Zosia i Filip 2016: 11/52, 12/52, 13/52.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2016: 11/52, 12/52, 13/52.

Znów gdzieś się zapodziała moja systematyczność, znów mi się zapomniało o zdjęciach tygodnia. Ba, zapomniało mi się nawet, że mam coś pisać, a czasem nawet zapominałam, że mam bloga. No cóż, ostatnie tygodnie spędziliśmy dość aktywnie. W zasadzie niewiele z tej aktywności wynikło, ale fakt jest faktem, że na internety, a tym bardziej na siedzenie przed laptopem zwyczajnie czasu brakowało. A jako że przyszła wreszcie wiosna i jakoś nic nie zapowiada by miała się gdzieś daleko wynieść, to może tak być coraz częściej. Do tego problemy zdrowotno-macierzyńsko-formalne czyli ciągle nie wyjaśnione sprawy z ZUS'em, praca, kłopoty z załatwieniem pozwolenia na budowę, trwający wieki remont w pracy, lekarze, dentyści, czasem zakupy i zostaje czasu w sam raz, żeby skorzystać z pogody, nacieszyć się dzieciakami, powietrzem, spacerami. Na internety niewiele co zostaje. Ale po co krakać, co będzie, to będzie, a na razie ostatnie trzy tygodnie w zdjęciach.Tydzień 11.Przedświąteczna nuda, jeszcze na dworze różnie, w domu pomysłów mnogość,czekanie na wiosnę.Tydzień 12.To już przede wszystkim święta i przeżywanie wszystkiego, co w święta się zdarzyło. Dla dzieci to niesamowite atrakcje, każdy dzień inny, każdy gdzieś indziej, od rana do nocy więc potem zrozumiałym jest, że ciężko im się odnaleźć w codzienności. Fifi do tej pory opowiada o piesku dziadka czy o spacerach po cmentarzu.Ten tydzień to też wreszcie długo wyczekiwana piękna pogoda. Wreszcie można pobiegać po działce bez brodzenia w błocie i w końcu można pospać na dworze, na spacerze. Bez problemu możemy zrobić sobie dłuższą wycieczkę bez obaw, że na drugi dzień dzieciaki znów będą zagilane. No i wreszcie pojawia się upragnione słoneczko. Od razu widać po dzieciach, ze one też czerpią energię ze słońca.Tydzień 13.Istny wybuch wiosny. Nawet momentami lata, bo jednego dnia temperatury sięgały nawet 25 stopni. I choć końcówka pochmurna, to raczej nie ma już większych szans na powrót zimy. W ruch poszły lżejsze buty, bezrękawniki, wiatróweczki. Spacery, place zabaw, wycieczki. Już nie ma wymówek i trzeba się starać. Fifi większość dnia w przedszkolu spędza na podwórzu, ja już nie migam się przed zakupami z Zosią, ubieram butki i obie człapiemy. Popołudniami też nie ma przeproś, trzeba ruszyć tyłki i wychodzić z domu.Wiosna i słońce ma jeszcze jeden, bardzo istotny plus. Piękne, barwne, ciekawe zdjęcia, z którymi ja osobiście będę miała problem, bo znów nie będę wiedziała, które mam wybrać.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Wara od mojego pięćset plus...!!!

Nie lubię tematów kontrowersyjnych, nie lubię komentować tego, co dzieje się w Polsce, nie lubię wychodzić przed szereg i narażać się na negatywne komentarze kogoś, kto ma skrajnie odmienne zdanie od mojego dlatego takie posty raczej nie pojawiają się na moim blogu. Jednak śledzę wiadomości, internety, fora i inne blogi i przyznam szczerze, że czasem aż się we mnie gotuje. Póki kłóci się ktoś tam, dotyczy to kogoś innego, obcego, jakoś udaje mi się trzymać emocje na wodzy. Tak trochę trzymać, bo z mężem nie raz dyskutujemy i emocje sięgają wtedy zenitu, ale z mężem mamy podobne poglądy na wiele spraw więc jest to raczej pełen nabuzowania komentarz rzeczywistości niż spór o racje. Gorzej, gdy na swej drodze spotkam kogoś, kto nie chce zaakceptować mojego zdania lub próbuje na mnie jakoś wpływać. Staram się gryźć w język choć nie zawsze jest to łatwe. No i ostatnio niestety byłam zmuszona powiedzieć wprost : Wara od mojego pięćset złotych na dziecko.Może sam program jest słuszny, może obecna władza chciała dobrze, nie mnie to oceniać. Cokolwiek byśmy o nim nie mówili program wszedł w życie, nam się też należy to 500 złotych i zamierzamy się o nie ubiegać. Czy słusznie? Myślę, że słusznie, bo przecież miało być na drugie i każde następne dziecko (kiedyś na każde), a my dwójkę dzieci mamy. Pięćset jest pięćset, piechotą nie chodzi więc nie mam w planie z niego rezygnować. Wezmę, zrobię z nich pożytek, może odłożę na potem, nie wiem, ale wezmę. No i tutaj pojawia się dyskusja przy rodzinnym (i nie tylko) stole. Zazwyczaj oczywiście najwięcej do powiedzenia mają ci, co problem ich bezpośrednio, a czasem nawet pośrednio, nie dotyczy, ludzie, którzy o dzieciach nie mają pojęcia lub ci, którzy już dawno temu zapomnieli, jak to jest mieć dzieci, a wnuków jeszcze nie mają.Jedni uważają, że skoro nie do końca zgadzamy się z programem, że skoro krytykujemy, że skoro nam się coś nie podoba, to nie powinniśmy po te pieniądze sięgać. Mało tego, przecież nie głosowaliśmy za obecnie rządzącymi, marudzimy i narzekamy, a po pieniądze od nich to chętnie sięgniemy. Ha, a gdzie zostało powiedziane, że jest to program pięćset plus na drugie i kolejne dziecko rodziców głosujących na partię rządzącą, no gdzie? Ma być na każde więc chyba i moje. Mam się unieść honorem i nie wziąć? Pięćset jest pięćset, a to przecież i tak idzie na dzieci. A skąd ja mam wiedzieć, jakie poglądy będą miały te moje dzieci jak dorosną? Może z wdzięczności za taką pomoc postanowią poróżnić się w tej kwestii z rodzicami. Taki na przykład Szanowny Małżonek i jego rodziciel mają skrajnie różne poglądy i żyją. Można? Można.Inny uważają, że skoro zdecydowaliśmy się na dzieci jeszcze przed pomysłem 500 plus, że skoro do tej pory dawaliśmy sobie radę z ich utrzymaniem, że skoro nigdy nie narzekaliśmy, mamy na jedzenie, mieszkanie, czasem nawet na wakacje, to powinniśmy te pieniądze zostawić dla bardziej potrzebujących. Dzieci kosztują, nie ma co tego ukrywać, każdy to wie. Paradoksalnie, przynajmniej na początku, to pierwsze kosztuje więcej niż o drugie, na które ma przysługiwać pomoc. Gdy decydowaliśmy się na dzieci najpierw zastanowiliśmy się czy damy radę. Pewnie musiało by być bardzo źle, żebyśmy nie mieli tej dwójki, bo zawsze chcieliśmy, ale był moment zastanowienia, przekalkulowania. Nigdy nie braliśmy pod uwagę korzystania z żadnej pomocy, ale jak dają, to trzeba brać. Będzie nam lżej zapłacić za przedszkole albo za piłkę dzieciaków..., nie wiem, ale, po raz kolejny to powiem, program dotyczy każdego drugiego i kolejnego dziecka, każdej rodziny spełniającej ten warunek, a nie tych najbardziej potrzebujących. A to że mamy na utrzymanie, nie oznacza, że spada nam wszystko z nieba. Ciężko na o pracujemy, niejednokrotnie kosztem czasu dla rodziny, każdy, kto prowadzi własny biznes, wie, jak to jest więc może te pięćset złotych kupi nam parę godzin więcej razem. Są też tacy, co wiedzą lepiej na co powinniśmy ten niewątpliwy majątek wydać. Jedni mówią o odkładaniu na konta, inni wydawaniu na bzdety, jeszcze inni doradzają wydać na siebie, bo przecież nam się należy. Hmmm, trudna decyzja... Ale podejmiemy ją my, a nie ciocia Gienia, która nawet nigdy nie spytała, jak sobie radzimy, a teraz przeżywa ten dobrobyt, który u nas zapanuje po otrzymaniu pięciuset złotych na drugie dziecko. Powiem tylko jedno, wydamy je bezpośrednio lub pośrednio na dzieci, bo mogę się nie zgadzać z wykonaniem rządowego projektu, ale z ideą się zgadzam..., to ma być pomoc dla rodzin wielodzietnych i tego się trzymajmy.A tak naprawdę wniosku jeszcze nie złożyłam, nawet nie wiem jak wygląda w przeciwieństwie do niektórych moich znajomych, którzy mieli już wypełniony, gdy tylko pojawił się jego projekt. Mało tego, wcale się z tym nie śpieszę. Mówię tylko, że jako matka, gdy mam okazję polepszyć sytuację materialną naszej rodziny, to to zrobię..., legalnie, zgodnie z prawem, dzięki programowi właśnie do tego przygotowanemu. W mojej rodzinie jesteśmy jedynymi posiadaczami dzieci, u męża w rodzinie też nie ma tego za wiele. Prawie nikogo temat bezpośrednio nie dotyczy, a jednak pojawia się przy każdym spotkaniu i przy każdej rozmowie. Wszyscy są lepiej poinformowani, wiedzą lepiej i snują plany, jak to będzie, gdy dostaniemy pięćset złotych.Temat jak najbardziej gorący, a ja powoli mam go dość. Weźmiemy, wydamy, na co będziemy uważać za stosowne i będziemy się cieszyć póki program nie wykończy budżetu państwa. W końcu choć niewielki procent naszych podatków do nas wróci.

Kącik dziecięcy w salonie czyli jak podzielić się przestrzenią...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Kącik dziecięcy w salonie czyli jak podzielić się przestrzenią...

Prosty sposób na święta rodzinne i bez spięć... (do zastosowania przy innych okolicznościach)...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Prosty sposób na święta rodzinne i bez spięć... (do zastosowania przy innych okolicznościach)...

Wielkanoc nigdy nie należała do moich ulubionych świąt. Oprócz bardzo zamierzchłych, nie mam specjalnych wspomnień z tych dni. Od dawna kojarzą mi się tylko z siedzeniem przy stole, gdy za oknem świeci piękne słońce, z nieporozumieniami rodzinnymi przy zbieraniu się na śniadanie i z komedią pozorów podczas biesiadowania. Trochę tu, trochę tam, w zasadzie nic godnego zapamiętania. Odkąd na świecie są dzieci pamiętam jeden poniedziałek wielkanocny, dwa lata temu. Wszyscy wtedy się na nas wypięli, w ostatniej chwili okazało się, że każdy ma inne plany więc my postawiliśmy na rodzinną wycieczkę. I powiem szczerza, to była chyba najlepsza Wielkanoc od bardzo, bardzo dawna. Pierwsze kroczki Filipa na ubitej ziemi, ja w ciąży z Zosią, o której nikt jeszcze nie wiedział, herbatka na świeżym powietrzu i zero napięcia. Nieświadomie rodzina zrobiła nam wielką przysługę pomijając nas w swoich planach. Ale tamta Wielkanoc była wyjątkowa, normalnie jednak spędzamy ją z rodziną. Pierwszego dnia u mojej babci i teściów, drugiego dnia u taty i znów u teściów. I choć co roku mam okropną ochotę spakować walizki i wylecieć na ten czas gdzieś w ciepłe kraje, to zawsze kończy się tak samo. I choć zawsze jakaś ciotka skomentuje moje tycie bądź chudnięcie (tarczyca płata mi figle), i choć komuś nie spodobają się nasze metody wychowawcze, i choć rodzina Szanownego kombinuje, żeby nas nie było wtedy, kiedy będzie ktoś inny, a gdy w końcu przyjedziemy, to przy stole jesteśmy tylko we dwójkę, i choć wiecznie w poniedziałek wielkanocny czekamy z obiadem na moją siostrę, a i tak jemy na raty, bo trzeba pilnować dzieci, to staramy się, żeby te święta zawsze były wesołe i radosne. I przygotowania, i zbieranie się na wizyty rodzinne, i same odwiedziny. Bez nerwów. Miło, lekko i przyjemnie. Dla dzieci.Bo dla dzieci święta to święta. Dla dzieci rodzina, dziadkowie, ciotki i wujkowie, to rodzina, dziadkowie, ciotki i wujkowie. Dzieci nie wiedzą dlaczego ja nie lubię cioci Heli, a mąż nie może się dogadać z dziadkiem Zdzisiem. Dla nich nie istnieją różnice w poglądach politycznych, dla nich nie ma jeszcze grubych czy chudych, brzydkich czy ładnych. Dzieci lubią i nie lubią po swojemu, nie koniecznie tych co my nie lubimy czy lubimy. My już swoje wspomnienia z dzieciństwa zgromadziliśmy. Może nie są idealne, może nie do końca takie, jakie byśmy chcieli, ale tego już się nie zmieni, teraz trzeba zapewnić świetne (tak mówi Fifi) wspomnienia naszym dzieciakom. Bo chyba nie chcemy, żeby zapamiętały tylko nerwową atmosferę, sprzątanie pod linijkę, pokrzykiwania i odganiania je od wszystkiego. Nie na tym polegają święta. Święta to czas rodzinny, nawet jeśli ta rodzina nie jest idealna i dwa razy do roku można troszeczkę zacisnąć zęby i wyluzować. Po świętach można wrócić do dawnych animozji, ale przy tym świątecznym stroiku, przy baranie z cukru i przy pisankach niech dzieci pamiętają uśmiechniętych rodziców, uśmiechniętych dziadków, fajnych wujków i fajne ciocie. A nawet, jak się trafią jakieś niefajne, bo i tak może być, to przy ogromie radochy dzieciaki i tak o tym szybko zapomną. Wiecie, że nasze rodziny nie są idealne. Zresztą które są. Że czasem narzekam, że chciałabym mieć z nimi lepszy kontakt, że rzadko się widujemy, a gdy się widzimy, to rozmowa nie jest taka, jaka w moim przekonaniu powinna być rozmowa w rodzinie. Chciałabym, żeby dzieci miały lepszy kontakt z dziadkami, żeby rodzina była zżyta na dobre i na złe, a nie tylko na złe. Ale, biadolenie nic nie da, niektórych rzeczy się nie zmieni. Można próbować, ale nic z nieba nie spadnie nagle. Zawsze, gdy zbliżają się święta mam opory, mam strachy czy coś się nie posypie. Czasem zwyczajnie, ze złośliwości, chciałabym komuś utrzeć nosa, pokazać, że też mam coś do powiedzenia, uciec gdzieś daleko z najbliższymi, niech oni sobie tutaj świętują.  Ale przecież rodzina, o rodzina. Wiem bardzo dobrze, że za rok możemy się nie spotkać już w tym składzie, tak się toczą koleje losu, że nie wiemy, co będzie. Te święta są jedyne w swoim rodzaju, następne już nie będą takie same więc może nie trzeba ryzykować, trzeba się cieszyć z tego, co jest.I jak się okazało w tą Wielkanoc, łatwo się powiedziało i łatwo się zrobiło. To były fajne święta. I choć zmiana  czasu, choć roztrojenie żołądeczków dziecięcych, choć w rozjazdach, to bardzo, bardzo rodzinnie. I z tą rodziną, na którą tak czasem narzekam, można świetnie (znów naleciałości z Filipa) się bawić. A wystarczyło tylko parę razy przemilczeć zaczepki, dużo się uśmiechać i nie przejmować się terminami, konwenansami, idealiami. Dzieciaki się wybawiły (aż się powymiotowały, ale to szczegół), my się najedliśmy, pospacerowaliśmy, a mi nie raz zakręciła się ze wzruszenia łezka w oku. Bo wiecie, mój tata chyba pierwszy raz trzymał Zosię na rękach, dzieci dostały swoje pierwsze prezenty na Zająca od cioci, poszliśmy wszyscy na spacer na cmentarz, dzieci wybawiły się z pieskiem. Dla takich chwil nieraz warto odpuścić jakieś swoje urazy, one są tu i teraz, potem już nie wrócą, po co je sobie zatruwać nieporozumieniami. A postanowienie na przyszłość jest właśnie takie, by czerpać z tych świąt doświadczenie, jak sobie zapewnić miłe, rodzinne i spokojne dni. Udało się raz, uda się i przy następnej okazji. Dzieci będą miały miłe wspomnienia, a my spokojne sumienie, że wszystko robimy jak należy. A w nagrodę mamy uśmiech dzieciaków bijący z każdego zdjęcia.No i nie kłócić się z rodziną... W końcu ma się tylko jedną... Łatwo coś powiedzieć i zrobić, a potem żałować, ale trudno jest skleić wszystko do kupy. Czasem lepiej zamknąć gębę, korona nam z głowy nie spadnie. Tego nauczyły mnie uśmiechnięte mordki w te święta...

Cud, miód i orzeszki czyli nie wierzmy w to, co widzimy...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Cud, miód i orzeszki czyli nie wierzmy w to, co widzimy...

Nie macie wrażenia, że zewsząd bombardują nas przesłodzonymi, przerysowanymi obrazami rodzin. Pokazują nam macierzyństwo jako krainę mlekiem i miodem płynącą, pełną lukru i słodyczy. Dzieci są zawsze roześmiane, rodzice zadbani, uśmiechnięci, otoczenie takie stylowe, uporządkowane, modne. Są też dziadkowie przynoszący obiady czy prezenty, wpadający z wizytą. Są zwierzątka nigdy nie brudzące i takie słodziutkie, że aż strach. Reklamy proszków do prania, czekoladek, napojów, telefonów, a nawet biżuterii i biur podróży. Okładki czasopism, plakaty, artykuły i blogi. Wszędzie wylewa się obraz rodzicielstwa jako sielanki i beztroski. Nikt, absolutnie nikt nie ostrzega młodych ludzi, którzy spodziewają się dziecka, że to wcale tak nie wygląda, że nie tędy droga, że wszystko, nawet ta słodycz ma swoją ciemną stronę księżyca.Oczywiście, macierzyństwo to najpiękniejsza i najlepsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła i wierzę, że tak myśli każda matka, ale żeby się nim cieszyć trzeba się wyzbyć frustracji i poczucia winy. Trzeba zrozumieć, że macierzyństwo, rodzicielstwo nie jest idealne, że zdarzają się kryzysy, gorsze dni, pozdzierane kolana i pozdzierane mózgi. Że dzieci nie zawsze robią wszystko, co się od nich oczekuje, że wywracają nasze życie i mieszkanie do góry nogami, że słodziutkie blondaski nie zawsze są takie słodziutkie, jakbyśmy się tego spodziewali. Mało tego, my też mamy prawo mieć gorszy dzień, mieć dość, być zmęczonym, chorym. że czasem jesteśmy bezsilni, załamujemy ręce, powiemy coś, czego żałujemy. Że nie zawsze na wszystkim się znamy, że popełniamy błędy, że czasem chcemy, by ktoś zabrał dzieci choć na chwilę. Musimy pogodzić się z tym, że rodzina też nie zawsze jest taka pomocna, że dziadkowie są przede wszystkim ludźmi i mają prawo wyżej cenić sobie swoje potrzeby niż nasze czy wnuków. Że ciotki i wujkowie mają swoje życie i nie muszą rozpływać się w zachwytach nad naszymi dziećmi, że po całym tygodniu pracy mogą nie chcieć wysłuchiwać krzyków dzieciaków. Bo dzieci krzyczą, trajkoczą, mantrują, jęczą i wrzeszczą, z tym też powinniśmy się pogodzić. Dzieci też pozostawiają po sobie ślad. Nawet wiele śladów i nasze mieszkanie czy dom już nigdy nie będzie wyglądało tak samo. Ba, nasze życie nie będzie wyglądało tak samo, co nie znaczy, że będzie źle. Bo nie musi być źle, niewygodnie, czy męcząco... Wszystko zależy od naszego podejścia i nastawienia.No i właśnie o to nastawienie mi chodzi. Mam wrażenie, że 98% rodziców choć raz stwierdziło, że nie tak wyobrażało sobie rodzicielstwo. Zaczyna się już w ciąży, gdy słodki ciężar dokucza, mdłości nie dają żyć, a we wszystkich ciuchach ciążowych wygląda się jak wieloryb. Potem lepiej nie jest. Szpital, poród, okres po, powrót do domu, karmienie... Mogłabym tak bez końca. Obraz z telewizji nie do końca przypomina ten, którego jesteśmy częścią. Ja nie mówię, że jest gorszy, że jestem rozczarowana, ale przyznam, że była taka chwila, gdy czułam się oszukana. Czułam się oszukana przez wszystkich. Przez poradniki, filmy, programy telewizyjne, przez rodzinę, a nawet przez męża, który miał pomagać, przynosić dziecko do karmienia, ale natura wzięła górę i zwyczajnie, nawet się nie budził. Nie rozumiałam, skąd ten bałagan, skąd moja nieudolność, skąd niewyspanie i zmęczenie. Nie potrafiłam pojąć czemu brakuje mi czasu i siły na lunch z przyjaciółkami, na randkę z mężem, na siłownię i basen. Przecież wszędzie mówili, że będzie fajnie, że uśmiech nie będzie znikał z mojej twarzy, a ja mam ochotę tylko płakać albo spać. Te cudne obrazki oglądane na co dzień na internetach tylko pogłębiały wkurzenie. Gdy tylko coś zamarudziłam odzywały się głosy, że nie powinnam, że przecież sama chciałam, co ze mnie za matka, że sobie nie radzę. Aż sama zaczęłam w to wierzyć, aż sama zaczęłam się zastanawiać czy ze mną wszystko w porządku. A wystarczyło tylko zdać sobie sprawę z tego, że to co oglądamy w telewizji, w gazetach, w internecie czy nawet u znajomych, nie do końca musi być prawdą. Że ludzie pokazują nam to, co chcą pokazać, że może im też coś nie wychodzi, że czasem nie mają sił, że mają dość. Ale wtedy, gdy mają gorszy dzień, nie piszą na blogach, nie widują się ze znajomymi, nie wychodzą chwalić się swoimi słabościami. A teraz wiem, że na pewno je mają. Mają tak samo, jak i ja je mam. Nie jestem gorsza, nie jestem beznadziejna, nie jestem może ideałem, ale się staram, staram się jak każda z nas. A, że czasem ponarzekam... Może dzięki temu, ktoś tam, ktoś czytający nie będzie się potem czuł oszukany. Jakaś matka zda sobie sprawę z tego, że macierzyństwo, choć niewyobrażalnie piękne, jest też pełne porozrzucanych klocków lego, pomazanych ścian i płatków śniadaniowych wdeptanych w dywan.

Urodowy ekspres czyli jak nadać życia niewyspanej matce...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Urodowy ekspres czyli jak nadać życia niewyspanej matce...

Zosia i Filip 2016: 9/52, 10/52.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2016: 9/52, 10/52.

Przyznaję bez bicia, że ostatnie dni nie należą do sprzyjających skupianiu się na blogu. Częściej nas można podglądać na Instagramie Borsuczkowa lub Borsuczkowego domku niż tutaj. Mnie pochłaniają zajęcia domowo-hobbistyczne, dzieci pochłania robienie bałaganu i coraz to nowsze umiejętności, a męża pochłania..., hmmm... kręcenie się między nami. Ogółem wszyscy tęsknimy za słonecznymi, wolnymi od glutów dniami, spacerami i porządkiem w domu. Żyjemy też coraz bardziej zbliżającymi się świętami... Znaczy ja, bo to na mojej głowie spoczywa zaplanowanie i zorganizowanie nam tego czasu. Ale jak się zaczęło, trzeba być konsekwentnym więc dziś kolejne tygodniowe zdjęcia dzieciaków...Tydzień 9.Kolejna fala choróbska. Na "szczęście" już tylko u Zosi i nie przelazło na Filipa. Przez chwilkę już myśleliśmy, że bez antybiotyku się nie obejdzie, ale gdy Zosia nagle przestała gorączkować jeszcze przed podaniem pierwszej dawki, pani doktor zdecydowała, że nie ma sensu w ogóle w to wchodzić. Ale, że okazało się po raz kolejny, że nagłe wysokie temperatury wynikają najprawdopodobniej z zapalenia ucha, od tej pory chucham i dmucham i staram i nawet z katarkiem walczę, jak z najgorszym wrogiem.Filip trzyma się całkiem nieźle, ale z racji chorowitości Zosi i on siedzi w domu więc się troszkę nudzi. Przychodzą mu do głowy najdziwniejsze pomysły, a gdy tylko Zosia zaczyna lepiej się czuć, nasze mieszkanie zaczyna przypominać krajobraz po przejściu tornada. Ta dwojka to zdecydowanie mieszanka wybuchowa.Tydzień 10.To próba powrotu do normalności. Lepsze apetyty, lepsze samopoczucie, cała masa głupich pomysłów i ich efekty w postaci siniaków na nogach u Filipa i rozbitego czoła u Zosi. Energia je roznosi, czasem aż ciężko je opanować i znów z niecierpliwością wyglądam wiosny, żeby uciec gdzieś z czterech ścian, które już zaczynają nam nie służyć. Filip, o którego jeszcze niedawno martwiliśmy się, że nie chce mówić, teraz gada cały czas, a jak nie ma nic do powiedzenia, to mantruje coś niezrozumiale. Zośka nie pozostaje mu dłużna i dołącza ze swoimi zawodzeniami. Nie ma co, wieczorami głowa już pęka i pragnie się ciszy.Także po raz kolejny apeluję do wiosny, żeby przyszła szybciej, bo na razie nas tylko zwodzi. Da nam troszkę słońca i ciepła, da nam nadzieję, że będzie fajnie, a potem przywali wiatrem i deszczem.

Mamo, mamo, mamoooo, mamusiuuuu...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Mamo, mamo, mamoooo, mamusiuuuu...

Każda mama czeka na pierwszy świadomy uśmiech dziecka, na pierwsze złapanie za rączkę, na pierwsze  przytulanki, na pierwsze słowo "mama"..., a potem na pierwsze "mama" skierowane właśnie do niej. Serce urosło do niewyobrażalnych rozmiarów, gdy pierwszy raz usłyszymy "mamusiu, kocham Cię"... To wszystko jest piękne, wzruszające, ściska w gardle za każdym razem, gdy to się dzieje, ale...Z czasem "mama, mama, mamoooo", "mama, mamo, mamusiuuuu" zaczyna naszym dzieciom wchodzić w krew i powtarza się przy każdej okazji. Niekoniecznie w połączeniu z przytulaniem i słodkim "kocham Cię". W sieci krąży wiele żartów na temat tego, od czego w rodzinie jest mama, a od czego jest tata. Mianowicie, tata jest tylko po to, by zapytać go, gdzie jest mama. Zawsze się z tego śmiałam, ale wydawało mi się, że jest to mocno przesadzone, teraz już wiem, że może i przerysowane troszkę jest, ale tylko troszeczkę i tak naprawdę ma bardzo wiele z rzeczywistością.I tak od rana do nocy, a potem również i w nocy jestem eksploatowana przez dzieci go granic wytrzymałości. Nie ma chwili, żeby któreś przy mnie nie było. Nie robię nic w samotności, a nawet, gdy jestem w łazience, to zza drzwi słyszę zawodzenie jednego bądź drugiego. Gdy słyszę rady, żebym oddała dzieci mężowi, a sama zaszyła się w jednym pokoju i odpoczęła, to tylko uśmiecham się smutno..., bo gdzie ja, tam stado moje. Musiałabym ich wygnać z domu, a chwilowo jest to chyba średnio wykonalne. Mama ma dawać pić, ma karmić, ma ubierać, ma się bawić, albo przynajmniej być przy tej zabawie, mama ma wyciągać z wanny, mama ma czytać, mama ma usypiać, nawet gasić światło ma mama, bo inaczej jest okropna rozpacz. O ile w dzień idzie pogodzić różne roszczenia dwójki dzieci, tak wieczorem ostatnio bywa ciężko. Bo jak na raz usypiać dwoje bobasów w dwóch pokojach, z czego jedno jeszcze przed snem jest karmione piersią? Filip rozwiązanie znalazł, kazał tacie iść do Zosi, bo on kategorycznie żąda mamy. Gdy nie przystaliśmy na jego propozycję postanowił nie dać spać wszystkim dookoła. Jedno jest pewne, nie pójdzie spać póki mama nie poczyta, nie opowie bajki, nie powie, co będziemy robić jutro i póki mama nie da buzi na dobranoc. Ale żeby było jasne... Nie to, że tata wcale nie istnieje, tata jest, jak najbardziej, jest niezłą zabawką, niezłą atrakcją. Tata nie siada z klockami, tata nie wyciera nosa, nie męczy zakładając wiecznie skarpetki, tata podrzuca, nosi, wygłupia się. Tylko, że tata też jest jeden i też może podrzucać na raz tylko jedno, a to generuje niewyobrażalne wrzaski u tego drugiego. Więc, gdy już raz na czas jakiś i Zosia i Filip na dwie minuty odpuszczą sobie mamę i wlezą na tatę, mogę być pewna, że ciszy wtedy nie zaznam, a i lepiej ich wtedy mieć na oku, bo jakiś wypadek z udziałem małoletnich murowany. No i gdy tata zajmuje się jednym, drugie poszkodowane głośno rości sobie prawa do równoważnej uwagi i kto wtedy wkracza? Oczywiście mama... A jak mama wkroczy, to tata znów przestaje istnieć dla dwójki. I tak w koło Macieju...I choć czasem jestem tym wszystkim mocno zmęczona. Choć ciągłe przebywanie i ciągłe spełnianie zachcianek dzieci zaczyna czasem być uciążliwy, czasem czuję się przytłoczona, to wiem, naczytałam się już u rodziców dzieci starszych, że ten okres nie będzie trwał wiecznie, że za chwilę może być "tata, tata, tatuś" a "mama jest be", że jeszcze za dłuższą chwilę przytulanek będzie mniej, spędzanego czasu będzie mniej, będą koledzy, własne zajęcia, a potem..., ech, nawet ciężko o tym wszystkim pomyśleć. I choć teraz jest ciężko, choć ciężko nadążyć za małymi, rozbrykanymi potworami, to kiedyś nam tego jeszcze zabraknie... Szczerze przyznam, że czasem ta myśl ratuje moją poszarpaną psychikę, gdy dzieciaki nie odpuszczają nawet na chwilę. Wtedy zaciskam pięści, wytrzymuję, a gdy zasną w końcu idę do nich, otulam, całuję i wbijam sobie do głowy, że to nie będzie trwało wiecznie, że trzeba czerpać z tych chwil wszystko co się da, bo one przeminą, a nam zostanie tylko tęsknota... A teraz jest taki czas i trzeba go przetrwać i już...

Katarzyna ma katar czyli zagilany przedszkolak...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Katarzyna ma katar czyli zagilany przedszkolak...

Pogoda paskudna, siąpi, wieje, zmienia się co chwila. Idealna pora na różne choróbska. Zresztą coś o tym wiem, bo od listopada przyczepia się do nas co i rusz jakaś cholera. Katary, kaszle są na porządku dziennym. Gdzie się nie obejrzę, tam dzieci z gilami do pasa lub kaszlące tak, że można pomylić ze starym jelczem. Taki okres sprzyja przeziębieniom, tak było i będzie niestety. A gdy pojawiają się przeziębienia i choroby zaczyna się wszechobecna dyskusja na temat posyłania przeziębionych, a nawet poważniej chorych dzieci do przedszkola. Do tej pory wydawało mi się, że mnie temat nie dotyczy, że jestem rozsądna i nikt nic nie powinien mi mieć do zarzucenia. A jednak, okazuje się, że komuś coś się nie podoba więc postanowiłam i ja zabrać głos w sprawie. Swoje zdanie na ten temat mam. Nie będę się nad nim za wiele rozwodzić, bo i tak znajdzie się wielu ze zdaniem odmiennym. Nie mam w planie z nikim dyskutować. Uważam, że nie należy przesadzać w żadną stronę. Spotkałam się już z przyprowadzaniem dzieci z gorączką do przedszkola, widziałam nie raz mamusie wycierające zielone gluty przed samymi drzwiami na salę, żeby nikt nic nie zauważył. Słyszałam też tłumaczenia, że dziecko zanosi się kaszlem, że o mało płuc nie wypluje, że jest to skutek alergii. Nie komentuję, nie potępiam nawet, różne powody pchają matki do takiego zachowania. Ale... Ale spotkałam się też z sytuacjami odwrotnymi. Z zamykaniem dziecka na cały okres jesienno-zimowo-wiosenny w domu, żeby nie daj Boże się niczym nie zaraziło. Z wyzywaniem dziecka z alergią i niewielkim katarkiem od roznosicieli groźnych chorób. Ze zwracaniem uwagi na dziecko, które wróciło z dworu, że ma czerwony nos więc pewnie chore i zaraża. Wyrwane z kontekstu kichnięcie czy kaszlnięcie jest przez niektórych odczytywane jako oznaka skażenia biologicznego. Ja rozumiem troskę o swoje, albo cudze, dzieci, ale trzeba znać umiar i granicę. Powiecie, że w przedszkolu mogą być dzieci z obniżoną odpornością, bardziej narażone na choroby, dla których zwykły katar może być zagrożeniem. Owszem, ale jeśli takie dzieci znajdują się w grupie, to chyba pani przedszkolanka powinna o tym wiedzieć i to ona powinna dopilnować by nic złego się nie działo. Tak mi się przynajmniej wydaje...Wiecie? Mój Filip strasznie poci się przez sen. Ja ogromnie się tym martwiłam, posprawdzałam wszystko, co zaleciła pani doktor i nic. Doszliśmy do wniosku, że ma to zwyczajnie po tacie, który też przez sen poci się jak norka. Taka dziedziczna cecha. A wiecie, ja mam chroniczny katar. Nic mi nie dolega, ale gdy tylko wyjdę na chłodek czy wiatr, gdy za oknem pada, mój nos przypomina Rudolfa i cieknie, jak niedokręcony kran. Mało tego, gdy przychodzi wiosna, lato, jesień, dopada mnie alergia. Nie to, żeby od razu puchnąć i wyłączać się z życia codziennego, zwyczajnie zawsze chodzę z kropelką dyndającą z nosa. Nikt nie uważa tego za chorobę, nikt nie daje mi z tego powodu wolnego, nikt się mnie o to nie czepia. Tak miała moja mama, tak mam ja i tak w pewnym stopniu ma Filip. Fifi po powrocie z dworu nos ma czerwony i trzeba mu go powycierać, bo cieknie mu z niego woda. Panie w przedszkolu o tym wiedzą, pani doktor nie uważa tego za chorobę, ale od czasu do czasu znajdzie się jakiś przewrażliwiony rodzic, który poleci się wyżalić przedszkolance. I w sumie ja to jestem w stanie zrozumieć, bo ja tak samo boję się o swoje dzieci, ale przecież ja siedzę obok, obok wycieram Filipowi nosek, bo właśnie wszedł z zimna do ciepłego pomieszczenia, można zapytać, odezwać się do mnie, a nie podawać pocztą pantoflową. To takie trochę niepoważne.A swoją drogą, nie jestem nieodpowiedzialna na tyle, by chore dziecko wysyłać do przedszkola. I nawet nie ze względu na te biedne dzieci, które może pozarażać, tylko na niego samego. Fi ma osłabioną odporność, niedobory żelaza, w zasadzie jest narażony na różne infekcje, ale też z tego powodu często jest konsultowany z panią doktor, gdybym wiedziała, że coś mu dolega, to na pewno zostałby w domu. Z troski o niego właśnie. Mam taką możliwość, bo jak wiecie, i tak siedzę chwilowo w domu z racji opieki nad Zofią i z racji mojego zwolnienia. Nie widzę powodu, żebym miała posyłać chorowitka po więcej bakterii i wirusów. Tyle ja... A jakie jest wasze zdanie?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Kilka słów o uczuciach...

Jedziemy sobie ostatnio samochodem. Na szczęście Zosia troszkę się w tym temacie uspokoiła i podróże nie są już takie męczące więc jedziemy i rozmawiamy. Tematy, jak to zawsze z Filipem, mocno filozoficzne i życiowe. Tym razem o tym, kto kogo kocha. No i Fifi wylicza... Kocham mamę, kocham tatę, kocham Zosię i kota kocham... I tak sobie zdałam sprawę z tego, że w moim domu rodzinnym nigdy nie rozmawiało się o uczuciach. To znaczy, jeśli chodzi o jakieś miłostki, to owszem, rozmawiałam z mamą, ale o uczuciach między nami nie rozmawiało się nigdy. W zasadzie mówi się, że wystarczy to czuć, wtedy słowa są niepotrzebne, ale w tym rzecz, że ja chyba nie zawsze czułam i jako dziecko czy młoda dziewczyna potrzebowałam od czasu do czasu takiego zapewnienia. Choćby po to, by poczuć się pewniej w tym niepewnym dla mnie świecie. Żeby wiedzieć, że jest ktoś, kto zawsze i wszędzie, bez względu na wszystko będzie przy mnie stał murem. Ja wiem, że czasy były inne, że dzieci nie były równoznacznym partnerem do rozmowy, ale znam rodziny, gdzie wyglądało to inaczej i czasem bywało mi z tym źle, że u nas tak nie było. Tylko czasem, bo czasu się nie cofnie i nie da się zmienić tego, co było więc nie ma się co zadręczać, ale trzeba wyciągać z tego wnioski. A mianowicie, mówmy swoim dzieciom ważne słowa. Wyrażajmy uczucia, opowiadajmy, wyjaśniajmy, podbudowujmy ich wiarę w siebie. To zaprocentuje. Zaprocentuje ich pewnością siebie, poczuciem, że zawsze mają w nas oparcie, że mogą powiedzieć nam wszystko, że mimo wszystko będziemy je kochać i wspierać.Nie wahajmy się mówić, że kochamy, nie wahajmy się przepraszać, gdy dzieci na to zasługują, a raczej, gdy my powinniśmy przeprosić, chwalmy, zachęcajmy do działania, pocieszajmy, gdy tego potrzebują. Bądźmy z nimi w radosnych i trudnych momentach, zachęcajmy do rozmowy, ale i szanujmy ich prywatność, bo one nie są naszą własnością. Dajmy im swobodę wyboru, pozwólmy czasem popełniać błędy, wspierajmy, trzymajmy za rękę, idźmy z nimi przez życie, by w pewnym momencie wypuścić z domu młodych ludzi, którzy wiedzą, że nie są sami. Dajmy im wszystko, czego nam brakowało w życiu i nie miejmy żalu do naszych rodziców za poczynione błędy... dzięki nim my wiemy już, że nie należy ich popełniać. Czerpmy tylko te pozytywne wzorce z naszego dzieciństwa i miejmy nadzieję, że kiedyś nasze dzieci zrobią to samo... 

14 miesięcy kiedyś, 14 miesięcy dziś...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

14 miesięcy kiedyś, 14 miesięcy dziś...

Ostatnia chorobowa, nocna akcja z Zosią i z Szanownym w rolach głównych, a mianowicie Zośkowe gonitwy po mieszkaniu, wspinanie się na łóżko, szukanie picia i powtórne gonitwy oraz mężowe spostrzeżenie, że ona jest niesamowicie samodzielna, jak na takie malutkie dziecko, uzmysłowiła mi jedno. Zosia parę dni temu skończyła 14 miesięcy i pędzi dalej jak szalona. Pędzi zdecydowanie szybciej i z większym przytupem niż robił to Fifi, który swój pęd ku samodzielności zaczął sporo później, ale który jednocześnie właśnie w tym momencie swojego życia postanowił odkleić się od mamusi.A dokładniej...Filip w wieku 14 miesięcy był już na swoich pierwszych zagranicznych wczasach z bardzo poważnym środkiem transportu zwanym samolotem. Fifi również wtedy postanowił postawić na picie z niekapka odstawiając się definitywnie i szybko od maminego cyca czym zapoczątkował również erę przespanych nocy... Przynajmniej dla niego, bo matka wówczas już w ciąży, popadła w chroniczną bezsenność. Od przespanych nocy już tylko jeden kroczek do własnego pokoju i odzyskanej rodzicielskiej sypialni. Niestety, wtedy też zaczęły się nasze problemy z Fifulowym jedzeniem. Kiedy wszystkie dzieci zjadały malinki, truskaweczki, porzeczki z krzaczków, Fi kategorycznie odmawiał owoców, z wyjątkiem banana, arbuza i czasem jabłka. Wędlinka mogła nie istnieć, obiadki też nie. Były co prawda nieśmiałe próby ziemniaczków z sosikami, ale szybko i to zbrzydło wybredulcowi i tak trwa do dziś. Zosia w zasadzie je wszystko, patrząc wcześniej na mnie czy zaaprobuję jej próbowanie. Wiadomo, czasem nie ma apetytu, czegoś nie lubi, ale nie ma czegoś takiego, że nie spróbuje, bo nie. Przynajmniej, jak w pobliżu nie ma Filipa, bo gdy on się pojawia, ona koniecznie chce go naśladować i czasem też się zacina. Wszedł też w okres rozwalania wszystkiego dla zabawy. Nie mówię, że Zosia tego nie robi, ale Zosia ma jakiś swój rytm w tym wywalaniu, ma jakiś cel w wyciąganiu różnych przedmiotów, którymi potem się bawi i zwyczajnie porzuca. Fi wywalał, bo tak... No i Zosia potrafi się czasem zająć sama sobą, a konkretnie zabawkami przeznaczonymi dla dzieci, a nie tylko przedmiotami codziennego użytku. Niestety już podłapała od Filipa ogromne pragnienie wszelkiej elektroniki, ale jestem w tej kwestii konsekwentna i mam nadzieję, że nie wyrośnie na takiego telefonomaniaka, jakim jest jej starszy brat, który wielbi każdego, kto ma w dłoni telefon i może mu zrobić zdjęcie. Ale wracając do mamowatości. Zosia bije w tej dyscyplinę o głowę... Ba, o dwie głowy...Wisi na mnie w dzień i w nocy. Mama jest tylko jedna, biust maminy, z różną atrakcyjnością, ale pojawia się codziennie i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. A gdy przychodzi choroba, jest wręcz jedynym ukojeniem. Co tam tata, co tam obcy, mama jest najlepsza na wszystko. Wystarczy się uwiesić jak małpka i już świat wydaje się lepszy. A gdy spać nie może w łóżeczku, to dokąd kierują ją jej malutkie nóżki? Oczywiście do maminego łóżka. I nic nie wskazuje na to, że miałoby się to szybko skończyć. A jak się nad tym głębiej zastanowić, to nawet nie jest takie złe. To jest całkiem miłe i mile łechce w podniebienie, takie przekonanie, że jest się niezastąpionym...Zresztą obecnie jestem niezastąpiona dla mojej dwójki co niejednokrotnie rodzi nieporozumienia, bo matka jest tylko jedna i się nie rozdwoi, a dzieci dwójeczka zazwyczaj chce czegoś w jednym czasie.Jednak jest jedna rzecz, jedna cecha, obok której nie mogę przejść obojętnie, która wprawia mnie codziennie w osłupienie, która wywołuje u mnie dumę nie do opisania... To właśnie ta samodzielność, ta zaradność, to zdecydowanie, które mój mąż, a tata wyżej wymienionych, dostrzegł w tą jedną, chorobową, nieprzespaną noc. Bo Zosia wszystko wie, wszystko rozumie, wszystko umie i pojmuje. Ona wie, jak pokazać, co ją w danej chwili interesuje. Ona wie, kogo poprosić o pomoc, gdy zabawka nie działa. Ona wie, co trzeba przynieść i gdzie się usadowić, gdy mama mówi, że będziemy zmieniać pieluchę. Wie, że gdy ciekną gluciory, trzeba wytrzeć nosek, a gdy jest bardzo źle, wtarabanić się mamie na kolana, zwinąć się w kłębek i zasnąć. Wie, o której wraca Filip i wie, że gdy wychodzimy wszyscy trzeba założyć buciki i kurtkę. Koło północy mama koniecznie musi być już w sypialni i spać obok, a rano nie ma przeproś, łóżeczko ma mieć wyjęte szczebelki, żeby mała, samodzielna dama mogła dysponować swoim łożem po swojemu. Jeść też chce sama, przy zwykłym stoliku, na zwykłym krzesełku. Jej nie kręci już zamknięcie w dziecięcym, musi być wolność i swoboda. Taka to dorosła już panienka.Tylko w butach jakoś chodzić nie chce, a Fifi od samego początku nie miał z tym najmniejszego problemu...I tak sobie myślę, że ona sobie już poradzi, że może jednak żłobek, bo jest taka hop do przodu... a może opiekunka na pełen etat, albo choć jakaś ciocia... I potem widzę podkówkę na buzi, gdy oddaję ją komuś innemu, czuję jak mocno się do mnie przytula albo jak czujnie sprawdza czy jestem przy niej, jak śpi i wiem, że to jeszcze malutkie dzieciątko... malutki szkrabek... choć już taki duży... podobnie zresztą jak Fifi. Moje dzieciaki - przytulaki...PS.A swoją drogą... banał nad banały..., ale nie wiem, jak, kiedy, dlaczego tak szybko... Jeszcze niedawno Fi był takim bobasem, zaliczał swoje pierwsze, piesze spacery..., a teraz Zosia..., już taka duża..., a Fifi już prawie gigant... Pędzi czas jak oszalały...

Zosia i Filip 2016: 7/52, 8/52.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2016: 7/52, 8/52.

Ostatnie dwa tygodnie najprościej i jednym słowem można określić jako kociokwik...Choroba goni chorobę, problemy gonią problemy, nieporozumienia rodzinne, pracowe zawirowania, wiele spraw do załatwienia, wiele do ustalenia i tak dzień za dniem. A w między czasie dzieci, zabawy, spokojne wieczory i leniwe, długie poranki. Zamawiane obiady, szybkie kolacje, góra prasowania i zalegający gdzieniegdzie kurz. Szczerze? Zaczynam mieć już powoli dość tych ponurych dni, długich wieczorów i siąpienia za oknem. Stawania na głowie, żeby dzieciaki się nie powybijały, żeby jakoś w szczęściu i zdrowiu dotrwały do snu i przespały spokojnie noc. Nie będę ukrywała, że nasze popołudnia coraz częściej przypominają szkołę przetrwania, gdy dzieci są chore albo za oknem tak paskudnie, że nawet ze zdrowymi nie ma jak się ruszyć. Czasem zwyczajnie zaczynają się wyczerpywać pokłady cierpliwości i optymizmu.Tydzień 7.Chwilowa przerwa w chorowaniu, powrót apetytu i dobrego humoru. Zosia co prawda jeszcze zasmarkana, ale i lepiej śpi i jest weselsza. Filipa też łatwo zadowolić, aż miło wyciąga się farby czy klocki, jak się widzi uśmiech i zainteresowanie. Choć pogoda nie sprzyja spacerom, w domu też jakoś można wytrzymać.Tydzień 8.Chwila oddechu jednak nie trwa wiecznie. We wtorek nic nie wskazuje na zbliżające się nieszczęście. Rano przedszkole, zabawy, laurka dla babci. Potem piłeczka z tatą, a po powrocie coś jakiś taki niewyraźny, marudzi, nerwowo reaguje na każdą zaczepkę, mierzymy temperaturę i trach. Znów 39 z groszami... I znów zaczyna się siedzenie w domu na tyłkach z całym stadem.Nie jest źle, czasem nawet wesoło, bo Zosia chorobie na szczęście się nie daje i rozbawia towarzystwo. Odpuszczamy sobie wiele i stawiamy na luz... Dni fajne, nie powiem, ale wieczorami, gdy już każdy jest zmęczony... Bywa ciekawie...Nie będę chyba odosobniona w stwierdzeniu, że tęskni mi się już do wiosny, ciepełka, spacerów bez ubierania tysiąca ubrań, wycieczek pod miasto i wszelkich atrakcji, które można wtedy wykonywać poza domem. Zima nas w tym roku znów nie rozpieszczała, jak zresztą chyba od trzech lat. Śniegu jak na lekarstwo, tylko szaro, buro i ponuro, a i leje czasami więc jak się nie może zdecydować, to już lepiej niech sobie pójdzie w cholerę i ustąpi miejsca o wiele fajniejszej wiośnie.

Jak przetrwać z chorymi dziećmi w domu czyli

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Jak przetrwać z chorymi dziećmi w domu czyli "Matka!!! Wrzuć na luz!!!"

Pisałam Wam parę dni temu, że zima zrobiła nam niespodziankę i na chwilkę wpuściła wiosnę na swój teren. We współpracy z dziecięcymi choróbskami, które na moment odpuściły, pozwoliły nam na wytoczyć się z domu, pospacerować, popodziwiać słońce, a Zosi nawet pospać na dworze. Nie da się ukryć, że zbyt długie zamknięcie w czterech ścianach nie wpływa dobrze na nasze zdrowie psychiczne, kończą nam się pomysły, brak światła dziennego frustruje i wprowadza w otępienie. Zima nam się dłuży i staramy się korzystać z każdej okazji, żeby znaleźć sobie jakąś rozrywkę. Na co dzień Fi chodzi do przedszkola, na piłkę, czasem zabieramy dzieciaki na basen, na kulki, a w weekendy do dziadków, a wtedy i my mamy okazję wypuścić się na samotne zakupy. Ale zdarza się tak, ostatnio niestety bardzo często, że jesteśmy uziemieni w domu, że choroba, najpierw starych, potem dzieci, a teraz Filipa, zamyka nas znów w czterech ścianach i odbiera wszelkie możliwości wyrwania się z domu. Co wtedy?Po pierwsze, nie nastrajać się od samego początku negatywnie. Wiem, wiem, nie jest to łatwe, gdy trzeba porzucić pracę, plany, normalne funkcjonowanie i zamknąć się z dziećmi w chałupie, ale przecież jakoś przetrwać trzeba, a z nastawieniem pozytywnym mamy na to większe szanse. Także optymistycznie popatrzmy w przyszłość i do dzieła. Zawsze to dodatkowa szansa na spędzenie z potomstwem czasu, na przytulanie się, rozmawianie, bawienie się.Po drugie, odpuśćmy sobie na ten czas generalne porządki i kaczkę pieczoną w jabłkach. Podejrzewam, że ci, którzy na co dzień mają dzieci w domu i z tym sobie poradzą, ale ktoś, kogo taka sytuacja spotyka od święta może nie podołać zadaniu i tylko niepotrzebnie się zdenerwuje. Także nieśmiertelna potrawka z kurczaka, kluski z serem, rosołek, a z porządków tylko takie, żeby się o coś nie zabić. U nas w grę wchodzi jeszcze odkurzanie, bo dzieci je wyjątkowo lubią więc jest dodatkowa atrakcja. Reszta może poczekać, aż marudy wydobrzeją albo na weekend, gdy mąż zagości w domu. Po trzecie, zaopatrzmy się we wszystko co nam potrzebne, a nawet więcej. Dziecko chore, dziecko marudzące, dziecko nie wiedzące czego chce. Najlepiej mieć wtedy pod ręką wszystko czego zapragnie do jedzenia czy do zabawy. Oczywiście w granicach rozsądku, ale czasem warto nawet trochę odpuścić, przecież chore dziecko to nieswoje dziecko więc trzeba mieć to na uwadze. Teraz mi się poszczęściło, bo Zosia jest zdrowa, dobrze się czuje i spokojnie poczekała z drzemką na Filipa, ale ostatnio nie miałam tego szczęścia. Marudząca Pulpecia padała wcześniej, i gdyby nie dane jej było się przespać, pewnie by mnie i Fifula zamęczyła. Trzeba było jej zapewnić spokój, a co za tym idzie, Filipowi atrakcje, która będzie na tyle fajna, że nie postanowi bawić się w tej chwili z Zosią. Padło na bajkę na tablecie. I tutaj pojawia się punkt kolejny...Po czwarte, odpuśćmy troszkę na ten czas dyscyplinę i plan dnia. Wszyscy wiemy, że choroba dziecka, to stan wyjątkowy. Nie chce jeść, marudzi (u moich to raczej normalne, ale też bez przesady), nie naciskajmy za bardzo, zaproponujmy coś, co uchodzi w oczach dziecka za rarytas. Podobnie z drzemkami, nie trzymajmy się ściśle jakiegoś z góry ustalonego rozkładu, dostosujmy wszystko do samopoczucia dziecka. I na koniec, dajmy sobie i dzieciom trochę odpocząć. Nie ciśnijmy na siłę na jakieś rozwijające zabawy, na intelektualne łamigłówki czy gimnastyki. Nikt, gdy źle się czuje nie ma na to ochoty, nawet dorosły. Poczytajmy w spokoju książkę albo zwyczajnie i bez żalu puśćmy dzieciakom bajkę. Korona nam z głowy nie spadnie, a będziemy mieli chwilę oddechu, drugie dziecko ciszę do snu, a chorowitek będzie miał trochę frajdy w ten ciężki i dla niego czas.Ogólnie, chorowanie nie jest fajne. Dzieci marudzą, nie śpią w nocy, w dzień padają w najmniej odpowiednim momencie, nie jedzą, nie potrafią się same sobą zająć. Koniecznie, gdy nie można wyjść, chcą na dwór, na basen, do kolegi. A my? Musimy wszystko poodwoływać albo na szybko szukać opieki, gdy odwołać się nie da. Nasze potrzeby idą w odstawkę, bo musimy się zająć chorymi bobasami, a przecież dodatkowo mamy jeszcze inne obowiązki. Łatwo nie jest, zwłaszcza, że w pobliżu pomocy jak na lekarstwo, ale jakoś radzić sobie trzeba. I choć czasem chce się płakać, trzeba się uzbroić w cierpliwość, nastawić optymistycznie i na ten, miejmy nadzieję krótki czas, wejść trochę w świat dziecka. One na pewno kiedyś sobie o tym przypomną i będą nam wdzięczne. Ja pamiętam i ciągle z łezką w oku wspominam ten czas, gdy o mnie ktoś tak dbał...A jak to jest z Wami? Jak udaje Wam się przetrwać ten ciężki okres jesienno-zimowy? Macie jakieś sprawdzone sposoby, a może dyżurnego pomocnika do zadań specjalnych w postaci babci, dziadka lub dobrej cioci? Jakieś pomysły na zabawy albo rozrywki? Proste przepisy coby z głodu nie umrzeć? Podzielcie się, chętnie się dowiem, jak inni sobie radzą.

Sen dziecka... złudne nadzieje...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Sen dziecka... złudne nadzieje...

Przy dzieciach, a przynajmniej przy moich dzieciach, jest tylko jedna rzecz pewna. Pewniejsza nawet niż podatki. A mianowicie to, że sen dziecka nigdy nie jest niczym pewnym i raczej o planowaniu sobie czegoś w oparciu o wyżej wymieniony można zapomnieć. Prawie trzy lata niewyspania pozwoliły mi w końcu choć trochę się z tym pogodzić, czasem nawet się z tego śmiać i przestać wiecznie starać się coś z tym zrobić. Zwyczajnie tak jest i co byśmy nie robili, zwyczajnie tak pozostanie. Miejmy nadzieję, że do pewnego czasu, ale lepiej na ten czas nie czekać, bo będzie się dłużył i dłużył, a my popadniemy we frustrację. Lepiej sobie tego oszczędzić i korzystać z tego, co zostało nam dane czyli z tych ochłapów snu, jakie rzucają nam dzieci. Drzemeczki po godzinie, po dwie, czasem po trzy, ale to już zdecydowanie rzadziej, od czasu do czasu noc z jedną pobudką, ale tych też było tyle, że mogę je zliczyć na palcach jednej ręki... Przespanej nocy nie miałam odkąd urodził się Filip. Prawie trzy lata.I niby fajnie, człowiek jest pogodzony ze swoim losem, czasem odgania się rano od natrętów w nadziei dospania, ale zaraz i tak wstaje, pomruczy pod nosem i zabiera się za swoją robotę. Wieczorem czasem załamuje ręce, gdy plan filmowy legnie w gruzach, bo Zofia za nic w świecie nie chce spać w łóżeczku. Czasem małżonek dostaje sms'a coby przywiózł posiłek, bo męczybuła jęczy i kwęczy, a spania zaliczyć nie chce mimo, że ostatnie parę dni spała po dwie godziny. Bo dzieciaki czasem dają takie złudne nadzieje, podpuszczają, dają się pocieszyć, że idzie lepsze, żeby potem tarabach, znienacka odwalić cyrk do kwadratu. Bo jak inaczej nazwiecie sytuację sprzed dwóch tygodni. Jedna pobudka i to koło 5 nad ranem, potem przebudzenie koło 8 i spanie do PRAWIE 10. Jedno i drugie, i Zosia i Filip. A my z Szanownym siedzieliśmy w salonie i baliśmy się ruszyć, żeby nie zakłócić tej ciszy. Potem chodziliśmy przymuleni z nadmiaru snu i spokoju. Aż do następnego wieczora, nocy, poranka, a nawet następnego dnia. Dzieciaki pokazały nam, gdzie możemy sobie wsadzić swoje nadzieje i udowodniły nam, kto tak naprawdę rządzi w naszym domu. Albo Zosiowe drzemki po trzy godziny, żeby któregoś dnia, bez wyraźnej przyczyny olać spanie na prawie tydzień, ale za to jęczeć, kwęczeć i marudzić, a potem wiercić się nocami i kopać tak, że chodziłam z siniakami na rękach. Albo Filipie spanie do południa, budzenie go do przedszkola, uwagi pań, że przychodzi późno i potem nie śpi, bo jak wstaje koło 9 obudzony, to ciężko, żeby znów zasnął koło 12. Aż do czasu, gdy w końcu Zośka też postanowi rano pospać... wtedy można być pewnym, że Fifi przyczłapie do sypialni o 6 rano z radosnym okrzykiem "Zosia, śpisz?" Mówię Wam, dziecięcy sen to tajemnica i co byśmy nie robili, to nie wpadniemy na pomysł, co kieruje naszymi dziećmi, że śpią albo nie śpią. Wydaje się, że zmęczone, że będą spały (ja bym spała), a one kicają, wiercą się, wydzierają, marudzą. A gdy najmniej się tego spodziewamy, gdy mamy plany, gdy nie chcemy, żeby spały, wtedy padają jak muchy i śpią, śpią, śpią. Na przykład teraz, miałam pisać tego posta, a co chwilę biegam do Zosi, która powinna spać, przynajmniej, jak ją odkładałam wyglądała na nieprzytomną, a budzi się co chwilę i jęczy. A to, że raz na jakiś czas pośpi dłużej... To nic nie znaczy... Jutro równie dobrze może wstać o 5... Pogódźmy się z tym, bo inaczej oszalejemy. Kiedyś na pewno nadejdzie dzień, że się wyśpimy, że dzieciaki zaczną spać dobrze. A jak nie będzie im się śpieszyć do takiej zmiany, to je zostawimy na tydzień u dziadków i wyjedziemy na wczasy się wyspać... A co ;)

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Po co mi to było...?

Założyłam tego bloga już dawno temu. Fifi miał 4 miesiące, ja byłam sama, sfrustrowana, zawiedziona sobą,, rodziną, sytuacją. Nie miałam do kogo ust otworzyć, komu się wyżalić, komu wypłakać. Było mi ciężko i musiałam komuś to "wypisać". Tak powstało "Mamusiowo", a potem z czasem, z czasem ewoluowało do "Borsuczkowa". Przyznaję, że na początku sporo było tu marudzenia, żalu czy zniechęcenia do wszystkiego. Teraz trochę się tego wstydzę, niektóre wpisy poznikały z bloga, zostały te naprawdę ważne, z naszymi przełomowymi momentami, ale prawda jest taka, że wtedy tak myślałam i nie mogłam inaczej, nie potrafiłam ukrywać tych negatywnych emocji. Powoli wsiąkałam w ten świat, poznawałam ludzi, ich sposoby na radzenie sobie ze światem, czytałam komentarze, niejednokrotnie krytyczne, zwracające mi uwagę, czasem przez nie czułam się słabo, ale dawały mi do myślenia. Zmieniałam się ja, zmieniał się ten blog, ale przede wszystkim zmieniało się moje podejście do otaczającego mnie świata. Aż sama się sobie dziwię ile optymizmu, ile pozytywnego spojrzenia na rzeczywistość może nam dać coś takiego jak blogowanie.Skupiałam się na pisaniu o tym, co u nas słychać, co nas otacza, czasem na komentowaniu. Z czasem nauczyłam się omijać w postach innych, pisać tylko o nas, czasem pojawią się dziadkowie czy ktoś z bliskiej rodziny czy przyjaciół, czasem ktoś z blogerów zaplącze się w poście, ciężko tego uniknąć, ale unikam innych, obcych mi osób, nie piszę o nikim personalnie, nie zagłębiam się w życie innych ludzi. Staram się nie krytykować (no, chyba że coś mnie naprawdę wyprowadzi z równowagi, zdenerwuje lub zwyczajnie rozśmieszy albo zadziwi), nie nawiązuję do kontrowersyjnych tematów, choć mam na ich temat swoje, dość stanowcze zdanie. Nawet komentarzy krytycznych nie lubię pisać, bo po co komuś robić przykrość. Zawsze staram się być w porządku. Mam taką głupią cechę, że chciałabym dogodzić wszystkim, nawet tym, którzy nie do końca na to zasługują. Dostaję przez to po tyłku, najczęściej od tych, którzy powinni wspierać, powinni zaciskać kciuki i pchać do przodu, ale cóż, siedzę cicho i tylko w domu, do męża sobie czasem popsioczę. Stworzyłam sobie tutaj taki mały świat, w zasadzie nikt z mojego otoczenia nie miał pojęcia, że "Borsuczkowo" istnieje, nie przejmowałam się niczyim zdaniem, bo niby po co, jak nikt tu nie zagląda. Bawiłam się dobrze, spotykałam z innymi, rozwijałam, pojawiały się firmy chętne do współpracy, nowe możliwości, nowe pomysły. Rok temu wpadłam na pomysł na "Borsuczkowy domek...". Trochę go zaniedbywałam, ale cały czas myślałam, zbierałam pomysły, teraz ruszam z nową energią... Mam nadzieję, że starczy jej na długo i coś z tego będzie. Podobnie z blogiem, nowe pomysły, nowe tematy, nowe możliwości. Wiedziałam, że z czasem i rodzina się dowie, starałam się nie mieć sobie wtedy nic do zarzucenia, chciałam, żeby byli ze mnie dumni. Miałam nadzieję, że tak będzie, bo przecież ja jestem. Daję radę, rozciągam dobę do granic możliwości, a ciągle mi mało, ciągle chcę więcej, cały czas coś robię, cały czas mam zajęcie, godzę dzieci z pracą, z hobby, z domem, z chorobą, która daje się we znaki.  Nie jestem idealna, my nie jesteśmy idealni, ale jestem z nas dumna...Piszecie mi, że mam robić swoje i się nie przejmować, że mam prawo pisać o czym chce i o kim chce. Niby prawda, ale nie chcę tego robić i tego nie robię. Omijam wiele aspektów naszego życia, omijam tematy nieciekawe lub przykre, nie chcę nikomu z bliskich (bądź dalszych) nadepnąć na odcisk, ale jak bardzo bym się nie starała, zawsze znajdzie się ktoś, komu coś się nie spodoba, kto ma zbyt wybujałą fantazję, komu wydaje się, że coś o nas wie. Czasem komentarze bywają bardzo przykre, czasem powodują, że nie śpię i myślę, czasem nie dają mi spokoju, ale na szczęście w większości, nawet te krytyczne, dają mi do myślenia, pozwalają się rozwijać, poprawiać, pracować nad sobą. A te poniżej krytyki? Omijam, staram się nie myśleć, co siedzi w głowie człowieka, kto bezinteresownie miesza drugiego z błotem. Na szczęście jest tak, że w internecie nie można być do końca anonimowym. Czasem robię sobie takie zestawienie, za i przeciw, zastanawiam się, po co mi to było, czy warto dostawać po pośladkach, w imię czego, po co. I wiecie co? Ja już nie potrafię się z tego wymiksować, to uzależnia, to wciąga, to staje się stylem życia. Ciągle coś się dzieje, coś nowego, nowe możliwości, nowe miejsca, nowi ludzie. Nikomu nie robię krzywdy, nikomu nie szkodzę, nie mam sobie nic do zarzucenia. Mam nadzieję, że to miejsce będzie coraz lepsze, że kiedyś usłyszę, że robię dobrą robotę, że idę w dobrym kierunku, a na razie posłucham męża i będę robić to co lubię...PS.Ale bez Was Kochani, tego miejsca by nie było... Albo byłaby taka narzekalnia, jak na samym początku... I choć nadal nie śpię po nocach, nie mam czasu by zjeść, boli mnie głowa od ciągłych jęków i kwęków, to dzięki Wam widzę to wszystko przez różowe okulary i widzę, że można inaczej...  A że czasem pożalę się na męża? No muszę, muszę, bo inaczej się uduszę i już...PS2.Post powstał z potrzeby wygadania się, bo jestem ostatnio w stanie rozbicia... coś w stylu "chciałam dobrze, a wyszło, jak zwykle". I choć wiem, że nie mam się czym przejmować, to jakaś taka zadra w środku siedzi.  

Zosia i Filip 2016: 5/52, 6/52.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2016: 5/52, 6/52.

Jak już chyba kiedyś wspominałam, bycie rodzicem to ciągła sinusoida. Raz na górze, raz na dole, raz na wozie, raz pod wozem, raz lepiej, raz gorzej, raz w zdrowiu, raz w chorobie. Ostatnie tygodnie genialnie to obrazują. Biorąc pod uwagę, że był to początek roku, to chyba nie najlepiej nam wróży na resztę tygodni.Tydzień 5. ...... rozpoczęliśmy balem karnawałowym. Kolejne wzruszenia, podpatrywanie Filipa w przedszkolnym środowisku, integracja z innymi rodzicami i dziećmi, rozeznanie się, jak Zosia reaguje na inne dzieci. Reszta tygodnia raczej wesoła, bez chorób, może nie do końca wyspanie, ale przyjemnie i na luzie.Aż nadszedł...Tydzień 6...... i gorączka najpierw u Filipa, na drugi dzień poprawa więc wycieczka do dziadków i powrót już z dwójką gorączkującą i przelewającą się przez ręce. Fifi zmęczony i niewyspany zaczął nam bredzić więc przestraszyliśmy się nie na żarty, ale zasnął i troszkę się uspokoiło. W nocy zaś Zosia dostała prawie 40 stopni gorączki. Śpi, ciężko oddycha, a ja czuwam całą noc. W niedzielę wizyta pani doktor, bo dzieciom nic się nie poprawia. Podobno nie jest źle, ale trzeba leczyć i kontrolować. Gdy już wydaje się, że zaczynamy powoli wszystko opanowywać, Zosi zaczyna się uaktywniać ostatnia czwóreczka. Biorąc pod uwagę, że jest osłabiona, ma jeszcze gorączkę więc pewnie i tak czuje się rozbita, reaguje na ten ząbek okropnie, a my cierpimy razem z nią. Tak więc tydzień 6 to tydzień bez przedszkola, bez wychodzenia, bez odwiedzin, bez zewnętrznych atrakcji, bez zbędnych internetów, bez spokojnego spania, bez ciszy, ale za to z dziećmi, z całodniową gonitwą, z głową pełną pomysłów, czasem z nerwem, ale też z ogromem troski, czułości, opieki i ciepła.I tak nadal trwamy w zawieszeniu między zdrowiem a chorobą. Niby jest lepiej, ale strach się z domu wyłonić, żeby nie poprawić. 

Zimowe pocieszaki czyli kilka kosmetycznych odkryć.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zimowe pocieszaki czyli kilka kosmetycznych odkryć.

O matko..., jestem MATKĄ!!!

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

O matko..., jestem MATKĄ!!!

Pokoje życzliwości - przekaż 1% podatku...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Pokoje życzliwości - przekaż 1% podatku...

Powoli zbliża się termin rocznego rozliczenia podatku. Mamy możliwość zdecydować co zrobimy z 1% naszego podatku, do kogo trafi, komu się przyda, komu pomoże. Dla nas może to być niewiele, nawet tego nie zauważymy, i tak przecież musimy oddać tą kwotę, a dla kogoś to bardzo wiele. My mamy już wybraną organizację, której od kilku lat przekazujemy nasz procent, ale nasze serce zawsze jest rozdarte, za każdym razem, gdy mamy podjąć decyzję, okazuje się, że chętnie rozdalibyśmy przynajmniej jeszcze kilka takich jednych procentów. Dlatego dziś chciałabym Wam przedstawić jedną z nich. Przynajmniej tyle mogę zrobić.Pokoje życzliwości15 metrów kwadratowych – wstęp tylko dla dzieci. Przytulne sofy, specjalna kolorowa ściana z okrągłymi półkami i dywan w szachownicę. Tak właśnie wyglądają Pokoje Życzliwości. To świetlice, w których mali pacjenci będą mogli na chwilę zapomnieć o chorobie, rozłące z rodzicami i szarym szpitalnym życiu.W świeżo wyremontowanym pomieszczeniu mogą one korzystać ze sprzętu komputerowego, telewizyjnego, gier edukacyjnych oraz przyborów szkolnych  - bardzo dokładnie dobranych. Profesjonalny personel dba o bezpieczeństwo i prawidłowy przebieg każdej aktywności dzieciaków. Pokój składa się z czterech stref: artystycznej, zabawy, edukacji i czytelni. Projekt realizujemy przy współpracy z przedstawicielami psychologów dziecięcych, pediatrów, projektantów wnętrz oraz pedagogów. Koszt stworzenia jednego pokoju to 25.000 zł i są to środki w całości przeznaczane na remont i wyposażenie.Co chcemy zrobić? W ramach projektu planujemy wyposażyć w ten sposób szpitalne świetlice w każdym mieście powiatowym w Polsce. W wyniku dotychczascowej pracy wyłoniliśmy 41  najbardziej potrzebujących placówek, które potwierdziły chęć współpracy z nami i wyznaczyło powierzchnię pod Pokój Życzliwości.Jak mogę pomóc? To naprawdę proste! Możesz dołożyć swoją cegiełkę do budowy kolejnego Pokoju Życzliwości wpłacając dowolną kwotę na nasz cel. Pamiętaj, że każda złotówka to szansa na kolejny wesoły i kolorowy pokój w kolejnym szarym, smutnym szpitalu.Na stworzenie jednego Pokoju Życzliwości wystarczy jednie 900 rozliczonych PIT-ów, z których 1% podatku przekazany zostanie na Stowarzyszenie Pozytywne.com. Dokładnie tyle potrzebujemy, by zapewnić dzieciom w szpitalach weselszy pobyt, trochę szczęścia w szarych ścianach szpitali. Oddając swój 1% podatku możesz odmienić oddział dziecięcy w szpitalu w Twoim mieście. Możesz rozliczyć PIT używając naszego programu do rozliczeń lub dopisać w swoim rozliczeniu KRS 0000280273.Na projektem Pokoje Życzliwości pracują wolontariusze Stowarzyszenia Pozytywne.com. Wielu entuzjastów i ludzi dobrego serca codziennie aktywnie poszukuje sponsorów, darczyńców, by wybudować kolejne Pokoje Życzliwości. Kwoty przekazywane przez ludzi z 1% podatku, to na razie kropka w morzu potrzeb. Dlatego członkowie Stowarzyszenia stale aktywnie działają, by zwiększać świadomość ludzi o możliwości przekazywania 1% podatku na rzecz organizacji NGO i informują w jaki sposób wesprzeć powstawanie kolejnych Pokoi Życzliwości.Pokój Życzliwości to zabudowana lub odświeżona według autorskiego projektu świetlica na oddziale dziecięcym. Pokoje wyposażone są w sprzęt audiowizualny, zabawki, gry edukacyjne i biblioteczkę z książkami. Samą ideą projektu jest dodać otuchy i kolorów w życiu najmłodszych pacjentów szpitali w Polsce. Chodzi o to, żeby mali pacjenci szpitali w czasie leczenie mieli miejsce, które choć odrobinę przypomni im dom. W „Pokojach Życzliwości” dotknięte chorobą dzieci znajdą dla siebie przyjazną przestrzeń do zabawy oraz nauki. Do tej pory projekt zrealizowany został w pięciu świetlicach szpitalnych: w Żorach, Oławie, Rzeszowie oraz dwóch we Wrocławiu. Jednak kolejne 40 placówek z całej Polski wciąż czeka na swoją kolej. W ramach postanowień noworocznych na 2016 naszym celem jest otworzenie ośmiu takich pokoi dla dzieci. Myślę, że warto zapoznać się z akcją, poczytać, pomyśleć. Jeśli nadal nie wiecie co wpisać w odpowiedniej rubryce proszę bardzo: KRS 0000280273. http://pokojezyczliwosci.pl/https://www.facebook.com/pozytywnecom/

Idealna impreza dla rodziny... ?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Idealna impreza dla rodziny... ?

Ostatnio, jak pewnie wiecie, maiłam znów przyjemność organizować imprezę roczkową. To już druga moja taka a trzecia urodzinowa w ogóle. W swoim dorobku mam jeszcze dwa razy chrzciny i w większości swoje własne wesele. Imprezy dla przyjaciół się nie liczą, bo jak wiadomo, znajomi są bardziej wyrozumiali od rodziny, nie dość, że nie skrytykują, a jeszcze, jak trzeba, to pomogą. I właśnie z powodu tej krytyki do tej pory broniłam się przed urządzaniem rodzinnych świąt, urodzin czy rocznic, ale gdy przyszedł czas na dzieci, trzeba było wziąć się w garść i coś wymyślić.Nauczona doświadczeniem z wesela, obiecałam sobie, że nie będę się przejmowała opinią innych, że będzie co ma być, a jak komuś coś nie pasuje to jego sprawa. Ale łatwo się mówi, gorzej zrobić. Przyszedł czas na chrzciny Filipa i zaczęły się schody. Jedni się zastanawiają, inni potwierdzają, a nie przyjeżdżają, za zimno, za ciemno, za długo, stresująco, za dużo jedzenia, za mało powietrza, za dużo schodów.... Mogłabym tak wymieniać do wieczora, ale zacisnęłam pięści, zapomniałam, było super. Zapamiętam na przyszłość, wyciągnę wnioski, będę wiedziała, gdzie nie popełniać błędów w końcu w każdej krytyce jest zawarta jakaś mądrość. Przyszła więc kolej na pierwsze urodziny Filipa. Tym razem, żeby było kameralniej organizujemy w domu. Ja już w ciąży, jeszcze nikt o tym nie wie, ale mój organizm owszem. Jest mi niedobrze, szaleję, płaczę z byle powodu, do tego mam na siebie uważać, bo coś tam niepokojącego się dzieje. Żarcie zamawiamy w hotelu, żebym nie musiała stać przy garach. I znów zaczyna się litania. Jedni nie przyjeżdżają, inni się obrażają, za mało miejsca, za dużo jedzenia, zamawiane, a nie robione w domu, chaos, anarchia i gorąco. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że z racji swojego stanu za bardzo wszystko przeżywałam. Dla mnie było super, miło i wzruszająco aczkolwiek wylazła wrażliwość ciężarnej i przyznam szczerze, po zakończonej imprezie odetchnęłam z ulgą. Kolejna nauczka na przyszłość, do wszystkiego podchodzić bardziej na luzie.Drugie urodziny Filipa. Znów w domu. Ma być na luzie. Nie rozstawiamy stołów, nie zamawiamy obiadów, jest tort, ciasta, kawa i herbata. I znów za mało miejsca, chaos i anarchia. Trochę się tym przejmuję, bo poważnych ludzi naraziłam na siedzenie na podłodze, ale szybko mi przechodzi... Wiem, że im to nie przeszkadza, bo każdy wie, jak to jest z dziećmi, ale... Za chwilę chrzciny Zosi i już tylko to mi chodzi po głowie.Chrzciny Zofii. O jejusiu!!! Upał jakich mało, trzeba kombinować, jak się przemykać z dziećmi między klimatyzowanymi pomieszczeniami i nie stracić przy okazji przytomności, nerwy puszczają, akrobacje z chrzestnymi. I tym razem za mało jedzenia, za krótko, za dużo miejsca, za dużo ludzi, fotograf nie taki, klimatyzacja za bardzo działa, potem wszyscy poprzeziębiani. A ja? Ja ledwo zipię, mam szopę na głowie, oczy mi latają na wszystkie strony, przejmuję się, ale tylko chwilkę. Potem jestem z siebie dumna, że się udało, że wszystko zorganizowaliśmy jak najlepiej tylko potrafiliśmy, że wszyscy, na których nam zależało się zjawili.  Mała księżniczka była zadowolona, zniosła wszystko z godnością, prezentów się nadostawała, a co najważniejsze, została ochrzczona tak, jak jak tego chcieliśmy. Mam już takie doświadczenie, że mogę organizować następne chrzciny ;)No i w końcu roczek Zosieńki... Tym razem totalny luz, totalny spontan, totalna radość... Jak zwykle, chaos, anarchia, mało miejsca, ale to nic... Mega wzruszenie, cała rodzina, sto lat, dmuchnie świeczek i wiele, wiele radości dla dzieci... Nie powiem, przejmowałam się, ale taka już jestem, zawsze chcę, żeby wszyscy byli zadowoleni, żeby wszystkim się podobało. Czasem to chcenie psuje mi trochę przyjemność z uroczystości, ale powoli się uczę i wydaje mi się, że jestem pojętnym uczniem. Gdy przyjdzie czas na dziecięce wesela będę miała taką praktykę, że jak zacznę się wtrącać, to będą mnie mieli dość... Oczywiście żartuję.A jak zorganizować idealną imprezę dla rodziny?Ja tego nie wiem, ale wiem, co zrobić, żeby nam się podobało. Trzeba się pogodzić z faktem, że wszystkim się nie dogodzi. Trzeba czasem zacisnąć zęby i nie przejmować się krytyką, bo jak ktoś idzie już z nastawieniem krytycznym, to niczego innego się po nim spodziewać nie możemy. Uśmiech dzieci, dobry humor ciotek, duma w oczach dziadków... Dla tego wszystkiego można czasem się wysilić, można pozwolić sobie wejść na głowę, można posłuchać czasem, że coś nie wyszło idealnie... Za x lat naszym dzieciom pozostaną fotografie z tych dni i nie będzie na nich widać tego, co było nie tak... Będą na nich same uśmiechnięte ryjki... No może i czasem mama z szopą na głowie albo rozjechany borsuk na torcie, ale przynajmniej będzie się z czego pośmiać...PS. Teraz, z perspektywy czasu patrząc, mam za sobą najlepsze wesele na jakim byłam, najpiękniejsze chrzciny razy dwa i najbardziej wzruszające, rodzinne urodziny razy trzy...  Było warto się troszkę postarać, bo miny dzieciaków na zdjęciach mówią same za siebie...I może kiedyś odważę się urządzić świąteczny obiad dla rodziny.Jak na razie, w maju czekają mnie moje pierwsze w życiu trzecie urodziny dziecka. Mam już pomysł, ale potrzebuję jeszcze konsultacji rodzinnych. Marzy mi się luz... A jak tam u Was z rodzinnymi spotkaniami? Organizujecie coś czy zostawiacie organizację komuś innemu?

Zosia i Filip 2016: 3/52, 4/52.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2016: 3/52, 4/52.

No i mamy kolejne tygodnie roku. Zbytnio nie odbiegają one krajobrazem od poprzednich. Trochę śniegu, trochę brei, trochę ślisko, trochę pada... Trzeba sobie jakoś radzić, to sobie radzimy.3. tydzieńNie ma co, jak nie ma co robić, to uciekamy do dziadków pod miasto. Może dla nas tam atrakcji niewiele, ale dla dzieci zawsze coś innego. A jak porządnie posypie śniegiem, to i widoki można popodziwiać. W weekend wyszło troszkę słońca więc od razu przyjemniej się zrobiło. Fifi skrzatuch już troszkę oswoił się z zimą, choć nadal narzeka, że zimno mu w łapki, a rękawiczek nie chce założyć. Zaliczył też swoje pierwsze sankowanie. Wstyd się przyznać, ale do tej pory nie było nawet okazji wyciągnąć sanki. Do tego roku Filip widział śnieg raz, w tamtym roku, jakoś parę dni przed pojawieniem się Zosi na świecie i nie było tego śniegu na tyle dużo, żeby od razu się nim ekscytować.Zośka natomiast to cwaniara. Ma gdzieś śniegi i mrozy, ona woli ogrzewanie podłogowe w kuchni u dziadków...Reszta tygodnia upłynęła nam już mniej przyjemnie, bo na Fifowych badaniach, nieudanym szczepieniu Zosi i na dalszej części ząbkowania. Troszkę nam to wszystko przysporzyło zmartwień, ale tydzień zakończyliśmy Dniem Babci właśnie u babci. Faworki i orzeszki z masą wynagrodziły nam ostatnie niedogodności i poprawiły humory... 4. tydzieńMinął nam pod znakiem niejadka. Fifi chyba się przestraszył "kuju, kuju", bo nagle zaczyna nam jeść. Jak zaczyna jeść, to i wraca mu lepszy humor, można się z nim lepiej dogadać, jest pogodniejszy i żywszy. Ale nie można mieć przecież wszystkiego. Jak Filip zaczyna jeść, to Zosia rzuca nam spożywanie posiłków stałych. Odmawia prawie wszystkiego oprócz bułek, które z lubością podgryza i mleka, oczywiście z piersi. Aż muszę przed nią chować poduszkę do karmienia, bo ciąga ją za mną po całym mieszkaniu i jęczy.  Na szczęście pod koniec tygodnia już jedno i drugie odzyskuje apetyt, a co za tym idzie, my odzyskujemy humory, bo nie ma wspanialszego widoku, jak jedzące z apetytem dziecko (no, może prócz śpiącego dziecka) i nie ma weselszego dziecka od najedzonego (i wyspanego) dziecka...Nie ominęła nas również przygoda z grypą żołądkową. Nie gwałtowną, nie spektakularną, ale za to upierdliwą i zdradziecką. Może i ona miała wpływ na fanaberie jedzeniowe dzieci. Przyznam szczerze, że w te najgorsze trzy dni ja też prawie nic nie jadłam więc w sumie co się dziwić dzieciom. Ale teraz to wiem, a gdy nie jadły martwiłam się strasznie...

Nie tylko żeberkami człowiek żyje czyli grzejnik wcale nie musi być nudny....

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Nie tylko żeberkami człowiek żyje czyli grzejnik wcale nie musi być nudny....

Ci którzy mnie czytają, wiedzą, że od jakiegoś czasu mocno siedzi mi w głowie wizja własnego domu. Takiego najprawdziwszego domu pod miastem, z ogródkiem, kuchnią z widokiem i tarasem. Z pokojami dzieci, garderobami i schowkami, gdzie tylko się nie obejrzę. Wizja, która jeszcze pół roku temu wydawała się tak bliska, sprawiała nam tak wiele radości, teraz się oddala i powoduje tylko spięcia a nie dreszczyk pozytywnej ekscytacji. No cóż, ale fakt jest taki, że coś postanowiliśmy i będziemy do tego dążyć wszelkimi sposobami, a gdy nam się w końcu uda zacznie się chyba najtrudniejszy, ale i najfajniejszy etap całego przedsięwzięcia czyli wykańczanie, urządzanie, dekorowanie. Już teraz, od czasu do czasu zapędzę się na strony z ciekawymi rozwiązaniami dla domu, odwiedzam sklepy z wykończeniami i z meblami, ściągnęłam sobie nawet kilka przydatnych aplikacji, które pozwalają mi gromadzić podpatrzone pomysły. Nawet nie miałam pojęcia, że teraz można takie cuda wyczarować. Na przykład zwykły grzejnik... wcale nie musi być zwykły. Oto kilka ciekawych pomysłów:Fikuśne grzejniki łazienkoweCiekawe rozwiązanie pokojoweFantazyjne grzejniki dekoracyjneWybór jest przeogromny, a to przecież tylko grzejniki (http://mat-dom.pl/). Nie tylko z grzejników składa się dom. Jak sobie pomyślę o ogromie decyzji, jakie podejmują ludzie budując sobie domy, to już mnie to przeraża. A grzejniki zawsze wydawały mi się takie nudne. Szczytem ekstrawagancji zawsze było pomalowanie go na zielono albo żółto i tyle. A najlepiej, jakby był zupełnie niewidoczny. Teraz widzę, że jak będę kiedyś, w odległej przyszłości urządzała dom, czy teraz jak będę remontowała biuro w pracy, będę miała szerokie pole do popisu. Bo grzejnik może być bardzo ważnym elementem wnętrza. Może być swoistym dziełem sztuki...PS. Przyznam szczerze, że nigdy nie miałam talentu do postów typowo inspiracyjnych, do zbiorów pomysłów, rozwiązań, ale coraz częściej łapię się na tym, że gromadzę takie właśnie zdjęcia, adresy internetowe, potrzebne linki. Co Wy na to, żeby raz na jakiś czas coś takiego się tutaj pojawiło? Będziecie ciekawi, co mi się podoba i co mi wpada w oko?

Demsa, kosmetyki do skóry atopowej i nie tylko... (KONKURS).

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Demsa, kosmetyki do skóry atopowej i nie tylko... (KONKURS).

Nie jestem ekspertem od problemów skórnych u dzieci. Szczęśliwie ominęły nas wszystkie poważne alergie czy podrażnienia, nie mieliśmy też nigdy problemów ze skłonnościami do odparzeń. Magiczne kremy na pupę gromadzone przed pojawieniem się Filipa na świecie były używane sporadycznie. Oliwki, balsamy czy inne cuda owszem, ale też nie pięć razy dziennie. Do kąpieli dodawaliśmy co nam wpadło w ręce pilnując tylko, żeby raz na kilka dni wylądował w niej jakiś emolient. I wszystko byłoby fajnie, ale po lecie w końcu przychodzi zima i wtedy zaczynają się u nas problemy, na które do tej pory nie znalazłam odpowiedniego rozwiązania, a mianowicie sucha skóra. U Filipa najbardziej cierpi pupa i uda, a u Zosi pojawiają się suche plamki na nóżkach i suche, ogorzałe policzki przy każdym kontakcie z zimnem. Nie będę się tutaj wymądrzała, tylko zwyczajnie przedstawię Wam nowe kosmetyki przeznaczone co prawda zwłaszcza dla skóry z AZS, ale myślę, że każdy chętnie się zapozna z marką Demsa.Krem do ciała. Swędząca, sucha i podrażniona skóra.Odpowiedni dla dzieci powyżej 6 miesiąca życia.Natychmiastowa ulga dla suchej, zaczerwienionej, podrażnionej i swędzącej skóry. Silnie odżywczy, nawilżający i łagodzący podrażnienia. Łatwo się wchłania.Preparat do mycia. Swędząca i sucha skóra.Natychmiastowa ulga dla skóry. Myje i nawilża. Łagodzi i odżywia.Można stosować pod prysznic i do kąpieli. Odpowiedni także do mycia suchej skóry dziecka. Przeznaczony dla dzieci powyżej 6 miesiąca życia i dla dorosłych.Krem do twarzy. Swędząca, sucha i podrażniona skóra.Natychmiastowa ulga. Silnie odżywczy i nawilżający. Łatwo się wchłania. Do codziennego stosowania. Stosować 1-3 razy dziennie. W ciągu dnia pod krem z filtrem. Odpowiedni dla dorosłych i dla dzieci powyżej 6 miesiąca życia. Intensywny balsam łagodzący swędzenie. Miejscowo swędząca i podrażniona skóra.Łagodzi podrażnienia skóry po ukąszeniu owadów. Natychmiastowa ulga dla suchej, zaczerwienionej, podrażnionej i swędzącej skóry. Łatwo się wchłania.Tyle z opakowań, teraz troszkę ode mnie.Kosmetyki bardzo przyjemne. Faktycznie bardzo ładnie i szybko się wchłaniają. Pozostawiają skórę przyjemnie gładką i nawilżoną. Do tego mają bardzo, bardzo delikatny, przyjemny zapach. Nie wiem, jak działają na poważniejsze problemy skórne, ale na wysuszoną skórę moich dzieci są idealne. Radzą sobie nawet z punktowymi szorstkościami na nóżkach Zosi i z jej ogorzałą buzią. Na pewno trafią na listę kupowanych przez nas produktów, bo naprawdę zdają egzamin.Co ważne jeszcze, kosmetyki Demsa są bezpieczne dla dzieci powyżej 6 miesiąca życia, są przebadane klinicznie i dermatologicznie, są hipoalergiczne, bez parabenów i sterydów.  A dla wszystkich, którzy mają problemy z AZS mam niespodziankę. Konkurs.Do wygrania są trzy zestawy kosmetyków Demsa, w skład których wchodzą:Preparat do mycia,Krem do ciała, Intensywny preparat łagodzący swędzenie,poradnik pielęgnacji skóry atopowej Demsa. Żeby wziąć udział w konkursie należy odpowiedzieć na dwa pytania:1. Czy Ty bądź ktoś z Twojej rodziny lub bliskich Ci znajomych ma AZS?2. Jaki jest ulubiony rytuał pielęgnacyjny Waszego dziecka? (pytanie otwarte).Odpowiedzi proszę umieszczać w komentarzu pod tym postem.Spośród wszystkich odpowiedzi wyłonię trzy najbardziej kreatywne, ciekawe, wzruszające i te odpowiedzi zostaną nagrodzone.Konkurs trwa od dziś (25.01.2016) do  31.01.2016 do 23.59.Wyniki postaram się ogłosić w przeciągu 48 godzin od zakończenie konkursu. Wygranych będę prosiła o podanie mi danych na adres: kontakt@borsuczkowo.pl.Biorący udział w konkursie akceptują regulamin. Mam nadzieję, że zainteresowałam Was marką Demsa. Zachęcam do wypróbowania i oczywiście zachęcam do udziału w konkursie.

Jak zaplanować wczasy z dziećmi...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Jak zaplanować wczasy z dziećmi...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Odpowiedzialność... mam jej dość.

Kilka dni temu mieliśmy z Filipem pojechać na pobranie krwi. Pisałam o tym ostatnio. Już przed Świętami pani doktor nam poleciła zrobić, bo coś ją zaniepokoiło. Jest to taka sprawa, że postanowiliśmy, że pojedziemy razem, że M. załatwi opiekunkę, ja pozbieram Filipa, przy okazji sama zrobię sobie badania, szybko obrócimy i M spokojnie dotrze do pracy bez komplikowania nikomu planów. Niestety, M. opiekunki nie załatwił, o czym nie raczył mnie powiadomić, uznał bowiem, że skoro mu nie przypomniałam 10 razy, to sprawa jest nieaktualna i sprawy zwyczajnie nie ma. Podzieliłam się z Wami na Facebooku swoim wkurzeniem i dostało mi się nieźle po tyłku. A bo dlaczego niby nie zebrałam syna i nie pojechałam z nim sama, tylko pastwię się nad biednym mężulkiem? Dlaczego on ma myśleć o czymś, co jest moim, MATKI, obowiązkiem? W końcu, jak to mój mąż ma ze mną źle i okropnie, bo wymagam, znęcam się, podtykam dzieci i jeszcze mu dupsko obrabiam przed całą Polską. No nic, było minęło, ale temat kto, co powinien mi pozostał.A sprawa jest prosta... Ja czasem mam zwyczajnie dość ciągłej odpowiedzialności. Bo zastanówcie się. Co w domu robią Wasi mężowie? Przewijają dzieci, prowadzają do przedszkola, czasem do lekarza, robią zakupy, odkurzają, pewnie czasem coś ugotują choć mój akurat nie i wiele innych rzeczy. Coś naprawią, a jak nie naprawią, to wiedzą, kto może naprawić, śmieci wyniosą, gdy zimno, firanki powieszą. Nie mam wątpliwości, że bez chłopa w domu byłoby nam ciężko, ale... Teraz pomyślcie... , które z tych rzeczy Wasi mężowie robią sami z siebie, bo akurat trzeba, bez waszego pokazania palcem, bez upominania, bez proszenia. Ja Wam powiem szczerze, że mój mąż nawet papierka na podłodze nie zauważy, jak mu go wcześniej nie pokażę pięć razy. Jak coś jest niezrobione najlepszym wytłumaczeniem jest "ale nie mówiłaś". Jak ja nie powiem, to znaczy, że można posadzić tyłek na kanapie i nic nie robić. Ja wiem, że oni się starają, że chcą zmieniać stereotypy, ale nie oszukujmy się, tak zostali wychowani i niektórych rzeczy nie są w stanie tak od razu w sobie zmienić. Lepiej jest zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego i mieć dobre wytłumaczenie na wszystko. A kto lepiej wszystko zorganizuje, zaplanuje, ogarnie? No pewnie, że MATKA, bo jest przecież MATKĄ. A my najczęściej nie protestujemy, bo to nas miło łechce w podniebienie, takie poczucie, że jesteśmy niezastąpione, najlepsze, wszechwiedzące. Ale jak długo tak można...Zawsze się mówiło, że kobieta siedzi w domu, zajmuje się domem i dziećmi, a facet na ten dom zarabia. Po tym zarabianiu powinien odpocząć, dostać ciepły obiad, kapcie i święty spokój. Ale... mamy inne czasy, teraz to obydwoje dbają o finanse domu. W różnym stopniu to się odbywa w różnych domach, ale naprawdę mało znam małżeństw, gdzie żony jedynym kontaktem z pieniędzmi, to zakupy produktów na obiad. Kobiety zarabiają, organizują budżety, płacą rachunki, zarządzają wydatkami. Zdejmują z mężów dużo jeśli chodzi o kwestię dbania o tak zwany "byt" rodziny więc dlaczego mężczyzna nie zdejmie z kobiety części domowej odpowiedzialności? Wiecie, mimo że ostatnio jestem więcej z dziećmi w domu, ja wiem kiedy trzeba popłacić firmowe faktury, wiem, kiedy wysłać deklaracje czy zapłacić podatki, to ja płacę rachunki i martwię się co kiedy i jak, żeby starczyło. Mąż nie przypomina mi tego za każdym razem, bo już dawno firma by padła, a nas eksmitowali, gdyby miał to robić. Dlatego wydaje mi się, że całkiem naturalne staje się to, że od czasu do czasu zajrzałby do lodówki, zauważył, że masło się kończy, pomyślał, że nie ma pieczywa na śniadanie czy przypomniał o imieninach JEGO babci, bo ja mogę o nich zwyczajnie nie pamiętać. Tym bardziej byłoby miło nie musieć czegoś powtarzać pięć razy. Byłoby miło mieć pewność, że jak się raz powiedziało, to więcej powtarzać nie trzeba. Nie mam racji?Powiecie, że przecież wszystko to kwestia podziału obowiązków. Owszem. Ale tych obowiązków przybywa, zmieniają się, modyfikują. Kiedyś było tak, że faktycznie to tylko mąż pracował, ja siedziałam w domu i TYLKO tym domem się zajmowałam. Z czasem pojawiła się firma, dziecko jedno, dziecko drugie, inne przyboczne sprawy i co? I obowiązków zaczęło przybywać, przybywać i przybywać jakoś mi nieproporcjonalnie do obowiązków, które przybywają mężowi. Bo nie oszukujmy się, nadal króluje przekonanie, że mężczyzna w domu tylko pomaga. Bo równouprawnienie działa tylko w jedną stronę...Wkurzam się, bo jestem już tym wszystkim zmęczona. Nie robotą, nie napiętym planem dnia, jestem zmęczona wiecznym myśleniem za siebie i za męża, któremu muszę zaplanować obowiązki, bo jak tego nie zrobię, to kanapa, laptop, telewizor...I jestem cholernie zmęczona ciągłym gadanie, powtarzaniem, przypominaniem... Zaczyna mnie opanowywać uczucie, że nie ogarniam, a to z czasem może rodzić frustrację... Dlatego właśnie nie, nie mam w planie siedzieć cicho i zaciskać piąstki, jak mąż po raz kolejny coś zawali, jak zapomni..., nie mam w planie latać sama po lekarzach z naszymi wspólnymi dziećmi, nie mam w planie sama zajmować się sprawami związanymi z domem, z firmą... To wszystko jest nasze wspólne i naturalne jest to, że bierzemy za to odpowiedzialność również wspólnie... A jak nic innego nie pomaga, to posunę się nawet do obrabiania mu tyłka przy całej Polsce, może wtedy do niego dotrze, jak bardzo jest to dla mnie ważne...

Podejście do dzieci... czy tak wiele wymagam?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Podejście do dzieci... czy tak wiele wymagam?

Zosia i Filip 2016: 1/52, 2/52.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2016: 1/52, 2/52.

Długo się zastanawiałam czy kontynuować projekt, z którym jestem związana już od dwóch lat. Jest to jednak pewnego rodzaju uwiązanie. Przeglądając inne blogi i czytając Wasze komentarze doszłam do wniosku, że to fajna sprawa i warto przy niej pozostać. Nie ukrywam też, że mi wybieranie i dzielenie się z Wami naszymi tygodniowymi zdjęciami z krótkimi podsumowaniami sprawia wiele frajdy. Bardzo miło się potem wraca do tych zwięzłych tekstów i przypomina sobie co wtedy robiliśmy, jak się u nas toczyło życie. Większość tekstów na blogu jest bardziej ogólna, nie zagłębia się w to, co robiliśmy, jak się czuliśmy, a w tych podsumowaniach właśnie takie szczegóły się pojawiają. Będę zatem dalej co tydzień, dwa, może czasem trzy umieszczała tutaj posty pod wspólnym tytułem "Zosia i Filip 2016"...To co? Zaczynamy?To zaczynajmy...1. tydzień roku 2016...Powoli staramy się wrócić do normalności i rutyny zachwianych przez dość długie święta, a wcześniej przez przeciągającą się chorobę dzieciaków. Filip wraca do przedszkola, a po przedszkolu więcej frajdy sprawia mu zabawa w domu. Już się tak nie nudzi, już jest mniej jęczący, chętniej się bawi z Zosią. Z Zosią natomiast staramy się przywrócić jako taki rytm dnia i jedzenie normalnych posiłków. Troszkę nam się udaje, troszkę nie, ale potem nadciągają zębiszcza w ilości hurtowej i wszystko wywraca się do góry nogami.2. tydzień roku 2016...Nie będę się tu rozpisywać, że drugi tydzień roku to przede wszystkim stado zębów wyłażących Zośce naraz lub osobno. To nieprzespane noce i dnie spędzone przy cycku. To powrót nudzącego się Filipa, domagającego się atrakcji, do jakich przywykł przez święta...Drugi tydzień stycznie to przede wszystkim pierwsze śniegi i pierwsze mrozy naszych dzieci. Jak widać po minie Zosi, nie bardzo przez nich lubiane. Filip narzeka, że mu zimno, że rękawiczek nie chce, że za dużo ubierania. A Zosia narzeka, bo nie potrafi chodzić w butach, a tu starzy ją w nich instalują, bo wielkie ubrania krępują jej, i tak nieudolne, ruchy, bo wkurza ją cały rytuał odziewania. Mam jeszcze nadzieję, że nastanie taka zima, która spodoba się wszystkim. Niezbyt mroźna, śnieżna i słoneczna... z bałwanem, sankami i spacerami po działce. Na razie wcale się nie dziwię dzieciom, bo i mi ta zima nie podoba się wcale.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

To co lubię... książki.

Gdy na świecie pojawiają się dzieci wiele w naszym życiu się zmienia. Wiele naszych przyzwyczajeń, nawyków, nawet zainteresowań idzie w odstawkę. Ze stratą innych jest się nam łatwiej pogodzić z innymi nie chcemy się rozstać i staramy się jak możemy, żeby z nami zostały. O tyle, o ile pogodziłam się z utrata niektórych znajomych, nie brakuje mi imprez czy odwiedzania modnych lokali tak z utratą czasu na robótki ręczne czy książki nie pogodzę się nigdy.Z robótkami ręcznymi jest o tyle ciężko, że zwyczajnie brakuje mi na nie miejsca, trzeba się składać, rozkładać, a mi żal czasu. Ostatnio uczepiłam się szydełka, bo jest stosunkowo "bezobsługowe", można je wziąć i odłożyć w każdym momencie. Ale nie odpuszczam całkiem, mam plany, zbieram się w sobie i jakoś się udaje. Wszyscy, którzy mnie pamiętają sprzed dzieciaków wiecznie z szydełkiem, drutami, igłą w ręku, teraz też się nie zawiodą. Gdy tylko mam chwilkę, gdy dzieci śpią, nie biegają mi naokoło, siadam spokojnie przed telewizorem i dziergam ile się da.Za to z książkami to już inna para kaloszy. Wcześniej mi się wydawało, że matka dzieciom ma multum czasu na czytanie. O, ja naiwna. Na początku nawet się udawało. Filip spał, a ja czytałam, karmiłam go i czytałam, nawet męża wciągnęłam w wieczorne, łóżkowe czytanie. Potem zaczęły się schody. Byłam zmęczona, padałam od razu po wejściu do łóżka. W dzień też zawsze było co innego do roboty. Pozostawała mi wanna, ale... ale, jak Fi zaczął się przemieszczać, to po chwili zjawiał się pod drzwiami i końmi nie dało się go odciągnąć. Nie było szans, żeby się skupić. Teraz w łóżku już nie czytam, w dzień też o okazję ciężko, nie mam podzielnej uwagi. Czasem w wannie, czasem na wyjeździe, czasem w weekendy. Mało tego, a chciałoby się więcej. Ale postanowiłam w końcu coś z tym zrobić...Co prawda na 52 książki w 52 tygodnie się nie mam w planie porywać. Podejrzewam, że nawet połowy nie udało by mi się przeczytać, ale, gdy wchodzę na takie strony, jak http://tezeusz.pl/ dostaję oczopląsu. Uwielbiam książki wszelakie, i te starsze i te nowe. Bardzo ubolewam, że nie mam w domu miejsca na wszystkie albumy zalegające w szafie w przedpokoju i nie mogę poszaleć zakupowo. Podobnie ma się sprawa z moimi ulubionymi kryminałami, które okupują połowę naszej szafy w sypialni, a chętnie dopchnęłabym tam jeszcze trochę. Niestety, ostatnio podjęłam ciężką dla mnie decyzję o sprzedaży części tego zbioru. Ciężka, bo choć mój gust troszkę się przez te lata zmienił, to przecież zawsze jest możliwość, że zechcę sobie przypomnieć co podobało mi się x lat temu. Ale co zrobić? Tam, gdzie kiedyś był "gabinet" i "biblioteczka" teraz jest pokój dziecinny, a podejrzewam, że w najbliższym czasie dzieci i o te dwie, zajęte przez książki szafy się upomną. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Książki trafią do kogoś, kto chętnie je przeczyta, ja będę miała miejsce na nowe, a i parę groszy się zawsze przyda.A poza tym...Poza tym istnieje coś takiego jak ebooki, do których przekonałam się już wcześniej, na różnych wakacjach, ale swoją świetność królują teraz, gdy trzeba szybko i sprawnie się z książką "złożyć i rozłożyć". No i zapomniane przeze mnie już dawno biblioteki i antykwariaty, także te internetowe (http://tezeusz.pl/). Zawsze się znajdzie jakiś sposób by niewielkim nakładem kosztów i miejsca zapewnić sobie coś do czytania. Gorzej z czasem, ale i to się jakoś wygospodaruje...A jak z Waszym czytaniem? Co ostatnio przeczytaliście? W jakiej formie? Podrzućcie jakieś ciekawe tytuły, bo nie jestem na bieżąco z bestsellerami.

Wyjazd z rodziną... rzeczywistość czy tylko marzenie?

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Wyjazd z rodziną... rzeczywistość czy tylko marzenie?

Pamiętacie mój ostatni post? Pisałam w nim o tym, że może warto czasem oddać kompetencje dziadkom, ciotkom, nawet opiekunce i się wyluzować. Łatwo się pisze, a ciężej zrealizować. Ja mam ten problem, że mam dość skomplikowaną sytuację rodzinną, a rodzinie męża czy obcej osobie nadal ciężko mi w tej materii zaufać. Bardzo bym chciała, staram się, ale czasem mam wewnętrzny opór. Nie jest to niczyja wina, a raczej sprawka mojego charakteru i przekonania, że moje życie, moje sprawy, to moja rzecz i koniec kropka. Jeśli ja czegoś nie zrobię, nie dopilnuję, to na pewno będzie to zrobione źle lub nie zrobione wcale. Nie zmienia to faktu, że nadal z tyłu głowy mam wizję dużej, zgranej, pomagającej sobie rodzinie. Niestety, marzenia i wizje swoje, a życie swoje. No i każdy sobie rzepkę skrobie. Troszkę się już z tym faktem pogodziłam, troszkę jest mi to obojętne, ale czasem się przeciwko temu buntuję i staram się coś z tym robić. Mąż się śmieje ze mnie, że zawsze dostaję po tyłku, a i tak dalej wyciągam rękę do zgody, dalej staram się współpracować, nadal mam swoje wyobrażenia przed oczami i do nich dążę. Ale nie o tym dziś miało być. Gdy byłam młodsza, każde wakacje, choć w małym kawałeczku, spędzałam z moją mamą i siostrą. Pakowałyśmy samochód i wyjeżdżałyśmy nad jezioro. Dwa tygodnie razem to było naprawdę coś. Tata nigdy nie dołączał i tak mu chyba już zostało. Nie zmienia to faktu, że zawsze marzyłam, że jak będę miała swoje dzieci, to będziemy takie wakacje spędzać w powiększonym gronie, rodzinnie. Mam sporo znajomych, którzy tak właśnie mają. Weekend na działce z rodzicami. Grill z przyjaciółmi i rodzicami do pomocy nad dziećmi, wspólne wakacje, wypady, atrakcje. Szczerze, to kiedyś się śmiałam, że to takie trzymanie się maminej spódnicy i nie branie odpowiedzialności za siebie i dzieci. Bo co o życiu może wiedzieć ktoś, kto co niedzielę wraca od teściów z wałówką na cały tydzień, kto wie coś o stawaniu na głowie, gdy dziećmi zajmują się dziadkowie albo chociaż odprowadzają i zabierają z przedszkola. Ale z czasem przestało mi być do śmiechu... Zaczęłam im zazdrościć. A dodatkowo zazdrość podsycają oferty wypadów rodzinnych. I tak mamy zimę. Zawsze marzyło mi się nauczyć jeździć na nartach. Nawet parę razy próbowałam, nawet wylądowałam ze znajomymi na Słowacji na sylwestrowo-narciarskiej balandze. Ale zawsze mi się wydawało, że mam jeszcze czas. No i pojawiły się dzieci i moje podejście do tematu się zmieniło. Bo jak tu wybrać się na narty z dwójką bobasów. Teoretycznie się da, ale fajniej chyba tak rodzinnie... Wyobraźcie sobie hotel w sercu Karpacza... Pyszne jedzenie, grzane wino, odpoczynek i relaks. A jak nam się znudzi, to zaraz obok jest wyciąg, można podszkolić swoje dawno zapomniane umiejętności, troszeczkę poobijać pośladki o wyjeżdżony śnieżek, fajnie, prawda? A jak już całkiem się zmęczymy, gdy mięśnie będą nam odmawiać posłuszeństwa zaszyć się w zakamarkach SPA i wygrzewać obolałe cielsko. Oczywiście wtedy, gdy dzieci pod opieką kogoś zaufanego świetnie bawią się w sali zabaw. Już widzę oczami wyobraźni pyszną kolację w rodzinnym gronie, bo dla każdego znajdzie się coś pysznego. Rozmowy, opowieści, ciepło i spokój... Dzieci, rodzice, dziadkowie, może jakaś ciotka, jakiś wujek, cioteczne rodzeństwo...http://hotelgreno.pl/Niestety, wszystko na to wskazuje, że na taki widoczek nieprędko się doczekam. Pozostają nam niedzielne obiadki daleko odbiegające od tego, jak je sobie wyobrażałam, gdy byłam nastolatką i nasze wyjazdy we czwórkę. Sielanka ze świątecznych reklam niech pozostanie na razie w reklamach, a my będziemy czekać... Może coś jednak się zmieni. A jak nie? Może kiedyś to sobie odbijemy z naszymi dziećmi, z nami w roli dziadków... Kto wie... Ale teraz popłynęłam, nie ma co ;) A jak jest u Was z tym rodzinnym zgraniem i pomocą? Trzymacie się razem czy jednak osobno? A może bardziej tak jak u nas? Niby razem, ale jednak osobno? Rodzinnie od święta, a na co dzień niech każdy sobie radzi po swojemu? Piszcie, bo przyznam szczerze, dowiem się, jak to jest u innych. Może to ja mam jakieś wygórowane oczekiwania i za bardzo rodzinnych znajomych?

Chwile dla siebie... warto się o nie postarać...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Chwile dla siebie... warto się o nie postarać...