Udawana zielona szkoła czyli test dla dzieci i... dla dziedków...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Udawana zielona szkoła czyli test dla dzieci i... dla dziedków...

Jeszcze nie ostygły nam emocje po majowych wakacjach na Krecie, a już za chwilkę wsiądziemy w samochód i udamy się na nasze najdalsze samochodowe wczasy, nad morze. Filip chodzi podekscytowany już od tygodnia, Zośka z właściwą dla siebie obojętnością nie pokazuje po sobie nic, a my jacyś tacy niezorganizowani. Trochę nam się nie chce, trochę narzekamy na finanse i na nadmiar pracy w tym okresie, ale słowo się rzekło, postanowienie powzięte, Polskę też trochę pozwiedzać trzeba, dzieciom atrakcje zapewnić.No właśnie, dzieci. Przecież dzieci mają wakacje, trzeba jakoś im czas zorganizować. Owszem, chodzą do przedszkola, lubią nawet, ale gdzieś głęboko mam przekonanie, że naszym obowiązkiem jest zapewnić im jakieś wyjątkowe rozrywki na ten czas. Nam z głowy nikt nie zdejmie obowiązków, prócz ładniejszej pogody nie odczuwamy specjalnej różnicy pomiędzy zwykłym czasem a wakacyjnym. Dla nas każdy jest zwykły. Ale to poczucie, że dzieciom się należy jest silniejsze. Ja zawsze zazdrościłam innym dzieciom, że mają rodzinę na wsi, że mogą pojechać do dziadków, do ciotek. Ja mieszkałam w małym miasteczku więc i tak źle nie miałam, ale jednak takie wiejskie kolonie mi się marzyły. Ba, mnie cieszył nawet wyjazd do babci do miasta. To było coś innego, coś fascynującego. Zawsze wracałam potem stęskniona i szczęśliwa, że znów jestem w swoim domu, w swoim pokoju, wśród swoich kolegów i koleżanek.Zawsze kręcę nosem, jak mam zostawić gdzieś moje dzieci. Nie mam zaufania, chciałabym kontrolować, mieć na wszystko wpływ. Zbyt długie przebywanie u dziadków zawsze skutkuje tym, że w domu mam potem małego zbuntowanego diabełka, który odgraża się, że "więcej go nie zobaczę". Ale z drugiej strony działka, basen, krzaczki z malinami, cały dzień na świeżym powietrzu. To kusi. No i nasz luz, trochę spokoju, brak pośpiechu, parę chwil dla siebie. Ale czy dziadkowie sobie poradzą, czy dzieci ich nie zamęczą? Hmmm... A może dać im się przekonać, że dwójka dzieci, to nie tylko cukier lukier? Przecież dzieciom krzywda się nie stanie, przecież nam ich do reszty nie rozbisurmanią, przecież dzieci nagle nie przestaną nas kochać. Kusi jeszcze bardziej. No i wreszcie, dzieciom należy się taka atrakcja, potem całą jesień i całą zimę będą chodziły do przedszkola, będzie mniej możliwości do szaleństw, kiedy korzystać, jak nie w lecie?Po ogromnej bitwie z myślami zdecydowaliśmy. Jeśli dziadkowie nie będą protestowali, a nie protestowali, urządzimy dzieciakom półkolonie pod miastem (na nocowanie nie jestem jeszcze gotowa). Rano, po drodze do pracy, dzieci hyc, w samochód i na działkę. Cały majdan, kopa wskazówek, stres, co będzie ze spaniem, jak z jedzeniem, jak z rozstaniem. I wolność. Moje obawy były nieuzasadnione. Dzieciaki już pierwszego dnia postanowiły nas wyrzucić jak najszybciej. Pomachały na pożegnanie i poszły do swoich atrakcji. A atrakcji w takim miejscu jest co nie miara. Zośki spanie jakoś udało się zorganizować, gorzej z Filipem, on nie dał się tak łatwo spacyfikować, co dla nas akurat było plusem, bo po powrocie do domu zasypiał w dwie minuty. Głodne też nie chodziły. Trochę brudne, mocno zmęczone, ale zadowolone.A dziadkowie? No, wyglądali na troszkę umęczonych, nie nalegali, żebyśmy dłużej zostali, gdy przyjeżdżaliśmy po dzieci. Teściowej się wyrwało, że przy dwójce dzieci, to ona nic nie może zrobić (co też ona wygaduje ;), że brak jej pomysłów, co Fifi-niejadek może jeść. Ale też chyba byli zadowoleni. Wiadomo, że wnuki są najlepsze na chwilę i najlepiej, gdy rodzice są w pobliżu, ale od czasu do czasu i takie doświadczenie im nie zaszkodzi.A co z nami? Mieliśmy nadgonić pracę, odgruzować mieszkanie, nacieszyć się sobą, może wyskoczyć na jakiś obiad, a tak naprawdę wszystko dotknęliśmy tylko po łebkach. Prawdę powiedziawszy, po tych paru dniach "bez dzieci" byliśmy bardziej zmęczeni niż normalnie. Mieliśmy się nigdzie nie śpieszyć, a poczucie, że tyle mieliśmy zrobić wiecznie wisiało nam nad głowami. Chcieliśmy tak bardzo wykorzystać ten czas, że to chcenie aż nas przytłoczyło. Nie wiem jak Szanowny, ale ja się cieszyłam, że już wszystko wraca do normy.A jak wygląda ta norma? Normalnie. Dzieci chodzą do przedszkola. Chętnie. Filip tak się cieszy, że wraca do kolegów i koleżanek, że aż wstaje bladym świtem i bez śniadania się ubiera. Zośka nadal jeszcze trochę marudzi w klubie malucha, ale tylko, gdy Fi jest w pobliżu, mijają jej wszystkie smutki. O dziwo nie nudzą się, nie trajgolą non stop o działce i o dziadkach. Mamy chwilkę spokoju od tego tematu, chyba na jakiś czas mają przesyt, a my odpoczynek od codziennego jęczenia o wyjazd za miasto. Także ten... Jeśli macie taką możliwość, jeśli dziadkowie nie pracują, mają urlop i nie protestują, to takie półkolonie, choć trochę problematyczne przez wożenie w obie strony, są super atrakcją dla dzieciaków. Nawet w mieście w bloku, zawsze to jakaś odmienność od codzienności. Dla nas trochę luzu i nauka, że nie tylko my możemy dzieciom zapewnić opiekę i rozrywkę, dla dzieci frajda, a potem jaka radość ze zwykłej rutyny. A dla dziadków lekcja, że my też czasem potrzebujemy odpoczynku, bo dzieci, choć słodkie i kochane, zajmują nasz czas w 100%. A teraz pozostaje nam cieszyć się sobą i czekać rok na następny urlop babci... Może wtedy będą kolonie z nocowaniem...?

Świętujemy Międzynarodowy Tydzień Karmienia Piersią...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Świętujemy Międzynarodowy Tydzień Karmienia Piersią...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

SPA Day!!!

Dawno temu, w dzikim kraju, na pustynnych dróg rozstaju... Gdyby Fifi pisał ten post, pewnie tak by się zaczynał (to cytat z jednej z jego ulubionych bajeczek)... Bo faktycznie, patrząc wstecz, historia działa się już jakiś czas temu, a swój początek miała jeszcze dawniej. Już powoli zaczyna mi ona, i wrażenia z nią związane, wylatywać z głowy, a to chyba znak, że czas ją powtórzyć.A było to tak... Małżonek Szanowny, nie mając już chyba więcej pomysłów na prezenty, i trochę jednak przeze mnie naprowadzony wcześniej, postanowił na Dzień Kobiet sprezentować mi voucher na SPA. A konkretniej na hialuronowy zabieg na twarz i masaż dłoni. Wymyśliliśmy sobie więc, że pojedziemy razem. Ja na zabiegi, Szanowny na siłownię, a może, jak czas pozwoli, razem na basen. Dla mnie wow, ale jak się potem okazało, tak łatwo nie było. Najpierw nam się nie śpieszyło, potem w hotelu były jakieś wydarzenia, potem było obłożenie, potem my wyjeżdżaliśmy, dzieci się rozchorowały i tak dalej, i tym podobne. Ale w końcu się udało, spięliśmy się w sobie, umówiliśmy się w naszym ulubionym hotelu, dzieci porozdawaliśmy po ludziach i pojechaliśmy.No, powiem Wam Kochani, każda matka, ba, nawet każdy ojciec, powinien sobie zafundować raz na jakiś czas taki relaks, takie totalne wyluzowanie, taki moment, gdy to inni zajmują się nami, a nie my kimś. W domu nie jest to możliwe. Od trzech lat nie miałam czasu w zupełności skupić się na sobie, a tam, muszę to ze wstydem przyznać, na chwilę zapomniałam o tym, że gdzieś tam, w przedszkolu i z opiekunką, siedzą moje dzieci. Zapomniałam o pracy, problemach, zmartwieniach, smuteczkach... Zapomniałam o bożym świecie. Niby tylko trzy godziny, a wróciłam inna. Nawet moja twarz, która bez makijażu zazwyczaj jest blada, szara i wymiętolona, promieniała. Bez makijażu!!! Byłam w szoku. Zdecydowanie muszę to powtórzyć.Byłam u wielu kosmetyczek, wiele razy robiłam sobie paznokcie, chodziłam do fryzjera. Przyznam się szczerze, że często mnie te wizyty stresowały, wydawały się koniecznością, nie potrafiłam się w trakcie wyluzować, odpocząć, wygadać, zrelaksować. Przyznam, że choć się cieszyłam z prezentu, to w pewnym momencie, po tych wszystkich przeciwnościach, chciałam już mieć to z głowy. Tym razem stało się jednak inaczej. Atmosfera hotelu, miłe przyjęcie już na wejściu, wszystko przyszykowane w szatni, uśmiechnięta pani kosmetolog, czekoladka na powitanie, nastrojowa muzyka, wszystko to super wprowadziło mnie w nastrój. Myślałam, że będzie to tylko wklepanie jakiegoś kremu w buzię (już miałam takie doświadczenia z tzw. "zabiegami na twarz"), ale nie, całość trwała długo, polegała na masażu twarzy, a jakże, ale i ramion, karku, pleców, dekoltu. Maseczka, regulacja brwi, pierwszy raz nie chciałam, żeby to się skończyło. No i masaż dłoni, który też nie ograniczał się tylko do dłoni, ale objął całe ręce. No, dosłownie odpłynęłam. Czułam, jakbym ciało miała z gumy... Ja, która zawsze chce mieć nad wszystkim kontrolę. Gdy po tym wszystkim wstałam z leżanki, to byłam w innym świecie. Ale to nie koniec. Jako, że musieliśmy zrezygnować z basenu, to w zamian postanowiłam skorzystać i zrobić (a raczej dać sobie zrobić) pedicure. Umordowane kobiece kopytka bardzo długo tego nie zapomną. Znów masaż, znów relaks i znów piękne, zadbane stópki. No nie, nie wierzyłam, że tak można. Nie wierzyłam, że trzy godziny wystarczą, żeby postawić mnie na nogi, żeby wywołać aż taki uśmiech, żeby sprawić, że w podskokach i pełna energii wracałam do domu, do dzieci, do nieobranych ziemniaków. I wiadomo, że chciałoby się więcej, ale te trzy godziny naprawdę wystarczyły.Morał z tej historii jest taki. Warto. Naprawdę warto raz na jakiś czas zrobić coś dla siebie, oddać się w ręce specjalisty, który wie, jak nas rozluźnić (a łatwe to nie jest), który wie, jak podejść do całego przedsięwzięcia, żeby dało efekty. Ja wyszłam z hotelu na miękkich nogach, z rumieńcami i wielkim uśmiechem na buzi. Wracałam jak na skrzydłach, pełna energii i entuzjazmu. Jak nowa.Drodzy Panowie, Wasze małżonki naprawdę są warte od czasu do czasu takich atrakcji. Wiem, że same sobie ich nie zorganizują, będzie im żal czasu i pieniędzy, ale wy możecie postawić je przed faktem dokonanym. Gwarantuje, że będzie to lepszym prezentem niż kolejna torebka.Drogie Panie, dla panów też się coś miłego w takim miejscu znajdzie. Sami będą się wstydzić zapytać, potem umówić, powiedzieć o co im chodzi, ale wy? Przecież to nic złego, że chcemy, żeby nasz mężczyzna miał gładką buzię czy zadbane dłonie.A może by tak podrzucić dzieci do dziadków i urządzić sobie wspólne day SPA? Może na rocznicę ślubu? Co o tym myślicie?

Zastanówmy się...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zastanówmy się...

Niespełnione obietnice czyli jak zranić dziecko...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Niespełnione obietnice czyli jak zranić dziecko...

Para zwana rodzicami...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Para zwana rodzicami...

Rozpoczęły się wakacje, z każdego kąta internetu biją zdjęcia z urlopów, z wycieczek, z wojaży bliskich i dalekich. Zdjęcia dzieci na działkach, u dziadków, u ciotek, wujków, na koloniach i obozach. Zdjęcia rodziców z pociechami, ale i bez pociech. Na imprezach, wyjazdach, urlopach... Co chwilkę też wpadam na posty radzące, by skorzystać z letniej pory i wybrać się gdzieś bez dzieci, we dwoje, jako małżeństwo. Odpocząć, przypomnieć sobie siebie nawzajem, zakochać się od nowa, znów poczuć to co na początku. Ale też odsapnąć od potomków, których mamy na co dzień. Budzić się rano i nie pędzić spełniać dziecięce potrzeby, zasypiać wieczorem z głową nieprzepełnioną troskami dnia codziennego, chodzić gdzie się chce, kiedy się chce, mieć luz, blues...Fajna wizja, prawda? Ja uważam, że ekstra i z ogromną zazdrością czytam kolejne wpisy słomianych rodziców. Z zazdrością, bo my tej możliwości, przynajmniej na razie, nie mamy. Nie dlatego, że jesteśmy tak bardzo uwiązani do naszych dzieci. Owszem, jesteśmy z nimi związani, ciężko byłoby nam się rozstać, ale rozumiemy potrzebę bycia czasem samemu. Rozumiemy i bardzo nam tej możliwości brakuje, ale co zrobić. Bo, żeby takie wakacje w ogóle miały sens, dzieci muszą zostać z kimś, komu ufamy, z kimś, kto je zna, kto wie czego potrzebują, jak wygląda ich plan dnia. I tu zaczynają się schody. Ci, którym ja ufam nie bardzo garną się do takiej pomocy, a ci, którzy od bidy by się zgodzili, niestety godni zaufania są średnio. Mówię od bidy, bo niestety od bidy. A ja nie potrzebuję kogoś, kto dzieci mi przechowa, tylko kogoś, kto zapewni im fajne wakacje, a dodatkowo nie oleje całkiem naszych zasad. Kogoś, dla kogo opieka nad nimi to coś naturalnego, a nie mus. Kogoś godnego zaufania.Powiecie, mało tu twojej dobrej woli. Och, tej woli było aż nadto, aż nadto było kompromisów i aż nadto było zawiedzionego zaufania. I nie, nie jestem przewrażliwiona, oddaję dzieci do przedszkola i do żłobka, zostawiam z opiekunką, z rodziną, gdy jedziemy na zakupy lub mamy coś załatwić, nie cackam się z nimi nadmiernie, nie mam całej rozpiski z zaleceniami co do nich. Chcę po prostu, żeby ktoś, kto zostaje z moimi dziećmi szanował to co mówię, nie okłamywał mnie, nie zatajał istotnych informacji oraz zapewnił im dobrą, kochającą opiekę. To naprawdę nie są wygórowane wymagania, a wybycie na wakacje z przeświadczeniem, że one nie są spełnione na pewno nie skończy się odpoczynkiem, a jedynie zamartwianiem się więc my na razie z takiej przyjemności zrezygnujemy. Ale wracając do tematu. Kwestia wyjazdu na wakacje bez dzieci na daną chwilę dla nas nie istnieje, ale przecież od czasu do czasu należy nam się chwilka oddechu. Co wtedy? Ja żyję myślą, że przecież kiedyś wyjadą na jakieś kolonie, że będą na tyle duzi, że spędzą wakacje u rodziny, że kiedyś sytuacja się zmieni. A na razie korzystamy z wieczorów we dwoje, staramy się czasem poprosić opiekunkę o opiekę, wyskoczyć na spacer, do kina, nawet na zakupy. Brakuje nam czasu ze sobą i ja to czuję, czuję, że czasem w natłoku obowiązków zapominamy o sobie nawzajem, że zapominamy, że nie jesteśmy tylko jednostkami, że mamy drugą osobę, do której możemy się zwrócić, z którą porozmawiać. A zgrani, kochający się rodzice są dla dzieci bardzo ważni. I nie chodzi mi tylko o powstrzymywanie się od kłótni czy krzyków, dzieci czują więcej niż nam się wydaje i czują też, gdy między rodzicami jest jakieś napięcie, nieporozumienie, gdy rodzice się od siebie oddalają. I choć wyjazd choćby na weekend we dwoje na pewno dobrze robi każdej parze, nie każda ma takie możliwości, ale za to niemal każda może miło spędzić czas wieczorem, kiedy dzieci już zasną. My, na przykład, co drugi dzień wspólnie odprowadzamy dzieci do przedszkola i wracamy razem spacerkiem. Takie pięć minut na zajście po bułki do sklepu, na pogadanie, na potrzymanie się za rękę. Niby nic, ale tak bardzo potrzebne. Naprawdę niewiele trzeba, żeby nie zapomnieć jak to się wszystko zaczynało. I choć teraz jesteście we troje, czworo, pięcioro lub więcej, to zaczynało się właśnie od waszej dwójki. Od waszego porozumienia, miłości, zgodności... Dopiero na tym budowaliście rodzinę... Gdy tego fundamentu zabraknie, wszystko zacznie się chwiać... Pamiętajcie o tym.

Wsteczna samodzielność...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Wsteczna samodzielność...

Rodzicielska niedyspozycja...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Rodzicielska niedyspozycja...

Wszystko złoto co dla dzieci...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Wszystko złoto co dla dzieci...

Dobry biznes czyli usługi skierowane dla dzieci i ich rodziców...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Dobry biznes czyli usługi skierowane dla dzieci i ich rodziców...

Ach, śpij kochanie czyli sposoby na spokojny sen dziecka...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Ach, śpij kochanie czyli sposoby na spokojny sen dziecka...

Matki, te najlepsze...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Matki, te najlepsze...

Te chwile czyli fenomen (podwójnego) snu dziecięcego...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Te chwile czyli fenomen (podwójnego) snu dziecięcego...

Kop w tyłek potrzebny od zaraz...!!!!

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Kop w tyłek potrzebny od zaraz...!!!!

Podróż z dziećmi czyli, jak sobie ułatwić...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Podróż z dziećmi czyli, jak sobie ułatwić...

Jak nie urok, to... czyli, gdy psuje się auto...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Jak nie urok, to... czyli, gdy psuje się auto...

Jak pech to pech. Jak nie urok to sraczka, jak lubiła mawiać moja Mama. Jak się polepszy, to się popieprzy... To znowuż motto naszego ostatniego życia. Jak to mówią, zawsze coś. Ale żeby było jaśniej powiem wprost. Zepsuł nam się samochód. Szczęście w nieszczęściu już po powrocie z wakacji, z lotniska, już po imprezach rodzinnych, ale przed wyjazdem do dziadka na sobotnie byczenie się i chwalenie się zdjęciami. Szczęście, że zepsuł się u nas pod domem, na parkingu, gdy w garażu stał drugi, może nie do końca komfortowy, może już nie nowy, ale za to sprawny i w zasadzie gotowy do jazdy. Szczęście, szczęście, ale jednak nieszczęście. Samochód fajny, wygodny, ładny, rodzinny i wcale nie stary nagle siadł na tyłku i już nie chciał się podnieść. Cóż zdarza się najlepszym i coś trzeba z tym zrobić zanim postanowimy się gruntownie przyjrzeć naszej flocie jeżdżącej. Bo, że trzeba się przyjrzeć to raczej pewne. Takie sytuacje z dwójką dzieci na pokładzie nie mają prawa się zdarzać. Jako, że ten popsuty jest nowszy, większy i wygodniejszy, to pod młotek pewnie pójdzie ten starszy. Już nawet przeglądamy internety i ślinka nam cieknie na nowy, ale zanim podejmiemy decyzję o kupnie pewnie wiele wody upłynie i ten trzeba naprawić. Doświadczenie ostatnich dni pokazuje, że gdy dojeżdża się do pracy 50 km, że gdy ma się dzieci, gdy się ciągle przemieszcza, dwa samochody się przydają.I tutaj zaczynają się schody. Naprawić, łatwo powiedzieć, ale co zrobić, gdy takie awarie zdarzają się w gorącym okresie, gdy nie można wyłożyć na raz pieniędzy na szybki zakup nowych, oryginalnych części... Znów pech... Trzeba poszukać zamienników, ale kto szukał, ten wie, że nie jest to wcale takie łatwe. No i wtedy można trafić na http://www.mamauto.pl/ . Jest to firma zajmująca się demontażem aut, a co za tym idzie handlująca również częściami do nich. Posiadają w ofercie tysiące części do prawie wszystkich modeli. Części sprawdzone, oryginalne, ale i zdecydowanie tańsze od serwisowych. A kto kiedyś naprawiał samochód, zwłaszcza coś nietypowego, wie, że nie jest to tanie hobby. Co prawda ten konkretny szrot mieści się w województwie kujawsko-pomorskim, ale przecież to nie problem w dobie internetu, sprzedaży wysyłkowej, maili czy telefonów. Wystarczy się skontaktować, a obsługa chętnie pomoże, dobierze, co nam potrzebne, doradzi. Jako, że w naszym samochodzie zepsuło się coś, co podobno z reguły się nie psuje, że dana część jest piekielnie droga, nie pozostaje nam nic innego, jak skontaktować się z http://www.mamauto.pl/ .A, że miałam ostatnio wątpliwą przyjemność przemieszczania się naszym stary autem i miałam możliwość zaobserwowania wszystkich usterek i klekotań, o których Szanowny Małżonek oczywiście zawsze milczy, to całkiem możliwe, że przyda nam się i umiejętność danej firmy w demontażu samochodów. Mam wrażenie, że sprzedając go na części zarobimy więcej niż w całości... Taki żarcik oczywiście. To był nasz pierwszy, własny, już małżeński samochód, od nikogo nie pożyczany, nie dostawany więc nie oddam go tak bez walki. Najpierw go odpicuję, a dopiero potem może, może...No nic, tak się chciałam troszkę pożalić, bo jednak, choć zawsze jakoś sobie ze wszystkim radzimy, to wkurzające są takie niespodzianki. A zepsuty samochód do rarytasów nie należy.

Trzylatek, aniołek czy potworek...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Trzylatek, aniołek czy potworek...

Wakacje z dziećmi? Niemożliwe!!! A jednak...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Wakacje z dziećmi? Niemożliwe!!! A jednak...

Zwierzę w domu... obowiązek, ale i przyjaciel...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zwierzę w domu... obowiązek, ale i przyjaciel...

Upominki czyli Spotkajmy się w Rzeszowie vol. 3

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Upominki czyli Spotkajmy się w Rzeszowie vol. 3

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Już byłam tuż, tuż... czyli podstępna tarczyca...

Już byłam tuż, tuż. Już, jak to mówią, witałam się z gąską. Już myślałam, że powoli zbliżam się do szczęśliwego finału i jestem w tym procencie chorych, którym udaje się wejść w stan remisji już po pierwszym rzucie choroby. Mało tego, moja pani doktor, gdy zobaczyła ponad miesiąc temu moje wyniki, była pewna, że jak na razie to koniec i można powoli odstawiać leki. Trzy razy się upewniałam, trzy razy pytałam czy na pewno nie grozi mi nawrót nadczynności albo czy nie wskoczę jakimś cudem w niedoczynność. I trzy razy usłyszałam odpowiedź, że nie, że na pewno nie teraz, że może za jakiś czas, za dwa, trzy lata, może nawet dłużej, że jak się coś zdarzy, duży stres, załamanie odporności, infekcja... Że wtedy możliwe, że tak, ale teraz mogę spać spokojnie. Bardzo ucieszyła mnie ta wiadomość, chciałam już mieć to za sobą, chciałam odstawić w końcu leki lub brać ich zdecydowanie mniej, przestać bać się, że jak zapomnę je wziąć, to znów mi się pogorszy. Męczyły mnie kołatania serca przy każdej, nawet najmniejszej emocji, bałam się każdego wysiłku, a teraz w końcu bylo dobrze. Nawet udało mi się wyrwać ósemkę, zaczęłam już się cieszyć zbliżającymi się ciepłymi dniami, przestałam układać sobie plany uwzględniając w nich wieczne wizyty u lekarza i badania. Ostatnie miesiące miałam już dużo lepsze wyniki, pani doktor tłumaczyła gorsze samopoczucie dochodzeniem organizmu do siebie po dość długiej i dużej nadczynności. Zalecała spokój i odpoczynek, może jakieś wakacje, odsapnięcie od problemów dnia codziennego. Luzik, pomyślałam, damy radę, ważne, że zdrowieję, a wszystko inne samo się poukłada.Niestety otoczenie nie jest tak wspaniałomyślne, jak mi się wydawało i w ostatnich tygodniach dało mi się mocno we znaki. A wiecie, nie chciałam wierzyć, że stres ma aż taki wpływ na nasze zdrowie. No, to miałam okazję się przekonać. Jak na początku, zrzucałam swoje nadmierne zdenerwowanie właśnie na stres, uspokoję się, będzie dobrze. Ale potem przyszła bezsenność, lęki, drżenie rąk i zmęczenie..., potworne zmęczenie. Ale jak? Przecież pani doktor mówiła, że to niemożliwe. Zwlekałam z badaniami, bo przecież, nawet lekarka ich już nie zlecała pewna swojej diagnozy. Atmosfera w życiu prywatnym nie ułatwiała sprawy. Nerwy, stres, do tego praca, sprawy poboczne. Im więcej potrzebowałam spokoju, tym mniej go miałam, im bardziej się nakręcałam, tym gorzej się czułam. Budziłam się w nocy, nie mogłam spać, myślałam, przychodziły irracjonalne lęki i teorie, zaczęłam wariować. Aż w końcu poszłam jednak na te badania. I bach... Nie jest może tak źle, jak na początku, ale jednak leczenia teraz nie przerwę... Przez stres i zdenerwowanie wyniki posypały się w kilka dni. Nawet pani doktor była bardzo zdziwiona takim obrotem sprawy, ale co zrobić.Na szczęście, od samego początku dobrze reagowałam na leki. Dość szybko ustępują mi objawy, a przynajmniej stają się mniej uciążliwe, dają żyć. Nadal jestem roztrzęsiona, jak zaminowana, niepewna czy zaraz nie wybuchnę, nadal płaczę z byle powodu, nadal budzę się w nocy z głupimi myślami, ale już po chwili zasypiam. Mniej trzęsą mi się ręce, mniej się pocę, choć napady duszności i kołatania serca nadal bywają niepokojace. Owszem, męczę się szybko i nic mi się nie chce, ale z każdym dniem jest coraz lepiej. Jestem zła, bo wiem, co spowodowało tak nagły nawrót choroby, ale wiem, że dałam sobie radę, jak byłam w gorszym stanie, to i dam sobie radę teraz, wyreguluję wszystko i doprowadzę się do porządku. Wiadomo, od stresu człowiek się całkiem nie odseparuje, ale można próbować jakoś sobie z nim radzić. Może jakaś joga? Zapisałabym się na siłownię lub na basen, żeby się wyżyć, ale niestety..., serce szaleje przy wejściu na drugie piętro więc nici z tego... Wieczorami siadam, wyciszam się i zajmuję swoim hobby, to trochę uspokaja. A za parę dni wybieramy się na wakacje. Daleko od wszystkiego. Taki relaks na początek nowego, spokojniejszego życia...I nie piszę tego, żeby się pożalić, nie chcę narzekać. Po prostu zwracam uwagę na to, jak bardzo trzeba na siebie uważać, jak trzeba słuchać zaleceń lekarza, jak dbać o siebie samemu, bo jak nie my, to nikt się nie domyśli, że potrzebujemy pomocy. Zaburzenia tarczycy są tak przebiegłą dolegliwością, która nie rzuca się w oczy, a jest bardzo, bardzo uciążliwa i potrafi zdezorganizować nam życie w dużym stopniu. A trzeba z nią jakoś żyć dla siebie i dla dzieci. Trzeba funkcjonować w miarę normalnie, bawić się z dziećmi, wstawać rano, wypełniać swoje obowiązki, a do tego się uśmiechać i starać nie denerwować z byle powodu. A potrzeba naprawdę niewiele, żeby względnie wyregulowany organizm znów się rozregulował...

Trzy lata...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Trzy lata...

Czwartego maja w środę obudziłam się bardzo rano, pierwszy raz od bardzo dawna przed Zosią. Dręczyły mnie jakieś niepokoje, nie mogłam spać. Wzięłam do ręki telefon i sobie przypomniałam... Przecież to właśnie tego dnia, trzy lata temu, na świat przyszedł nasz Fifi. Jego urodziny świętowaliśmy od paru dni, nie wytrzymaliśmy i zaczęliśmy już na początku długiego weekendu, przecież w bagażniku czekał już wymarzony rowerek, a chcieliśmy, żeby się nim nacieszył zanim zaleje go fala gości i prezentów. Goście też rozłożyli swoje wizyty na raty, przychodzili codziennie, a Fi dzielnie dmuchał świeczki po trzy razy na dzień. Nie myślałam, że ten konkretny dzień tak przeżyję, przecież to zwykły dzień, Fifi miał iść do przedszkola, ja miałam zaplanowaną wyprawę do pracy, a jednak... Wzięłam telefon, a tam facebook przypomniał mi trzy ostatnie lata i łzy same stanęły w oczach. To już trzy lata. Niby aż, a jednak tak mało. Niby taki duży, a nadal malutki chłopczyk, któremu drżą ustaczka, gdy ktoś go zawiedzie. I właśnie dlatego rano, oprócz wzruszenia, dręczyły mnie niepokoje. Bo wiedziałam, że tego dnia ktoś go zawiedzie, ktoś z powodu swoich, nieznanych mi racji, ostentacyjnie, po raz kolejny się nie zjawi, nie zadzwoni, nawet się nie odezwie. Wiedziałam o tym i musiałam zrobić wszystko, by on tego nie zauważył. I powiem Wam, że mi się udało. Mi, nam, gościom. To były udane urodziny. Rozwlekłe, wesołe, pełne radości, spacerów, gości, prezentów, cukierków, tortów, świeczek, balonów i Minionków. Ale i męczące, pełne emocji, wzruszeń, przyjaciół i sprzątania. No i w przedszkolu niezapomniana imprezka. Sto lat, przytulania, całusy, laurki, tort i cukierki. Dużo śpiewania, tańców i śmiechów wśród kolegów i koleżanek. Gdy już minął czwarty maj, gdy już wyszli ostatni goście, dzieci padły w łóżeczkach, a my padliśmy na fotelach. Ale na tym się jeszcze nie skończyło. Ogrom słodyczy i wrażeń dał o sobie znać w nocy... i to wszystkim... A sam jubilat? Nie wierzę, że jest już taki duży, taki inteligentny, taki uczuciowy i sprytny. Przywiązuje się do ludzi, wybiera sobie swoich ulubieńców. Wiecie, że wlazł mojemu tacie na kolana (temu samemu, który bywa u nas dwa razy w roku, w urodziny dzieci, a my u niego bywamy kolejne dwa razy, w święta) i wywalił prosto z mostu, że go kocha. Mina mojego taty, bezcenna. A mi serducho rośnie, bo choć widujemy się rzadko, to widzę, jak bardzo Fifi się do niego garnie i widzę, że obydwojgu te wizyty sprawiają ogromną radość.Ale Filip to też mały cwaniaczek. Wie kogo może wykorzystać, ograbić z telefonu, komu władować się bezceremonialnie na kolana, od kogo wydębić słodycze. Lubi gdy przychodzą ciotki, gdy wpadają nasi znajomi z dziećmi (zbiegiem okoliczności w podobnym wieku). Dzieli się wtedy zabawkami (choć w przedszkolu podobno dzieciom zabiera), popisuje się, a po odwiedzinach sprząta ze stołu, wynosi talerzyki do kuchni. Zawsze mi go szkoda, bo jest taki zawiedziony, jak wychodzą goście, ale wiem, że niedługo odwiedzą go znów, że nie zniknął bez słowa na nie wiadomo jak długo.Fifi to też gaduła, lubiący się popisywać akrobata. Śpiewa, recytuje, opowiada, żeby, jak przyjdzie co do czego, nie wyjść na scenę na przedszkolnym przedstawieniu. Do tego humorzasty. Od uśmiechu, przez płacz, po wszystko na nie... Nigdy nie wiadomo, czego można się po nim spodziewać, co zrobi, dokąd pójdzie... Te urodziny dały mi wiele do myślenia, uświadomiły wiele, trochę zmusiły do podjęcia pewnych decyzji. Nie wiem, jak Zosia, bo jest jeszcze malutka, ale Filip jest bardzo emocjonalny i wrażliwy. Pewnie nie uchronię go przed całym złem tego świata, pewnie niejedna osoba go kiedyś zostawi, odejdzie i ja nie będę mogła nic z tym zrobić. Ale teraz, gdy mam na to realny wpływ, nie pozwolę pogrywać sobie emocjami mojego dziecka. Na co dzień tego nie widać, ale przychodzą takie dni, święta, okazje, na które czeka każde dziecko. Ja nie pozwolę, żeby coś przyćmiewało mu tą radość. Zrobię wszystko, żeby jego wspomnienia były tylko różowe. To jest moje postanowienie na te okrągłe, trzecie urodziny.A za rok kolejne, okrągłe, czwarte...

Pomagamy szczęściu... szczepimy!!!

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Pomagamy szczęściu... szczepimy!!!

W obydwu moich ciążach (tych donoszonych), gdy już minął okres najniebezpieczniejszy, gdy czułam już w brzuchu malutkie motylki, gdy dopuściłam do siebie myśl, że to się uda, że nic już nie może się stać, wtedy przyszedł strach. Strach, który towarzyszył mi do samego porodu, a potem ewoluował, troszkę się zmienił, ale pozostał ze mną do dziś. Strach o zdrowie moich dzieci, strach czy wszystko z nimi w porządku, czy nic im nie grozi i czy nie przegapię żadnych niepokojących sygnałów. Już na samym początku znaleźliśmy dla Filipa naszą własną, prywatną panią doktor. Owszem, chodziliśmy na szczepienia i bilanse do przychodni, ale też jeździliśmy do pani doktor. Troszkę się z nas śmiała, mówiła, że przesadzamy, uspokajała, że z takimi troskliwymi i spostrzegawczymi rodzicami na pewno nic nam nie umknie i zareagujemy na czas, nie ma potrzeby biegać z nim co miesiąc na "przegląd". Na szczęście przez długi czas nic mu nie dolegało, nawet katar nas omijał, dopiero, gdy pojawiła się Zosia i poszedł do przedszkola, zaczęły się nam drobne problemy ze zdrowiem. Przeziębiały się na zmianę, pojawiły się problemy z uszkami, czasem kaszel. Nie było to nic poważnego i z czasem zaczęliśmy w większości przypadków polegać na konsultacji, zwłaszcza, że nasz synek-cykor jakoś histerycznie reagował na stetoskop i grzebanie w uszach i gardle. I tym sposobem przez trzy lata filipiego życia i przez prawie półtorej z Zosią udało nam się przebrnąć bez antybiotyku. Raz co prawda był kupiony, ale zanim go podaliśmy, Zosia nagle ozdrowiała.Ale jakiś czas temu spotkała nas bardzo nieprzyjemna przygoda. Nasza pani doktor, podczas badania, zauważyła u Fifula plamki na buzi i szyi. Wyglądały, jakby był brudny, musiały się pojawić niedługo przedtem, był chory, na więcej mu pozwalaliśmy, nie zauważyliśmy. Zaniepokoiła się tym, kazała zwracać uwagę, niestety się powtórzyły, trzeba było zrobić badania. Oczywiście w międzyczasie wujek Google zrobił swoje i stracha mieliśmy dość poważnego. O problemach związanych z pobraniem dziecku krwi, o stresie z tym związanym pisałam już wcześniej TUTAJ. Było to dla nas straszne przeżycie, dla Filipa jeszcze gorsze, bo zdarza się, że jeszcze teraz czasami przed snem pochlipuje, że on nie chce kuj. Aż się boję pomyśleć, co będzie, jak przyjdzie konieczność kolejnego go przebadania. Serce mi się kraje na myśl o tych wszystkich chorych dzieciach, o tym ile muszą wycierpieć ze względu na chorobę, ale i ze względu na badania, leczenie, podawanie leków. Gdy przeglądam strony różnych fundacji, gdy po raz kolejny wyszukuję dzieci potrzebujących pomocy, gdy widzę te wszystkie malutkie rączki podpięte pod kable, te wszystkie druciki wystające z nosków, to wszystko, co nawet nie wiem, do czego służy, to niejednokrotnie łzy napływają mi do oczu. I potem układam moje szkraby do snu, otulam je kołderkami i myślę sobie, że mamy wyjątkowe szczęście, że mamy dzieci zdrowe. Bo to niewątpliwie jest szczęście, ale temu szczęściu trzeba pomóc, gdy jest taka możliwość.Jakiś czas temu zostałam poproszona o wzięcie udziału w kampanii "Pneumokokom mówimy: szczepimy!!!" Nie zastanawiałam się długo, bo odkąd Fifi pojawił się na świecie, wiedziałam, że będzie to jedno ze szczepień na naszej liście obowiązkowych szczepień dodatkowych. Nie jestem specjalistą, nie będę wam tutaj sypała statystykami, bo z wszystkimi możecie się zapoznać na stronie kampanii, chcę byście się jednak przyjrzeli chorobom, które mogą powodować pneumokoki i żebyście pomyśleli czy jeśli można ograniczyć ryzyko, to czy nie warto. A akcji nawet darmowych szczepień jest sporo, warto się tym zainteresować, bo w naszej przychodni, choć też była pula bezpłatnych szczepionek, nikt nawet o tym nie wspomniał i dowiedzieliśmy się dopiero po fakcie czyli po zapłaceniu za szczepienie. Ale nie ma tego złego, w końcu zdrowie naszych dzieci jest najważniejsze i nie ma ceny.

Zosia i Filip 2016: 14/52, 15/52, 16/52.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Zosia i Filip 2016: 14/52, 15/52, 16/52.

Ciężki okres za nami... Za mną w zasadzie... Potrzebuję pocieszaków więc dziś poprawię sobie humor wspomnieniami z ostatnich trzech tygodni. Oczywiście samymi dobrymi. Tak w skrócie, bo czasu brak na siedzenie przed laptopem...Tydzień 14.Fifiś po raz kolejny zaprosił nas do przedszkola na przedstawienia. Pilnie uczył się piosenek, opowiadał bajki, ćwiczył choreografię... My ze swojej strony załatwiliśmy mu strój lwa i... Niestety zjadła go trema i na scenę wyszedł raz. Ale był taki uroczy, taki słodki, że sam widok wynagrodził nam wszystko... Nie musieliśmy nawet słuchać opowieści. A gdy wrócił do domu wszystko przeszło i znów wyrecytował i wyśpiewał wszystko jak z nut.A Zosia dzielnie towarzyszy nam ostatnio w wyprawach do wszelkiego rodzaju marketów budowlanych. Choć plany mieszkaniowe się wahają, to w pracy remont idzie pełną parą. Ja co prawda zdaję się w pełni na specjalistów, ale czasem trzeba coś wybrać, zdecydować o kolorze czy wzorze, wtedy wchodzimy my, dwie kobitki...I nie skłamię, że bardzo mnie te przygotowania cieszą, bo brakuje mi miejsca, gdzie będę mogła pojechać z dziećmi, zająć się swoimi sprawami i skorzystać z podwórka. Kolejne lato w bloku średnio mi się widzi. Może uda się ogarnąć cosik, żeby w końcu mieć swój kąt.Tydzień 15.Pogoda nadal płata nam figle i zaczyna brakować pomysłów na zajęcia dla dzieci. Gdy poniesie nas na wycieczkę, to zerwie się wiatr lub deszcz i pokrzyżuje nam plany. Gdy zostaniemy w domu, to jak na złość słońce będzie świeciło cały dzień i nawet chmurka nie nadpłynie. Ale coś trzeba robić więc wymyślamy przebieranki, malowanki, przytulanki. A z bobasami już coraz fajniej można się bawić. Co prawda przygotowanie i rozkładanie trwa dłużej niż cała zabawa, ale cóż, takie są dzieci.Tydzień 16.W końcu zaczyna się robić pogoda wyjściowa choć nadal troszkę chłodno. Szykujemy się do urodzin, planujemy wakacje, kombinujemy co, gdzie i kiedy. Dzieci też już czują, że coś się święci i nie dają nam spokoju. Pomysłów bez liku, nie zawsze mądre, ale przynajmniej jest wesoło. No i nie ma przeproś, dzieci same się proszą o wycieczki więc trzeba wsiadać w samochód (jak Zosia) i jechać, jechać, jechać....I to by było na tyle... Kilka zdjęć, kilka pozytywnych myśli i od razu humor lepszy...Dzieci, jak to dzieci, choć czasem mam ochotę od nich odpocząć, choć bywają dni, gdy czekam z utęsknieniem na ich sen, to wystarczy jedno spojrzenie, jeden uśmiech, jedna minka, żebym przestała się przejmować całą resztą i żeby wszystko stało się jaśniejsze...

Łaciate ciasto z białek.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Łaciate ciasto z białek.

Historia pewnego zdjęcia (1)...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Historia pewnego zdjęcia (1)...

Dziewczyny mają moc - Spotkajmy się w Rzeszowie vol. 2

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Dziewczyny mają moc - Spotkajmy się w Rzeszowie vol. 2

Wakacje nad morzem nieco inaczej...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Wakacje nad morzem nieco inaczej...

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Matka Polka Hejterka...

Polska hejtem stoi, nie da się tego ukryć. Od morza do Tatr, od polityki po rodzicielstwo, od młodych po starych, hejtuje prawie każdy. Jedni bardziej, inni mniej, jedni głośno, inni cichutko, tylko dla siebie, jedni publicznie wylewają żale, inni w domowym zaciszu, jedni robią to bezpośrednio, inni napuszczają innych i w końcu, jedni hejtują nie wstydząc się swoich personaliów, a inni, jak tchórze, ukrywają się pod modnym ostatnio słowem "anonim".Przyczyn hejtu jest wiele. Zazwyczaj jest to niezadowolenie z czegoś, co nas dotyczy bardziej lub mniej, a czasem nie dotyczy wcale, ale fajnie jest wtrącić swoje trzy grosze. Jest też zazdrość, bo ktoś inny ma lepiej (przynajmniej w mniemaniu hejtującego) więc trzeba mu dokopać, życzyć jak najgorzej, a już jak nie można mu zaszkodzić, to przynajmniej zepsuć dzień. Frustracja, niezadowolenie z siebie, niedowartościowanie... wszystko to prowadzi do tego, że siadając za klawiaturę komputera ponosi nas fantazja, jad leje się strumieniami i dajemy wyraz swoim najgorszym emocjom. Niefajnie, ok, ale w niektórych dziedzinach nawet zrozumiałe. W niektórych jednak będzie mnie to zaskakiwało, denerwowało i dziwiło chyba już zawsze. Matki - hejterki, tego nie zrozumiem nigdy.Jawi mi się taka (kobieta, matka, hejterka), jako nie do końca zadowolona z życia, zahukana przez męża/matkę/teściową (niepotrzebne skreślić), sfrustrowana, zaniedbana kobieta, która w ten sposób próbuje zwrócić na siebie uwagę. Wrzuca, wymyśla, kombinuje. Nie to, żeby specjalnie, jej zwyczajnie na nerwy działają każde zadowolone matki. Siedzi, czyta, przegląda zdjęcia i nakręca się nienawiścią. Bo tamta jest ładniejsza, częściej się uśmiecha, mąż jej pomaga, chodzi na spacery, wyjeżdża na wakacje, ma więcej, ma mniej, ale fajniejsze, dzieci jakieś takie inne niż jej. Bo tamta karmi piersią, a ona nie lub odwrotnie. Bo tamta miała cesarkę albo rodziła naturalnie, nie ważne w sumie jak, i tak na pewno miała lepiej. Ona jest po prostu nieszczęśliwa i nakręca się w tym swoim nieszczęściu czytając, oglądając, delektując się tym, że jej i tak zawsze jest gorzej. A niechby tylko obiekt jej hejtu spróbował się na coś pożalić... oooo, to się jej już w głowie przewraca, przecież to to nawet na połowę tego co ma nie zasługuje, a jeszcze jęczy szmata ostatnia. Ja to dopiero mam źle i niedobrze. A niechby ktoś zwrócił takiej uwagę, że przecież można coś zmienić, ruszyć się, uśmiechnąć, zadziałać... No jak, przecież seriale same się nie obejrzą, a mama nie zawsze może przyjechać, tylko co dwa dni, babcia tylko popołudniami, a teściowa przecież się nie rozdwoi, musi przecież ugotować obiad. Jak ona biedna ma się gdzieś ruszyć, jak odpocząć też kiedyś trzeba... No i przecież jad sam się nie uleje...Jest wiele kontrowersyjnych tematów, wiele rozbieżnych zdań na pewne sprawy, wszystkie można poruszyć z klasą. Nawet szczepienia, karmienia czy porody można opisać z szacunkiem dla drugiej strony, używając racjonalnych argumentów, nikogo nie obrażając czy opluwając. Niestety, matka - hejterka nie bawi się w argumenty, matka - hejterka miesza z błotem jak leci, nie liczy się z żadnymi świętościami, oskarża, atakuje. Potrafi posunąć się do zarzucenia innej matce, że jej winą jest choroba dziecka, że gdyby była lepszą matką, to do tego by nie doszło. Stosuje ciosy poniżej pasa, byle dotknąć, zranić, poruszyć. Jest przecież anonimowa, nic jej nie grozi, nie ma sobie nic do zarzucenia, a tamtej na chwilę zachwieje się jej lepszy świat. Problem w tym, że anonimowość internetu jest często bardzo złudna. Wydaje się, że anonim na zawsze pozostanie anonimem, ale w końcu można trafić na kogoś, kto postanowi sprawdzić tą drugą stronę. I wtedy na pewno zostanie zauważona.Ja wiem, że rodzajów matek - hejterek jest więcej. Są matki wymądrzające się, negujące wszelkie inne racje. Są takie co pozjadały wszystkie rozumy i każda inna to idiotka. Czasami nasze własne matki czy teściowe to hejterki, co podstawiają nogi, wypominają błędy i niejednokrotnie podcinają skrzydła młodym matkom. Ale najbardziej zastanawiają mnie właśnie anonimowe matki - hejterki. To muszą być naprawdę zawiedzione życiem kobiety. A przecież tak niewiele trzeba, żeby znaleźć jakieś pozytywy, znaleźć wspólny język z innymi matkami, zaprzyjaźnić się, znaleźć wsparcie i pocieszenie w cięższych chwilach. Znam wiele kobiet, które na pierwszy rzut oka powinny siąść i płakać, załamać się, spuścić głowę i zrezygnować, a one się ciągle uśmiechają, działają, ciągną swój wózek zadowolone z życia. Mało tego, niejednokrotnie zarażają swoim optymizmem inne kobiety. Nie jestem w stanie pojąć, że matka, matce, kobieta, kobiecie...PS.Mój post nie jest o nikim konkretnym. Jest to bardziej obraz anonimowej, hejtującej kobiety oczami mojego męża, ale jakoś tak mi się wbił w głowę, że jak po raz kolejny czytam na blogach komentarze pełne jadu, to właśnie taka pani staje mi przed oczami... Myślę sobie, co taka komentatorka chciała wnieść nowego do sprawy, po co to wszystko pisze i bach... Zahukana frustratka... Przepraszam, tak mam...

Blogerki charytatywnie - Spotkajmy się w Rzeszowie vol. 1.

MAMUSIOWO BORSUCZKOWO

Blogerki charytatywnie - Spotkajmy się w Rzeszowie vol. 1.

Pewnej pochmurnej, a momentami nawet deszczowej soboty, w odległym o prawie 170 km od Lublina Rzeszowie, miało miejsce spotkanie matek na szczycie. Spotkało się 13 z 15 zapowiedzianych blogerek i dobrze się bawiło. O samym spotkaniu więcej w późniejszym czasie, dziś chciałam pokrótce o celu dla którego się spotkałyśmy. Oczywiście poza integracją, wzajemnym poznawaniem i dobrą zabawą. A mianowicie o charytatywnym aspekcie całego przedsięwzięcia.Organizatorki, Amelia z bloga Mama Ahoj i Agnieszka z bloga MyLifestyle, znalazły potrzebującą organizację (Fundacja Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci z siedzibą w Rzeszowie) i postanowiły zorganizować licytację fantów. Oczywiście nic nie odbyłoby się bez sponsorów, ale i bez nas, bez 15 wspaniałych dziewczyn, które licytując uzbierały dokładnie 2667 złotych.I ja się przyczyniłam po części do tego sukcesu, wylicytowałam cały wór przedmiotów, wszystkie fajne, przydatne i godne polecenia.Jest tego sporo, ale każdy przedmiot wyczekany, wypatrzony, przemyślany i bardzo chciany.1. Książka od Świat Książki,2. Zestaw kreatywny od  Elemele,3. Maskotka od HopSiup,4. Książka od Sensus,5. Zestawy kreatywne od Milomi.Ale nie będę ukrywać, że najbardziej zawzięłam się właśnie na te trzy rzeczy.6. Planner od Mamy Kalendarz,7. Skrzynię od WoodenStory,8. Voucher (o który walczyłam jak lwica) od JuraPark Bałtów.Ale to jeszcze nie koniec. Żeby tego było mało, każda z nas przywiozła coś od siebie. Coś przydatnego dla hospicjum. Ja dowiedziałam się o zbiórce popołudniem, nie miałam już czasu wyjść na zakupy, ale że jestem typem chomika, cała torba różności się nazbierała. Pieluchy, chusteczki, kosmetyki, słoiczki, kaszki i co komu wpadło w ręce.Szczerze powiedziawszy, gdy zobaczyłam sumę pieniążków uzbieraną i pudło z podarkami od nas, to poczułam się dumna. Zawsze staram się pomagać, wysyłam sms'y, licytuję przedmioty na aukcjach, kupuję cegiełki, ale zawsze robię to po cichu, z własnego domu, zza telefonu czy laptopa, a tym razem zrobiłyśmy to wspólnie. I wyszło super. Dałyśmy radę. O to chodziło. A następnym razem będzie jeszcze więcej.PS.Oczywiście nie samą licytacją człowiek żyje. Było też bardzo miłe spotkanie, ciekawe prelekcje i wielu..., bardzo wielu sponsorów. O tym już w najbliższej przyszłości (na początek chciałam się pochwalić naszym sukcesem), wyglądajcie, wyczekujcie....