo niestety szanowni Państwo profesorowie i specjaliści, ale w życiu nie jest jak w Rodzicielstwie Bliskości. A co najgorsze. Emocje. Jeśli chodzi o Julka, ja jestem cała jedną wielką emocją, ale nie tyczy się to tylko emocji ciepłych i matczynych, tyczy się to też tych wszystkich pozostałych. Czasem słucham Matek spokojnych, opanowanych, co widzą Dziecko radośnie kręcące kurkami od gazu i nawet im powieka nie drgnie. Co widzą pierwsze kroki Dziecka i jedyne co im intuicja podszepnie to „Tak, dziecko, widziałam, że przeszedłeś cały pokój”. Dostają pierwszą laurkę i magicznie spływa im z ust „Widzę, że narysowałeś laurkę”. Przepraszam za słowa. No ja pierdolę. To się nie powinno nazywać Rodzicielstwo Bliskości tylko Rodzicielstwo Zautomatyzowane. Ja taka nie jestem, zupełnie tak nie działam. Jestem małym gejzerkiem i chcę, żeby moje Dziecko było wychowywane w świadomości i poszanowaniu również dla moich granic. Dla moich potrzeb. Chcę żeby wiedział, że w porządku jest krzyczeć, gdy czujesz, że musisz, gdy inaczej nie możesz. Chcę żeby rozumiał, że ja też czuję, że jestem zmęczona, zła, rozdrażniona, że mówię nie bo nie i on też tak może! Chcę go chwalić, bez tych wszystkich pierdoletów „Gdy chwalisz dziecko to zabijasz jego wewnętrzną motywację”. Jak można tak zracjonalizować coś tak zajebistego, jak radość Matki z osiągnięcia Dziecka? No ajm sori, wobec tego zabiłam wewnętrzną motywację mojego Dziecka już kosmyliard razy i szczerze? Mam to głęboko w moim wytrenowanym przysiadami zadzie. Co się stało, że bycie dobrą Mamą wymaga biegania na warsztaty za 2 kafle sztuka i posiadania biblioteczki z kilkudziesięcioma pozycjami kogoś, komu wydaje się, że zna mnie i moje Dziecko lepiej niż ja sama. Nie jestem robotem z wdrukowanym zestawem formułek, nie przepuszczam swoich emocji przez filtry i dobrze mi z tym. Naprawdę dobrze. W porządku jest krzyknąć, i chcę by Julek wiedział, że dla niego też będzie w porządku krzyknąć gdy zobaczy swoje Dziecko wbiegające pod samochód, czy wsadzające ołówek w oko młodszemu bratu, a nawet wtedy gdy będzie zwyczajnie zły. Bo to jest normalne, naturalne, ludzkie. Więc mam to swoje Rodzicielstwo Pierogowej, ze wszystkim. All in. Może popełnię tyle błędów, że wychowam małego socjopatę, a może właśnie dla Nas to jest najlepsza droga do tego by odnaleźć ten zen. Harmonię. By się zgrać. Odpowiadać nawzajem na swoje własne potrzeby, rozumieć je, dawać znać Dziecku, że czasem się nie da, że czasem nie ma wytłumaczenia, że czasem jest nie bo nie. Nie chcę się tresować, przystosowywać tego co czuję, biczować siebie za to co czuję. Jeśli robisz coś pomimo tego, że tego nie czujesz, a to działa, to tak naprawdę wcale nie działa. Trzeba z Dzieckiem złapać flow, jak w tańcu, Ty kroczek do przodu, ono w tył. Trzeba się zgrać. Nie deptać sobie po palcach zasadami. Najważniejsze jest dla mnie, nie żeby wiedział, miał wytłumaczone, że ja jestem. Ale żeby to CZUŁ. Czuł gdzieś w środku. Żeby czuł, że go kocham zawsze, wszędzie, nawet gdy wrzasnę, gdy go siłą odciągnę od krawędzi ulicy. Gdy zabijam tę jego wewnętrzną motywację tymi wszystkimi swoimi niemożliwymi pochwałami. Gdy pokazuję mu, że wszystko co robi ma swoje konsekwencje i musi się nauczyć brać za nie odpowiedzialność. Gdy pokazuję, że mnie boli, że jestem zmęczona, zła, wściekła, sfrustrowana. Moja dobra kumpela powiedziała mi kiedyś „Ten kto wymyślił Rodzicielstwo Bliskości, albo nigdy nie miał Dzieci, albo miał Dzieci bezobsługowe”. Wywalam Searsów i Stein do kosza i przestaję próbować na siłę zmieniać siebie, bo prawda jest taka, że moje Dziecko potrzebuje mnie, Mamy, prawdziwej, a nie Rodzicielki Bliskości po 100 godzinach warsztatów i z ćwiczeniami w zeszycie do wykonywania z Dzieckiem. Może trochę więcej tej bliskości, a mniej rodzicielstwa. Jestem Mamą. Robię co czuję. I nic więcej. P.S Nie, nie krytykuję tych którzy w pełni oddali się idei Rodzicielstwa Bliskości. Fajnie, że dla Was działa, ale to nie mój styl Proszę, nie „uświadamiajcie” mnie w komentarzach, bo będę gryźć. Dziękuję za uwagę. Dobranoc.

Pierogowa Mama

Żyj.

Jutro to tylko dzień. I może przyjść taka chwila, że będziesz musiał mierzyć się z nim sam. Przestraszony wszystkimi niewiadomymi, które może przynieść. Przestraszony długością tej drogi. Przygnieciony ciemnością nieba nad Tobą. Ale wciąż w tej ciemności ujrzeć możesz światełko nadziei. Słyszysz ten szum? To Ty decydujesz czy to dźwięk deszczu. Czy może Twoich skrzydeł? I jesteś tu znów, przed tym samym lustrem co każdego ranka. I choć wydaje Ci się, że słońce wschodzi dziś łudząco podobnie co wczoraj, to wraz z jego promieniami, każdego dnia dostajesz nową szansę na życie. W oczach odbijających się w tym przeklętym lustrze widzisz dobrze, że to tego właśnie chcesz. Gdy dzwoni budzik wstajesz z tą pewnością, która rozmywa się w Tobie z każdą godziną, bo to zły moment, zła praca, stan konta nie taki, mieszkanie tak bardzo nie przypomina penthouse’u o, którym marzyłeś od dziecka. Ale co dzień rano, ta pewność wychodzi z Ciebie tak jasna, mieni się w zimnym świetle wczesnego ranka. Boisz się być w błędzie? Dalej. Bądź. Bo jutro może okazać, się, że ten błąd był najlepszym wyborem, którego mogłeś w życiu dokonać. Chcesz posiedzieć i o tym pogadać? Przykro mi, ale nie masz już na to czasu. Po prostu unieś twarz i przyj do przodu, to już nie czas na zawracanie, cofanie się. Dotarłeś tak wysoko, tak daleko, szczyt tej góry jest już w zasięgu wzroku. Musisz po prostu przeciąć ten most za sobą. Biegnij, jakby tam, po drugiej stronie czekało to o czym marzyłeś całe życie. Podejmij po prostu tę decyzję, to już punkt z, którego nie ma powrotu. Czy tego powrotu potrzebujesz? Stoisz u skraju, świadomy jak łatwo to wszystko może się zawalić, zniweczyć pracę Twojego życia, tak bardzo starasz się zrozumieć o co chodzi, co się dzieje, umyka Ci to co jest tak bliskie, tak proste. Wciąż walczysz, walczysz, walczysz. Czas.Czas.Czas. Zatrzymać.Zatrzymać.Zatrzymać. Zatrzymać czas.Zatrzymać czas.Zatrzymać czas. Po prostu daj spokój. Rzuć to. Powiedz sobie – „Idź! Biegnij! Daj z siebie wszystko, wiem, że potrafisz” Nigdy tego nie zrobisz, jeśli nie zrobisz tego dzisiaj. Teraz. Nigdy nie będziesz wiedzieć, jeśli nie zdecydujesz się dowiedzieć. Nigdy nie dobiegniesz, jeśli do tego biegu nie zerwiesz się teraz. W tej chwili. Po prostu idź i nie wracaj już. Żyj. Nadeszło kolejne jutro. Znów stoisz wciąż z tą samą pewnością w jasnych oczach, znasz dobrze jej kuszące ciepło, które sprawia, że każdego ranka Twoje serce jest tak bardzo wolne od jakichkolwiek zmartwień. Gdybyś teraz usłyszał chociaż jedno słowo. Jeden szept, który Cię popchnie, który nie pozwoli by tym razem ta pewność rozmyła się w codzienności. I nagle pod nogami słyszysz szuranie stópek w pajacyku, Twoją nogę muska puch włosków, czy to jakiś chichocik? Patrzysz w dół i widzisz oczy. I jedyne co widzisz to te oczy. Może nie wiedziałeś, skąd ta pewność, którą widzisz co dzień w lustrze, ale ona jest właśnie stąd. Czy ktoś kiedyś patrzył na Ciebie z taką pewnością jak Twoje Dziecko? Nikt. Nigdy. Słyszysz. „Mama”. I to dopiero jest szept.Głośniejszy niż jakikolwiek krzyk. Wiesz już co robić?  

Pierogowa Mama

„To moje zdanie i mam do niego prawo!” – czyli o karmieniu piersią w miejscach publicznych słów kilka.

W sieci kotłuje się od komentarzy, na temat ruszającego właśnie procesu matki, która przy próbie nakarmienia dziecka piersią w restauracji została poproszona o wyjście do toalety. Pozwała restaurację o dyskryminację. Opinii w sieci na temat tego, po której stronie jest racja, pojawiło się już wystarczająco – ja dzisiaj nie do końca o tym. Zaryzykuję stwierdzenie, że osoby komentujące tę Mamę w sposób obraźliwy w ogóle nie mają pojęcia o czym mówią/piszą. Spotkałam się z multum komentarzy typu „Przecież mogła się schować, zamiast wywalać cyca” – po pierwsze o co chodzi z tym wywalaniem cyca? Do czasu porodu piersi dla większości tych wysokich lotów komentatorów są atrybutem kobiecości i seksualności, ale rozumiem że w chwili urodzenia potomka, stają się nagle obrzydliwymi tłustymi cycami? Co to za magia się tu dzieje? Zastanawia mnie też to ile faktycznie z tych osób było w sytuacji, że widzieli publicznie karmiącą matkę. Założę się, że minimalny procent. Dlatego, że matki w takich sytuacjach są naprawdę dyskretne. Żaden to dla nich komfort bycia pożywką dla kogoś z mózgiem na poziomie gimnazjalisty z inteligencją grubo poniżej przeciętnej. Żadna to dla niej przyjemność przeczytać gdzieś potem, że jest tłustą krową wywalającą wymiona na wierzch przy każdej nadarzającej się okazji. A teraz druga kwestia – tak, ta Mama mogła się schować – ale jakby się nad tym zastanawiać to dlaczego? Dlaczego ma się ukrywać? Czy robi coś złego? Gorszącego? Nie na miejscu? Jak na przykład uprawianie seksu w miejscu publicznym, albo oddawanie moczu w bramie po pijaku? Dlaczego mamy taki wysoki próg tolerancji dla naprawdę obrzydliwych czynności, a piętnujemy coś zupełnie naturalnego? Czy karmiące matki wpychają Wam te swoje „cyce” przed twarz? Każą Wam się zachwycać idealną powierzchnią sutka, pięknie zaróżowionymi od ssania usteczkami niemowlaka? Nie. Więc skąd ten jad? Ta nienawiść? Ja też wielokrotnie karmiąc publicznie zakrywałam się, albo chowałam. Ale przestałam. A dlaczego? Dlatego, że nie robiłam nic złego! Im bardziej próbowałam się ukryć czy schować tym bardziej zwracałam na siebie uwagę. Chowanie się po kątach, daje tylko sygnał społeczeństwu, że karmienie piersią to coś wstydliwego, coś z czym należy się chować. Gdy tak naprawdę jest wręcz przeciwnie! Karmienie piersią trzeba propagować, bo naprawdę słabo jest z tym w Naszym kraju i niejedna nie dwie instytucje o tym mówią, poczynając od Światowej Organizacji Zdrowia. To błędne koło. Chowamy się bo się krępujemy, a krępujemy się bo ukrywając się informujemy tylko wszystkich w okół, że robimy coś z czym powinnyśmy się schować. Dziecko naprawdę da się nakarmić piersią dyskretnie – z bardzo prostego powodu – zazwyczaj zakrywa ono swoją główką pierś Mamy. Kolejna sprawa – jak Wam przeszkadza, to się nie gapcie! Jak taktownie odwrócicie wzrok karmiąca Mama będzie Wam tylko wdzięczna, na pewno nie pobiegnie za Wami dzikim galopem z dyndającą piersią i krzykiem niczym Amazonka „Patrz ja tu karmię!!!” I na koniec. Wielu uczestników tej dyskusji używa tego skretyniałego argumentu do, którego moja nienawiść sięga już głębokości jądra Ziemi. „To moje zdanie i mam do niego prawo” Nosz kurrrrrr…. Masz swoje zdanie i chwała Ci za to, ale niestety muszę Cię oświecić, dodanie do obraźliwego zdania przedrostka „To moje zdanie i mam do niego prawo” nie sprawia, że zdanie to przestaje automatycznie być obraźliwe. Pozwól, że użyję przykładu. „Uważam, że jesteś obrzydliwym grubasem, do tego masz paskudną gębę!” Nie podoba się? No co! Przecież to moje zdanie i mam do niego prawo! Nie biegamy po ulicy krzycząc do co drugiej osoby, że ma paskudne pryszcze, albo obleśne stopy, ale z wyjechaniem z tekstem, że karmiąca matka jest obrzydliwa, nie mamy już problemu. Bo przecież to jest nasze zdanie! Gdzie tu się zaciera granica? Czy karmiąca matka to w jakiś sposób mniej człowiek? Czy jej karmienie, nawet publiczne z automatu daje nam prawo do obrażania? Zarzuca się matkom karmiącym publicznie, że są niewychowane. A ja t odnoszę wrażenie, że niewychowany jest tutaj zupełnie kto inny. #normalizebreastfeeding

Pierogowa Mama

Panie Pierogu, Pan jest pantoflem!

To jest post w obronie honoru. Honoru facetów, którzy traktują swoje żony, dziewczyny, narzeczone jak prawdziwi mężczyźni. Którzy każdego dnia stają z nimi ramię w ramię, by budować dom, związek, Rodzinę. Za każdym razem gdy widzę szok malujący się na twarzy rozmówczyni, której opowiadam, że raczej nie gotuję, sprzątam też nie za często, nie pastuję podłóg i nie załamuję rąk gdy okazuje się, że firanki nie mają idealnego odcienia bieli, coraz mocniej zastanawiam się na czym ten świat stoi. Stoi mocno, zważywszy na to, że opiera się na słabych barkach kobiet, nie ustających w wychowywaniu Dzieci, sprzątaniu, gotowaniu, prasowaniu, pastowaniu butów Mężowi, znajdujących też jakimś cudem czas na chodzenie do pracy, seks i sen. Mówią, że mężczyźni to niewyrośnięte dzieci, ale wiecie ja patrząc na swojego Michała, jestem pewna, że mam w domu stuprocentowego faceta. Gdy widzę jak po całym dniu pracy, wykąpaniu i położeniu Młodego spać idzie do kuchni ugotować obiad dla Nas na najbliższe dwa dni – czuję dumę. Gdy wiesza pranie bo widzi, że jestem zmęczona po ciężkim treningu. Gdy zabiera Młodego na cały dzień z domu bym mogła posiedzieć przy maszynie. Gdy w weekendy pozwala mi pospać do 10, robi śniadanie do łóżka, wychodzi z Julkiem na spacer, żebym mogła złapać chociaż godzinę dla siebie. Mógłby jak wielu sprowadzić mnie tylko do roli niańki i sprzątaczki, ale jakoś woli powspierać mnie w moich pasjach. Cieszyć się razem ze mną z każdej nowej figury na rurce, z kolejnego progresu, z tego że udało się dzisiaj na treningu zrobić 200 przysiadów a dwa tygodnie temu było tylko 100. Jest pierwszym orędownikiem, mojego szycia, szydełkowania, pracy jako Doradca chustowy. Gdy koledzy śmieją się z Niego, że siedzi pod pantoflem, ja zawsze mam przed oczami jego tytaniczną pracę w domu – bez, której nie mogłabym realizować się w tylu rzeczach, które przynoszą mi radość. I współczuję tym Panom, którzy myślą, że są lepsi, siedząc za zastawionym stołem, stąpając po idealnie czystej podłodze i błyszczących płytkach – a za nimi ich żony jak cienie, o szarej cerze i smutnych oczach, formy bierne swoich własnych mężów. Stary polski zespół śpiewał kiedyś – „Ale miłość – kiedy jedno spada w dół, drugie ciągnie je ku górze” – to pomoc Michała w tak prozaicznych rzeczach jak prace domowe, czy zakupy ciągnie mnie zawsze do góry. Zna i rozumie mój charakter, wie, że czasem bywam smutna, ot tak, bez powodu i daje mi przestrzeń wszędzie tam gdzie jej potrzebuję. Potrafi dodać siły tak prostymi słowami jak – „Jesteś super Mamą”, „Poradzisz sobie”, „Nie martw się” – zawsze wtedy gdy wątpię. Dodaje mi tej siły często kosztem swojej własnej. Tak po prostu. Zwyczajnie. Z miłości. Smutne jest tylko, że wciąż żyjemy w czasach gdy szacunek, okazywanie uczuć, wspieranie własnej kobiety jest jakimś powodem do wstydu. Szyderstw i kpin. Może mój facet jest feministą, może pantoflem – ale moim zdaniem to całkiem dobry komplement. Oboje mamy swoje wady, może ja mam ich więcej, ale na życie składają się właśnie takie drobnostki, które codziennie dodają mi tylko pewności, że idę przez życie z odpowiednią osobą. Na serdecznym palcu prawej ręki błyszczy w pierścionku z białego złota – diament – obietnica. Miłości, opieki i szacunku. W tych pozmywanych naczyniach. Zmytej podłodze. Rozpakowanej zmywarce. Wyniesionych śmieciach. Ugotowanym obiedzie. Uśmiechu i dobrym słowie. Spełnia się ona każdego dnia. A Wy Panowie? Wywiązujecie się ze swojej obietnicy?

Pierogowa Mama

Jutro znowu będę niepokonana.

Są takie dni gdy słońce świeci jasno. Gdy cieszy wiatr co muska po twarzy. Wzrusza śmiech dziecka. Gdy usta same z siebie składają się w uśmiech. Ale dzisiaj mi zgasło światło. Dzisiaj usta układam tak by nikt smutku nie zauważył. Śmiejąc się – oszukuję. Tak łatwo to przychodzi. Wystarczy odpowiednio szybko odwrócić wzrok by nikt nie zauważył, że uśmiech nie sięga oczu. Gdy zachodzi słońce, za zaciągniętą roletą, wciśnięta w najciemniejszy kąt samej siebie, rozpadam się jak domek z kart. Ściągam okulary, które nie muszą już kryć łez. Skończyło się pilnowanie by chwila była odpowiednia. Nie trzeba szukać zamkniętych drzwi o które można się oprzeć. Zrzucam zbroję. Nikomu niepotrzebna jest tutaj moja demonstracja siły. Gdy jutro wstanę wszystko będzie znowu na miejscu, byście uwierzyli, że oto ja. Oto kim jestem. Jutro będzie już po tej wojnie posprzątane. Jutro docenię panujące chwile, znów będę je prosić by trwały. Jutro znowu będę fotogeniczna. Przyjemna dla oka. A dzisiaj chcę leżeć i gapić się w chmury. Turlać źdźbło trawy pomiędzy palcami. Trzymać dym w płucach. Chcę pogadać, w ciszy swojej głowy, mogę się tam przyznać jak bardzo zwariowałam. Jutro znowu stanę u steru i będę kapitanem. Ale dzisiaj zapuszczam się daleko, tam gdzie myśl nie sięga i pozwalam sobie trochę utonąć. Znikam, by jutro pojawić się na nowo. Jak zawsze silna, mocna jak skała, z żelazną ręką. Niepokonana.

Pierogowa Mama

Nieambitna to ja.

Macierzyństwo mnie zepsuło. Wyłączyło mi chyba w mózgu jakieś ośrodki odpowiedzialne za pęd do robienia kariery, pięcie się po szczeblach drabiny sukcesu zawodowego, bycie wzorowym pracownikiem. W poniedziałek wróciłam do pracy. Już parę tygodni wstecz, gdy ktoś mnie pytał jak się czuję z myślą o powrocie sama nie wiedziałam co odpowiedzieć. A zresztą trudno by mi było odpowiedzieć bo sama nie wiedziałam jak się z tym czuję. Z jednej strony radość, że odzyskam trochę przestrzeni dla siebie. Będę mogła skupić się trochę na sobie, na swoim rozwoju, w który przez parę lat przed narodzinami Julka sporo inwestowałam. Z drugiej strony smutno mi było. Nagle z dnia na dzień 6 godzin mojej doby miało zostać pozbawione obecności Dziecka. I wziął mnie Szefu na rozmowę i pyta się mnie jakie mam plany. To nie było wcale trudne pytanie. I jeszcze rok wstecz natychmiast ułożyłaby mi się w głowie idealna odpowiedź na nie. Ale teraz, pierwsze co przyszło mi do głowy to „Być najlepszą Mamą na świecie”. Nie sądzę,  by to o takim planie chciał słuchać mój Szef, więc tylko przetrzepałam szybko umysł w poszukiwaniu tej dawno nie używanej szufladki z napisem „Kariera” i starałam się przypomnieć sobie jak to jest gdy zależy Ci na czymś więcej niż tylko spędzaniu dnia na gilgotkach, przytulasach, spacerach. W tamtym momencie zrozumiałam, że to już się stało, nie mogę być już Mamą na „pełen etat”. Moje Dziecko musi się mną podzielić. Ja muszę podzielić się sobą i oddać kawałeczek swojego serca czemuś czemu de facto wcale oddawać go nie chcę. Moja praca zawsze przynosiła mi satysfakcję. Ale teraz z całym szacunkiem – wydaje mi się tak szalenie nieistotna. Mam nieodparte wrażenie, że moja obecność potrzebna jest tak bardzo zupełnie gdzie indziej, bynajmniej nie za biurkiem w wielkim wieżowcu. Zapewne to taka faza. Muszę się pewnie przestawić, przyzwyczaić. Ale ciężko jest. Gdy koledzy siedzą zatopieni w telefonach, mailach, spotkaniach. Ja myślami jestem w domu. Odtwarzam sobie każdy uśmiech, każdy kroczek, każde słodkie westchnięcie przez sen. Wracam do domu i cały świat mógłby dla mnie nie istnieć. Bo znowu jesteśmy razem i tylko to się liczy. Gdy pojawia się w Twoim życiu ktoś za kogo oddałabyś życie, jak zmusić się do tego by zaczęło Ci zależeć na czymś poza Nim? Czy tak się w ogóle da? Czy serce matki jest tak zaprogramowane, że już na zawsze będzie zorientowane tylko w stronę jednego bieguna? Więc wracam do domu z ciężkim jak tona ołowiu sercem, wiedząc, że znowu następnego dnia rano będę musiała wyjść. Sięgam po chustę i choć wcale nie chcesz motam Cię. By mieć Cię jak najbliżej siebie, chociaż przez godzinę, dwie. Ryję sobie w głowie wszystko to nowe czego się nauczyłeś gdy mnie nie było. Wdycham głęboko Twój zapach i sunę po skórze palcami by upewnić się czy nie zmieniłeś się za bardzo podczas mojej nieobecności. I staram się przekonać swoje serce, że wszystko jest tak jak trzeba. Taka kolej rzeczy.  Jestem młodą, wykształconą kobietą. Należy mi się. Ale to serce głupie nie chce się wcale słuchać. Znowu jutro wstanę o 6:30, nałożę makijaż, ubiorę spódnicę i dołączę do szarego tłumu sunącego w stronę metra. I gdy minie 6 godzin w czarno-białym świecie, wrócę do domu i będę mogła poogrzewać się w cieple Twoje spojrzenia. Może jestem nieambitna. Może to pieluszkowe zapalenie mózgu. A może po prostu. Miłość.

Jeśli nie chcesz mojej zguby, DidyTai spraw mi luby!

Pierogowa Mama

Jeśli nie chcesz mojej zguby, DidyTai spraw mi luby!

Pierogowa Mama

Hej ho, hej ho, na rurę by się szło!

Co tu owijać w bawełnę, po porodzie dostałam wścieklizny. A raczej mój wewnętrzny motyl dostał wścieklizny w myśl wersetu z piosenki – „Motylem byłam, ale przytyłam….” Fakt, że po narodzinach Julka wszystkie lustra w domu pozostały w stanie nienaruszonym to cud. Gdy je mijałam i kątem oka widziałam swoje odbicie, a raczej odbicie kilometrów kwadratowych mojego wielkiego tyłka, miałam ochotę wyżywać się na nich tłuczkiem do mięsa jak na jakimś bardzo opornym kotlecie. Ale tę historię już znacie. I oto w marcu, zupełnie nowa ja, lżejsza o blisko 30 kilogramów wypoconych w ciężkich bólach na treningach u Kasi Bigos, stwierdziłam, że mi mało. Chciałabym coś więcej. Bardziej. Mocniej. Padło na Pole Dance. Na chceniu się skończyło bo Michał postawił mi weto na dorzucenie sobie kolejnych wieczornych jak to on nazywał „wyjść”. Ja, jak to ja, jak się uprę to trudno mi wybić z głowy jakiś pomysł, więc wynalazłam sobie zajęcia o nieboskiej porze, jaką jest 7 rano. I ruszyłam w pewien piękny wiosenny poniedziałek do Lejdis Studio w Warszawie, mając głowę nabitą wyobrażeniami swojego gibkiego umięśnionego ciała oplecionego w profesjonalny sposób wokół rurki. No cóż. Jedyne co miałam nabite po powrocie to siniaki, w takich miejscach w, których nigdy nie wyobrażałam sobie, że siniaka można nabić. Podejrzewaliście kiedyś, że można mieć siniaka na podbiciu stopy? Otóż można

Na 45 minut, znowu stać się Dzieckiem – czyli wizyta w Teatrze Niewielkim.

Pierogowa Mama

Na 45 minut, znowu stać się Dzieckiem – czyli wizyta w Teatrze Niewielkim.

Pierogowa Mama

Tydzień Samotnej Matki – czyli z Roczniakiem nad morzem.

Plan był taki, że jedziemy nad morze we troje, na cztery dni. Skończyło się na tym, że zostaliśmy dni dziesięć, w tym pięć tylko we dwoje z Julkiem. To pierwszy raz kiedy zostałam z Małym sama na tak „długo”. Ciekawi jak udało mi się przeżyć i pozostać przy zdrowych zmysłach? Przeżyć ten tydzień pozwoliła mi tylko moja ogromna odwaga, zwinność, zręczność, hart ducha oraz silna wola. Mądrzejsza o to doświadczenie, chciałabym się z Wami podzielić Młodzi Jedi, co warto mieć ze sobą, aby łatwiej było przeżyć nadmorski Tydzień Samotnej Matki. Podręczny zestaw do mordowania gargantuicznie wielkich pająków – pierwszej nocy po wyjeździe Michała, tuż przed położeniem się do łóżka, złapałam się na tym, że coś mi się nie zgadza w aranżacji wnętrza. Szybko omiotłam pokój wzrokiem i oto już wiedziałam co mi się nie zgadza. Na suficie siedział potwór. Wielki. Ogromny. Włochaty. Z wijącymi się nóżkami. Już miałam wizję bezsennej nocy spędzonej kuląc się w rogu pokoju ssąc ze strachu swój kciuk, ale przypomniałam sobie że mam Młode do obrony i wzięłam się w garść! Przystawiłam do sufitu pojemnik na żywność, którym poruszając strąciłam pająka, potem szybka akcja z przykrywką i gad został ujarzmiony. Zamknęłam szczelnie pojemnik, dla pewności przytrzasnęłam go jeszcze książką. Gdy tydzień później przyjechał Michał, pająk dalej czekał w pojemniku, i skurczybyk ŻYŁ. Michał kochający zwierzaczki wypuścił go na trawnik. Dobrze, że wyjechaliśmy stamtąd następnego dnia, bo na pewno gromadził ziomków by dokonać na mnie zemsty. Cenna lekcja dla mnie do zanotowania w notesiku – „Nie wyjeżdżać nad morze bez podręcznego miotacza ognia”. 2. Minimum pół litra alkoholu na każdy dzień samotności – ja jestem cierpiącą matką karmiącą, więc u mnie musiało wystarczyć piwo. Ale wszystkim niekarmiącym, polecam buteleczkę dobrej wódki. Dwie. Ewentualnie siedem. 3. Dobrej jakości stopery do uszu – stare powiedzenie mówi – „Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal”, a ja mówię – „Dopóki nie słyszysz płaczu to nic się nie dzieje”. 4. Opakowanie środków na uspokojenie – nie żeby się narkotyzować, ależ broń boże!!! Ale powąchać, czule pogładzić opakowanie, poczuć między palcami idealną gładkość malutkiej pigułki. Eh. Rozmarzyłam się

Dzień Dziecka książkami stoi.

Pierogowa Mama

Dzień Dziecka książkami stoi.

Pierogowa Mama

#dajsieukluc

Po porodzie, czas to towar bardzo deficytowy, ale są rzeczy, na które ten czas trzeba znaleźć! Bo czasu zawsze będzie brakować, ale jest coś czego nam, Mamom, nie może zabraknąć – ZDROWIE! Z racji tego, że zamierzam przykoksować (:D) na lato  piątek dostałam do wypełnienia ankietę trenerską, potrzebną do rozpisania diety, było tam pytanie – „Ostatnie kompleksowe badanie lekarskie” – siedziałam i myślałam i myślałam i myślałam i nic fajnego nie wymyśliłam, bo ze wstydem przyznaję, że ostatnią morfologię zrobiłam 6 tygodni po porodzie! Czyli blisko rok temu! Wymówkę zawsze miałam taką samą. „Nie mam czasu”. Ale na różne pierdoły, siedzenie na fejsie i te klimaty czas zawsze się znajdywał. Nie miałam go na to co naprawdę ważne. Na badanie, które zajmuje kilka sekund. Jedno ukłucie. Nie muszę Wam mówić, jak wyczerpujący dla Matki i jej organizmu może być pierwszy rok życia Dziecka, zwłaszcza, jeśli karmi ona piersią, co jest dla organizmu olbrzymim wysiłkiem. Z jedzeniem bywa różnie, bo nie zawsze jest przecież kiedy, deficyty snu, brak wystarczającej ilości czasu by po prostu usiąść na tyłku i odsapnąć bo jesteśmy tylko ludźmi z ograniczoną pojemnością baterii, które też się wyczerpują. Dlatego trzeba! Trzeba to badać! Trzeba pójść do internisty i wydębić to skierowanie na podstawową morfologię i panel hormonalny. Trzeba pójść do ginekologa, żeby zajrzał w podwozie i upewnił, że wszystko jest tak jak trzeba z naszym ciałem po olbrzymim wysiłku ciąży, porodu i utrzymywania przy życiu małego ssaka. Trzeba to robić REGULARNIE! A jak się nie chce do internisty po skierowanie, to prywatnie! Podstawowa morfologia to koszt kilkudziesięciu złotych. Bynajmniej nie majątek. Ja już jestem po – całość zajęła mi może 20 minut – i mogę teraz spać spokojnie. A w kalendarzu już ustawiłam sobie alarm, aby powtórzyć badania za 3 miesiące. Bo karmię. Bo ciężko trenuję. Bo biegam całymi dniami za małym czworonogiem (mam na myśli oczywiście moje kochane raczkujące dziecko), bo bycie Mamą jest wyczerpujące dla mojego ciała, bo muszę o siebie dbać, bo mam kogoś dla kogo muszę być zdrowa. A Wy? Kiedy ostatnio się badałyście? Morfologia, tarczyca, cytologia, ginekolog? Zakładam na swoim fanpage na facebooku wydarzenie pod nazwą #dajsieukluc, które będzie trwało miesiąc. Dołączajcie do Niego! Udostępniajcie! Badajcie się! I koniecznie dajcie znać w wydarzeniu, że byłyście, że wszystko jest OK! Wasze zdrowie jest ważne!

Pierogowa Mama

7 stadiów macierzyństwa.

Julian doprowadził mnie dzisiaj do takiego stanu przy wieczornym usypianiu, że wyszłam z domu do Żabki po piwo. Tak, tak dobrze czytacie. Matki też piją piwo. W każdym razie nocna wycieczka po alkohol obrodziła w przemyślenia. Tak, piszę tego posta po wypiciu tego piwa, więc wybaczcie jak mi się trochę splącze myśl. Przez ten rok totalnie ewoluowałam (niczym pokemon pika, pika, pika-chuuuu) jako matka, kobieta, osoba. Przechodziłam przez przeróżne fazy. Chciałabym je Wam tutaj wyszczególnić. SZOK – przez pierwszy miesiąc życia Julka byłam w szoku. Nie mogłam sobie ułożyć w głowie tego, że oto moje ciało wyhodowało człowieka, który teraz wydostał się na świat i jest odrębną osobą. Stworzyłam osobę. What? Szok z powodu wydania na świat nowego człowieka, przeplatał się z szokiem spowodowanym niedowierzaniem jak to się w ogóle stało, że tak minęło to 9 miesięcy. Ledwie wczoraj widziałam 2 kreski na obsikanym plastikowym patyczku a teraz o. Leży przy mnie człowiek. Totalny mindfuck. HORMONALNY ROLLERCOASTER – w ciągu 30 sekund potrafiłam przejść od stanu orgazmicznej euforii do siódmego kręgu piekieł najgorszej depresji, której ta Werterowska nie dorastała nawet do pięt. Gdy Michał zapytał się mnie czy może jechać na ryby, gdy Julek miał 2 tygodnie odpowiedziałam z uśmiechem „Jedź, jedź! Oczywiście, że jedź!!!” Po czym wybuchnęłam histerycznym śmiechem, który przerodził się w szloch i 3 godzinny atak płaczu. Także tak. Hormony sprawiały że czułam się jakbym tańczyła walca w ramionach Ryana Goslinga na okwieconej łące do melodii What a Wonderful Life, by chwilę potem przenieść mnie do scenerii niczym z Silent Hill gdzie mój nowonarodzony Syn był tą straszna postacią z czymś w rodzaju szpadla na głowie, która rozrywała na strzępy każdego kogo spotkała na swojej drodze. ŻAL – niby wszystko fajnie, piękny Syn, wydzielający narkotyczny zapach niemowlaka od którego uzależniłam się w ciągu 3 sekund, ale wtedy nadszedł pierwszy piątek. A ja zawsze w piątki jeździłam do kumpla na Targówek na picie wina przy smętnych jazzowych piosenkach. Teraz trochę słabo. Wino? Z tym rozciętym brzuchem? Z tym cyckiem wiecznie na wierzchu do, którego przyczepiony jest mały człowieczek przez 18 godzin na dobę? Żal. Żal za tym, że niby tyle jeszcze mogłam zrobić. Tyle butelek wina wypić. Tyle nowych smętnych jazzowych piosenek wysłuchać. Poogrzewać sobie twarz przy tylu jeszcze papierosach. MIŁOŚĆ – nagła i wszechogarniająca, paraliżująca, balansująca na granicy z ogromnych strachem. Miłość macierzyńska jest przerażająca. Jest jakąś kosmiczną sprzecznością. Z jednej strony Twój rozum Ci mówi – wiej, uciekaj, wypisuj się z tego, jesteś za młoda, to był błąd. Z drugiej serce – całe życie czegoś szukałaś? To teraz wiesz czego. Wydawało Ci się, że wiesz co to znaczy kochać? Nie wiedziałaś. Nie byłaś nawet blisko tego uczucia. STRACH – zaczynasz się bać. Bać tego nadmiaru emocji, które nagle bombardują Cię każdego dnia. Miłość, odpowiedzialność, złość. Wszystko co czujesz staje się wielkim chaosem. Przeraża Cię to, że nic już nie będzie tak jak kiedyś. Że nigdy już tak w 100% nie będziesz sobie mogła pozwolić na takie przyjemne bycie egoistką. Teraz masz już kogoś o kogo się boisz i jeszcze bardziej przeraża Cię myśl, że bać się będziesz o tego kogoś do końca swoich dni. Matką stajesz się nagle. I nigdy nie przestajesz nią być. RÓWNOWAGA – układasz sobie powoli w głowie te wszystkie uczucia. Równoważysz je sobie na wielkiej wadze w swoim sercu. Po jednej stronie ciężarek miłości, po drugiej strachu. Po jednej przywiązania, po drugiej potrzeby wolności. Po jednej czułości, po drugiej złości. Wiesz już, jak to wszystko układać, aby nie zwariować, by nie dać się porwać za bardzo temu rwącemu nurtowi. Masz swoje kotwice, które trzymają Cię mocno. HARMONIA – nadchodzi w końcu ten dzień (u mnie jeszcze nie nadszedł, ale wiem, że kiedyś nadejdzie), czujesz, że wszystko jest na swoim miejscu. Otwierasz oczy i widzisz ten sam obrazek znany już od lat. Nie masz już żadnego żalu, nie wyczekujesz żadnej zmiany, jesteś spokojna. Pewna. Wciąż tak samo rozsypana, ale poukładana. Kiedyś byłaś tylko kawałkami posklejanymi niczym rozbity wazon, dzisiaj znowu jesteś całością. A Wy? W którym jesteście stadium?  

Pierogowa Mama

O wisiadłach, nosidłach oraz o tym dlaczego nie zbawiam świata na siłę.

Jak już nieraz pisałam, nie od razu odnalazłam się w chustowaniu. Wiązać zaczęłam dopiero gdy Julek miał około 4 miesięcy odstraszona całą otoczką ideologiczną wokół noszenia. A jak mówią, nadgorliwość gorsza od faszyzmu. I dobrze mówią. Większość Mam, które zaczyna swoją przygodę z chustowaniem, nagle czuje na swoich barkach ciężar misji uświadomienia wszystkich wkoło, jak złymi rodzicami są pakując swoje dziecko do nosidła nieergonomicznego (potocznie zwanego wisiadłem), lub niesiedzące dziecko do nosidła ergonomicznego. Natomiast nikt nie mówi o tym, że nie wystarczy tylko nosić w chuście by było to prawidłowe noszenie. Trzeba w tej chuście nosić DOBRZE. Szkoła Noszenia Clauwi, której „absolwentką” jestem, kładzie duży nacisk na JAKOŚĆ noszenia, na wyjątkową dbałość o prawidłową pozycję dziecka, odpowiednie dociągnięcie chusty, które tę prawidłową pozycję utrzyma przez cały okres noszenia. I to tyle w teorii. Pięknie by było gdyby ta teoria przekładała się również na praktykę wśród tych, którzy są uczeni i noszą według zasad tej szkoły. Nosiłam 6-tygodniowego Julka w nosidle ergonomicznym, kompletnie wbrew zaleceniom Clauwi, które nie rekomenduje nosideł dla niesiadających dzieci, ze względu na brak możliwości uzyskania w nim odpowiedniej pozycji dziecka, prawidłowego podparcia dla niedojrzałego kręgosłupa – i może teraz z całą swoją wiedzą, którą wyniosłam z Kursu na Doradcę Noszenia, powinnam sobie pluć w brodę, że krzywdziłam swoje dziecko, nieodpowiednio je nosząc, ale absolutnie nic z tych rzeczy. Wybrałam taką metodę noszenia, jaką czułam, że była dla Nas na tamten moment najlepsza. I nawet dzisiaj, będąc „doedukowana” kursem, wciąż uważam, że lepszy ergonomik dla niesiadającego, niż źle zawiązana chusta. I z wielkim żalem to przyznaję, że zdecydowanie za mało jest Mam, które decydują się na naukę wiązania u przeszkolonego Doradcy. Uczą się z internetu, z instrukcji dołączanych do chust tkanych, od koleżanek, które wiedzą, że dzwoni, ale nie do końca wiedzą w, którym kościele i niestety często gęsto, z takich „nauk” wychodzą wiązania o niskiej jakości. Ale mamy są dumne, bo noszą w chuście i są już dużo bardziej świadome i lepsze od tych wszystkich patałachów co pakują te biedne niemowlaczki do wisiadeł, w których wiszą jak w stringach. Często wylewają swoje żale, ile to wisiadeł spotkały na mieście, albo co gorsza chwalą się, że uświadomiły takiego „głuptaska” i na szczęście wszedł już na światłą drogę chustowania. Owszem, część Rodziców używa wisiadeł, ze zwykłego braku świadomości, ale w dzisiejszych czasach, w dobie internetu jak najbardziej są zdolni do tego, by sami dokształcić się w temacie prawidłowego noszenia – nie potrzebują do tego obcych osób, które pakują im się z butami i podważają ich kompetencje jako Rodziców – my, jako chustomamy, najlepszą reklamę chustowaniu, robimy po prostu nosząc. Ale nosząc PRAWIDŁOWO. Z dbałością o tę JAKOŚĆ. Niektórzy Rodzice, mogą też używać wisiadeł będąc świadomym, że jest to nie do końca odpowiednie dla Dziecka – i mają do tego prawo! Mają prawo do swoich wolnych decyzji rodzicielskich. Nie nam to oceniać i nie nam to komentować, bo nie wiemy co tę ich decyzję o noszeniu w wisiadle spowodowało. Zamiast zbawiać świat na siłę, przyjrzyjmy się może jakości własnych wiązań, by to one broniły same siebie i propagowały ideę chustonoszenia. Szkoda, że tak piękna idea jak noszenie Dzieci staje się narzędziem walk, kłótni, licytacji, która jest lepszą matką, a, która gorszą. Festiwal oceniania, drwin, komentowania bez cienia empatii – chustoświecie, dokąd zmierzasz? Mamy! Korzystajcie z pomocy Doradców, to Wam tylko pomoże, ułatwi zadbać właśnie o tę JAKOŚĆ, by Wam droga chustonoszenia lekką i przyjemną była!

Pierogowa Mama

Skrzydła.

Nie wiem jak zacząć ten tekst. Nie znajduję słów. Zdań które nie będą zbyt proste. Tyle chciałabym powiedzieć, tyle wyrazić, a jednocześnie mam wielką pustkę w głowie. Ciąża trwa 9 miesięcy, ale tak naprawdę wiem, że czekałam na mojego Syna prawie 26 lat swojego życia. I wciąż, całe to oczekiwanie nie przygotowało mnie na przywilej stania się Jego Mamą. Nie spodziewałam się. Nie mogłam się przecież spodziewać, przygotować. Na to nie da się przygotować. Gdybym chociaż miała jakiejś najmniejsze chociażby pojęcie, gdybym mogła wyobrazić sobie ciepło jego malutkiego ciała, zobaczyć rozpromienioną w uśmiechu buzię, albo jak marszczy brewki gdy w skupieniu rozpracowuje zabawkę, wiedziałabym od razu, że to jest właśnie to do czego zostałam stworzona. Właśnie to jest esencja mojego życia, sam kwiat szeroko pojętego wszelkiego sensu. To dla tego żyję. To jest taki rodzaj miłości, który odgradza Cię od wszystkiego, nieistotne jest już nic, wszystko co spieprzyłeś w życiu nagle kończy się na tej małej osóbce, której perfekcyjność wymazuje wszystkie strony z Twojej historii życiowej, które spisane są nie tak jak chciałeś. Nagle przestają być istotne wszelkie błędy, idą w zapomnienie porażki. Może jeszcze tego nie wiesz, ale ta mała kulka, w skórze z Twojej miłości, z paznokietkami wielkości ziarnka ryżu, z zaciśniętymi powiekami, które niedługo otworzą się tak szeroko i będą patrzyć tak na Ciebie jak nie patrzył jeszcze nikt, to jest Twoja przyszłość. Jeśli jeszcze do tej pory nie znalazłeś swojego sensu, on jest tutaj właśnie. Każdy dotyk tych małych rączek redefiniuje wszystko czego doznałeś do tej pory w swoim życiu. Chcesz się poddać, i choć masz wrażenie, jak bardzo jesteś słaby, to wiesz, że nic nie czyni Cię silniejszym, niż bicie tego malutkiego serduszka, którego słuchałeś do tej pory tylko przez głowicę od USG. Jak szept oswajający burzę, piórko kruszące skałę. Wszystkie te dni, kiedy patrzyłeś na świat jak przez szybę, gasną teraz, gdy w blasku gwiazd, mrugasz tak bardzo zdziwiony jak do tej pory mogłeś żyć bez tego światła, otoczony mgłą. Nagle niebo jest jak nowe, a żaden z biegunów nie jest już na swoim miejscu. Świat zyskał ostrość, wszystko jest proste, widzisz to jak na dłoni. I choćby nie wierzył w Ciebie nikt, masz już miłość, która uwalnia Cię od wszystkiego. Nawet oddychanie jest łatwiejsze. Nagle, każdego dnia w lustrze zaczynasz widzieć osobę, którą zawsze chciałeś być, masz już światło, które poprowadzi Cię do domu. A te skrzydła, które stłamsił w Tobie kiedyś los, wracają na miejsce. I znowu możesz latać.  

Pierogowa Mama

Mam już rok.

Pewnie spodziewacie się tutaj, rzewnego wpisu na roczek Julka. I nie, nie zawiedziecie się – też będzie, wieczorem. Ale w tym miejscu chciałabym podzielić się z Wami czymś od siebie. Część 1 Część 2 Musicie mi wybaczyć to bredzenie, ale chciałam to powiedzieć na ekranie, nie jest to wtedy takie bezosobowe Musicie mi również wybaczyć bałagan i mojego syna który w połowie nagrywania ściągnął sobie fotelik samochodowy na głowę

Bo w tym cały jest ambaras, żeby wiedzieć co kupić w prezencie na roczek.

Pierogowa Mama

Bo w tym cały jest ambaras, żeby wiedzieć co kupić w prezencie na roczek.

Pierogowa Mama

Bijesz? Przegrywasz.

Ja wiem, że czasem jest ciężko. Często bezsilność, bezradność – niemożność poradzenia sobie z emocjami wywołanymi przez w stu procentach uzależnioną od Ciebie istotę, która non-stop coś od Ciebie chce, przeradza się w złość, wściekłość – od tego już nie taka długa droga do klapsa. Takie niby nic. Mały prztyczek dyscyplinujący. Tak żeby dziecko znało granice. Ale powiedzmy sobie coś wprost. Możesz uderzyć swoje dziecko, jasne, tym bardziej jeśli jest ono na tyle malutkie, że nie zapamięta, nie rozliczy Cię z tego, nie naskarży. Nikt nie będzie wiedział. Ty będziesz wiedział. Ty będziesz pamiętał. To Ty każdego dnia będziesz patrzył sobie w twarz mając przed oczami Twoją rękę opadającą na to małe ciałko, które już przy narodzinach poprzysiągłeś przecież chronić i kochać. Bezwarunkowo. Może wydaje Ci się, że jesteś górą, pokazałeś dziecku jego miejsce, bo ile razy można powtarzać to samo, znowu głupi bachor robi Ci na złość. Ale wiesz, gdzieś tam głęboko, że to Ty przegrałeś, że ta mała istotka wytrąciła Ci z ręki wszystkie karty, argumenty, musiałeś pójść na skróty, pokazać kto jest górą – uderzyłeś bo możesz. Bo kto Ci zabroni? Tylko pamiętaj, że szansę na bycie dobrym Rodzicem ma się tylko raz. Te dni lecą tak szybko, tak łatwo jest coś zepsuć i nagle obudzić się w świecie, w którym Twoje dziecko Cię nienawidzi. Nie będziesz miał drugiej szansy. Czasu nie da się cofnąć. Już dzisiaj nawet mając kilkumiesięcznego malucha, każdego dnia budujesz z nim relację, która zaprocentuje w przyszłości, lub obróci się przeciwko Tobie. Buduj tę relację na miłości, szacunku, rozmowie – nie na strachu. Bo do tego właśnie doprowadzisz bijąc – do relacji z Twoim dzieckiem opartym na bardzo kruchym fundamencie jakim jest strach. I to już jest nie do odwrócenia. Nie do naprawienia. I nie powinieneś być potem zdziwiony gdy Dziecko nie będzie chciało z Tobą rozmawiać, gdy będzie kłamać, kombinować, byle tylko uchronić się jakoś przed kolejnym laniem. Trzymaj swoje emocje na wodzy, szanuj i dbaj o tę niesamowicie kruchą relację, którą tak łatwo jest popsuć. Może w czterech ścianach Waszego domu nikt na Ciebie nie doniesie, ale to Ty będziesz wiedział. Że przegrałeś. Kochasz? Nie bij. Romawiaj. Tłumacz. Ucz.

Pierogowa Mama

Keep calm, I’m a babywearing instructor.

Gdyby rok temu ktoś mi powiedział, że będę dyplomowanym Doradcą Noszenia Dzieci w chustach i nosidłach miękkich – obśmiałabym. Ba! Gdyby w ogóle ktoś mi powiedział, że zamierzam wiązać się ze swoim dzieckiem w kilkumetrową szmatę i  jeszcze płacić za to ciężkie pieniądze odesłałabym na kontrolę do psychiatry. A tu proszę! Jak zwykle moje oczekiwania swoje, a rzeczywistość macierzyństwa swoje. Po tych blisko 10 miesiącach noszenia, mogę powiedzieć tylko tyle, jak kiedykolwiek mogłam wyobrażać sobie swoje życie jako matki niemowlaka bez chusty?? Jeżeli dzisiaj ktoś by mnie zapytał bez jakiego elementu wyprawki nie mogłabym przeżyć odpowiedź jest tylko jedna – bez chusty. No dobra. I bez cycka. Ale nie wiem czy cycka można traktować jako element wyprawki

Pierogowa Mama

Porozmawiajmy o brzuchu.

Wielu z Was wie, że ćwiczę, że jestem tak zwaną fitgerl, mam efekty swoich ćwiczeń i cieszą mnie one oraz napawają dumą na tyle, że nierzadko się nimi chwalę. Dzisiaj porozmawiajmy o tym czego nie wiecie. Po narodzinach Julka spotkałam w swoim życiu wiele nowych osób, głównie młodych Mam, a, że wyglądam jak wyglądam wielokrotnie usłyszałam pytanie: „Jak Ty to robisz, że jesteś taka chuda?” przewijają się też non stop teksty „Ja bym tak nie umiała”, „Mam słabe geny”, „Nie mam czasu”, „No tak, ale ja bardzo dużo przytyłam w ciąży!”, „Mam wymagające dziecko”, „Nie umiem”, „Nie potrafię”, „Zazdroszczę Ci silnej woli”. I wiecie co, powiem Wam teraz szczerze ja mnie to wszystko niesamowicie wkurza!!!! Wkurza mnie bo wiele z Was jest ewidentnie nieszczęśliwych z wyglądu swojego ciała, ślinicie się do wysportowanych sylwetek na Instagramie, kartkujecie Cosmo w poszukiwaniu diety cud, która zapewni Wam wymarzone kształty, boksujecie się bez przerwy same ze sobą, ze swoją słabą wolą. Więc może nadszedł czas by uświadomić Was, że przynajmniej mi, naprawdę nie macie czego zazdrościć. Wiele kobiet wychodzi z ciąży z prawie nieruszonym ciałem. Bez rozstępów, bez nadmiaru skóry, albo z takim nadmiarem, który po czasie krótszym lub dłuższym się wchłania. Mi niestety ten fart się nie przytrafił. Więc wkurzacie mnie Wy, których jedynym problemem z brzuchem jest nadmiar tkanki tłuszczowej na nim!!!!! Bo spełnienie Waszych marzeń o six-packu jest w zasięgu Waszych własnych rąk! Tak! Będzie bolało, będzie ciężko, będziecie musiały się spocić i zrezygnować z wieczornej paczki chipsów przed telewizorem. Nie raz, nie dwa będziecie przeklinać trenera i zraszać matę treningową potem i łzami, ale zdecydowana większość z Was ma nade mną podstawową przewagę – nikt nie spojrzy z politowaniem na Wasz brzuch w szatni przy przebieraniu i nie zapyta „Kiedy Ci się to wchłonie?”, nikomu na treningu gdzie ćwiczy się z odkrytym brzuchem nie będzie uciekał wzrok do Waszej spękanej i zniszczonej przez rozstępy skóry. Więc mogę sobie mieć six-pack, wypracowane ciało na, które miesiącami ciężko harowałam, ale są rzeczy na, które nie mam wpływu. A Wy macie wpływ! Wy możecie dokonać tej zmiany! Wy możecie przestać za przeproszeniem pieprzyć i wziąć się do roboty, jeżeli to jest faktycznie coś czego chcecie! Wiecie ile ja bym dała, żeby moim problemem było tylko to, że ważę za dużo czy mam o jedną fałdkę za dużo tu czy tam? A teraz odpowiedź na pytanie, dlaczego kreuję siebie jako osobę perfekcyjnie zadowoloną ze swojej sylwetki? Z jednej strony dlatego, że jestem zadowolona ze swojej sylwetki, jestem z niej dumna! Przedumna! Są w niej tysiące godzin ciężkiej pracy, przełamywania swoich słabości, ale z drugiej strony wstydzę się. Wstydzę się swoich rozstępów i swojej obwisłej skóry. Wiem, że jeszcze rok temu ten brzuch okupywało 3620g. i 57 cm. małego człowieka i wszystko potrzebuje czasu by dojść do siebie, ale mimo wszystko, mam w swoim ciele rzeczy, które chciałabym zmienić, ale nie mogę, bo nie mam na nie wpływu, a Wam tej możliwości zmiany i tego wpływu zazdroszczę. Więc nie dołujcie się, że nie wyglądacie jak jakiś tam internetowy fejm, czy chuda koleżanka po ciąży, nigdy nic nie jest tak idealne jak się wydaje. Jeżeli jest w Waszym ciele coś co się Wam nie podoba, ale na co macie wpływ to zmieńcie to! Po prostu ruszcie dupę i to zróbcie!!! Może kiedyś nadejdzie ten dzień gdy wrzucę tutaj zdjęcie swojego brzucha bez chowania obwisłej skóry pod spodniami czy gumką majtek, może kiedyś nadejdzie ten dzień gdy będę dumna z każdego swojego rozstępu. Ale to jeszcze nie dziś. Przytyłam w ciąży blisko 30kg i dałam radę – przed wieloma z Was przeszkoda o wiele razy mniejsza. Łatwiejsza. A teraz odpowiedź dla wszystkich tych co pytają mnie jak ja to robię, że jestem taka szczupła. Zapierdalam. Oto co robię. Do roboty!

Pierogowa Mama

11 miesięcy, kumplu.

Mam w swoim macierzyństwie dni lepsze i gorsze. Wzloty i upadki. Czasem mam rację, a czasem się mylę. Ale jest jedna osoba, która tym wszystkim się nie przejmuje, której wystarczy tak niewiele. Bylebym tylko była. Czasem wstaję z łóżka w euforii, czasem doła mam, ale Jego to nie obchodzi. Nie liczy się makijaż, fryzura, czy jestem w nastroju do żartów czy bardziej awantury, nigdy nie stawia mi żadnych warunków. Zawsze ma dla mnie uśmiech. Bez oczekiwań, bez masek. Gdy jesteśmy sami zawsze mogę być w stu procentach sobą. Nigdy nie powie mi, że jestem złą matką, bo dla Niego, zawsze jestem tą najlepszą. Jest najwspanialszą publicznością przy tańcach i śpiewach, radość z po prostu bycia razem wiecznie odbija się w jego oczach – dwie niebieskie tęczówki miłości. Nie chce ode mnie niczego. Nie muszę być specjalnie rozrywkowa ani elegancko ubrana. Mimo, że od czasu gdy się urodził telefon przestał dzwonić z zaproszeniami, więc nie chodzę już na imprezy, ale to właśnie z nim codziennie bawię się najlepiej. Nigdy nie usłyszę od Niego żadnej wymówki, zawsze ma dla mnie czas. To On pokazał mi jak cieszyć się i doceniać piękne sekundy, które dla niektórych mogą być nic nie znaczące, ale to właśnie z nich składają się momenty najbardziej warte zapamiętania. Codziennie uczę się od Niego, że przytrafiają się czasem w życiu małe zawody i upadki, ale nie warto się nimi przejmować, dopóki obok zawsze jest ktoś, kto Nas przytuli i pomoże z nich wstać. Śmiga mi teraz małą rączką po klawiaturze poganiając do zabawy, więc bez przedłużania – od 11 miesięcy mam nowego ziomka. Takiego, który zawsze śmieje się z moich żartów, któremu zawsze smakuje moja kuchnia, którego jestem ulubioną osobą na całym świecie. Tak sobie, myślę, że najwyższa pora przestać dziwić się, że macierzyński zleciał tak szybko. Czas zawsze szybko leci, gdy spędzasz go dobrze się bawiąc i będąc po prostu szczęśliwym. 11 miesięcy za Nami kumplu. A przed Nami kolejny super dzień.