Alergiczne Dziecko

Na czym polegają testy alergiczne?

Jeśli Twoje dziecko jest alergikiem to jest prawie pewne, że będzie przechodzić testy alergiczne. Lenka była diagnozowana w tym kierunku rok temu i choć testy potwierdziły to co sama zdążyłam wcześniej zaobserwować, to doszło parę „kwiatków”. Testy robi się na ogół dzieciom powyżej czwartego roku życia, bo łatwiej wówczas o współpracę i same testy są bardziej wiarygodne. Jak wygląda ich przebieg? Na czym polegają testy alergiczne? Diagnostyka w kierunku alergii opiera się na przeprowadzeniu kilku różnych testów, najczęściej skórnych punktowych, naskórkowych płatkowych, badań krwi, spirometrii i pomiaru PEF. Wyniki dają obraz tego co uczula. Jak wyglądają poszczególne badania? Testy skórne punktowe Testy skórne punktowe polegają na naniesieniu na wewnętrzną stronę przedramion (czasem na plecy) kropli alergenu i nakłuciu skóry. Nakłucie robi się jednorazową, cienką igłą i jest to raczej delikatne drapnięcie skóry niż punktowe wbicie igły. Zabieg nie jest bolesny, ale trzeba dziecko dobrze do niego nastawić, bo drapnięć jest około 20, każda igła jest oddzielnie wyciągana ze sterylnego, szeleszczącego opakowania, co nie daje przyjemnego wrażenia nawet dla dorosłego. Po nakłuciu skóry trzeba usiąść i poczekać około 15 minut na wystąpienie reakcji lub jej brak. Objawem uczulenia jest pojawienie się bąbla, zaczerwienienia, uczucie swędzenia. Wyniki testów interpretuje się od razu na podstawie wielkości zmian na skórze. Mówiąc inaczej, im większy bąbel i zaczerwienienie, tym silniejsze uczulenie na dany alergen. Testy skórne punktowe przeprowadza się najczęściej do wykrycia uczulenia wziewnego: na pyłki roślin, roztocza kurzu, sierść zwierząt i pleśnie oraz uczulenia pokarmowego: na mleko krowie, jajo kurze, mąkę pszenną i żytnią. Testy naskórkowe płatkowe Testy naskórkowe płatkowe przeprowadza się na skórze pleców. Polegają one na nasączeniu alergenami specjalnej bibuły i przyklejeniu jej do pleców. Całość zabezpiecza się plastrem, którego nie można moczyć ani odrywać aż do interpretacji wyników (odpadają więc kąpiel, prysznic, trzeba też ostrożnie zdejmować i wkładać ubrania). Pierwsze wyniki odczytuje się po 48 godzinach, drugie po 72. Objawem uczulenia na dany alergen jest wystąpienie bąbla, grudek, zaczerwienienia oraz uczucie świądu. Testy naskórkowe płatkowe pozwalają określić alergię kontaktową, najczęściej na metale (nikiel, kobalt, chrom), konserwanty, substancje zapachowe, leki i barwniki. Testy alergiczne – badanie krwi Test polega na pobraniu próbki krwi i oznaczeniu swoistych przeciwciał IgE w surowicy dla alergenów pokarmowych (mleko i jego składniki, jaja kurze, ryż, soja, banan, mięso i drób, mąki spożywcze, drożdże), roztoczy kurzu domowego, pleśni oraz pyłków roślinnych. Spirometria i pomiar PEF Spirometria to badanie pozwalające ustalić prawidłowość pracy płuc i oskrzeli. Określone wyniki mogą wskazywać na alergię wziewną, w której kontakt z alergenem powoduje skurcz oskrzeli i duszność. U małych dzieci trudno zrobić spirometrię prawidłowo technicznie, dlatego mierzy się u nich wartość PEF. Test polega na zrobieniu możliwie najmocniejszego i najszybszego wydechu w specjalne urządzenie (pikflometr) i pomiarze prędkości wydychanego powietrza. Badanie zwykle przeprowadza się rano i wieczorem, różnice w pomiarach mogą wskazywać na zwężenie dróg oddechowych, a to z kolei może świadczyć o alergii wziewnej i/lub astmie.   O wynikach testów Lenki możesz przeczytać TUTAJ i TUTAJ. A o tym jak przygotować się do testów alergicznych przeczytasz w kolejnym poście. Śledź blog    

Alergiczne Dziecko

Dziecięcy Krem z Dyni

Jest słodka i cudnie pomarańczowa. Rozgrzewająca, sycąca, w sam raz na zimowe dni. Moje dzieci zawsze proszą o dokładkę, chociaż wcale nie są “zupowe” Lecimy! Składniki: 2 garście dyni (użyłam mrożonej, pokrojonej w kostkę), por (biała część), kalarepa, pietruszka (korzeń), 1/2 selera, 3 marchewki, 2 ziemniaki, 2 listki laurowe, 2 ziela angielskie, sól, pieprz, słodka papryka, imbir w proszku, łyżka masła klarowanego. Przygotowanie: W garnku, na maśle klarowanym podsmażam pora, aż zmięknie. Następnie wrzucam zamrożoną dynię, smażę parę minut. Dolewam wodę i wrzucam składniki bulionu: kalarepę, pietruszkę, seler, marchew, ziele angielskie i listki laurowe. Gdy warzywa są prawie miękkie dorzucam ziemniaki i gotuję do miękkości. Po kilkunastu minutach wyciągam z zupy kalarepę, pietruszkę i selera (w zupie są niepotrzebne, ale można je wykorzystać np. do kotletów albo pasztetu), a resztę miksuję na gładko. Doprawiam solą, pieprzem, słodką papryką i imbirem. Gotowe!   P.S. Ja preferuję krem z dyni na pikantno. Mój ulubiony przepis znajdziecie TUTAJ.    

Alergiczne Dziecko

Pasta kanapkowa z czarnych oliwek

Przepis na pyszną pastę kanapkową, którą robi się w mniej niż kwadrans. Smakowita odmiana dla serów i wędlin. Wspaniale pasuje do kromki pszennego chleba, ale również do grzanki zapieczonej z plastrem sera mozzarella i grubym plastrem pomidora. Mniam!  Składniki: 150 g czarnych oliwek bez pestek, 5 łyżek łuskanego słonecznika, oliwa z oliwek (ilość musisz dobrać samodzielnie w zależności od tego jak mazistą konsystencję pasty kanapkowej lubisz. U mnie 2 łyżki), łyżeczka suszonego oregano, szczypta słodkiej papryki w proszku, sól, pół łyżeczki octu winnego. Przygotowanie: Słonecznik prażę na suchej patelni, prawie cały przesypuję do blendera, a część zostawiam do posypania kanapek. Do blendera dorzucam oliwki i oliwę (dolewam ją partiami). Następnie pastę mieszam z oregano, solą, papryką i octem winnym. Gotowe  

Alergiczne Dziecko

10 złych nawyków, przez które nie możesz schudnąć

Znasz to? Jest dieta, są treningi, zdaje Ci się, że stajesz na rzęsach, a waga ani drgnie. Jeśli akurat nie masz problemów zdrowotnych, które uniemożliwiają ubytek kilogramów (np. problemów z tarczycą), to może się okazać, że popełniasz jeden z błędów, o których będzie za chwilę. Sprawdź to. 1. Jesz „żywność dietetyczną” i inne wysoce przetworzone jedzenie. Sklepowe półki uginają się od produktów „dietetycznych”. Przecież producenci żywności nie są w ciemię bici i dobrze wiedzą, że wśród konsumentów nie ma chyba osoby, która przynajmniej raz w życiu nie próbowała się odchudzić. Dlatego w każdym sklepie znajdziemy produkty dietetyczne, light, diet, 0% tłuszczu, low fat, fitness, fit, o obniżonej kaloryczności lub nazwane jeszcze inaczej. Dlaczego, jeśli chcesz stracić na wadze, to takich produktów musisz się wystrzegać? Powodów jest kilka. Po pierwsze, taka żywność jest najczęściej wysoce przetworzone. A ogólnie rzecz ujmując im bardziej żywność jest przetworzona, tym gorzej dla organizmu (generalnie gorzej, nie dotyczy to jedynie spadku masy ciała, ale po prostu zdrowia). Co więcej są badania (źródło TUTAJ), które dowodzą, że spalamy średnio 50% więcej kalorii trawiąc pełnowartościową żywność (w rozumieniu: prawdziwą, taką co nie potrzebuje opakowań i nie ma daty przydatności do spożycia dwa lata do przodu) niż tą, poddaną wielu procesom technologicznym. Upraszczając: więcej kalorii spalasz jedząc garść orzechów niż dietetyczny jogurt 0%. Po drugie, żywność dietetyczna jest w zamyśle niskokaloryczna, a w praktyce, najczęściej ma obniżoną zawartość tłuszczu. I teraz tak: owszem, tłuszcz dostarcza dużo kalorii, ale jest niezbędny do zachowania zdrowia i sprawia, że czujesz się syta/y na długo. Poza tym jest nośnikiem smaku. Jeśli coś jest pozbawione tłuszczu to jednocześnie jest bez smaku, dlatego do takich produktów dodawany jest często cukier (pod różną postacią, najczęściej mega przetworzoną taniochą jaką jest syrop glukozowo-fruktozowy). Jeśli, natomiast ubytek kalorii w danym produkcie związany jest z obniżeniem zawartości węglowodanów, to ich brak wyrównany jest zwykle dodatkiem jakichś niekalorycznych słodzików (o tym jakie są zdrowe możesz poczytać TUTAJ). Po trzecie, im dalej od naturalnej postaci żywności, tym pewniej w gotowym produkcie jest szereg chemicznych dodatków. Podobno każdy z nas zjada ich średnio około 4 kg rocznie (!). I już nawet zostawiając na boku to, ile kilogramów chcesz schudnąć, to przede wszystkim chcesz przecież być zdrowa/y. Prawda? 2. Utrata kilogramów jest dla Ciebie tym samym co dieta. Nastawiasz się, że przechodzisz na dietę, żeby zgubić np. 5 kg. Zaciskasz zęby, odmawiasz sobie wszystkiego spoza „listy” i na ogół jesteś w nastroju „bez kija nie podchodź”, ale… zrzuciłaś/eś już 2 kg! Sukces? Otóż nie. Do tematu musisz podejść w ten sposób, że skoro masz nadwagę, to coś szwankuje z Twoim zdrowiem. To znaczy, że jeśli ogólnie jesteś zdrowa/y, to źle się odżywiasz. Pamiętaj, że jesteś tym co jesz i już nawet Hipokrates mówił (uważany za ojca medycyny przecież), że żywność ma być lekarstwem, a lekarstwo żywnością. Uświadom sobie, że chcesz się dobrze czuć w swoim ciele i być w formie, a nie fiksuj się na iluś tam kilogramach. Nastaw się na to, że zmieniasz swój sposób żywienia już na zawsze, a nie przechodzisz na dwumiesięczną dietę. Bo jeśli po tym czasie wrócisz do starych nawyków kilogramy wrócą i to z nawiązką. Ta „dieta” ma być dla Ciebie przyjemnością, a nie karą. 3. Nie wysypiasz się. Okazuje się, że sen odgrywa kluczową rolę w utrzymaniu prawidłowej masy ciała. Niewysypianie się wpływa na gospodarkę hormonów odpowiedzialnych za apetyt, co na ogół przekłada się na wzrost łaknienia. Osoby, które nie wysypiają się regularnie są średnio o 55% bardziej narażone na nadwagę lub otyłość w porównaniu do tych co śpią 7-8 godzin każdej nocy (badanie dostępne TUTAJ). Czyli co? Podusia, kołderka, piżamka i jak trzeba będzie, to idziesz w kimę zaraz po dzieciach, choćby to była godzina 21:00. 4. Pijesz napoje dietetyczne. Nie pijesz coli, ale pijesz colę light? Nie kupujesz zwykłego energetyka, ale tego „no calories”? A może w sklepie wybierasz wodę smakową bez kalorii? Sztuczne słodziki, aromaty i inne dodatki w nich zawarte są jeszcze gorsze niż cukier we standardowych produktach. Może i nie dostarczają kalorii, ale są zwyczajnie niezdrowe i zaburzają metabolizm, co sprzyja… przybieraniu na wadze. 5. Nie jesz śniadań. Twój organizm jest mądrzejszy niż Ci się wydaje i pewne procesy zachodzą w nim bez Twoich decyzji. To, że nie jesz śniadania powoduje, że organizm „jedzie na rezerwie”. Zanim jednak zacznie spalać tłuszczyk z boczków zaczyna od spowolnienia metabolizmu, a przecież przy odchudzaniu chodzi o coś całkowicie przeciwnego. Poza tym, długie zwlekanie ze śniadaniem powoduje w końcu nadejście takiego głodu, że zagłuszysz je czymkolwiek co Ci najszybciej wpadnie w ręce. A to przecież znowu nie o to chodzi. Pamiętaj, że śniadanie należy zjeść maksymalnie do 2 godzin po obudzeniu. Trzymaj się tego. 6. Robisz długie przerwy pomiędzy posiłkami. Tak jak w punkcie wyżej – przy długich przerwach między posiłkami organizm przestawia się na tryb oszczędny, a tego przecież nie chcesz. Regularne posiłki, co mniej więcej 3-4 godziny, nakręcają metabolizm. Z jednej strony organizm ma wystarczającą podaż kalorii, więc sprawnie i na bieżąco je spala (nie ma potrzeby odkładania tłuszczyku na czarną godzinę), a z drugiej strony, nie dochodzi do uczucia wilczego głodu i dzikiego ataku na lodówkę w najmniej oczekiwanym momencie. 7. Zapominasz, że zdrowe jedzenie też może mieć dużo kalorii. Wiesz, że orzechy są zdrowe, więc wsuwasz na raz dwie paczki po sto gramów. Albo do winegreta do sałaty używasz pół szklanki oliwy z oliwek. Oczywiście, że to dobrze, że jesz zdrowe produkty, ale umiar jest ważny we wszystkim, a nadmiar zawsze szkodzi, nawet jeśli dotyczy spożywania pełnowartościowej żywności. 8. Za bardzo ograniczasz zdrowe tłuszcze. Generalnie tłuszcz to nie jest samo zło, choć często tak się go traktuje. Tak naprawdę nawet tłuszcze nasycone, jak i nienasycone są nam potrzebne dla zachowania zdrowia i… szczupłej sylwetki. Co więcej spożycie np. oleju kokosowego pomaga zgubić zbędne kilogramy, a możecie poczytać o tym TUTAJ. 9. Idziesz na zakupy głodna/y. To jest absolutny strzał w kolano. Sama zrobiłam to nie raz, dlatego nigdy nie wchodzę do sklepu spożywczego głodna. Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że to, jak sklep jest wyposażony, jakie produkty są na półkach, jak poszczególne działy rozmieszczone są po całej powierzchni i to, ze pachnie pieczywem od wejścia, to nie jest przypadek? Tęgie głowy pracują nad tym od dziesięcioleci, więc nie oszukuj się, że akurat Ty oprzesz się tym manipulacjom (świetna książka na ten temat TUTAJ). Niestety nie ma na nie mocnych, dlatego jeśli nie chcesz „pójść z torbami” to idź na zakupy najedzona/y i… z listą. 10. Jesz… za mało. Choć brzmi to absurdalnie, to jest prawdziwe. Bardzo mała podaż kalorii (np. dieta 1000 kcal) powoduje spowolnienie metabolizmu. I choć można w ten sposób zgubić kilogramy, to efekt jojo jest prawie pewny. Nie mówiąc już o tym, że gdy jesz mało to nie dostarczasz organizmowi odpowiedniej ilości witamin i składników mineralnych, których niedobory również mogą się przyczyniać do problemów z masą ciała.     Źródło: link

Alergiczne Dziecko

Czyściej to nie zawsze lepiej…

… czyli o tym dlaczego nie używać produktów z triclosanem? Triclosan to stosowany od lat 70-tych XX wieku środek antybakteryjny. Używa się go powszechnie do produkcji proszków do prania, detergentów, kosmetyków, past do zębów, płynów do płukania jamy ustnej, dezodorantów, płynów do higieny intymnej i mydeł. Pomimo tego, że jest obecny na rynku od ponad 40-stu lat, dopiero w ostatnich latach przeprowadzono badania nad jego wpływem na organizm człowieka i środowisko (!). I co się okazało? Niestety nic dobrego. Triclosan jest tak powszechnie stosowany ze względu na szerokie spektrum działania. W zależności od stężenia może działać bakteriostatycznie (powstrzymuje namnażanie) lub bakteriobójczo na bakterie (Gram+ i -), grzyby, wirusy, prątki kwasoodporne, a także pierwotniaki (np. Toxoplasma gonidii, odpowiedzialne za toksoplazmozę, bardzo niebezpieczną infekcję dla kobiet w ciąży). Triclosan bardzo skutecznie zapobiega rozwojowi bakterii na skórze, chroni przed infekcjami po zabiegach dentystycznych, jest również sprawdzonym środkiem higienicznym na oddziałach szpitalnych. Dlaczego więc we wrześniu ubiegłego roku FDA (Amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków) wydała zakaz sprzedaży mydeł z triclosanem? Dlaczego Instytut Matki i Dziecka od ponad 10 lat nie opiniuje pozytywnie preparatów z jego dodatkiem? Szkodliwe działanie triclosanu Z punktu widzenia toksykologii triclosan nie działa rakotwórczo, mutagennie czy teratogennie (szkodliwie na płód). Jednak niekorzystnie wpływa na układ hormonalny (wpływa na metabolizm hormonów tarczycy), ośrodkowy układ nerwowy, działa drażniąco na skórę, może również powodować alergię kontaktową. Pod wpływem światła słonecznego może się przekształcać w dioksyny, których działanie kancerogenne jest udowodnione (pamiętacie historię próby otrucia byłego prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki? To właśnie były dioksyny). W amerykańskich badaniach z 2003 roku triclosan pochodzący ze środków higienicznych znaleziono w ponad połowie ze 139 testowanych akwenów wodnych: strumieniach, rzekach, jeziorach i osadach rzecznych. To obrazuje z jaką skalą problemu mamy do czynienia. Poza tym, w obecności chlorowanej wody (chociażby na basenie, ale również kranówki) triclosan ulega przemianie do chloroformu, który również podejrzewany jest o działanie rakotwórcze. Triclosan przenika do mleka matek karmiących, dlatego mamy bezwzględnie muszą czytać etykiety kosmetyków, których używają. Ponadto triclosan uodparnia bakterie na działanie antybiotyków. Stosowanie triclosanu (i innych środków antybakteryjnych) powoduje selekcję szczepów opornych, a dzieje się to kosztem eliminacji pożądanej mikroflory. Do zachowania zdrowia niezbędne jest zachowanie równowagi biologicznej w naszym organizmie, a konserwanty (triclosan, ale też cała masa innych, które np. spożywamy z jedzeniem) zaburza tą kruchą równowagę. Stąd już tylko mały krok do choroby. Coraz częściej mówi się o tym, że nadmierna ochrona przed drobnoustrojami, stosowana już od najmłodszych lat jest szkodliwa, zwiększa ryzyko występowania alergii i negatywnie działa na układ odpornościowy. Co robić? Po prostu – nie używać preparatów z triclosanem. Czytać etykiety na produktach higienicznych, wybierać mądrze i nie świrować ze sterylnością w domu Na zdrowie!   Źródła: 1, 2, 3.  

Alergiczne Dziecko

TOP 5 olejów, które zawsze warto mieć w domu

Już dawno temu przekonałam się, że oleje roślinne, to nie tylko kuchnia i gotowanie, ale również łazienka i pielęgnacja ciała. Lubię testować nowości i zwykle kilka takich mam na półce, ale mam również swoje „TOP 5”, które zawsze mam w domu i gdy tylko mi się kończą, to lecę do sklepu po kolejne porcje. Które to oleje i dlaczego właśnie te? 1. Olej lniany. Absolutny hit pielęgnacyjny. Kupuję go w małych opakowaniach (0,5 l), bo szybko się psuje, a trzymam go głównie w łazience, gdzie jest ciepło (czyli dla oleju nie najlepiej). Przelewam do butelki ze sprayem, bo jest całkowicie płynny i łatwiej go stosować psikając bezpośrednio na skórę. Jest to najlepszy kosmetyk do codziennej pielęgnacji ciała i twarzy. Ja sama na ogół nie mam potrzeby, żeby się codziennie czymkolwiek natłuszczać, ale przy mrozach i silnym ogrzewaniu domu (też kominkiem) zdarza się, że skóra mi wysycha. Trochę inaczej sprawa wygląda u Lenusi, bo ona przez to, że choruje na atopowe zapalenie skóry, to ma ją prawie zawsze suchą i pokrytą jakby gęsią skórką (fachowo – jest to rogowacenie przymieszkowe). Jeśli akurat nie ma zaostrzenia i nie trzeba wyciągać „ciężkich dział” pielęgnacyjnych, to olej lniany potrafi zdziałać cuda. Po pierwsze, natłuszcza. Po drugie, odżywia. Po trzecie, zmiękcza i wygładza. Po czwarte, nadaje ładny kolor. I po piąte, niweluje swędzenie (a sucha skóra przy AZS swędzi tysiąc razy bardziej niż „zwykła” sucha skóra). Olej lniany jest komfortowy w użytkowaniu, bo łatwo i szybko się wchłania i nie brudzi ubrań „na tłusto”. Można się nim wysmarować po porannym prysznicu i od razu wkładać ciuchy. Łatwo też wysmarować dziecko – parę psików, parę machnięć ręką i dzieciak leci dalej. To jest bardzo ważne, szczególnie w przypadku atopików, których czasem trzeba smarować kilka razy dziennie. Poza tym, oleju lnianego używam w kuchni jako dodatek do surówek (nie nadaje się do podgrzewania). Przyznaję, że nie jest moim ulubionym, bo ma dość intensywny, charakterystyczny smak, który nie do końca mi leży, ale z uwagi na to, że jest bardzo zdrowy (zawiera m.in. kwasy omega-3), to czasem do jakiegoś winegreta go chlupnę. 2. Olej rzepakowy. Oczywiście, znowu, ma być zimnotłoczony i nierafinowany. To jest mój ulubiony olej do stosowania w kuchni (na surowo). Wyrazisty, trochę piekący w smaku, idealny do dipów, dressingów, surówek, a nawet zwykłego moczenia w nim pszennej buły. Trzeba umieć się z nim obchodzić, bo potrafi zdominować smak potrawy, ale stosowany z umiarem dodaje jej charakteru. Poza tym, że pyszny, to bardzo zdrowy, nazywany zresztą „oliwą północy”. 3. Oliwa z oliwek. Używam jej do wszelkich potraw włoskich – makaronów, pizzy, zapiekanek. Oliwę z oliwek (nawet „extra virgin”) można poddawać działaniu temperatury (choć na zimno jest zdrowsza). Podczas zakupów zwracajcie uwagę, żeby nie była to mieszanka oliwy różnego pochodzenia z Unii Europejskiej. Takich zlewków jest niestety większość, ale informacja o tym musi się znaleźć na etykiecie, wystarczy poszukać. Prawdziwa oliwa, z jednego źródła jest aż gęsta i bardzo charakterystyczna w smaku. Poza kuchnią oliwę z oliwek stosuję czasem jako odżywkę do włosów. Wystarczy przed myciem wmasować ją w końcówki i po 20 minutach umyć włosy jak zwykle. Taki zabieg bardzo nawilża i wygładza włosy. Ogarnia szopo – puch, czyli taki stan kręconych włosów, kiedy są absolutnie nie do ujarzmienia (szczególnie od noszenia czapek). 4. Olej kokosowy. Nierafinowany nie tylko pięknie pachnie kokosem, ale także smakuje. Używam go w kuchni jako dodatek do dań na słodko: owsianki, jaglanki, placków, ciasta do naleśników, a także do smoothies i szejków. Jest bardzo zdrowy (poczytajcie TUTAJ), ułatwia też odchudzanie (o tym natomiast TUTAJ). Rafinowany olej kokosowy nie jest taką skarbnicą substancji odżywczych, bo jest przetworzony. Jego zaletą jest to, że można go poddawać działaniu wysokiej temperatury, czyli wykorzystywać do smażenia, duszenia, pieczenia itp. 5. Olej z pestek winogron. Jest to olej rafinowany, czyli przeznaczony do stosowania z obróbką cieplną potraw. Jego zaletą jest to, że jest absolutnie bezzapachowy i bezsmakowy. Co do wartości odżywczych, to nie spodziewałabym się fajerwerków, ale kto nigdy nie smaży, niech pierwszy rzuci kamieniem. Czasem trzeba i jest do tego celu zwyczajnie najlepszy.   Są też oleje roślinne, których nie używam codziennie, ale często do nich wracam. Są to m.in. olej z nasion czarnuszki i z wiesiołka (zestaw dla alergików – panaceum na alergie skórne i wsparcie układu odpornościowego – to z myślą o Lenusi), olej z pestek dyni (pyszny, ale okropnie drogi) i słonecznikowy (świetny i tani, niedoceniany). Wystrzegajcie się natomiast olejów, które żeby otrzymać trzeba poddać wielu skomplikowanym procesom technologicznym (np. ryżowego, czy kukurydzianego) albo takich, które na 100% pochodzą z roślin GMO (sojowy).      

Alergiczne Dziecko

11 Postanowień Noworocznych

Masz już jakieś? Wyjątkowo w tym roku? A może, wręcz przeciwnie, robisz je w każdego Sylwestra? Przyznam Ci się, że ja nigdy nie mam postanowień noworocznych. Jestem jedną z tych osób, które gdy sobie coś wbiją do głowy, to potrzeba cudu lub innych supermocy, żeby to wybić. I nie ma znaczenia, czy to Sylwester, czy jakakolwiek inna okoliczność. Znam jednak i takich, którym konkretna data ułatwia podjęcie decyzji lub jakichś innych przedsięwzięć. Jeżeli należysz właśnie do nich i chcesz w Nowym Roku coś zmienić w swoim życiu, ale nie do końca wiesz jak to sprecyzować, to ta propozycja jest dla Ciebie. Konkretna i uniwersalna, dla wszystkich tych, którzy chcą być zdrowsi, piękniejsi i pogodzeni sami ze sobą 1. Jedz mniej mięsa, a więcej warzyw i owoców. Nie chodzi o to, żeby od razu zostać weganem, ale większość z nas naprawdę zjada za dużo białka zwierzęcego. Przyczynia się to do wielu chorób określanych jako „cywilizacyjne” (z rakiem włącznie). Wystarczy spytać swoich dziadków jak często jadali mięso i to nie w kontekście ilości posiłków w ciągu dnia, a raczej ilości w tygodniu. Zacznij od małych kroczków, niech jeden z głównych posiłków będzie bezmięsny. Najłatwiej będzie ze śniadaniem, zamiast kanapek z wędliną lub jajecznicy na kiełbasie, zjedz owsiankę, jaglankę lub jeszcze inną kaszę, owoce, zielone szejki, smoothies, orzechy. Można. Serio. 2. Nie kupuj jedzenia marnej jakości. Nie musisz od razu ciułać na wołowinę z Kobe, kupowanie jedzenia dobrej jakości nie musi być droższe, choć jest pewnie trochę bardziej czasochłonne. Jeśli nie stać Cię na wędliny po 40 zł, to możesz kupić mięso i zrobić je samemu. Czasem więcej nie znaczy lepiej. Nie wyrzucaj jedzenia, kombinuj co można zrobić z pozostałościami obiadu, jak dać drugie życie staremu chlebowi i co można zrobić z natką marchewki. 3. Pij więcej wody. Nie pij kolorowych, gazowanych, energetyzujących napojów, wód smakowych, pseudosoków owocowych. Pij wodę i… wino (w rozsądnych ilościach oczywiście ). 4. Ruszaj się. Nie kupuj karnetu full-opcji na siłownię, nie planuj, że będziesz 5 razy w tygodniu na basenie, jeśli Twoja dotychczasowa aktywność fizyczna kończyła się na porannej toalecie i dojściu do auta (w porywie – odśnieżeniu auta partnerki). Bądź realistą. Zacznij spokojnie, a nawet odpuść tą siłkę, ale zrób wieczorem 10 pompek, albo pójdź do sklepu na piechotę. Z aktywnością fizyczną jest tak, że wciąga. Sam/a zobaczysz, że nagle poczujesz ochotę, żeby się zmęczyć, zlać potem i poczuć zakwasy w miejscach, w których nawet nie podejrzewałaś/łeś, że mogą być mięśnie. Ponadto zyskujesz czystą głowę, znikają myśli o głupotach, a ciało robi się apetyczne. Mmmm… 5. Ogranicz stosowanie kosmetyków. Skóra to Twój płaszcz ochronny i naprawdę nie potrzebuje wiele, żeby właściwie funkcjonować. Najbardziej jej pomaga…. gdy jej nie przeszkadzasz. Ogranicz do minimum stosowanie antyperspirantów ze związkami aluminium (czemu? Poczytaj TUTAJ), nie wcieraj w skórę ropy naftowej (konkretnie parafiny, poczytaj o tym TUTAJ). Stosuj naturalne kosmetyki, oleje i masła roślinne. To najlepsze co możesz zrobić dla swojej skóry i zdrowia. 6. Bądź dobry/a dla siebie. Nie katuj się dietami, wysiłkiem, złą myślą. Nie mów o sobie: „jestem beznadziejny/a”, „nic mi się nie udaje”. Każdy negatywny przekaz zmień w pozytywny. Wyluzuj, odpuść sobie. Nie przejmuj się tym, co myślą o Tobie obcy ludzie. Ważne co myślą o Tobie najbliżsi. Dla nich też bądź dobry/a. 7. Włącz pozytywne myślenie. Myśl pozytywnie. Myśl o tym co chcesz osiągnąć, albo mieć, w czasie… przeszłym, dokonanym. Chcesz zajść w ciążę? Codziennie wieczorem w łóżku mów” zaszłam w ciążę”. Chcesz spotkać swoją drugą połówkę pomarańczy? Myśl w każdej chwili: „spotkałam/em swoją miłosć”. Musi być konkretnie, ale i realnie. Śmiejesz się? To nic. Spróbuj i bądź cierpliwy/a, a już wkrótce przekonasz się jaką moc ma pozytywne myślenie. 8. Otaczaj się dobrymi osobami, które są Tobie życzliwe. Nie ma sensu walczyć z wiatrakami i tracić czas z osobami, przy których Ci źle. Możesz go poświęcić tym, z którymi Ci dobrze, wesoło i na luzie. Raz się żyje, nie marnuj chwil. 9. Obudź w sobie dziecko. Śmiej się głośno, złość się rzucając talerzami. Nie kiś w sobie emocji, ciesz się z błahostek, pytaj bez skrępowania, zauważ piękny zachód słońca i miej w sobie empatię. 10. Ceń swój czas. Naucz się mówić „nie”, jeśli nie chcesz czegoś robić. Zwracaj uwagę na jakość swojego czasu, pamiętaj, że ważniejsze jest „z kim”, a nie „co”. Poświęcaj czas bliskim. Zadzwoń, jeśli ktoś, kogo dawno nie widziałaś/łeś, chodzi Ci po głowie. Zostaw gary, odkurzanie i wszystko to, na co odpowiadasz: „nie teraz, jestem zajęta/y”. Przytul się do męża, żony, partnera, partnerki, zrób z dzieckiem bazę z koca, albo poukładaj puzzle. 11. Żyj tu i teraz. Nie rozpamiętuj przeszłości, nie masz na nią wpływu, ale wyciągnij wnioski i ucz się na błędach. Nie analizuj przyszłości, bo jest nieoczekiwana, a Twoje przemyślenia i plany mogą wziąć w łeb już jutro. Staraj się być najlepszym każdego dnia.   Kochani. Wiem, że do Nowego Roku jeszcze kilka dni, ale wiem również, że do Nowego Roku tu nie zajrzę (z różnych względów ), dlatego życzę Wam wszystkiego co najlepsze w Nowym Roku, trzymajcie się postanowień i zobaczymy się o rok starsi. Do siego!  

Alergiczne Dziecko

Jak rozpoznać u dziecka atopowe zapalenie skóry (AZS)?

Nie każda krostka na ciele dziecka od razu oznacza atopowe zapalenie skóry. Jest wręcz przeciwnie, zmiany skórne, charakterystyczne dla AZS są typowe i pojawiają się w określonym wieku w konkretnych miejscach na ciele. Mają też specyficzny wygląd, a ogólne objawy im towarzyszące są u większości dzieci takie same. Wiadomo, że ostateczną diagnozę stawia lekarz, ale warto wiedzieć z czym ma się do czynienia, żeby się nie martwić na zapas. Jak diagnozuje się atopowe zapalenie skóry? Lekarz, do rozpoznania AZS, ocenia zmiany skórne u dziecka i zbiera szczegółowy wywiad. Dlatego przed wizytą warto zapisywać sobie niektóre informacje, np. kiedy po raz pierwszy problem się pojawił, czy objawom skórnym towarzyszyły jeszcze jakieś inne, po jakich produktach stan skóry się pogarszał, w których miejscach pojawiały się zmiany itp. Poza tym lekarz z pewnością zapyta o alergie w rodzinie (choć mówi się o genetycznym podłożu alergii, to u nas w rodzinie nikt jej nie ma), dietę, karmienie piersią, przyjmowane leki (też u mamy w ciąży), przebyte infekcje, stosowane kosmetyki i chemię gospodarczą (np. proszki do prania), a także najważniejsze – czy swędzi. Bo AZS swędzi okropnie, dzieci wydrapują skórę do krwi i mięcha (serio). Na sam koniec lekarz kieruje się tzw. kryteriami Hanifina i Rajki. Im więcej kryteriów jest spełnionych, tym większe jest prawdopodobieństwo atopii (końcowe potwierdzenie to testy alergiczne). Co to za kryteria? Kryteria Hanifina i Rajki świąd, przewlekły, nawrotowy przebieg choroby (tzn. są okresy zaostrzeń i wyciszena), atopia w wywiadzie rodzinnym (choć u nas, jak wspomniałam – nikt), typowe umiejscowienie zmian (szczegóły za chwilę), wczesny początek zmian (u Lenki szósty tydzień życia), podwyższony poziom IgE (czyli przeciwciał odpornościowych, które wskazują na alergię. Oznacza je się z krwi, Lenka miała takie testy robione dopiero w trzecim roku życia, wyszły pozytywnie), nietolerancja wełny, nietolerancja niektórych pokarmów (u nas ta lista była baaaaardzo długa), dodatnie wyniki testów punktowych (testów alergicznych, które miarodajne wyniki dają dopiero po 4 roku życia. Lenka miała je rok wcześniej, ale większość wyników była spójna z tym, co sama zaobserwowałam), nawrotowe zapalenia spojówek, nawracające zakażenia skórne (wynikające z drapania skóry, uszkodzenia jej i nadkażeń bakteryjnych), wyprysk rąk i stóp, świąd skóry po spoceniu, przebarwienie skóry wokół oczu (ciemniejsze obwódki), rumień na twarzy (to co czasem babcie nazywają słodkim, dziecięcym rumieńcem jest w istocie zmianą alergiczną), zaćma, fałd oczny (opuchnięcie powiek), przedni fałd szyjny. Jak wygląda skóra atopowa? Mówiąc wprost, skóra atopowa to wiecznie sucha skóra, którą bardzo trudno natłuścić. Charakterystyczne jest również tzw. rogowacenie przymieszkowe (ciało wygląda jakby stale pokryte gęsią skórką), łuszczenie, pogrubienie naskórka, grudki, rumieńce, sączące rany, wysypka, tzw. przeczosy (wydrapane, liniowe ubytki w skórze), a także świąd i podatność na podrażnienia. Jak zaczyna się atopowe zapalenie skóry? Pierwsze objawy AZS pojawiają się w pierwszym roku życia u połowy atopików. Początkowe objawy choroby mogą być jednak związane z układem pokarmowym, a nie skórą. Pojawiają się wymioty, ulewania, biegunki, zielone, śluzowate kupy i inne tego rodzaju historie, które świadczą o alergii pokarmowej. Objawy skórne pojawiają się najczęściej około drugiego miesiąca życia, zwykle na twarzy. Są to czerwone, zgrubiałe rumieńce, które wyglądają jak polakierowane. Z biegiem czasu, takie same zmiany mogą się również pojawić w zgięciach łokci, pod kolanami i na nadgarstkach. Wszystkie okropnie swędzą, dzieci drapią się jak szalone, trudno im przecież wytłumaczyć, że to tylko pogarsza sprawę i trzeba przestać (pamiętam jak Lence zakładałam na dłonie skarpetki, żeby przez sen nie orała sobie buzi paznokciami). Przez ten świąd skóra jest stale podrażniona, podrapana, zwyczajnie uszkodzona, nadchodzi do nadkażeń bakteryjnych, a rany się sączą. Dziecko jest rozdrażnione, źle śpi, ma kiepski apetyt, a rodzicom serce kroi się w plastry patrząc na chore ciałko. Na samo wspomnienie Lenki z tamtych czasów, łza mi się w oku kręci. Całe szczęście teraz jej atopię mamy pod kontrolą, a Tymcio to twarda sztuka i nic (poza mlekiem i jego przetworami) go nie rusza. Ufff! I oby nie zapeszyć!      

Alergiczne Dziecko

Jak poznać naturalne kosmetyki? – czyli kilka słów o certyfikatach

Zainteresowanie kosmetykami naturalnym rośnie już od kilku lat. Ja sama jestem ich ogromną fanką. Oczywiście, jest to moda, ale również rosnąca świadomość konsumentów, którzy z jednej strony nie chcą wcierać sobie w lica tablicy Mendelejewa, a z drugiej, chcą funkcjonować ekologicznie i sprzyjać środowisku. Producenci nie są w ciemię bici i wychodzą naprzeciw takim potrzebom. Właściwie każda większa firma kosmetyczna ma w swojej ofercie linię „eko”. Czy jednak to, że opakowanie kremu jest z szarego papieru, narysowany jest na nim listek, a w oczy bije napis „naturalny”, oznacza, że mamy właśnie z takim kosmetykiem do czynienia? Niestety nie zawsze. Jak rozpoznać kosmetyki naturalne? Ja sama często korzystam z naturalnych maseł i olejów kosmetycznych. Mam pewność, ze nie ma w nich syntetycznych dodatków, bo są to albo produkty roślinne kupowane jako półprodukty do robienia kosmetyków albo zwykłe oleje ze spożywczaka. Na przykład, rewelacyjne jest połączenie masła karite z olejem lnianym, o czym możecie poczytać TUTAJ. Jeśli jednak chcecie kupić gotowy krem i zależy Wam na tym, aby był naturalny (w sensie pozbawiony syntetycznych dodatków), a jeszcze do tego, jesteście w temacie zieloni, nie znacie marek, po które można sięgnąć w ciemno i nie macie pojęcia co oznaczają łacińskie nazwy wypisane po “INCI”, to zdajcie się na certyfikaty. Certyfikatów poświadczających bliskość z naturą jest wiele, ja przygotowałam zestawienie tych, które najczęściej pojawiają się w kosmetykach obecnych na naszym rynku. ECOCERT Ta certyfikacja dzieli preparaty na dwie grupy: kosmetyki ekologiczne – minimum 95% surowców musi być naturalnych lub pochodzenia naturalnego, minimum 5% surowców i minimum 50% substancji roślinnych musi być certyfikowana jako organiczne. kosmetyki ekologiczne i organiczne – minimum 95% surowców musi być naturalnych lub pochodzenia naturalnego, minimum 10% surowców i minimum 95% substancji roślinnych musi być certyfikowana jako organiczne. Dla obu grup kosmetyków inne kryteria wyglądają tak samo. Mianowicie, kosmetyki te nie mogą zawierać sztucznych zapachów, sztucznych barwników, nie mogą być testowane na zwierzętach ani zawierać surowców od martwych zwierząt, surowce nie mogą pochodzić od roślin czy zwierząt modyfikowanych genetycznie, nie mogą zawierać pochodnych ropy naftowej, sztucznych tłuszczy, olejów, silikonów, parabenów, emulgatorów PEG. Wytworzenie takiego preparatu nie może negatywnie wpływać na środowisko, a jego opakowanie musi być biodegradowalne. Jeśli w zakładzie produkcyjnym wytwarzane są również preparaty niecertyfikowane, to ich produkcja powinna odbywać się na innych liniach produkcyjnych. NATRUE Certyfikaty NaTrue wydawane są przez Europejskie Ugrupowanie Interesów Producentów Kosmetyków Naturalnych i Organicznych NaTrue. Ugrupowanie to wprowadziło do swojej certyfikacji trzy poziomy, w logo każdego z poziomów znaleźć można 1, 2 lub 3 gwiazdki odpowiadające stopniowi naturalności składu kosmetyku. Głównymi założeniami certyfikacji jest wyróżnienie preparatów nie mających w swoim składzie m.in. pochodnych przetwórstwa ropy naftowej jak np. parafina, wazelina, silikony (o ich szkodliwości możecie poczytać TUTAJ), PEG, glikoli propylenowych, organizmów modyfikowanych genetycznie (GMO) i ich pochodnych, syntetycznych barwników i aromatów, konserwantów nieidentycznych z naturalnymi (parabenów) oraz surowców pochodzących z martwych zwierząt. Jedna gwiazdka oznacza, że produkt spełnia surowe wymagania ustanowione przez NaTrue dotyczące kosmetyków naturalnych. Może składać się on z surowców naturalnych, identycznych z naturalnymi i niemal naturalnych oraz wody. Dwie gwiazdki oznaczają, że produkt spełnia surowe wymagania ustanowione przez NaTrue dotyczące kosmetyków naturalnych, a ponadto w musi zawierać minimum 15% substancji naturalnych nie modyfikowanych chemicznie oraz maksymalnie 15% substancji niemal naturalnych. Dodatkowo minimum 70% składników naturalnych powinno pochodzić z upraw ekologicznych lub/i kontrolowanych dzikich zbiorów zgodnych z kryteriami przepisów ekologicznych Unii Europejskiej. Trzy gwiazdki oznaczają, że produkt spełnia surowe wymagania ustanowione przez NaTrue dotyczące kosmetyków naturalnych, a ponadto musi zawierać minimum 20% substancji naturalnych nie modyfikowanych chemicznie oraz maksymalnie 15% substancji niemal naturalnych. Dodatkowo minimum 95% składników naturalnych roślinnych zwartych w kosmetyku musi pochodzić z upraw ekologicznych lub/i kontrolowanych dzikich zbiorów zgodnych z kryteriami przepisów ekologicznych Unii Europejskiej. COSMEBIO Przyznawany jest preparatom zawierającym co najmniej 95% składników pochodzenia naturalnego, naturalnych lub z rolnictwa ekologicznego, nie zawierającym syntetycznych zapachów, barwników, syntetycznych konserwantów i składników pochodzących od roślin modyfikowanych genetycznie. Wytworzenie takiego preparatu nie może negatywnie wpływać na środowisko, jego opakowanie musi być biodegradowalne, a sam produkt nie może być testowany na zwierzętach. W kosmetyku dopuszcza się użycie niektórych składników, które nie występują w postaci naturalnej. BDIH Przyznawany jest produktom złożonym z naturalnych surowców z kontrolowanych upraw ekologicznych lub dzikich zbiorów. Zarówno kosmetyk jak i poszczególne elementy jego składu nie mogą być testowane na zwierzętach, ani pochodzić od martwych zwierząt. Mogą zawierać nieorganiczne sole i mineralne surowce, natomiast nie mogą zawierać organiczno-syntetycznych ani syntetycznych barwników, aromatów, silikonów, parafiny i innych pochodnych ropy naftowej. Dopuszczone jest stosowanie niektórych naturalnie identycznych konserwantów: kwas benzoesowy, kwas salicylowy, kwas sorbinowy i jego sole, alkohol benzynowy. Wytworzenie takiego preparatu nie może negatywnie wpływać na środowisko, a jego opakowanie musi być biodegradowalne. SOIL ASSOCIATION Kosmetyk musi zawierać maksymalną możliwą ilość składników organicznych ( w 95% lub, jeśli nie ma wystarczającej ilości składników organicznych, jest organiczny w przynajmniej 70% i ma opis „ze składnikami organicznymi”). Składniki preparatu nie mogą być modyfikowane genetycznie, nie może również zawierać parabenów, pochodnych ropy naftowej, sztucznych aromatów, detergentów, glikoli oraz innych składników niebezpiecznych dla człowieka i środowiska. Wytworzenie takiego preparatu nie może negatywnie wpływać na środowisko, a jego opakowanie musi być biodegradowalne. DEMETER Znaczek Demeter na opakowaniu kosmetyku gwarantuje nam, że kosmetyk, po który sięgamy, jest wytworzony w zgodzie z zasadami sprawiedliwego handlu (Fair Trade) oraz jest wyprodukowany zgodnie z zasadami certyfikacji BDIH, czyli jest złożony z naturalnych surowców z kontrolowanych upraw ekologicznych lub dzikich zbiorów. Kosmetyk z tym znakiem nie był testowany na zwierzętach, a jego składniki nie pochodzą od martwych zwierząt. Może on zawierać nieorganiczne sole i mineralne surowce, ale nie może zawierać organiczno-syntetycznych ani syntetycznych barwników, aromatów, silikonów, parafiny i innych pochodnych ropy naftowej. Może, natomiast, zawierać niektóre konserwanty: kwas benzoesowy, kwas salicylowy, kwas sorbinowy i jego sole, alkohol benzynowy. Wytworzenie takiego preparatu nie wpłynęło negatywnie na środowisko, a jego opakowanie jest biodegradowalne. ECO CONTROL EcoControl to instytucja certyfikująca kosmetyki zgodnie ze standardami certyfikatów BDIH, NaTrue i ECOCERT. Składniki kosmetyków z tym certyfikatem są pochodzą z naturalnych, surowych materiałów, nie pochodzą z przeróbki ropy naftowej, ani z organizmów modyfikowanych genetycznie. Oleje używane do ich produkcji pochodzą z kontrolowanych upraw ekologicznych, a substancjami zapachowymi są olejki eteryczne w 85-90% pochodzące z upraw ekologicznych. ICEA Kosmetyk naturalny lub organiczny, certyfikowany przez instytut ICEA, to produkt: w którego skład wchodzą wyłącznie substancje dozwolone, który wytworzony został bez dodatku substancji lub materiałów pochodzących z organizmów modyfikowanych genetycznie (GMO), który nie był testowany na zwierzętach, przy produkcji którego nie stosowano promieniowania jonizującego, który jest wytworzony z pierwotnych produktów pochodzenia rolniczego oraz substancji pochodzących z inwentarza żywego, certyfikowanych we wszystkich możliwych przypadkach. VEGAN SOCIETY Produkty posiadające ten znak są odpowiednie dla wegan, wegetarian oraz osób z nietolerancją laktozy. Certyfikat Vegan Society daje gwarancję, że produkty, które go posiadają spełniają szereg standardów wyznaczonych przez filozofię weganizmu, czyli nie zawierają składników zwierzęcych, nie są testowane na zwierzętach oraz są wolne od składników roślinnych pochodzących z genetycznie modyfikowanych upraw (GMO). Dotyczy to zarówno samego produktu jak i wszystkich składników użytych do jego produkcji. VIVA! DLA WEGETARIAN I WEGAN Fundacja Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt – Viva! przyznaje swój certyfikat produktom, które nie zawierają żadnych składników pochodzenia zwierzęcego (w tym z uboju), czyli produktom, które są w 100% procentach roślinne. Viva! pomaga dużym firmom odkryć w ich ofercie produkty wege i zachęcić do zintensyfikowania kampanii promocyjnych tych właśnie produktów.   A co z certyfikatami „NIETESTOWANE NA ZWIERZĘTACH”? Takich certyfikatów jest przynajmniej kilka. Są one jednak nadużyciem, ponieważ w całej Unii Europejskiej obowiązuje prawo, które zabrania testowania kosmetyków na zwierzętach. Dotyczy to zarówno produktów gotowych (od 2013 roku), jak i surowców użytych do ich produkcji (od 2009). Dodatkowo niedozwolone jest wprowadzanie do obrotu wyrobów, które zawierają substancje przetestowane na zwierzętach poza UE. Co więcej, zamieszczanie na opakowaniu kosmetyku informacji, że produkt nie był testowany na zwierzętach jest niezgodne z przepisami (rozporządzenie 655/2013/WE), ponieważ jest to obowiązujące prawo i dotyczy wszystkich produktów w Unii Europejskiej, a nie jest to żadna wartość dodana, ani wyjątkowość tego towaru.     Źródła: 1, 2, 3.  

Aspiryna Willo – lecz się naturalnie!

Alergiczne Dziecko

Aspiryna Willo – lecz się naturalnie!

Alergiczne Dziecko

Dziecięce Dialogi – odsłona II

Jedną z korzyści prowadzenia bloga jest to, że mogę te rozbrajające dziecięce teksty zapisać i zawsze do nich wrócić. W końcu internet nigdy nie zapomina, a moja głowa owszem   L.: Mamusiu, boli mnie brzuch… Ja: Ojej, bardzo boli? Gdzie boli? Niedobrze Ci? Będziesz wymiotować? (pytam przewrażliwiona, bo przez ostatnich kilka dni panoszyła się nam w domu jelitówka) L.: Nooooo, boli… Jak się kładę, to czuję, że bajkę mi się chce…   Ja, zaniepokojona ciszą w kuchni pytam: Ja: Lenusiu, co robisz na krześle przy wyspie? L.: Nożuję ogórka!* (*przecież kroi się nożem, więc „nożuję” jest jak najbardziej adekwatne )   T. odbiera Lenkę z przedszkola, jadą autem, są już niedaleko domu: L.: Tato, jedziemy od razu do domu, czy grzejemy do Biedry? (…?… ja chyba tak nie mówię…? )   Tymon trzasnął Lenkę zabawką, za karę stoi w kącie. Lenka jest na niego bardzo zła: L.: Tymon, jakie brzydkie zachowanie! (i do mnie) Mamusiu, prawda, że ja jestem grzeczna? Tylko czasem kłamię.   Lenka do Tymka podczas szalonej zabawy: L.: Tymon, Ty królu Bałtyku! (? naprawdę nie wiem…)   Pytanie na śniadanie: Ja: Lenko, chcesz parówkę? L.: Tak, poproszę. Ja: Z ketchupem? L.: Tak, bez ketchupu.          

Jak stosować preparat Allergoff? Film tutorial

Alergiczne Dziecko

Jak stosować preparat Allergoff? Film tutorial

Alergiczne Dziecko

Czy odżywki do rzęs zawierające bimatoprost są bezpieczne?

Która kobieta nie marzy o długich, czarnych i podkręconych rzęsach, którymi można wachlować, uwodzicielsko spod nich spoglądać i rzucać czar na prawo i lewo? Każda. Rzęsy są tym atrybutem urody, który oddaje kobiecość, delikatność i urok. Niestety, jeśli akurat nie jesteś kruczoczarną brunetką, to o takich rzęsach możesz zapomnieć. To tak jak ja – rzęsy mam, owszem, i to nawet długie, ale nie dość, że blond, to rosnące prosto w dół jak struny od harfy. Przetestowałam wiele różności kosmetycznych, bo z całego codziennego makijażu oko mi wystarczy. Była więc zalotka, która stosowana regularnie miała podwijać rzęsy, co się niestety nie wydarzyło (choć muszę przyznać, że nie byłam zbyt wytrwała, takie małe urządzonka są nie dla mnie i po kilku razach cisnęłam ją w najdalszy i najczarniejszy kąt łazienki). Był i olejek rycynowy, który właściwie nawet działał, ale koszmarnie zaklejał spojówki. Były też rozmaite olejki naturalne, których niestety nie mogę używać, bo mam bardzo wrażliwe oczy. Pokusiłam się nawet o sztuczne rzęsy doczepiane metodą 1:1, ale i one mi przeszkadzały, poza tym po ich zdjęciu z moich rzęs zostały tylko jakieś krótkie popierdółki, przez co wyglądałam jak chora. Wiedziałam, oczywiście, że są na rynku odżywki, które z rzęs robią firanki, ale zdawałam sobie również sprawę z tego, że odpowiedzialny jest za to składnik stosowany w lekach na jaskrę. To mnie zniechęcało, bo wiadomo, fajnie mieć super rzęsy, ale nie dajmy się zwariować. Bimatoprost – dlaczego rosną rzęsy? Okazało się, że porost i ciemnienie rzęs to… skutek uboczny stosowania leku na jaskrę. Oczywiście, stężenie bimatoprostu w leku jest znacznie większe niż w odżywkach do rzęs, dlatego poza porostem rzęs dochodzi czasem do porostu brwi, ciemnienia jednych i drugich, a nawet zmiany barwy tęczówki. Działanie bimatoprostu w tym kierunku jest tak skuteczne, że terapie z nim poleca się osobom po chemioterapii i cierpiącym na łysienie. Dlaczego tak się dzieje? Bimatoprost to syntetyczna pochodna prostaglandyn, czyli hormonów, które naturalnie występują w naszym organizmie. Dowiedziono, że substancje te pozytywnie wpływają na fazę wzrostu i stacjonarną włosa (rzęsy). Oznacza to, że stymulują wzrost rzęs, zwiększając ich ilość, długość i grubość, ponadto wzmacniają ich kondycję i pogłębiają naturalny kolor. Jeśli jednak bimatoprost wykazuje tak silne działanie pozytywne, trzeba się liczyć z tym, że może wywierać równie silne działanie negatywne. Jakie? Negatywne działania bimatoprostu w odżywkach do rzęs Poza tym co pożądane, czyli wzrostem, przyciemnieniem i pogrubieniem rzęs, stosowanie odżywek do rzęs z bimatoprostem może spowodować ściemnienie skóry wokół oczu, zaczerwienienie na powiece na linii aplikowania odżywki i nierównomierny wzrost rzęs (w sensie każda rośnie w inną stronę). Te objawy są tymczasowe i znikają po kilku lub kilkunastu tygodniach od zaprzestania stosowania kosmetyku. Może się jednak również zdarzyć tak, że przyciemnieniu ulegnie tęczówka (kolorowa część oka), a ten efekt będzie już stały. Znaczy, na zawsze. Jest ryzyko. Poza tym u niektórych osób może wystąpić podrażnienie i przekrwienie spojówek, świąd, ból oczu lub głowy, stany zapalne, łzawienie, a nawet pogorszenie ostrości widzenia. Trzeba pamiętać, że bimatoprost to lek. Powoduje obniżenie ciśnienia wewnątrzgałkowego oka, dlatego niestaranna aplikacja odżywki, albo pocieranie, które spowoduje dostanie się jej do oka, może to oko uszkodzić. Tym bardziej, że odżywkę stosuje się miesiącami. Właściwie zaaplikowany kosmetyk nie powinien mieć negatywnych objawów ogólnoustrojowych, bo bimatoprost nie wchłania się przez skórę. Podobno. Kto nie powinien stosować odżywki z bimatoprostem? Oczywiście, są to kosmetyki dopuszczone do sprzedaży, więc są przebadane i uznane za bezpieczne przez dermatologów i okulistów (choć wiecie, że w latach 50-tych XX wieku babeczki stosowały kremy z rtęcią, bo pięknie rozjaśniały skórę. Też były „dopuszczone do sprzedaży” ). Tak czy inaczej odżywek z bimatoprostem nie powinny stosować kobiety w ciąży i karmiące oraz osoby cierpiące na schorzenia oczu. Poza tym, jak zawsze, do tematu trzeba podejść z głową. Ja tak to sobie wymyśliłam, że stosuję odżywkę latem, przez 2-3 miesiące, a na resztę roku daję oczom odpocząć. System sprawdza się i choć przez te kilka tygodni mam rzęsy jak skrzydła motyla     Źródło: link      

Alergiczne Dziecko

MCT – co to za olej i po co go jeść nawet jeśli nie zależy Ci na bicepsie 50 cm?

MCT to średniołańcuchowe kwasy tłuszczowe, pozyskiwane głównie z oleju kokosowego. Właściwie nigdzie indziej nie występują, można je jeszcze znaleźć w oleju palmowym (ten zawarty w wielu produktach spożywczych dostępnych w naszych sklepach to uwodornione chemicznie świństwo, które nadaje się co najwyżej na smar do łożysk, a nie do jedzenia), a także w mleku matki i ogólnie w nabiale (choć w mniejszej ilości). Czy tłuszcze nasycone to dietetyczne zło? MCT to kwasy tłuszczowe nasycone, czyli te z wybitnie czarnym PR-em, o który postarał się w latach 50-tych XX wieku przemysł cukrowniczy w USA. Otóż, „pewnym naukowcom z prestiżowych uniwersytetów amerykańskich”, zlecono badania mające na celu umniejszenie negatywnego wpływu cukru dodawanego do produktów spożywczych, na choroby serca i naczyń krwionośnych oraz plagę otyłości (jedno z wielu źródeł TUTAJ). Abstrahując od tego, że badania były prowadzone w sposób nierzetelny, czyli „szukano tam, gdzie wiadomo było co się znajdzie”, to wyniki zostały zmanipulowane totalnie, a głosy sumienia badaczy uciszono szelestem liczonych w lepkich dłoniach dolarów. Naukowcy „udowodnili”, że za wymienione dolegliwości odpowiedzialny jest tłuszcz nasycony i ustalono nawet nowe wytyczne dietetyczne, które sugerowały unikanie go w codziennej diecie (!). I choć współcześnie coraz głośniej mówi się o tym, ze tłuszcz nasycony wcale nie jest zły i że to właśnie od cukru dodawanego wszędzie jak popadnie ludzie są chorzy, to i tak „niesmak pozostał” (gwoli ścisłości: szkodliwy są tłuszcze nasycone, ale TRANS, czyli sztuczny, chemiczny twór, masowy produkt przemysłu spożywczego, którego głównym założeniem jest „dużo i tanio”). Wracając do tematu… Podsumowując, kwasy tłuszczowe nasycone są nam niezbędne dla zachowania zdrowia. Kwasy MCT pomimo, że pod względem chemicznym należą do tej grupy, to jednocześnie znacząco się od niej różnią. Mianowicie, charakteryzuje je odmienny, w porównaniu do pozostałych, sposób wchłaniania i metabolizowania. Zostawiając z boku szczegóły chemiczno – anatomiczne, chodzi o to, że tłuszcz MCT jest szybkim i łatwym do pozyskania źródłem energii. Kto na tym skorzysta? Olej MCT dla sportowców Tłuszcz MCT jako źródło energii, może być stosowany przez sportowców przed, podczas i po wysiłku fizycznym. Nie obciąża układu pokarmowego, umiejętnie stosowany pozwala zachować zapasy glikogenu w wątrobie, przez co wpływa korzystnie na zdolności wysiłkowe. Poza tym wykazuje działanie antykataboliczne, poprzez zmniejszenie zużycia aminokwasów w procesach energetycznych, chroni mięśnie przed „spalaniem” podczas treningu. Tłuszcz MCT można również z powodzeniem wykorzystać jako źródło energii w dietach ketogennych (ketogenicznych, niskowęglowodanowych), kiedy podaż węglowodanów, będących paliwem dla mięśni jest bardzo mała i w pewnych okolicznościach może zabraknąć mocy. Olej MCT dla odchudzających się Tłuszcze MCT wspomagają diety odchudzające na kilku płaszczyznach. Po pierwsze, wykazują działanie termogenne. Oznacza to, że ich metabolizowanie wiąże się dużym wydatkiem energii przez organizm (energii w postaci ciepła). Po drugie, wpływają na zmniejszenie łaknienia, bo choć szybko znikają z przewodu pokarmowego, to powodują zmniejszenie perystaltyki jelit i uczucie sytości. Zmniejszenie objętości tkanki tłuszczowej zachodzi głównie w obrębie brzucha, a jest to tzw. tkanka tłuszczowa trzewna, której obecność oznacza otłuszczenie narządów wewnętrznych i negatywnie wpływa na zdrowie. Olej MCT dla chorych Tłuszcze MCT suplementuje się osobom niedożywionym, chorym np. na nowotwory lub mukowiscydozę (mają również zastosowanie w żywieniu pozajelitowym). Poza tym przeznaczone są dla cierpiących na choroby wątroby i dolegliwości związane z zaburzeniem wchłaniania (np. celiakia, syndrom krótkiego jelita, chroniczne biegunki) oraz choroby układu nerwowego (padaczka, autyzm, choroba Alzheimera, Parkinsona i inne). Jak suplementować tłuszcz MCT? Zaleca się dawkowanie od 10 do 50 ml oleju na dobę, podawanego w formie surowej (np. łyżeczką prosto do paszczy). Trzeba jednak pamiętać, że jest to izolat, czyli wyizolowany z jakiejś całości związek, co oznacza, że można z nim przedobrzyć (podobnie jak z niektórymi syntetycznymi witaminami). Natomiast zupełnie bezpieczne jest spożywanie nierafinowanego oleju kokosowego, najlepiej BIO (o jego cudownych właściwościach możecie poczytać TUTAJ), który pyszny i pachnący można wyżerać łyżkami ze słoika Polecam.   Źródła: 1, 2

Alergiczne Dziecko

Domowe sposoby na chore zatoki

Generalnie jestem okazem zdrowia. Nie choruję, nic mnie nie boli, nie łamie mnie w kościach. Zdarzyło mi się jednak przeziębić kiedyś zatoki i skutki tego odczuwam do dziś. Chronicznie, przewlekle od października do maja przerabiam ten temat. Na ogół wiosną i latem mam spokój, chociaż czasem klimatyzacja potrafi zrobić mi w nosie niezły bałagan. I to nie chodzi tylko o zatkany nos (kataru nie ma, a w nosie korek), chociaż to też jest duży dyskomfort. Chodzi o to, że kiedy nie ma węchu, nie czuć zapachów i smaków. Poza tym, raz na jakiś czas pojawia się stan ostry i wówczas dochodzą takie objawy jak ból głowy, wrażenie ciśnienia, które zaraz rozsadzi czaszkę, opuchlizna powiek (kiedyś nawet do tego stopnia, że zamknęło mi się prawe oko i nie mogłam go otworzyć) i zatkane uszy. Dodatkowo, patrząc z medycznego punktu widzenia, siedlisko bakterii w głowie, tak blisko mózgu, to z pewnością nic dobrego, chroniczny stan zapalny z pewnością przenosi się na resztę organizmu i w jakiś sposób na niego oddziałuje (nie ma wątpliwości, że negatywnie) i wreszcie przy totalnie zatkanym nosie trudno wziąć pełny wdech, przez co mózg nie otrzymuje tyle tlenu ile powinien przy każdym oddechu. Co z tym zrobić? Przetestowałam chyba wszystkie możliwe metody: tabletki, krople, spraye, gorące okłady z borowiny. Większość była skuteczna, ale tylko na chwilę. Zaraz problem wracał. Wreszcie udało mi się wygrzebać z tego paskudztwa. Sposobami (jakże by mogło być inaczej) domowymi Leczenie zatok inhalacjami Inhalacje z soli fizjologicznej z kilkoma kroplami oleju z drzewa herbacianego szybko przynoszą ulgę. Aromat jest średni, ale co kto lubi. Mi nie przeszkadza. Olejek z drzewa herbacianego wykazuje wyjątkowe właściwości antybakteryjne, a dodatkowo sama inhalacja udrażnia nos. Ulgę czuć od razu, jeszcze w trakcie inhalacji trzeba wydmuchiwać nos, łatwiej się oddycha, a śluzówka w nosie jest nawilżona. Płukanie nosa i zatok roztworem chlorku sodu W aptece można kupić gotowy zestaw do płukania nosa i zatok. Jest prosty jak budowa cepa: plastikowa butelka z dzióbkiem plus zestaw saszetek z roztworem chlorku sodu. Butelkę uzupełnia się do kreski ciepłą, przegotowaną wodą, wsypuje zawartość saszetki, miesza i ściskając butelkę płucze się nos i zatoki. Ważne, żeby zabieg ten przeprowadzić wówczas, gdy wiemy, że nie będziemy wychodzić z domu. Ja to robię przed snem. Płukanie nosa wodą utlenioną Sposób podpatrzony u dr Jerzego Zięby (jeśli nie wiecie kim jest ów pan, koniecznie zajrzyjcie na jego stronę internetową Ukryte Terapie. Warto!). Metoda najbardziej hardkorowa, ale jednocześnie najbardziej skuteczna. Co robimy? Mieszamy w kieliszku 5 ml ogrzanej w dłoniach soli fizjologicznej (do kupienia w aptece za grosze). Dodajemy 7 kropli wody utlenionej (do kupienia w aptece również za grosze). Kładziemy się na plecach na łóżku, głowę zwieszamy do tyłu (od stóp do ramion leżymy na łóżku, głowa zwisa z łóżka) i wlewamy po trochu tej mikstury do jednej i drugiej dziurki od nosa (ja robię to strzykawką). Uprzedzę Wasze pytanie: tak, to piecze. Piecze tym bardziej im bardziej mamy zaawansowany stan zapalny w zatokach. Więc choć za pierwszym razem mogą polecieć łzy, to później jest już tylko lepiej. Jednorazowo zużywamy całą miksturę, za każdym razem porządnie wydmuchujemy nos i całą zabawę powtarzamy dzień w dzień, aż do ustąpienia objawów. Ważna uwaga – po płukaniu nie wychodzimy z domu, trzymamy się w cieple. Czapka bez gadania! Jest jeszcze jedna, bardzo ważna rzecz – czapka! Głowa musi być w cieple i to nie tylko zimą, przy temperaturze -15 stopni Celsjusza. Odpada również wychodzenie z domu z mokrą głową, choćby nawet to było krótkie wieszanie prania na balkonie (biję się w piersi, to mój błąd). A Wy macie jakieś sprawdzone metody na chore zatoki?

Alergiczne Dziecko

Antyperspirant, dezodorant, ałun – szkodzą czy nie?

Trudno sobie dzisiaj wyobrazić poranną toaletę bez użycia antyperspirantu. Wiadomo: zęby, buzia i ciach – coś na pachę. Może to być sztyft, roll-on, spray, kryształ albo… tabletka. Może być taki, którego używa się codziennie, ale i taki, który stosuje się co trzy dni lub nawet raz na tydzień. Kupiony w aptece lub drogerii. Za kilka złotych lub ponad 50. I cieszymy się, że to wygodne, a że i super skuteczne, bo pacha sucha i nie ma plam na ciuchach. Pełen komfort. Pytanie tylko, czy to nie szkodzi? Czy nie jest podejrzane, że jest AŻ tak skuteczne? Co kryje się w produktach przeciw poceniu? Czym jest antyperspirant, czym dezodorant, a czym ałun? Jak wybrać najlepszy i taki, który nie szkodzi? Antyperspirant          Antyperspirant to produkt, który miejscowo ogranicza wydzielanie potu. Na ogół stosuje się go na małą powierzchnię ciała: pod pachy lub na stopy. Jego działanie opiera się na tymczasowym zatykaniu ujść gruczołów potowych, a odpowiedzialne są za to związki glinu lub kompleksy glinowo-cyrkonowe. Ta blokada znika wraz z fizjologicznym złuszczaniem się warstwy rogowej naskórka, częściowo podczas mycia lub przy bardzo intensywnym poceniu się. I teraz wracamy do lekcji chemii ze szkoły podstawowej: glin to aluminium. I choć jest on jednym z najpowszechniej występujących metalem na Ziemi, to jest również neurotoksyną, co oznacza, że w pewnych dawkach działa szkodliwie na układ nerwowy (mówi się o tym, że może być przyczyną zmian demencyjnych w mózgu i/lub choroby Alzheimera). Mówiąc krótko glin szkodzi i tu nie ma wątpliwości. Producenci kosmetyków twierdzą, że związki aluminium zawarte w antyperspirantach fizycznie nie mogą przedostać się przez skórę do krwiobiegu, działają powierzchownie, dlatego nie są szkodliwe. Po pierwsze, przyznajcie sami jak często używacie antyperspirantu po depilacji, kiedy skóra jest podrażniona i mogą występować na niej mikrourazy, czyli mini ranki, będące otwartymi drzwiami do organizmu? Dlaczego na opakowaniach zawsze jest informacja „nie stosować na skaleczoną lub podrażnioną skórę”? I po drugie, są badania udostępnione w Amerykańskiej Narodowej Bibliotece Medycyny, która należy do Narodowego Instytutu Zdrowia (czyli amerykańskiej opiniotwórczej rządowej instytucji ds. zdrowia), mówiące o tym, że w pewnych warunkach aluminium z antyperspirantów może przenikać do ustroju (link). Musicie wiedzieć, że aluminium kumuluje się w tkankach organizmu, a proces jego wydalania jest powolny. Poza tym, ogrom aluminium pobieracie z pożywieniem i wodą (aluminiowe garnki i akcesoria kuchenne, folia aluminiowa, szczepionki). Może się więc okazać, że jego poziom w ustroju jest toksyczny. Zwróćcie również uwagę na to, jak bardzo te kosmetyki (w USA uważa się je za leki OTC i kupuje tylko w aptece) wysuszają skórę. A może komuś z Was zdarzyło się kiedyś wyczuć pod pachą zgrubienia, które znikły dopiero po tymczasowym odstawieniu antyperspirantu? Mi się to zdarzyło nie jeden raz. Dezodorant Dezodoranty zapobiegają powstawaniu nieprzyjemnego zapachy potu, ale nie hamują pocenia się. Sam pot jest bezwonny, jednak produkty jego rozkładu nieprzyjemnie pachną. Rolą dezodorantu jest więc: zamaskowanie brzydkiego zapachu (za pomocą substancji zapachowych), hamowanie rozwoju bakterii (mogą to być substancje zupełnie nieszkodliwe, ale również o niepewnej reputacji, jak np. triklosan), zapobieganie rozkładowi potu przez drobnoustroje (dając im w zamian inną pożywkę, nie pot) lub chemiczne hamowanie procesów rozkładu. Można więc powiedzieć, że dezodorant działa na skutek pocenia, a nie na jego przyczynę. Mówiąc krótko: smrodku nie będzie, ale plamy pod pachami tak. Ałun Ałun, to kryształ w sztyfcie, który cieszy się renomą naturalnego, a więc nieszkodliwego środka przeciw poceniu się. Jak jest naprawdę? Ten kosmetyczny ałun to najczęściej związki glinowo-amonowe lub glinowo-potasowe. A więc znowu glin, czyli aluminium, czyli niedobrze. Producenci chwalą się, że to naturalny kryształ występujący w przyrodzie, co prowokuje myślenie, że skoro naturalny, to nieszkodliwy. Błąd i duże nadużycie. Owszem, ałuny występują naturalnie w przyrodzie, ale są to najczęściej ałuny glinowo-potasowe i glinowo-sodowe. Ałun glinowo-amonowy występuje niezwykle rzadko, a żeby otrzymać ten „naturalny” kosmetyczny sztyft trzeba przeprowadzić szereg (mniej naturalnych) zabiegów (kruszy się skałę, gotuje z kwasem siarkowym, łączy z siarczanem amonu, zagęszcza…). Mamy więc do czynienia ze ściemą i dezinformacją konsumenta. Tabletki przeciw poceniu się Są i takie wynalazki. Okazuje się, że większość takich preparatów zawiera jako substancję czynną ekstrakty z szałwii lekarskiej, czyli zupełnie babcine panaceum na nadmierną potliwość, które powszechnie było stosowane w medycynie ludowej. Oczywiście, poza samym ekstraktem mamy wypełniacze i jeszcze inne substancje, dzięki którym tabletka „trzyma się kupy” (przepraszam). Właśnie dlatego lepiej jest kupić szałwię dostępną w każdym większym sklepie, zrobić z niej herbatkę i pić tak, jak zalecił producent na opakowaniu. W smaku jest wprawdzie paskudna, ale to zawsze lepsze niż tabletka z niepotrzebnymi „chemicznymi śmieciami”. Co robić? Można samodzielnie przygotować antyperspirant. Przyznaję, ze próbowałam, ale, jak dla mnie, za dużo z tym zachodu, a efekty są hmm… powiedzmy, że niezadowalające Najprościej jest kupić preparat oparty o naturalne składniki, który nie zawiera w swoim składzie szkodliwych związków. Wiecie już co jest szkodliwe i czego należy unikać, więc pozostaje czytanie informacji na etykietach tego rodzaju kosmetyków. Wbrew pozorom takich preparatów jest dużo i są tylko trochę droższe i trudniej dostępne niż popularne antyperspiranty. Owszem, w marketach ich nie znajdziecie, ale przecież mamy internet, a nim cały świat Jeśli nie macie czasu ani ochoty szukać, to z czystym sumieniem mogę Wam polecić markę Born to Bio. Mam, używam ja, używa Małżonek. Są skuteczne i nie zawierają szkodliwych związków (to nie jest wpis sponsorowany). A jeśli macie ochotę na poszukiwania, to dajcie znać jeśli znajdziecie ciekawy preparat, chętnie przetestuję     Źródła: 1, 2    

Zielone Placki

Alergiczne Dziecko

Zielone Placki

Skazani na suplementację

Alergiczne Dziecko

Skazani na suplementację

Alergiczne Dziecko

Znaczenie kolorów

To przez to, że dziś jest tak strasznie szaroburo za oknem, mimochodem i trochę bezwiednie wylosowałam z czeluści biblioteczki książkę „Harmonia Zdrowia” autorstwa I.S. Kraaz i W. von Rohr. To nie mógł być przypadek! Wiedziałam czego szukam. Koloru! Już starożytni wiedzieli, że kolory mają moc i oddziałują na człowieka. W czasach teraźniejszych mówi się o chromoterapii, leczeniu kolorami. Barwy, którymi się otaczamy wpływają na nasze samopoczucie i zdrowie. Najczęściej zupełnie nieświadomie wybieramy kolory, które obrazują nasz nastrój: wybierając codzienny ubiór i biżuterię oraz te, które współgrają z naszą naturą: kolory pomieszczeń, w których przebywamy (ścian i wyposażenia mieszkań), wybór roślin domowych, czy dekoracji. Znając znaczenie poszczególnych barw można wpływać na stan swojego ducha i ciała (przy pomocy lamp leczniczych emitujących różnokolorowe promieniowanie). Znaczenie kolorów CZERWIEŃ Jest kolorem najcieplejszym, najpotężniejszym, najbardziej ożywiającym i pobudzającym. Oznacza fizyczne życie, jest kolorem krwi. To kolor wigoru, gorąca, siły, ale zarazem oznaka gwałtowności i zniszczenia. Oznacza wszystko co jest rozpalone, rozgorączkowane, w stanie zapalnym. Jest sztandarem konfliktu, cierpienia, namiętności i agresji. To kolor serca i miłości. Głównym wskazaniem dla stosowania czerwieni w terapii jest zanik sił życiowych, potrzeba ich wzmocnienia, pobudzenia, stymulacji. Czerwień podkręca metabolizm, pozytywnie wpływa na trawienie, uwalnia chroniczne blokady i zahamowania. Nadmiar czerwieni może wyzwalać agresję i nadmierne pobudzenie układu nerwowego. ZIELEŃ To kolor oczyszczający, uspokajający, regenerujący i regulujący. Zieleń rozstrzyga, wyrównuje, normuje i stabilizuje. Jest symbolem rozwoju i wzrostu ciała. Wyraża nadzieję, niesie ze sobą uzdrowienie i zadowolenie. Zieleń to neutralny kolor leczniczy, łagodzi napięcia, irytację, niepokoje. Tworzy w życiu nowy ład i porządek. W terapii zieleń leczy ostre zaburzenia, zatory i blokady, łagodzi stany i procesy gorączkowe, obrzęki, bóle (wszystko co czerwone i rozpalone). Łagodzi przekrwienia, jest wskazana przy stanach zapalnych oczu  i zmęczeniu wzroku (stara babcina prawda: oko odpoczywa patrząc na zieleń… Znacie?). Kolor zielony wyrównuje wahania nastroju, przywraca spokój i opanowanie w stanach niecierpliwości i rozgoryczenia, wzmaga poczucie wartości „ja” u tych, u których jest ono nadwątlone. POMARAŃCZOWY Jest najbardziej aktywnym i energetyzującym kolorem. Symbolizuje ekspansję, ekstrawersję, życie skierowane na podbój świata. Ma najsilniejszą ze wszystkich kolorów siłę wizualną, wręcz porażającą i wstrząsową (nieprzypadkowy kolor odzieży ochronnej, czy znaków odblaskowych). Jest symbolem ciepła, otwartości, radości życia, wywiera najsilniejszy efekt pozytywny na melancholię i depresję. Kolor pomarańczowy stosuje się przy braku radości, kiedy życie straciło nie tylko pikanterię, ale  i cały smak, gdy zniknęła werwa, zapał i ochota. Terapia kolorem pomarańczowym stymuluje trawienie i przemianę materii, łagodzi skurcze żołądka pochodzące z nerwowego napięcia wywołanego nagromadzeniem problemów życiowych. Wspomaga pracę śledziony, redukuje działanie toksyn środowiskowych. Dodaje otuchy, może być zastrzykiem radości życiowej, potrafi usunąć rozpacz i depresję. Wywiera ogólnie otwierający, uaktywniający i pozytywny wpływ na osobę. NIEBIESKI Niebieski to zimny, głęboki i najczystszy z kolorów. Odpowiada opanowaniu, powściągliwości, rezerwie, introwersji, wewnętrznemu życiu. Wyraża nieświadomy, głęboki spokój, wyciszenie, łagodność i rozwiniętą duchowość. Jest kolorem duchowej ewolucji, tęsknoty za światem niematerialnym, pewne jego odcienie leczą naszą jaźń i duszę. Symbolizuje lojalność. Niebieski jest ważnym kolorem leczniczym wszędzie tam, gdzie miały zakłócenia przysadki mózgowej i gdzie konieczna jest relaksacja emocji i ciała, a także czystość i jasność świadomości. Niebieski obniża ciśnienie krwi, leczy bóle, kolki i wszelkie zakłócenia pochodzenia nerwicowego. Jest kolorem na dolegliwości związane z menopauzą. Może pomóc w alergiach skórnych pochodzenia nerwicowego (świąd, wysypki). Przyśpiesza gojenie się ropiejących i rozognionych ran. Przynosi ulgę w bólach wywołanych blokadami w układzie krążenia (żylaki, hemoroidy). Łagodzi obrzęki. Przynosi odprężenie w bezsenności pochodzenia nerwicowego, ma działanie uspokajające i psychicznie oczyszczające, neutralizuje złe humory, koi gniew i złość. ŻÓŁTY Oznacza ciepło, radość, bogactwo i jasność. Jest to kolor żywego rozumienia, intelektu, umiejętności analizowania. Oznacza otwartość, gotowość do wymiany poglądów, elastyczność zachowań, zainteresowanie aktualnymi wydarzeniami. Żółty to symbol myślenia koncepcyjnego, pomysłowości, praktyczności, dojrzałości, ale jednocześnie zazdrości i zawiści. Kolor żółty wspomaga funkcjonowanie nerek, wątroby, pęcherzyka żółciowego oraz układu limfatycznego (czyli narządów układu wydzielniczego). Stymuluje procesy myślowe, zainteresowanie życiem i otoczeniem, przeciwdziała apatii. W terapii kolor żółty podnosi ciśnienie krwi (najbardziej ze wszystkich kolorów), wspomaga funkcjonowanie żołądka i nerek. Poprawia czynności wątroby, przyśpiesza jej odtruwanie. Jest w stanie zmienić chroniczne zaburzenia funkcjonowania w stany ostre, przez co stwarza szanse ich wyleczenia. Ludzi biernych i apatycznych otwiera na otaczający świat. Wzbudza nadzieję u osób zrezygnowanych i zrozpaczonych przez niesprzyjający im los (np. obłożnie chorzy). Przysparza życiowego potencjału. Żółty jako kolor inspirujący życie, postępy w nauce i pracy, wzmacniający nasz potencjał i energię, świetnie sprawdza się we wnętrzach mieszkań, pokojach dziecinnych i sypialniach. FIOLET To kolor artystów i metafizyków, alchemii, magii i mistyki. Jest kolorem energii kosmicznej i aktywności promieniotwórczej. Symbolizuje doświadczenie duchowe, świadomość i cierpienie. To kolor inspiracji. Patrząc na fiolet doznajemy uczucia spokoju, głębokiego zadowolenia, ukojenia i chłodu. Fiolet oczyszcza umysł. W terapii fiolet stosuje się w przypadkach kiedy potrzebne jest oczyszczenie wewnętrzne, równowaga psychiczna, gdy czujemy się przepełnieni zewnętrznymi bodźcami. Fiolet energetyzuje psychikę, pomaga w poszukiwaniach swojej duchowości, pozwala wejrzeć w siebie. TURKUS Turkus to kolor odświeżający, łagodzący, niosący ulgę. Jest symbolem wyraźnej ekspresji, jasnego przekazu, komunikacji i kontaktu. Symbolizuje prawdę, związany jest z tarczycą i jej funkcjami, równoważy zakłóconą harmonię nieuświadomionych emocji. Turkus tworzy pomost pomiędzy ziemską a eteryczną egzystencją. Turkusowego światła używa się głównie do leczenia tarczycy. Jest również przydatny w terapii wyczerpania psychicznego wywołanego nadmiernym stresem lub smogiem elektromagnetycznym. W pewnych kulturach na turkusowo maluje się ramy okienne i framugi drzwi, żeby odstraszyć złe moce i nieprzyjemne duchy. BIEL I CZERŃ Biel jest światłem, które uwalnia z siebie wszystkie kolory, czerń to ciemność, która wszystkie kolory pochłania. Czerń. Jako nieobecność światła i koloru potrzebna jest głównie osobom stanach ostatecznego, granicznego wyczerpania oraz wszystkim cierpiącym z powodu psychosomatycznego, nadmiernego podniecenia i pobudzenia. Czerń pozwala uspokoić się i odzyskać utraconą równowagę. Najlepszym naturalnym źródłem czerni jest no, dlatego sen zapewnia pełną regenerację sił i ducha. Długotrwałe noszenie czerni może uwolnić w nas agresywne impulsy i złe moce, albo zakłócić równowagę i spokój ducha. Biel. Bieli nie jest używana w koloroterapii. Choć sprawia wrażenie energetycznie nieczynnej, to uwalnia nas od wpływów innych kolorów. Biel w ubraniu wyraża świadomą orientację ku czystości, jasności i świeżości.   Źródło: „Harmonia Zdrowia” Ingrid S. Kraaz i Wulfing von Rohr  

Jak przygotować się do ciąży?

Alergiczne Dziecko

Jak przygotować się do ciąży?

Tylko bez jaj!

Alergiczne Dziecko

Tylko bez jaj!

Brownie z zagadką

Alergiczne Dziecko

Brownie z zagadką

Maślane Ciasteczka 300 / 200 / 100

Alergiczne Dziecko

Maślane Ciasteczka 300 / 200 / 100

Który ryż jest najzdrowszy?

Alergiczne Dziecko

Który ryż jest najzdrowszy?

Alergiczne Dziecko

Ubrania z Plastiku

Postęp technologiczny trwa. Na ogół cieszymy się z tego, że nasz świat się zmienia. Myślimy sobie, że nowości są świetne, mogą być tańsze, bardziej dostępne i mieć lepsze właściwości użytkowe od tego co znamy od dawna. Dotyczy to również materiałów, z których szyje się ubrania. Kiedyś była bawełna, wełna, jedwab, len…Teraz to przeżytek i nuda, bo mamy przecież elastan, poliamid, poliester, akryl i wiele, wiele innych. Cieszymy się, jakie to nowoczesne, wygodne, lekkie i niegniotące się. Przy tych wszystkich zaletach nie zwracamy uwagi na to, że elektryzują się tak, że włosy dęba stają albo że paruje z nich duszący, chemiczny zapach, który uniemożliwia noszenie ich przed pierwszym praniem. Czy te sztuczne materiały naprawdę są takie wspaniałe? Lepsze od naturalnych włókien, które są znane człowiekowi odkąd zaczął się ubierać? Z czego powstają tkaniny syntetyczne? Włókna syntetyczne i powstałe z nich materiały pochodzą głównie z ropy naftowej i węgla w trakcie procesu zwanego polimeryzacją. Teoretycznie, polimery nie są szkodliwe dla naszego organizmu, jednak jeszcze mniejsze cząstki, z których są zbudowane – monomery już tak (szczególnie te, które „nie weszły w strukturę” tkaniny). Na ogół są to związki rozpuszczalne w wodzie, więc łatwo wchodzą w kontakt ze skórą, a przez jej pory pakują nam się do ustroju. I, jak to zwykle bywa, nie oddziałują na niego korzystnie. Poliester Co z tego, że super wytrzymały, jeśli może uwalniać substancje podobne do fitoestrogenów i zaburzać gospodarkę hormonalną noszącego? Poza tym potęguje potliwość, może powodować zapalenie i/lub swędzenie skóry. Poliester może się ukrywać pod nazwami: elana, torlen, diolen. Poliamid Albo też nylon, stilon, polana. Ma ogromną zaletę dla producentów – łatwo go ufarbować, nawet w głęboką czerń, czy bardzo intensywne kolory. Jest trwały, ale nie pozwala skórze oddychać, ciało się poci, a skóra lepi do ubrania. Poza tym, żeby uniknąć kurczenia się, w czasie procesu produkcyjnego poliamid traktuje się chemikaliami (jak np. formaldehyd, soda kaustyczna, kwas siarkowy), których pozostałości w gotowej tkaninie mogą parować powodując swędzenie i łzawienie oczu, bóle głowy, hiperpigmentację skóry i wysypkę. Akryl Czyli sztuczna wełna. Z akrylu szyje się swetry, szaliki, czapki itp. Pomimo, że wygląda „ciepło”, to taki nie jest. Nie przepuszcza wilgoci i nie daje ciału oddychać, dlatego łatwo się w nim zapocić. Co więcej jest bardzo łatwopalny (kojarzycie metki „keep away from fire”?). Akryl zajmie się ogniem w 2 sekundy i nawet zabrany z płomienia będzie się palił i topił, oblepiając i kapiąc na skórę. Myślicie, że taka sytuacja Was nie dotyczy? Można mieć na sobie akrylowy sweter i dorzucać drewno do kominka. Albo sięgać ręką przez stół zastawiony świeczkami. Albo bawić się przy ognisku na kuligu i nosić akrylową czapkę i szalik. Sytuacja nie jest znowu taka całkowicie abstrakcyjna. Teflon Teflon, to nie tylko patelnie z nieprzywierającą powłoką, ale również wszelkie materiały z odpychającymi wodę membranami (szczególnie sportowe, trekkingowe, Gore-Tex itp.), gładkie spodnie, czy ubrania „niewymagające prasowania”. Substancje z tej grupy chemicznej (PFC – perfluorowęglowodory) znajdziemy najczęściej w ubraniach z oznaczeniami „waterproof” i „non-iron”. WWF (organizacja ekologiczna o zasięgu międzynarodowym) ostrzega, że mogą one odkładać się w tkankach mózgowych, zaburzać działanie układu hormonalnego, powodować raka i nieprawidłowości rozwojowe, a także osłabiać układ odpornościowy. Co robić, żeby nie oszaleć? Czytać metki i kupować ubrania z naturalnych materiałów lub z jak najmniejszym dodatkiem włókien syntetycznych. Najlepiej, żeby te naturalne tkaniny były ekologiczne, bo nawet zwykła bawełna może być toksyczna jeśli w procesie produkcji potraktowana jest tonami pestycydów i innych chemikalii. Na ogół bezpieczniejsze są ubrania pochodzące z Europy oraz te od uznanych producentów (choć i tu zdarzają się wpadki, kilka lat temu była głośna afera z toksycznymi ubraniami jednej z wiodących, międzynarodowych firm sportowych). Jeśli kupujemy ubranka dla dzieci trzeba koniecznie zwracać uwagę na obecność atestów bezpieczeństwa (jakich? poczytajcie TUTAJ). Jeśli ciuch, który chcecie kupić śmierdzi chemią na kilometr, to odłóżcie go na półkę, choćby z łzami w oczach. No i odpadają zakupy w chińskich marketach i tego rodzaju przybytkach (ryzykujecie poparzeniami chemicznymi, serio). Jeśli ciśnie się Wam na usta, że nie macie pieniędzy na takie fanaberie, to od razu powiem, że już lepiej kupować ciuchy z drugiej ręki lub w lumpeksach. Po pierwsze, jakość materiałów, z których szyte są ubrania w Europie Zachodniej jest na ogół lepsza niż u nas (to tak jak z niemieckimi proszkami do prania, nie mówcie, że nie ma różnicy). Po drugie, im więcej prań i płukań tym większa szansa, że te najgorsze paskudztwa wyszły z materiału. Głośną akcję monitorowania zawartości szkodliwej chemii m.in. w ubraniach właśnie prowadzi Greenpeace w kampanii „Detox our Future”. Na ich stronie internetowej można sprawdzić, którzy z dużych producentów odzieży idą w stronę ekologii i bezpieczeństwa swoich produktów. Oczywiście, jest to chwyt marketingowy, ale również krok w dobrym kierunku. Świat idzie do przodu, czy to nam się podoba czy nie. Na wiele rzeczy nie mamy wpływu, ale mając świadomości możemy wybierać mądrzej. W końcu nikt się o nasze zdrowie nie zatroszczy, lepiej niż my sami. To jest tylko nasz interes.    

Alergiczne Dziecko

Reklamobiorca Doskonały

… czyli 7 sposobów na to jak chronić dziecko przed wpływem reklam. Podobno nie ma ludzi odpornych na działanie reklam. Co więcej, ci co twierdzą, że w ogóle ich ona nie rusza, na ogół okazują się najbardziej podatni. Jeśli więc tak łatwo jest zmanipulować dorosłą osobę, to z kilkulatkiem idzie to jak z płatka. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego dzieci lubią reklamy? Reklamy są krótkie, kolorowe, mają jasny przekaz i angażują emocje. Pojawiają się w nich łatwo wpadające w ucho wierszyki i piosenki, które maluchy uwielbiają powtarzać. Niestety nie potrafią jeszcze oddzielić prawdy od fikcji, dlatego dla kilkuletniego dziecka reklamy są jak ciekawa historyjka. Moja Lenka mówi, że ich nie lubi, ale gdy na dziecięcym kanale TV bajki przerywa kilkunastominutowy blok reklam, to ogląda z otwartą buzią. Co najdziwniejsze, poza reklamami stricte dla dzieci (zabawki, gry, słodycze etc.), emitowane są reklamy skierowane do dorosłych (kosmetyki, kredyty, suplementy diety itp.). Wiem co akurat leci, bo słyszę: „mamooooo! Ja chcę taką lalkę! Takiej nie mam!” albo: „logobela, logobela, poznaj tę owocową rozkosz!”. I już nawet nie chodzi o to, że muszę zaraz tłumaczyć czym jest rozkosz, ale o to, że moja czterolatka staje się konsumentem, który wymusza na mnie konkretne zakupy i próbuje mną manipulować, żeby dostać to co chce. Jak uodpornić dziecko na działanie reklam? Najskuteczniejszą ochroną przed wpływem reklam jest nieoglądanie ich. Niestety, jeśli akurat nie mieszkamy w jurcie na stepach mongolskich, to nie ma szans na to, żeby całkowicie się od nich odciąć. Co robić? 1. Edukować. Trzeba dziecku wytłumaczyć czym jest reklama i dlaczego jest emitowana w telewizji. Ja cały czas powtarzam Lence, że reklamy są po to, aby nakłonić do kupowania rzeczy. Tłumaczę też, że reklamy nie są prawdziwe, pokazują fałszywy świat i to wcale nieprawda, że dzieci są szczęśliwe, bo jedzą jogurt truskawkowy albo posiadają mówiącą lalkę. 2. Świecić dobrym przykładem. Dobrze wiem, że Lenka mówi, że nie lubi reklam tylko dlatego, że ja tak powtarzam. Mało oglądam TV, a jeśli już to właśnie bajki razem z nią (lub filmy, które ze względu na treść włączam gdy dzieci już śpią). Dlatego gdy pojawia się blok reklamowy pomiędzy bajkami marudzę: „o rany! Znowu reklamy! Lenusiu, jak ja nie lubię reklam, namawiają mnie do kupowania rzeczy, których wcale nie potrzebuję…”. Druga sprawa, ze trzeba przyjrzeć się sobie i swojemu podejściu do robienia zakupów. Czy działam pod wpływem impulsu? Czy kupuję rzeczy tylko dlatego, że zobaczyłam ich reklamę? Oczywiście zdarza mi się to robić, bo choć nie oglądam TV, to siedzę w sieci, a tam reklama jest jeszcze bardziej agresywna. Dobrze, że jestem człowiekiem małej potrzeby i rzeczy są mi mało do szczęścia potrzebne. Taka natura. Może i Lence przekazałam to w genach, czas pokaże 3. Ograniczać kontakt z reklamą. Nie da się wyeliminować reklam z życia dzieci. Nawet jeśli w domu nie ma telewizora i dziecko nie ma dostępu do tabletu lub telefonu rodziców, to i tak gdzieś się w końcu z tą reklamą zetknie (a że owoc zakazany smakuje najbardziej, to dzieciak może zwariować na punkcie posiadania rzeczy). Co zatem robić? Ja staram się przełączać kanał  TV, na którym akurat lecą reklamy na inny, albo proponuję Lence: coś do picia, siku, sprawdzenie, czy Tata wrócił z pracy i auto stoi przed garażem, wyjrzenie przez okno, żeby zobaczyć jak bardzo pada deszcz, albo cokolwiek innego, co może zająć na chwilę jej uwagę. Poza tym kontroluję co Lenka ogląda i nawet jeśli nie siedzę z nią wtedy na kanapie, to zerkam kątem oka i trzymam rękę na pulsie. 4. Robić przemyślane zakupy. Przyznaję, że czasem zdarza mi się kupować coś „na pocieszkę” (choć na ogół to jakieś jedzenie ). Zauważyłam jednak, że Lenka najbardziej cieszy się z zabawy ze mną, a nie z zabawy nowymi rzeczami. Dlatego zabawki kupuję dzieciom raczej z jakiejś okazji, a nie „jak popadnie” lub bo „ja chcę!”. Zależy mi na tym, żeby szanowały zabawki, cieszyły się nimi i umiały bawić. Stawiam na jakość, a nie ilość. Tłumaczę, że jeśli celowo zniszczą zabawkę, to nowej takiej nie dostaną, ewentualnie możemy ją wspólnie naprawić. 5. Nie traktować zakupów jako rozrywki. Niedzielny, rodzinny wypad do galerii handlowej to strzał w kolano. I rozrywka zupełnie nie dla mnie. Zabawki najczęściej kupuję w sieci, bo to zwykle taniej, szybciej i wygodniej. Poza tym, wiadomo, że jak wejdziemy z dzieckiem do sklepu z zabawkami, to nagle potrzebują tysiąca rzeczy. Łatwiej jest nie wchodzić niż odmawiać. Poza tym, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Prawda? 6. Nie przekupywać dziecka zabawkami i słodyczami. Oczywiście, że i mi jest przyjemnie gdy widzę ten zachwyt w oczach Lenki i radość z nowej zabawki lub słodyczy. Jednak, gdy za każdym wymaganym przez nas zachowaniem dziecka będą stały nagrody, to za jakiś czas nic bez nich nie wyegzekwujemy. A przecież małe dzieci, to małe problemy… 7. Dać coś w zamian. Jeśli nie chcecie dać się zmanipulować dziecku i kupić czegoś, co zobaczyło w reklamie TV, to musicie to maluchowi wytłumaczyć i dać coś w zamian. Najlepszy jest… czas. Zrobienie czegoś razem. Spacer do lasu, zbieranie kasztanów i zrobienie z nich ludzików i zwierzaków. Albo zrobienie bazy z kartonów i koca. Albo wypad na basen. Takie atrakcje zawsze są najlepsze. Podsumowując Jak zawsze, najważniejsze to zachować zdrowy umiar. W końcu prezent sprawia przyjemność zarówno obdarowanemu jak i obdarowującemu. Trzeba tylko pamiętać, żeby zakupy robić z głową i rozmawiać z dzieckiem na ten temat (czasem mam wrażenie, że wychowanie to ciągłe gadanie, gadanie i gadanie, z małą przerwą na przytulasy ). No i rzecz najważniejsza: żadna, nawet najfajniejsza zabawka, nie zastąpi czasu spędzonego wspólnie z dzieckiem. Zgodzicie się ze mną?            

Na pamiątkę…

Alergiczne Dziecko

Na pamiątkę…

Enigma – dieta dla grupy krwi AB

Alergiczne Dziecko

Enigma – dieta dla grupy krwi AB

Nomada – dieta dla grupy krwi B

Alergiczne Dziecko

Nomada – dieta dla grupy krwi B

Rolnik – dieta dla grupy krwi A

Alergiczne Dziecko

Rolnik – dieta dla grupy krwi A