Sensoplastyka, czyli czemu dzieci tak lubią się babrać

NASZE KLUSKI

Sensoplastyka, czyli czemu dzieci tak lubią się babrać

Co zrobić z dzieckiem tego lata

NASZE KLUSKI

Co zrobić z dzieckiem tego lata

NASZE KLUSKI

Nie wywalaj cyca!

Chociaż zazwyczaj staram się nie podejmować tematu karmienia piersią, to jednak ostatnio w moim mieście dzięki akcji Mlekoteka – ruszyła dyskusja na ten temat. I szczerze mówiąc, nie do końca podobają mi się komentarze, które przy tej okazji powstają. A od czego mam bloga, jeśli nie od wyrażania własnych opinii? Tak więc do rzeczy. Nie wywalaj cyca! „Ogólnie nie przeszkadza mi karmienie piersią, ale dyskretnie, pod pieluchą, a nie takie wywalanie cyca!” Tego typu komentarze wydają się stanowić opinię większości… mam. Bo dyskusja toczy się właśnie wśród nich. Matki, mamy, mamusie co chwila zarzucają innym to „wywalanie cyca”! Ewidentnie w opinii większości karmić należy pod przykryciem, albo w „dyskretnym miejscu”. Bo przecież „kupa tak jak karmienie piersią jest naturalna, a nikt tyłka nie wystawia na środku miasta.” I tak czytam te komentarze, czytam i z jednej strony jestem zła, z drugiej – jest mi zwyczajnie przykro. Bo skoro mamy mają takie opinie, to co z resztą społeczeństwa? Wydawało mi się, że matki powinny się raczej w tej kwestii wspierać, a nie osądzać nawzajem i oskarżać o „wywalenie” tego nieszczęsnego „cyca”. Trudne początki Ja już co prawda jestem matka karmiąca ze znacznym stażem, ale tak sobie myślę, jak trudno musi być świeżo upieczonym mamom. Dla nich przecież wszystko jest nowe – zmiana pieluchy, wybór ubranek, łóżeczka, szczepionki… Już sama nauka karmienia piersią często nie jest łatwa, a my dorzucamy im jeszcze jakiś abstrakcyjny piersiowy savoir-vivrem… Bo przecież młoda matko, jak wychodzisz na spacer, to musisz zawsze pamiętać, żeby mieć coś do przykrycia – to przecież nic wielkiego i tak idziesz z wózkiem załadowanym po brzegi (bo jeszcze nie wiesz ile to śpioszków i pieluch potrzebne Ci będzie w razie czego na wyjście do sklepu, a jeszcze ulubiony smoczek, smoczek na zapas, pudełko na smoczek, pudełko na pieluchy, na chusteczki, folia od deszczu…) to ta pielucha (albo lepiej osłona, bo są przecież produkty specjalnie przeznaczone do zasłaniania kobiet karmiących) przecież i tak nie zrobi Ci różnicy. Tylko pamiętaj żeby była gdzieś na wierzchu, bo jak dziecko się rozwyje, to przecież nie będziesz przegrzebywać całej torby?! Pamiętaj – tak jak goły cycek, tak też wycie twojego dziecka może być nieprzyjemne dla otoczenia – musisz coś z tym zrobić! Nie do końca sobie radzisz jeszcze z przystawianiem, nie wiesz czy dziecko dobrze łapie, wystarczająco mocno ciągnie, musisz przystawiać je kilka razy, bo jeszcze oboje uczycie się tego procesu? Kobieto, nie myśl o wychodzeniu w miejsca publiczne! Możesz wyjść dopiero jak opanujesz karmienie po omacku! Inaczej może się okazać, że kogoś przez przypadek zgorszysz! Złudzenia? Do tej pory wydawało mi się, że mamy powinny zdawać sobie sprawę z tego, że pierwsze miesiące życia dziecka, są dla rodziców trudne. Że każda z nas radziła sobie jak mogła i że w tym okresie rodzice potrzebują raczej wsparcia, niż oceny. Przez prawie już pięć lat mojej przygody z karmieniem piersią tak naprawdę nie spotkałam się z żadną nieprzychylną opinią na ulicy. Co prawda rodzina się trochę czepia, że karmię za długo, ale w kwestii publicznego karmienia, naprawdę nie spotkałam się z żadną krytyką. A karmiłam naprawdę w rożnych miejscach i wśród różnych osób – dzieci, nastolatków, dorosłych, kobiet i mężczyzn. W sklepie, w parku, w centrum handlowym, w kościele, w szkole, na placu zabaw… i nie usłyszałam ani jednego niegrzecznego komentarza, nie zobaczyłam jednego nawet potępiającego spojrzenia.  Fakt faktem, że nie za bardzo rozglądałam się za tym, czy się komuś podoba to co akurat robię, czy nie. Ale wydawało mi się, że komentarze, które spotykam w internecie są może trochę na wyrost. A może tak jest gdzie indziej, ale nie u nas? A tu raptem okazuje się, że kobiety same siebie raczą takimi opiniami. Same sobie Dlaczego więc my matki, które powinnyśmy siebie rozumieć. Które przeżyłyśmy i trudne i radosne chwile karmiąc nasze dzieci. Które miałyśmy od początku dylematy i problemy… Dlaczego zamiast się wspierać, tak szybko i niemiło się wzajemnie oceniamy. Czy patrząc na karmiącą mamę nie możemy pomyśleć „Ona się stara być dobrą matką i dlatego karmi swoje dziecko piersią. Robi to najlepiej jak umie. A gdzie i kiedy – czy to naprawdę ważne?” Czy gdybyśmy my matki okazywały sobie nawzajem więcej zrozumienia w tym temacie, to karmiłybyśmy piersią dłużej? I też czerpały z tego doświadczenia przyjemność? Bo w sumie nie dziwi mnie, że matki tak szybko rezygnują z karmienia piersią, jeśli niesie ono ze sobą tyle zachodu i stresu. Czy ktoś mnie zobaczy, czy pomyśli, że „wywalam cyca”, czy mam ze sobą wszystkie niezbędne akcesoria do karmienia piersią, czy… Ile można się męczyć? Chociaż z drugiej strony matki, które za wcześnie rezygnują z karmienia też muszą się zmierzyć z oceną opinii społecznej. I te co karmią „za długo” piersią też… Żeby nie było Chciałabym tylko zaznaczyć, że ten wpis nie ma na celu twierdzenie, że wszystkie mamy muszą karmić publicznie. Ja doskonale rozumiem, że ktoś się może wstydzić, woli się zakryć, albo wyjść do toalety. Nie mi decydować, co jest najlepsze dla każdej mamy. Twierdzę tylko, że karmienie jest na tyle naturalnym procesem (i w przeciwieństwie do kupy – na tyle bezwonnym), że robienie tego publicznie nie powinno być oceniane. Więc byłabym za tym, żeby, o ile ktoś nie wkłada Ci tego cycka w twarz czy do ręki wbrew twojej woli, przyjąć że obecna przed Tobą matka karmiąca ma na celu nakarmienie własnego dziecka, a nie gorszenie Ciebie i opinii społecznej. Niezależnie od tego czy „wywala cyca” czy też nie. A tak w ogóle, to jestem bardzo ciekawa jak niby wygląda to „wywalanie cyca”? A może Ty wiesz? Bo szczerze mówiąc ja osobiście nie widziałam żadnej mamy karmiącej, którą mogłabym w ten sposób opisać. Post Nie wywalaj cyca! pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Z okazji Dnia Matki…

Dzień Matki już jutro. Supermarkety sprzedadzą więcej czekoladek, trochę zarobią kwiaciarnie i producenci kartek pocztowych. Przy okazji my – Matki – trochę się dowartościujemy. Ale myślę sobie, że jeden Dzień Matki to stanowczo za mało. Bez sensu jest czekać cały rok, tylko po to, żeby ktoś docenił Twoją pracę i poświęcenie. Dzień Matki powinniśmy obchodzić znacznie, znacznie częściej. W dodatku, myślę, że nie możemy czekać aż inni wpadną na taki pomysł. Jeśli chcemy czuć się docenione, zacznijmy doceniać się same. Kobiety Nieidealne Oczywiście wychowane w przeświadczeniu, że samemu nie wypada się chwalić, że samemu nie można nazbyt dbać o siebie, że naszą rolą jest dbać o innych… często zaczynamy wierzyć, że poświęcając się dla rodziny zasłużymy w końcu na ich wdzięczność i uznanie. Niestety takie nastawienie może nas zaprowadzić na manowce, gdzie zamiast oczekiwanej wdzięczności widzimy ciągle rosnące oczekiwania. Nie pomagają też wszechobecne w kulturze masowej Super Matki Idealne. Które wszem i wobec udowadniają nam – Nieidealnym, że jak się chce, to wszystko można – i karierę zrobić, i utrzymywać wspaniały kontakt z rodziną, i co niedzielę ciasto upiec, i dom mieć czysty i dzieci czyste, i figurę idealną (nie mam tu na myśli kuli) i makijaż na co dzień, i o potrzeby męża zadbać i jeszcze rozwijać się w sferze duchowej, emocjonalnej i intelektualnej. Wszystko się da, a jak Ci się nie udaje, to na pewno, albo Ci się nie chce, leniu patentowany, albo się sierotko Marysiu zorganizować nie umiesz. Także weź się w garść, ogarnij i ruszaj na podbój świata. Inaczej co z Ciebie za matka? Co nam zostaje – biegamy za mopem, pomadką, balsamem ujędrniającym, schabem, jarmużem i rozwijającą literaturą. A to oczywiście między pracą zawodową, a wychowywaniem dzieci. Matki Nieidealne Z tym wychowaniem też jest pewien problem. W naszym dążeniu do bycia Matką Idealną potrafimy się trochę zapędzić. Gotowe poświęcić prawie wszystko dla dobra naszych dzieci, staramy się wypełnić naszą rolę jak najlepiej. Czytamy mądre książki, podążamy za autorytetami. W dzisiejszych czasach to ważne, żeby mieć się czego trzymać. Ale my często trzymamy się kurczowa, starając się wypełniać wszystkie wskazania co do kropeczki. Ile to wymaga od nas wysiłku i samozaparcia, wiemy tylko my same. Niestety, co byśmy nie robiły – nasze dzieci nie zawsze zachowują się tak, jakbyśmy tego w danej chwili oczekiwały (może na szczęście). Bo na przykład w sklepie ni z tego ni z owego wpadną w histerię z powodu „złego” soczku. I co wtedy? Myślisz sobie – znowu! To się nigdy nie skończy! Jestem złą matką! Ja już nie wiem co mam zrobić! Nie mam siły! Uczucie porażki, rozczarowania, żalu, wymieszane ze zmęczeniem szybko zmienia się w krzyk, płacz i poczucie winy, nie w dziecku, a w Tobie. Przecież robisz co możesz, starasz się, poświęcasz – a efektów nie widać. Bez sensu?! Matka Gąbka Nie masz wrażenia, że im bardziej jesteś zmęczona, tym trudniej znieść Ci skądinąd naturalne zachowania Twojego dwulatka, trzylatka czy piętnastolatka? Im lepiej czujesz się sama, tym lepiej czują się Twoje dzieci? To oczywiście nie znaczy, że są cały czas szczęśliwe i uśmiechnięte, a w ich życiu nie ma problemów. Ale kiedy pojawiają się trudne emocje mają w Tobie wsparcie, które pomaga im sobie poradzić w tych trudnych momentach. Ty jesteś taką gąbką, która te trudności pochłania. Ale tak jak gąbka, masz swoją chłonność. Nie wchłoniesz więcej niż jesteś w stanie. W pewnym momencie zaczynasz „wyciekać”. W dodatku oddajesz nie tylko to, co dostałaś bezpośrednio od dziecka, ale też własne złe emocje i rozczarowania, własne zmęczenie i bezsilność. Zalewasz tym dziecko w chwili wybuchu i zamiast mu pomóc, pogarszasz sprawę. Dziecko czuje się gorzej i zachowuje się gorzej. Dziecko zachowuje się gorzej – ty czujesz się jeszcze gorzej. Matka Siłaczka?   Błędne koło. Żeby je przerwać trzeba znaleźć w sobie siłę, ale nie po to żeby walczyć i być jeszcze bardziej idealną. Siłę po to, żeby docenić to co już zrobiłaś, żeby zauważyć, że należy Ci się chwila tylko dla Ciebie, że wolno Ci odpocząć i zrobić coś przyjemnego. Nie możesz oczekiwać, że inni o Ciebie zadbają. Ale możesz spróbować zadbać o siebie sama. Tak jak dzieci zachowują się lepiej kiedy czują się lepiej, tak matki lepiej opiekują się dziećmi, kiedy mają świadomość, że ich potrzeby też są spełniane. Taki czas dla siebie działa podobnie jak wyciśnięcie gąbki. Dzięki temu możemy wchłaniać kolejne trudności dnia codziennego. Warto więc o nim pamiętać na co dzień. To oczywiście nie musi być nic wielkiego. Pomyśl, co poprawia Ci humor? Ulubiona piosenka, odcinek serialu, lakier na paznokciach, zapach ulubionych perfum, a może chwila z książką lub na siłowni? Spotkanie ze znajomymi? Każdy ma swoje miejsca, w których wyciska gąbkę i ładuje baterie. Dobrze jest zrobić sobie taką własną listę i sięgać po nią kiedy problemy codzienności zaczynają nas przytłaczać. A najlepiej regularnie, od czasu do czasu, profilaktycznie zrobić coś dla siebie, zrobić taki prywatny Dzień Matki. Bez poczucia winy. Bo w końcu dbamy o siebie, dla dobra naszych dzieci i naszej rodziny, prawda? A Ty – masz czasem dość? Co wtedy robisz? Podziel się proszę swoimi sposobami na świętowanie Dnia Matki. A jeśli zgadzasz się z tym co napisałam, proszę udostępnij ten wpis znajomym.         Post Z okazji Dnia Matki… pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

Baśnie – jak i po co czytać i opowiadać

NASZE KLUSKI

Baśnie – jak i po co czytać i opowiadać

Świat baśni jest niezmiernie bogaty. To nie tylko Czerwony Kapturek, Kopciuszek i Śnieżka, które znają zapewne wszystkie dzieci. Baśni jest znacznie, znacznie więcej – a w nich cały przekrój postaci dobrych i złych, tragedii i radości, szczęścia i smutku… Pod warunkiem oczywiście, że sięgniemy po oryginalne baśnie, a nie te ugrzecznione, ugłaskane, pozbawione wszelkich przejawów zła i bólu. Takie ugrzecznienie przychodzi nam obecnie bardzo łatwo i naturalnie. Staramy się przecież tylko uchronić nasze dzieci przed przykrymi emocjami. Nie chcemy, żeby były smutne, żeby zbyt wcześnie uświadomiły sobie, że świat nie zawsze jest piękny i sprawiedliwy. Wszystko dla ich dobra. Opowiadanie dzieciom o tym, że siostry Kopciuszka poobcinały sobie palce, żeby zmieścić się w pantofelek, to przecież niepotrzebne okrucieństwo, które w bardzo prosty sposób można usunąć, bez większego uszczerbku dla fabuły, prawda? Baśnie w edukacji waldorfskiej Być może jednak baśnie są takie, jakie są – czyli pełne różnych emocji i różnych obrazów świata, żeby pomóc dzieciom zmierzyć się zarówno z radością, jak i ze smutkiem czy strachem. Żeby dać naszym malutkim, niewinnym istotkom szansę na doświadczenie tych wszystkich trudnych emocji w bezpiecznych warunkach własnego domu, z mamą czy tatą u boku. Taką teorię wyznają np. zwolennicy edukacji waldorfskiej. Tam baśnie są jedną z podstawowych form edukacji i zabawy. Ale baśnie w swojej oryginalnej formie – najlepiej w wydaniu braci Grimm. Według edukacji waldorfskiej dziecięca świadomość i postrzeganie świata znacznie różni się od tego dorosłego. Np. dla dziecka Wilk z czerwonego Kapturka ma niewiele wspólnego z prawdziwym wilkiem w zoo, a babcia którą zjada, to nie ta sama babcia, do której jedzie w odwiedziny. W dodatku dzieci odbierają baśnie na swoim własnym poziomie, według własnego rozumienia świata i według własnych możliwości poznawczych. Jednym słowem – rozumieją i wynoszą z baśni tylko tyle ile ich dziecięcy mózg jest w stanie przyswoić. Nic więcej, nic mniej. I nie trzeba im tłumaczyć wszystkiego, oczywiście o ile o to konkretnie nie poproszą. Chociaż i według Rudolfa Steinera, nie wszystkie baśnie odpowiednie są dla najmłodszych. Warto więc wprowadzać je stopniowo, w miarę jak świadomość i możliwości intelektualno-emocjonalne dziecka wzrastają. Jak wykorzystać baśnie Tradycyjnie baśnie czytamy lub opowiadamy. Ale przecież to nie jedyna możliwość. Oto kilka pomysłów na to, jak w inny kreatywny sposób można je wykorzystać (Linki do źródeł po kliknięciu w obrazek) 1. Rysowanie Każdą baśń możemy zilustrować. Może to być po prostu wykonanie obrazka z jakiejś ulubionej sceny, ale możemy też rysować to co opowiadamy, robiąc kolejne ilustracje w miarę jak fabuła posuwa się do przodu. Jeśli nie lubisz rysować i nie wierzysz w swoje umiejętności w tej dziedzinie, a Twoje dziecko jest jeszcze za małe, żeby samo namalowało cokolwiek, możesz spróbować poszukać kolorowanek do czytanej baśnie w internecie. 2. Teatrzyk Odgrywać baśnie można na wiele sposobów, te wymienione poniżej to oczywiście tylko przykłady – Kamyki z postaciami. Można je kupić, ale i samodzielne wykonanie nie wymaga jakichś specjalnych umiejętności – kilka kamyków, kolorowe cienkopisy i bezbarwny lakier do paznokci. – Figurki z rolek po papierze. Można z nich w prosty sposób wykonać zarówno postacie na patyczkach do teatrzyku, jak i takie, które po prostu będziemy przestawiać podczas historii na stole czy podłodze. – Figurki na paluszki. Można je kupić gotowe, ale samo przygotowanie też może być świetną zabawą, oto kilka pomysłów – Teatrzyk cieni – Teatrzyk na patyczkach. Bohaterów można wyciąć z papieru i dokleić taśmą patyczki po lodach czy szaszłykach. Można też do tego celu użyć plastikowych lub drewnianych łyżek. Albo całkiem czego innego. Ciekawa jest też taka wersja, trochę odwrotna, bo patyczki są na górze. Scena z pudełka po chusteczkach. – Bez patyczków, czasami nie trzeba nawet doklejać patyczków, zamiast w pionie, historię można opowiadać w poziomie, układając je np. na stole z obrazków wyciętych z papieru – Pacynki. Gotowe pacynki oczywiście można kupić, my na przykład mamy dość duży zbiór pacynek upolowanych podczas wypraw do tanich odzieży. Ale można też wykorzystać np. wszystkie te skarpetki, których pary pożarła pralka i samemu stworzyć własne postaci.   3. Przebieranki Ciekawą formą odtwarzania baśni jest zabawa z przebierankami. Stroje naprawdę nie muszą być ani drogie, ani wyszukane. Dziecięca wyobraźnia doskonale przykrywa wszelkie niedociągnięcia. Poza samym kostiumem warto też zadbać o odpowiedni zestaw rekwizytów przydatnych w naszej historii. I nie dziwmy się, że często w takiej zabawie dzieci płyną dalej w baśniowy świat i tworzą własne fabuły nie trzymając się kurczowo scenariusza autora historii. A na zakończenie jeszcze kilka, mam nadzieję inspirujących zdjęć, przedstawiających elementy, które pomagają budować nastrój opowiadanych baśni w edukacji waldorfskiej: Fartuszek, który zakłada opowiadacz, a który pełni rolę tła i scenografii: tło namalowane kredą tło-mata Mam nadzieję, że trochę Cię zainspirowałam i że choć trochę wciągnęłam w świat baśni zachęcając do odkrywania nowych, magicznych pezestrzeni, razem z dzieckiem. Polecam też ten artykuł (angielskojęzyczny), który podpowie Ci od czego zacząć przygodę z waldorfskim podejściem do baśni. A tutaj znajdziesz listę, która dzieli różne baśnie i legendy według tego do jakiego wieku są odpowiednie. Jeśli nie wiesz co wybrać, żeby spodobało się Twojemu dziecku, warto ją przejrzeć.   Wpis w ramach cyklu Przygody z książką – więcej wpisów na temat książek dla dzieci znajdziesz klikając w baner. Post Baśnie – jak i po co czytać i opowiadać pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Leniwa matko, co z telefonem chodzisz na plac zabaw!

Taka sytuacja Dwulatek rozwala babki pięcioletniej dziewczynki. Matka dwulatka nie reaguje. Siedzi na ławce i grzebie w telefonie. Dziewczynka w krzyk, zabiera chłopcu łopatkę, którą rozwalał jej babki. Matka dalej siedzi i czyta. Uparty dwulatek nie poddaje się jednak i już bez łopatki, łapkami rozgrzebuje kolejną babkę. Dziewczynka zdecydowanie odpycha go, chłopiec upada na piasek i zaczyna płakać. A matka? W dalszym ciągu zero reakcji. Dziewczynka spokojnie wraca do „babko, babko, udaj się.” A do płaczącego malucha podchodzi starszy chłopiec, na oko pięć, może sześć lat i mówi: „Zobacz! Ja ci zrobię babkę. Możesz ją sobie popsuć.” I uśmiecha się do zapłakanego urwisa. A ten zaraz przestaje płakać i z nowym zapałem bierze się za akt zniszczenia, jakby poprzednia rozpacz wcale nie miała miejsca. A dziewczynka? Dziewczynka jeszcze przez chwilę robi babki, a potem bierze swoją foremkę i idzie do tego samego dwulatka, którego chwilę wcześniej tak brutalnie potraktowała i pyta go, czy nie wymieni się przypadkiem z nią na inną foremkę. A matka zza telefonu? Trzyma mocno aparat w dłoni i stara się udawać, że jest bardzo zajęta, ale tak naprawdę obserwuje sytuację od samego początku. I walczy ze sobą, bo z jednej strony czuje na sobie potępiający wzrok innych matek, z drugiej chciałaby obronić własne dziecko przed najmniejszym nawet niebezpieczeństwem i zaoszczędzić mu bólu i łez. Jest jednak jeszcze trzecia strona całej tej sytuacji – ta matka, a mowa tu oczywiście o mnie, wierzy, że dzieci potrzebują zabawy tylko we własnym gronie. Bez dorosłych Zabawy bez dorosłych, którzy powiedzą im jak się należy zachować. Wytłumaczą, że „nie wolno zabierać” i „trzeba się dzielić”. Stwierdzą stanowczo „tego a tego robić nie można”, „tego robić nie umiesz”, a „takie zachowanie jest absolutnie niegrzeczne i niewybaczalne”. I rozwiążą każdy problem: „ty mu daj teraz to, a on za chwilę ci odda”, „nie zabieraj mu, zobacz, tu mamy inną łopatkę!”. Wydaje mi się, że ciągle wtrącając się w podwórkowe sprawy naszych dzieci, siedząc tuż przy nich, reagując na każdy ich nawet najmniejszy ruch, rozwiązując każdy ich problem, robimy im tak naprawdę niedźwiedzią przysługę. Obserwuję sobie dzieci na placach zabaw (i nie tylko) już od jakiegoś czasu. Zwyczajnie, jak to matka, szwendam się po takich miejscach, więc czasem coś mi wpadnie w oko. I z tych moich obserwacji wynika, że wśród nas – rodziców, wzrasta obecnie tendencja do ciągłego towarzyszenia dzieciom. We wszystkim. Nie ufamy ani swoim dzieciom, ani obcym, ani nawet ich rodzicom czy opiekunom. Każdej sprawy na placu zabaw musimy dopilnować sami. Dla dobra dziecka oczywiście. Jak na poligonie Ale obserwuję też co innego – dzieci, którym się nie przeszkadza i nie pomaga, zaczynają radzić sobie same. Może nie od razu, czasem najpierw potrzebne jest trochę krzyku, mała bójka, niemiłe słowo. Ale zazwyczaj po początkowym kryzysie, dzieciaki same wypracowują rozwiązania, które akurat sprawdzają się w ich małej społeczności. To nie zawsze są rozwiązania, które podobają się dorosłym i które przez dorosłych mogłyby być zaakceptowane jako sprawiedliwe. Czasami jedno dziecko zjeżdża ze zjeżdżalni trzy razy, a drugie może tylko raz. Albo ktoś na jakiś czas zostaje wykluczony z zabawy. Ktoś jest smutny, ktoś trochę oberwie… Ale dziecięca sprawiedliwość wygląda trochę inaczej niż nasza, dorosła. I tak naprawdę czasami ciężko mi nawet ocenić, która wersja tej sprawiedliwości jest „bardziej sprawiedliwa”. To jednak nie zmienia faktu, że wydaje mi się, że wszystkie te doświadczenia z piaskownic i placów zabaw są dzieciom bardzo potrzebne. To jest ich takie doświadczanie „prawdziwego życia”. Codzienne uświadamianie sobie, że tak jak ja mogę być smutny, kiedy ktoś mi coś zabierze, albo nie chce się ze mną bawić, tak ten ktoś też będzie smutny i zły, jeśli to ja zrobię coś wbrew jego woli. Doświadczanie tego, że wspólna zabawa daje czasami więcej radości niż zabawa w pojedynkę. Kojarzenie tego, że pracując wspólnie jesteśmy w stanie zrobić więcej, niż każdy z osobna. Uświadamianie sobie, że moje zachowanie ma wpływ na innych, że tak jak mogę kogoś zasmucić, mogę też pocieszyć. Branie odpowiedzialności za siebie, ale też za inne osoby w grupie i obok niej. To są takie rzeczy, które oczywiście można tłumaczyć, ale ciężko je zrozumieć nie przeżywając konkretnych sytuacji. I patrząc z tej perspektywy – piaskownica staje się takim poligonem, na którym od najmłodszych lat dzieci w grupie mogą się uczyć życia. O ile oczywiście im pozwolimy.   Żeby było jasne Po pierwsze – nie twierdzę, że dzieci trzeba zostawiać samym sobie w każdej sytuacji. Czasami natychmiastowa reakcja jest konieczna. Ale takich sytuacji jest raczej mniej niż więcej i zachowując zdrowy rozsądek nie tak trudno je odróżnić. Po drugie – nie uważam, że dzieciom nie można pomagać w ogóle. Jeśli moje dziecko prosi mnie bezpośrednio o pomoc, staram się jej udzielić. Ale też nie zawsze od razu, z nadzieją, że w międzyczasie może samo coś wymyśli. I jeśli chodzi o interakcje z innymi dziećmi na placu zabaw, to ja się raczej staram podpowiadać, co moje dziecko mogłoby powiedzieć koledze czy koleżance w danej sytuacji, niż rozwiązywać sytuację za niego. Po trzecie – nie twierdzę, że wszystkie matki i ojcowie muszą siedzieć z dala od placu zabaw i ukradkiem oglądać co się dzieje. Są przecież takie sytuacje, że mama i tata mają akurat ochotę pobawić się z dziećmi na placu zabaw. Pogadać, pobudować babki – bo np. to jedyny moment w ich zalatanym dniu, żeby mogli po prostu pobyć z dzieckiem. Inni rodzice przychodzą na plac zabaw, żeby odpocząć i nadrobić zaległości w czytaniu i o ile nikt na tym nie cierpi, ja nie widzę problemu. Każdy ma jakieś swoje priorytety. Nie mi oceniać. Ja chciałam tylko zaapelować: Apel na zakończenie Drogi Rodzicu i Opiekunie, daj swojemu dziecku trochę czasu, zanim wkroczysz z własną radą i pomocą! Policz sobie w myślach do trzydziestu, albo zaśpiewaj zwrotkę ulubionej piosenki. Daj dzieciom czas, a istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że Cię zaskoczą. Pomyśl – jak mało możliwości mają w dzisiejszych czasach dzieci na samodzielną interakcję w grupie rówieśników (przez rówieśników rozumiem tu dzieci w rożnym wieku, taką grupę mieszaną). Przypomnij sobie jak to było kiedy to Ty biegałaś po podwórku i daj własnemu dziecku szansę przeżycia tego samego. Co o tym myślisz? Czy dzisiaj świat jest aż tak niebezpieczny, nawet w piaskownicy, że musimy cały czas stać na straży naszych dzieci? Czy jednak możemy im dać trochę „luzu” na samodzielne eksperymenty? Chętnie poznam Twoją opinię. Jeśli się ze mną choć trochę zgadzasz, proszę udostępnij ten wpis swoim znajomy. Post Leniwa matko, co z telefonem chodzisz na plac zabaw! pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Komunikaty wychowawcze – „Nie bój się!”

Nie bój się. Nie ma czego się bać. No i czego się boisz?! Wersję tego komunikatu bywają różne. Ale ja ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad tym, co nim chcemy przekazać. Wydaje mi się, że intencje, jak to często bywa, są słuszne. Chcemy pomóc dziecku przezwyciężyć strach, chcemy żeby odważyło się zrobić coś fajnego, ciekawego; albo po prostu mamy dosyć ciągłego chodzenia za dzieckiem, stania przy zjeżdżalni, nie chce nam się przeprowadzać go po raz sto siedemdziesiąty dziewiąty przez ciemny korytarz, w którym przecież nie ma nic strasznego. W końcu dziecko też powinno się uczyć samodzielności, no nie? Więc w czym problem? Czytaj też: Ostrożne dziecko – jasne i ciemne strony   Strach – co to? Na co to? Wydaje mi się, choć są to tylko moje własne obserwacje i przypuszczenia, że mówiąc dziecku „nie bój się!” wcale mu tak bardzo nie pomagamy. Strach to przecież ” jedna z podstawowych cech pierwotnych (nie tylko ludzka) mających swe źródło w instynkcie przetrwania.” (źródło Wikipedia) A co za tym idzie, cały ten strach jest nam, ludziom, do czegoś potrzebny i przeżywanie go jest dla nas naturalne. Co prawda podobno „Psychopatologia odróżnia strach od lęku, którego obiekt jest zawsze irracjonalny” (to samo źródło). Więc z naszej dorosłej perspektywy strach dziecka może być raczej irracjonalnym lękiem. Ja jednak mam wrażenie, że w przypadku dzieci nie ma czegoś takiego jak irracjonalny strach. Irracjonalny strach jest wtedy, kiedy mamy wystarczającą wiedzę, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że boimy się bez sensu, a mimo to się boimy. Dziecko zazwyczaj ma za mało informacji, żeby jednoznacznie stwierdzić, czy coś jest zagrożeniem realnym czy nie. Więc niejako dla normalnego dziecka każdy strach jest realny. Mieszamy w głowie Czy nie jest tak, że mówiąc „nie bój się” dajemy dziecku jednocześnie sygnał – „nie ufaj sobie i własnym instynktom”? Czy przypadkiem nie zakłócamy w ten sposób dziecięcego sposobu postrzegania siebie i otoczenia. Czy nie tworzymy mu mętliku w głowie nie pozwalając ufać w to, co czuje? Jak dziecko się boi, mówimy, że ma się nie bać. A potem jak się nie boi, że jednak powinien się bać, bo przecież „zaraz walnie głową w kant!” Co zrobi – niedobrze. A przecież skoro strach jest cechą pierwotną, to nie może być tak skomplikowany, żeby potrzebny był dorosły do jego interpretacji, prawda? Tak mi się przynajmniej wydaje. Misiek – case study Zaczęłam się nad tym zastanawiać obserwując Michę. Być może dlatego, że wydawało mi się, że jego szaleństwo będzie odzwierciedleniem tego, co o mnie mówili, kiedy byłam mała. Teksty w stylu „szłaś po parapecie i nie przeszkadzało ci, że parapet już się kończy” podobno najlepiej opisują mój temperament z czasów dzieciństwa. Patrząc na to jak Micha podchodził na co dzień do otaczającego go świata, wydawało mi się, że jak nic – wdał się w mamusie i przyjdzie mi teraz biegać za nim, żeby tylko nie daj boże czegoś sobie nie zrobił. Na szczęście nie bardzo miałam możliwość rozpoczęcia tego typu praktyk. Z dnia na dzień, obserwując moje drugie dziecko, uświadamiałam sobie, że on jednak ma własny instynkt samozachowawczy. Są rzeczy, których się boi i takie, których nie zrobi sam. Choćby taka zjeżdżalnia – wejdzie na nią, ale zjechać bez mojej pomocy nie chce. Umie. Bo w poprzednie wakacje śmigał jak burza. Ale miał przerwę i teraz się boi. Jeśli nie podejdę do niego, kiedy jest na górze, zaczyna wracać na dół schodami. I tu kolejny przykład – Micha schodząc po drabince (oczywiście tyłem) najpierw spuszcza jedną nóżkę i sonduje – jeśli nie trafi na nic, o co można ją oprzeć, nie próbuje zeskakiwać. Zatrzymuje się w miejscu i wzywa posiłki. Oczywiście w każdej z tych sytuacji mogłabym go namawiać – „No nie bój się! Fajnie jest zjechać!” „Nie bój się! Zeskocz!” Ale ponieważ mam już świadomość, że przy dwójce dzieci nie jestem w stanie pilnować Miśka 24 godziny na dobę, myślę sobie – „a co będzie, jak nie zauważę, a on zdecyduje się zeskoczyć sam?” Może się przecież okazać, że następnym razem do ziemi będzie miał metr, a nie pięć centymetrów. Albo to nie będzie ziemia, tylko coś całkiem innego. Myślę sobie wtedy, że lepiej zostawić te jego opory w spokoju. Do czegoś mu się mogą jeszcze przydać. Co zamiast Nie chcę też twierdzić, że dzieci koniecznie trzeba zostawiać same z ich lękami. Można przecież rozmawiać, o tym co jest powodem lęku, o tym, jak i czy można sprawdzić, czy ten lęk jest uzasadniony, czy może jednak „nie taki diabeł straszny”, o tym jak można próbować przezwyciężać te lęki, którym ulegać jednak nie chcemy. Wiele jest tematów i możliwości na rozmowę o strachu. Wydaje mi się jednak, że ostateczną decyzję co do tego, czego się bać lepiej pozostawić dzieciom, dla ich własnego bezpieczeństwa. Bo mam wrażenie, że teraz często jest tak, że najpierw każemy dzieciom się nie bać, a potem dziwimy się, że się nie pilnują i musimy za nimi i przed nimi latać, bo inaczej przecież katastrofa murowana. I latamy za nimi i wbijamy im do głów, że mają się zacząć bać z powrotnym – „uważaj bo spadniesz!” „Uważaj, bo się przewrócisz!” „Uważaj, bo rozbijesz głowę!” Czy nie lepiej by było po prostu od samego początku pozwolić im na podejmowanie własnych decyzji w kwestiach podejmowania ryzyka? Oczywiście będąc obok, tak na wszelki wypadek. Czy w ten sposób nie łatwiej im będzie nauczyć się samodzielności, zaufania do siebie, pewności? Wina cywilizacji? Czytając „W głębi kontinuum”, kiedy przygotowywałam się na zostanie mamą po raz pierwszy, zetknęłam się z teorią, że tylko na Zachodzie dzieci uciekają przed rodzicami. Podobno w bardziej pierwotnych kulturach nie ma takiego zjawiska. Instynkt samozachowawczy podpowiada dziecku, że jedyną szansą na przeżycie jest dla dziecka obecność kogoś dorosłego. I tak zastanawiam się, czy może to nasze mieszanie w temacie strachu – jak się boisz, to się nie bój – nie jest przypadkiem jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy. Nie wiem – nie jestem ani psychologiem, ani antropologiem ani nikim takim. Jestem mamą, która obserwuje własne dzieci i się zastanawia. Może wiesz coś, co może mi pomóc – utwierdzić mnie w moim przekonaniu lub całkowicie je obalić? Napisz proszę w komentarzu. Jeśli wpis Ci się spodobał, proszę udostępnij go dalej.   Post Komunikaty wychowawcze – „Nie bój się!” pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Edukacja Charlotte Mason – trzy filary

Edukacja w duchu Charlotte Mason nie jest zbyt popularna w Polsce, myślę jednak, że warto się jej przyjrzeć. Dlatego dzisiaj chciałam przedstawić Wam trzy filary, na których panna Mason oparła swoją teorię edukacji i wychowania. Wszystkie cytaty pochodzą ze wstępu do zbioru jej książek. Edukacja jest atmosferą Mówiąc „Edukacja jest atmosferą” nie chodzi o to, żeby izolować dziecko w środowisku, które jest specjalnie przygotowane dla dzieci. Chodzi raczej o to, że powinniśmy brać pod uwagę edukacyjną wartość naturalnej domowej atmosfery, zarówno w odniesieniu do ludzi jak i rzeczy. Powinniśmy dziecku pozwolić żyć we właściwych warunkach i nie ogłupiać go sprowadzając świat do tzw „dziecięcego poziomu” Chodzi zatem o to, że dużo ważniejsza niż skomplikowane materiały i pomoce edukacyjne jest panująca w miejscu nauki atmosfera. Ponieważ edukacja Charlotte Mason ma większe zastosowanie w edukacji domowej, chodzi głównie o atmosferę domową, ale możemy to równie dobrze odnieść do szkoły. Jeśli uda nam się stworzyć atmosferę, w której liczy się nauka, zdobywanie wiedzy, praca nad sobą, szacunek do drugiego człowieka (również do dziecka), wszystko to niejako naturalnie przeniknie do życia naszego małego ucznia. Inaczej mówiąc, jeśli my – rodzice, czy nauczyciele, będziemy swoim zachowaniem i podejściem do świata jasno pokazywać, że nauka jest fascynująca i ciekawa; jeśli z zapałem będziemy pracować nad sobą, po to by z dnia na dzień stawać się lepszymi ludźmi, jeśli sami będziemy się rozwijać, a nie skupiać się tylko na przytłaczającej codzienności – dziecko również da się ponieść tej atmosferze. I nie trzeba go będzie zmuszać do nauki, dla niego nauka będzie czymś przyjemnym, naturalnym, oczywistym. Jeśli będzie widział na co dzień rodziców, którzy z książek czerpią radość i wiedzę, nie będzie trzeba go długo namawiać do nauki czytania. Wystarczy impuls. Zatem nie przekazywanie wiedzy i wtłaczanie jej do biednych małych główek, powinno być naszym zadaniem, a raczej tworzenie warunków, w których nauka jest naturalnym stanem rzeczy, przyjemnością i codziennością. Wtedy nawet jeśli my nie będziemy mieli dziecku już nic do przekazania, dziecko nie przestanie się uczyć – będzie szukać nowych źródeł, nowych możliwości. Edukacja jest dyscypliną Mówiąc „Edukacja jest dyscypliną” chodzi o dyscyplinę przyzwyczajeń uformowanych roztropnie i trwale, zarówno przyzwyczajeń ciała, jak i umysłu. (…) Edukacja jest dyscypliną, to mniej więcej to samo, co edukacja jest codziennością. Według Charlotte Mason jeśli codziennie wstajemy, codziennie ścielimy łóżko i robimy śniadanie nawet o tym nie myśląc, podobnie może się dziać z nauką i pracą nad sobą. Tak samo jak bezwiednie po wstaniu ścielimy łóżko, tak samo bezwiednie możemy sięgać po książkę, czy wykorzystywać wszelkie nadarzające się okazje do nauki.  Przyzwyczajeniem może się stać codzienny spacer, ale też codzienna nauka pisania czy czytania.  Codzienna zabawa na dworze i codzienne podsumowanie dnia – co zrobiłem dobrze, nad czym mogę jutro popracować. Możliwości jest wiele, trzeba tylko nauczyć się je dostrzegać Edukacja jest życiem Mówiąc „Edukacja jest życiem” sugeruję zarówno potrzeby intelektualne jak i moralne. Umysł żywi się pomysłami, dlatego dzieci powinny mieć szerokie curricilum. Ale umysł nie jest naczyniem, do którego pomysły muszą być wrzucane (…), jest raczej, jeśli mogę tak powiedzieć, duchowym organizmem z apetytem na wszelką wiedzę.   To co Charlotte Mason określa jako „żywe” w dużej mierze można nazwać po prostu prawdziwym. Takim jakie jest w rzeczywistości. Jednocześnie żywe jest to, co nas ożywia, co daje nam impuls do działania, wywołuje w nas emocje. Jej zdaniem upraszczanie czy „zdziecinnianie” wiedzy nie dość, że nie pomaga dzieciom zrozumieć świata, to jeszcze je ogłupia i obraża ich możliwości. Według niej dzieci mają naturalną zdolność wydobywania tych informacji, które akurat je interesują, które w danym momencie są im do czegoś potrzebne. To nic, że nie zrozumieją każdego słowa z Dialogów Platona. Zrozumieją akurat tyle ile w danej chwili jest im potrzebne. Nie ma więc powodu ogłupiania ich uproszczonymi wersjami. Choćby dlatego, że upraszczając je pozbawiamy dziecka możliwości obcowania z pięknym językiem, który również będzie miał wpływ na kształtowanie wiedzy i późniejszych pasji dziecka. Wszystkie tematy, które są prawdziwe i które poruszają dziecięcy umysł i ciało warte są miana „żywych”. Nie ważne czy chodzi o uprawę selera czy teorię strun. Nie można jednoznacznie stwierdzić, który temat okaże się dla dziecka istotniejszy i bardziej ciekawy. Który pomoże mu się rozwijać, który popchnie go we właściwym kierunku. Dlatego zadaniem rodzica i nauczyciela nie jest ustalanie sztywnego programu nauczania, a raczej zapewnienie dziecku kontaktu z jak największą liczbą „żywych tematów”, z których dziecko będzie mogło czerpać i budować własną edukację.   Więcej na temat edukacji Charlotte Mason znajdziesz tutaj: Wychować naukowca Trzy przykazania dla rodziców Dylematy matki Nauka pisania Rodzicu wychowaj się sam Złe zachowanie u dzieci i jak mu zaradzić Wiedza o przyrodzie Lekcja poglądowa Lekcja poglądowa – przyroda Książki w duchu Charlotte Mason Jeśli zainteresował Cię ten temat, proszę udostępnij wpis swoim znajomym. Może i ich zainteresuje. Podoba Cię się ta teoria? Chciałabyś dowiedzieć się więcej? Może masz jakieś konkretne pytania? Daj proszę znać w komentarzu – chętnie napiszę o niej po raz kolejny. Jeśli uważasz, że teorie panny Mason się nie kleją – również powiedz mi czemu tak myślisz. Uwielbiam ciekawe dyskusję. Post Edukacja Charlotte Mason – trzy filary pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

Zrób sobie książkę – 25 pomysłów na własną książkę dla dzieci

NASZE KLUSKI

Zrób sobie książkę – 25 pomysłów na własną książkę dla dzieci

NASZE KLUSKI

Nie przyzwyczajaj! – 3 mity, które słyszał każdy rodzic

Nowo narodzone dziecko poza malutkimi ubrankami, pampersami i milionami zabawek przynosi do domu wiele „sprawdzonych” rad, co do tego jak należy się nim opiekować.  Wiele z nich opiera się na przekonaniu, że od początku rodzice powinni uświadamiać dziecko, że świat to nie jest miejsce przyjazne, gdzie każdy dba o dobro malucha. Dziecko trzeba zatem od samego początku przyzwyczajać do tego, że życie jest ciężkie i nie ma nic za darmo. Broń boże nie wolno nam, rodzicom, przyzwyczaić dziecka do dobrego, bo przecież jeśli na coś pozwolimy niemowlakowi, to później na pewno będzie chciało tego samego jako dwulatek, trzylatek, piętnastolatek… Muszę się przyznać, że mi takie podejście od początku jakoś nie pasowało. Zdecydowałam się wbrew zaleceniom przeprowadzić własne eksperymenty na dzieciach. Więc nosiłam, karmiłam piersią do czterech lat, pozwalałam spać we własnym łóżku. W imię teorii, która mówi, że potrzeby dziecka trzeba zaspokoić, żeby mogło ono potem samodzielnie i odważnie ruszyć w świat i walczyć z wyzwaniami. I dzisiaj, już z perspektywy czasu, chciałam podzielić się z Tobą rezultatami  moich doświadczeń. Oto trzy mity przekazywane młodym rodzicom, które moje własne dzieci obaliły: Mit 1. Nie noś bo się przyzwyczai Jak było u nas: Oba Kluski nosiłam w chuście. Kluska więcej – bo przy pierwszym miałam jeszcze więcej zapasów siły i energii, ale też dlatego, że tego potrzebował. W chuście nosiłam go praktycznie półtora roku. Na spacer i po domu. W chuście jadł, oglądał świat, a nawet spał w ciągu dnia. Inaczej nie chciał – sam w wózku czy na łóżku budził się po dziesięciu minutach. Sam zaczął spać jak miał około siedmiu miesięcy. Ale w dalszym ciągu nosiłam go na spacerach i po domu jeśli miał akurat gorszy dzień, a ja chciałam coś zrobić. Więc nosiłam dopóki nie przyszła druga zima – on akurat opanował chodzenie, więc co chwila chciał wyskakiwać z chusty, a w dodatku był już na tyle duży, że nie dało się go nosić z przodu, a do noszenia na plecach nie miałam kurtki. Przerzuciliśmy się wtedy na wózek, ale początkowo Klusek i tak wolał chodzić sam – przynajmniej na krótkich dystansach. Micha był inny. Tak jak Klusek spał dłużej tylko w chuście, tak Micha w chuście budził się po piętnastu minutach, za to zostawiony sam w pokoju spał kilka godzin. Tylko zasypiał w chuście, a i to często wolałby na łóżku, tyle tylko że początkowo Klusek nie pozwalał mu tak zasypiać. Za to w ciągu dnia nie bardzo potrzebował noszenia, wolał sobie leżeć i obserwować co robimy (albo płakał – niezależnie od tego czy w chuście czy bez). Tak więc ja nie miałam nic przeciwko noszeniu obu moich synów, ale tylko jeden wykazywał silną potrzebę bycia noszonym. Drugi od początku praktycznie wolał być oddzielnie. Niezależnie od tego jakie przejawiali preferencje jako niemowlaki, jak tylko nauczyli się raczkować i chodzić, obaj ruszyli w świat i więcej nie domagali się noszenia dla noszenia, chyba że droga była długa i męcząca. Wnioski: Wydaje mi się więc, że jeśli niemowlak ma potrzebę bycia blisko mamy, na rękach czy w chuście, to zwyczajnie można tę potrzebę zaspokoić bez obawy o to, że nasze dziecko będzie nam do osiemnastki wisiało na rękach. Czas leci naprawdę szybko i już niebawem Twoje dziecko nie tylko będzie robić wszystko samo, ale też będzie miało wiele ważniejszych i pilniejszych spraw niż wdrapywanie się na Twoje ręce czy kolana. Mit 2. Im dłużej zwlekasz z ostawieniem od piersi, tym większy będziesz miała problem Jak to było u nas: Klusek przeszedł na odwyk tuż po swoich czwartych urodzinach. Oczywiście był trochę smutny na początku, ale nie okazywał tego jakoś nadmiernie. Jeszcze kilka razy mówił, że on też by chciał, tak jak Misiek, ale spokojna rozmowa wystarczyła, żeby wszystko sobie wyjaśnić. Dużo trudniej było kiedy próbowałam go oduczyć nocnego mukania. Był płacz, rozpacz i żal w małym głosiku. W końcu zazwyczaj ja się poddawałam. Dopiero jak zaszłam w drugą ciążę i karmienie sprawiało mi naprawdę duży ból – udało nam się osiągnąć jakiś kompromis. Ale też i Klusek był starszy. Inny przykład: Na swoim blogu Hafija opowiada jak to było u niej z prawie czterolatkiem.  Wnioski: To, że karmisz dziecko 3,4 czy 5 lat, nie znaczy jeszcze, że będziesz to robić do końca życia. Wydaje mi się, że dzieci dużo lepiej niż dorośli wiedzą kiedy powinno się je odstawić od piersi (chociaż oczywiście zdanie mamy ma tutaj znaczenie i zmuszanie się na siłę do karmienia, też nie zawsze jest dobre). Młodsze dziecko może i łatwiej odstawić, przynajmniej dopóki samo nie jest w stanie podejść i sobie tego cycka wygrzebać, kiedy mama śpi po nieprzespanej nocy. Ale przychodzi moment, że dziecko samo przestawia się na inne produkty i z czasem, powoli odchodzi od cycka w kierunku pizzy, chipsów i kanapek z pasztetową. Nie ma co się spinać.  Mit 3. Jak nauczysz spania w swoim łóżku, to już tam zostanie Jak było u nas: Po pierwszych nieudanych (i nieprzyjemnych dla mnie) próbach nauki spania we własnym łóżeczku, dość szybko zdecydowaliśmy się spać wspólnie. Najpierw tylko z Kluskiem, potem też z Miśkiem (wyglądało to mniej więcej tak – Łóżko dla czworga). Dopiero w zeszłym miesiącu zdecydowaliśmy się to zmienić. Klusek ma obecnie cztery lata i siedem miesięcy, Misiek dwa lata i trzy miesiące. Trochę się baliśmy tego przejścia, bo przecież wszyscy nas straszyli, że dziecko, które od razu nie nauczy się spać we własnym łóżku, zostanie z rodzicami na wieki wieków. Ale okazało się, że obawy były całkiem niepotrzebne. Praktycznie od pierwszej nocy Kluski sobie śpią grzecznie u siebie. Przychodzą oczywiście od czasu do czasu do nas – a to, żeby się przytulić, a to żeby coś zjeść czy się napić. Czasem nawet wpuszczamy ich do łóżka, jeśli akurat nie chce nam się wstawać, żeby ich odprowadzić. Ale z odprowadzaniem też nie ma problemu. Nie ma walki, płaczów, histerii – jeśli dostaną to po co akurat przyszli, grzecznie wracają do swojego pokoju. Wnioski: Na wszystko jest czas. Jeśli noworodek nie chce spać sam, po co walczyć? On się czuje bezpieczniej przy mamie. Ale to nie znaczy, że raz wpuszczony do łóżka rodziców, zostanie tam na zawsze. W końcu przyjdzie moment, że to nocne rozstanie przestanie być dla niego tak strasznie trudne. A potem to już on, czy ona nie będą chcieli wpuścić rodziców do siebie. Podsumowanie Oczywiście pamiętać należy, że każde dziecko jest inne. Niektóre potrzebują więcej bliskości i domagają się jej dłużej. Inne szybko stają się całkiem samodzielnie. Różne są też potrzeby rodziców – dla jednych spanie z dzieckiem to ogromne wyrzeczenie, dla innych sama przyjemność. Trzeba to brać pod uwagę tworząc zasady działania własnej rodziny. Ale odmawianie dziecku bliskości tylko po to, żeby się nie daj boże nie przyzwyczaiło nie ma większego sensu, a często kosztuje wiele nerwów i wysiłku i to zarówno rodziców jak i dziecko. To, co w wieku sześciu miesięcy okupione jest płaczem i cierpieniem, w wieku półtora roku znika samo. To o co trzeba walczyć z dwulatkiem, czterolatek zrobi chętnie na łagodną prośbę. Może więc warto czasem poczekać – dzieci rosną naprawdę szybko. Jeśli zgadzasz się ze mną, proszę udostępnij ten wpis. Jeśli uważasz, że to stek bzdur – wytłumacz mi czemu się mylę – chętnie podejmę konstruktywną dyskusję. A przed czym bliżsi i dalsi znajomi przestrzegali Ciebie? Post Nie przyzwyczajaj! – 3 mity, które słyszał każdy rodzic pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

Co zrobić z dzieckiem tej wiosny – 25 pomysłów

NASZE KLUSKI

Co zrobić z dzieckiem tej wiosny – 25 pomysłów

NASZE KLUSKI

3 powody, dla których zarzuca mi się bezstresowe wychowanie

Zdarza Ci się czasem usłyszeć, że Twoje „bezstresowe wychowanie” doprowadzi w końcu do katastrofy? Że wychowasz rozwydrzonego bachora, który nie będzie się liczyć z nikim i na starość nawet szklanki wody Ci nie poda? Że trzeba być twardym i konsekwentnym w wychowywaniu dzieci, bo tylko taka droga prowadzi do ukształtowania dobrego człowieka, który poradzi sobie w społeczeństwie? Że tu nie ma co eksperymentować, bo jeszcze trochę tego „bezstresowego wychowania” i  na zmiany będzie za późno? Jeszcze się przekonasz! Jednym słowem, czy zdarza Ci się, że to jak wychowujesz Twoje dziecko jest interpretowane jako „wychowanie bezstresowe”? Mi czasem się zdarza spotkać z takimi opiniami. Ten wpis jest z mojej strony próbą polemiki z takimi opiniami. Zanim przejdę do odpowiedzi na najczęstsze grzechy łączone z bezstresowym wychowaniem, tak dla ścisłości chciałam przypomnieć definicję bezstresowego wychowania, którą się kieruję: Bezstresowe wychowanie jest to takie wychowanie, gdzie rodzice robią wszystko, żeby dziecko się nie stresowało – czyli, żeby nie przeżywało negatywnych emocji. Ten wpis jest kontynuacją tematu, może więc chcesz wcześniej przeczytać poprzednie wpisy w tym temacie: „Wychowanie bezstresowe -wyraz szacunku czy prosta droga do klęski?” oraz „Bezstresowe wychowanie krzywdzi dziecko” Brak konsekwencji To jeden z grzechów, które często podaje się jako przykład bezstresowego wychowani. Powszechnie głosi się hasło, że najważniejsza w wychowaniu jest konsekwencja. Tylko jeśli będziemy nasze dzieci wychowywać konsekwentnie nauczą się co jest dobre, a co złe – co im można, a czego nie. Jak nie wolno dziecku ruszać komputera rodziców, to nie wolno i z każdego naruszenie tego ustalenia, powinno się wyciągnąć zdecydowane konsekwencje. Jak nie można jeść lodów – to nie i już. Mówić dziękuję – zawsze i przy każdej sposobności. Myć zęby po każdym ciastku itd. Raz pozwolisz mu zrobić coś czego nie można – tworzysz w dziecku poczucie chaosu i tylko się prosisz o to, żeby i kolejnym razem było nieposłuszne. Czemu nie uważam, że brak konsekwencji jest zły? Bo dziecko to nie piesek, którego trzeba wytrenować. To drugi człowiek, który tak samo jak ja czasami nie ma ochoty czegoś zrobić. Zazwyczaj staram się chodzić na siłownię dwa razy w tygodniu. Ale czasem mi się nie chce. I idę raz, albo wcale. Fakt, że później czasami trudniej się zmotywować, żeby wrócić do dobrych nawyków. Ale jest to możliwe. Tak samo jest z dziećmi – im też ma prawo się nie chcieć. Też mogą mieć gorszy dzień i wydaje mi się, że można im wtedy odpuścić. To oczywiście może się wiązać z tym, że powrót do pożądanego przez nas zachowania, będzie trochę trudniejszy, a przez to zachowanie dziecka przez jakiś czas może być dla nas rodziców niewygodne. Trzeba się z tym liczyć. Ale wydaje mi się, że wymaganie od dziecka więcej niż wymaga się od siebie samego, to już przesada. A poza tym, prędzej czy później przyjdzie taki moment, że dziecko będzie musiało zacząć podejmować własne decyzje. Wydaje mi się, że lepiej żeby się uczyło konsekwencji „odpuszczania” pod moją opieką, niż później samodzielnie pod wpływem kolegów i koleżanek. Ale zaznaczam – taki brak konsekwencji nie ma wiele wspólnego, z ustępowaniem dziecku, tylko po to, żeby nie płakało. Po prostu uważam, że dzieci nie są robotami i czasami też należy im się trochę luzu. Zupełnie jak dorosłym. Przytulanie płaczącego dziecka Przez wiele osób przytulanie płaczącego dziecka i w ogóle zwracanie na niego uwagi to otwarte zaproszenie do pogłębiania się złego zachowania i wychowania „ciepłego klucha”, który nie poradzi sobie w życiu, bo przecież „twardym trza być”. Płacze, bo się przewróciło – nie reaguj! Na pewno próbuje zwrócić Twoją uwagę! Płacze, bo popsuło w złości babkę innemu dziecku w piaskownicy – nie reaguj! Następnym razem jak będzie chciało zwrócić Twoją uwagę, będzie niszczyć babki innym dzieciom! Płacze, bo nie może dostać czego chce? Zduś to w zarodku, nie reaguj, a najlepiej wyślij do pokoju, niech przemyśli swoje zachowanie! Czemu nie uważam, że przytulani i zwracanie uwagi na dziecko jest złe? Bo dziecko też człowiek – jeśli czuje się źle, potrzebuje wsparcia. Jeśli  nie radzi sobie z jakąś sytuacją czy z emocjami – potrzebuje pomocy, uwagi i wsparcia. Jeśli coś je boli lub czuje się źle – idzie tam, gdzie czuje się bezpiecznie – czyli do mamy czy taty i się przytula. Nie uważam, że zwracanie uwagi na dziecko które się przewróciło i płacze, doprowadzi do tego, że wychowam je na „ciepłego klucha”. Nawet jeśli widzę na pierwszy rzut oka, że płacz jest raczej potrzebą uwagi niż wynikiem jakiegoś strasznego fizycznego bólu. Jestem raczej zwolenniczką teorii „pełnego kubka”, która mówi, że dzieciom uwaga jest potrzebna, bo dziecko ma taki swój kubek na uwagę. Jeśli ten ich kubek jest pusty, to źle funkcjonują i robią wszystko, żeby tę uwagę zdobyć. Ale jeśli kubek jest pełny – żyją sobie własnym życiem, pewne siebie i radosne. Z mojego doświadczenia wynika, że to, że przytulam swoje Kluchy za każdym razem jak przyjdą do mnie z powodu jakiegoś „kuku” powoduje, że przychodzą coraz rzadziej i tylko z naprawdę poważnymi urazami. Więcej na ten temat pisałam np. tutaj – „Nic się nie stało” Natomiast odpowiadając na zarzut, że przytulania dzieci, które zachowują się źle tylko wzmacnia ich złe zachowanie odpowiem tak – często dziecko, które zachowuje się najgorzej ma pusty kubek uwagi. Robi więc co może, żeby go zapełnić. To raz. A dwa – dzieci zachowują się w sposób trudny dla nas do zaakceptowania często dlatego, że nie wiedzą jak w inny sposób osiągnąć swój cel lub są po prostu w tak trudnych emocjach, że nie potrafią sobie z tym poradzić. Zostawianie ich wtedy samych sobie, zamiast pomóc – może zaszkodzić. Często dużo lepszym rozwiązaniem jest po prostu okazanie dziecku akceptacji i pomocy, pokazanie w jakim kierunku może pójść, żeby sobie pomóc. Nie osiągniemy tego ignorując dziecko, ani wysyłając go za karę, żeby sobie przemyślało swoje zachowanie – bo często dziecko jest w takim stanie, że do żadnych rozsądnych wniosków samo nie dojdzie. Ale zaznaczam – nie przytulam dziecka mówiąc „Nie płacz! Nic się nie stało!” Nie mówię – „To nic że zabrałeś tamtemu dziecku zabawkę, pobaw się nią i już nie płacz. Mama nie lubi jak jesteś smutny.” Raczej staram się tłumaczyć, że to w porządku, że ktoś jest zły czy smutny. Ale inni ludzie też mają swoje prawa i trzeba ich szanować. Próbuje podpowiedzieć, co można wtedy zrobić i po prostu staram się pozwolić przeżyć dziecku jego emocje w bezpiecznych warunkach, żeby samo mogło wyciągnąć własne wnioski. Tłumaczenie „Co mu tak wszystko tłumaczysz?! Dziecko powinno słuchać rodziców a nie się zastanawiać co jest dobre, a co złe!” Teoria o tym, że dziecko bezwarunkowo powinno się słuchać dorosłych jest dość powszechna. Ja jednak zdecydowanie wolę wytłumaczyć swoim Kluskom dlaczego chcę, żeby coś zrobili, lub dlaczego uważam że robienie czegoś innego nie jest dobre. Dlaczego uważam, że dzieciom powinno się tłumaczyć, zamiast wymagać bezwzględnego posłuszeństwa? Bo uważam, że nie ma prawd bezwzględnych, że w dzisiejszych czasach nie można wytyczyć takich zasad, które byłyby zawsze słuszne i prawdziwe. Wolę więc tłumaczyć zasady funkcjonowania świata niż twierdzić, że wiem co jest dobre, a co nie. Wierzę w to, że moje (i wszystkie zdrowe) dzieci chcą być dobre. Że tłumacząc im, że nie można zrzucać rzeczy z półek w sklepie, bo przecież ktoś się napracował nad ich ułożeniem, ma więcej sensu niż stanowcze „Nie wolno ruszać rzeczy na półkach.” Albo „bo przyjdzie pan i na ciebie nakrzyczy!” Albo z kąta wyskoczy baba Jaga albo inny wielki pająk. (Więcej na ten temat – Bo pan będzie krzyczał) Czy mogę powiedzieć dzieciom „Nie wolno nikogo bić?” A co w sytuacjo, gdy to dziecko jest bite i nie może się obronić, bo przecież mama powiedziała, że nie wolno bić? Mogę powiedzieć „zawsze trzeba się dzielić” jeśli nie chcę, żeby moje Kluski bez pytania bawiły się moim laptopem? Przykładów jest wiele. Poza tym, nie uważam, że dziecko ma bezwarunkowy obowiązek wypełniania mojej woli. Ja mu mogę jedynie wytłumaczyć, czemu moim zdaniem coś powinno być takie, a nie inne, czemu lepiej nie zabierać zabawek innym dzieciom, czemu bieganie po parkingu może być niebezpieczne itd. Wydaje mi się, że im więcej dziecko rozumie, tym „lepiej” będzie się zachowywać i tym lepiej będzie dbać o siebie, swoje potrzeby i potrzeby innych. A i nie bez znaczenia jest fakt, że w końcu każde dziecko dojdzie do etapu rozwoju, gdzie przekona się, że rodzice nie wiedzą wszystkiego. Że nie każde ich przykazanie jest święte, że konsekwencje złamania ich zasad nie muszą być wcale takie straszne jak to im rodzice rysowali. I tu powtarza się argument, że wolę, aby moje dzieci eksperymentowały pod moim okiem, wtedy kiedy jeszcze mi ufają i kiedy mogę im pomóc, niż później całkowicie samodzielnie pod okiem kolegów. Bo jednak eksperymenty nieposłusznego pięciolatka często niosą ze sobą lżejsze konsekwencje niż eksperymenty nieposłusznego piętnastolatka. Ale zaznaczam – są sytuacje, kiedy bezwarunkowo przejmuję władzę. Czasami dla bezpieczeństwa dziecka, a czasami po prostu dlatego, że ja też mam swoje granice i swoje potrzeby i są po prostu rzeczy, których zaakceptować nie jestem w stanie. (Czytaj też: Stawianie granic w wychowaniu) Liczę się wtedy z tym, że moim dzieciom nie musi się to podobać i mają wtedy prawo wyrażać swoje niezadowolenie, obawa przed ich płaczem czy złością nie może jednak dyktować życia wszystkim członkom rodziny. Podsumowanie To tylko przykłady zachowania, które często odbierane jest jako wychowanie bezstresowe, a tym czasem z wychowaniem bezstresowym ma niewiele wspólnego. To że dziecko ma prawo popełniać własne błędy, podejmować własne decyzje, okazywać wszelkie emocje – również te powszechnie uznawane za trudne, nie oznacza wcale, że nie ponosi konsekwencji swojego zachowania, że nie uczy się prawdziwego życia, że rodzice biegają wokół niego i robią wszystko, żeby sprawić mu przyjemność i oddalić od niego wszelkie „negatywne” emocje. Często znaczy to po prostu tyle, że rodzice pozwalają po prostu dziecku na samodzielne odkrywanie siebie i świata i poznawanie konsekwencji własnego zachowania. Pokazują drogę, ale nie zmuszają do jej podjęcia. Jednocześnie starają się dać dziecku poczucie bezpieczeństwa, które pozwoli dzieciom na podejmowanie sensownego ryzyka – tak jak w tym eksperymencie, gdzie dzieci wychowywane w różny sposób zostawały w pokoju z nieznajomą opiekunką. Rezultaty jednoznacznie pokazały, że dzieci, wychowywane w bliskości z rodzicem miały dużo więcej odwagi w poznawaniu nowego otoczenia niż te, które od początku uczone były „samodzielności” na siłę. A Tobie zdarzyło się być posądzonym o „bezstresowe wychowanie”? Z jakiego powodu? Jakie inne „grzechy” niesłusznie kojarzą się Twoim zdaniem z bezstresowym wychowaniem? A może uważasz, że nie mam racji – a to w jaki sposób staram się wychowywać moje Kluski, to jednak jest bezstresowe wychowanie i w końcu się doigram? Czekam na wszystkie komentarza. Będę wdzięczna za udostępnienie tego wpisu. Wystarczy kliknąć odpowiednią ikonkę pod tekstem.       Post 3 powody, dla których zarzuca mi się bezstresowe wychowanie pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

Nauka czytania – książki o literkach

NASZE KLUSKI

Nauka czytania – książki o literkach

NASZE KLUSKI

Bezstresowe wychowanie krzywdzi dziecko

Jak wiadomo, powszechnie bezstresowe wychowanie (o tym jak ja definiuję bezstresowe wychowanie pisałam już tutaj – Bezstresowe wychowanie – wyraz szacunku czy prosta droga do klęski? – więc nie chcę się powtarzać) uznawane jest za przyczynę wszelkiego zła na tym świeci. Jednak część rodziców w dalszym ciągu stara się je praktykować. Ja osobiście, chociaż może nie przypisuje mu wszystkich nieszczęść ludzkości, uważam, że ma ono wiele wad, z których należy sobie zdawać sprawę. Większość ludzi zapytanych o to, jakie to są wady, odpowie, że w ten sposób wychowuje się roszczeniowe jednostki, które po pierwsze nie liczą się z innymi, a po drugie – są wiecznie niezadowolone. Ja chciałam spojrzeć na tę kwestię od trochę innej strony. Wydaje mi się, że w bezstresowym wychowaniu mamy problem z emocjami powszechnie uważanymi za złe, negatywne, nieakceptowalne społecznie i o tym chciałam dzisiaj pisać. Negatywne emocje są potrzebne Po pierwsze – negatywne emocje są ważną częścią życia każdego człowieka. Chociaż w naszej kulturze nie za bardzo jest na nie przyzwolenie, to jednak one istnieją. Są gdzieś w nas, zawsze gotowe dać o sobie znać – złość, smutek, strach, ból, frustracja, stres, rozczarowanie i pewnie wiele jeszcze innych. Przyczajone czekają na (nie)odpowiedni moment. Co więcej – one nie tylko są, ale są do czegoś potrzebne. Dzięki nim lepiej poznajemy siebie i otoczenie. Złość może nas popchnąć do działania, ból czy strach – uchronić przed czymś nieprzyjemnym. Stres (o ile nie w nadmiarze) pomaga się zmobilizować i osiągnąć lepsze efekty w pracy. Nasz organizm nie robi nic od tak sobie – wszystko w nim ma jakiś cel. Pozbawiając dziecko możliwości przeżywania tych „złych” stresujących emocji, pozbawiamy go części życia. Człowiek, który się nigdy nie zezłości, nie poczuje frustracji, może mieć problemy np. z pokonaniem kolejnej przeszkody, która stanie na jego drodze. Dziecko, które nie czuje strachu, pójdzie z kimś obcym, albo nie rozejrzy się przed przejściem przez ulicę – bo po co? Może podejmować ryzyko poza swoimi możliwościami. Wejść na szafę – proszę bardzo! Zeskoczyć z niej – ależ oczywiście. Nie ma co się łudzić  – nie jesteśmy w stanie pilnować naszych dzieci 24 godziny na dobę przez całe życie, dobrze jest więc jeśli są w stanie realnie oceniać otoczenie i swoje możliwości. A tego mogą się nauczyć praktycznie tylko na własnych błędach, samodzielnie płacąc za nie odpowiednią cenę – bólem, złością czy stresem. czytaj też: 4 powody, dla których dzieci powinny ryzykować Negatywne emocje są wszędzie Po drugie – „złe” emocje są nie tylko w dziecku, ale i w innych ludziach. Ludziach, których nasze dzieci prędzej czy później zaczną spotykać na swojej drodze. Ludziach, którzy nie będą za wszelką cenę starać się oddalić od naszego dziecka swoich złych emocji. Ci ludzie – koledzy, przyjaciele, partnerki, partnerzy czy panie w sklepie spożywczym, będą co jakiś czas wybuchać złością, rozładowywać na naszym dziecku własne frustracje, narażać je na stres. Ta perspektywa może wydawać Ci się straszna, ale tak naprawdę każdy z nas żyje w ten sposób. Można się nauczyć sobie z tym radzić, ale niestety najbardziej efektywna jest nauka na własnej skórze. Można oczywiście wiele mówić na temat tego, jak należy się zachować wobec złości, smutku czy agresji innych ludzi, ale to najczęściej i tak umyka kiedy przychodzi nam się zmierzyć z faktyczną sytuacją. Wydaje mi się, że to trochę tak, że niektóre rzeczy po prostu trzeba przeżyć i zrozumieć tak dla siebie – przełożyć na swój wewnętrzny język i swoje wewnętrzne emocje. Można oczywiście posłuchać dobrych rad, ale ostatecznie z książki nauczyć się tego nie da. Pozbawiając dzieci kontaktu z naszymi złymi emocjami i złymi emocjami innych ludzi, pozbawiamy je też możliwości nauki radzenia sobie w takich sytuacjach. Negatywne emocje można oswoić Na szczęście przeżywania negatywnych emocji można się nauczyć. W sposób z jednej strony bardzo prosty, a z drugiej – trudny. Żeby się tego nauczyć trzeba bowiem po prostu je przeżywać. Nie zaprzeczać ich istnieniu, nie chować pod poduszkę, nie przydeptywać pantoflem. Przeżywać. Ale ponieważ to trudna lekcja, dobrze jest mieć wsparcie w osobie kogoś bardziej doświadczonego – dla dzieci najczęściej to są rodzice. Wydaje mi się, że rolą rodzica jest właśnie pomoc i wsparcie w tych trudnych chwilach, kiedy dziecko zalewa fala negatywnych emocji. Nie zaprzeczanie ich istnieniu (Nie płacz, nic się nie stało). Nie odwracanie od nich uwagi (no już nie płacz, dostaniesz cukierka). Zwykła obecność, która mówi „masz prawo czuć się źle, masz prawo to pokazać, to normalne,” przerywana radą tylko wtedy, kiedy widzimy, że dziecko nie radzi sobie z tą emocją, że się zapętla i nie umie samo znaleźć dla  siebie wyjścia. A i te pouczenia powinny być raczej wskazówkami, które pokażą kierunek, pomogą znaleźć dziecku taki sposób przeżywania tych emocji, który będzie ostatecznie akceptowalny przez społeczeństwo. I jak zawsze w sytuacjach podszytych emocjami nie możemy oczekiwać, że nasza rada udzielona płaczącemu dziecku przyniesie od razu efekt i nasze złe na cały świat dziecko, pozbawione przez wyrodną matkę kolejnego cukierka, raptem uspokoi się i zacznie uśmiechać, tylko dlatego, że powiemy mu „Nie płacz. Lepiej wyraź swoją złość tak i tak.” Dorośli pochłonięci emocjami nie są najczęściej w stanie zrobić takiego szybkiego skoku emocjonalnego (od rozpaczy do radości), a co dopiero mówić dzieci. To przychodzi z czasem, z każdą kolejną falą „złych” emocji mały człowiek zdobywa doświadczenie.Tak przynajmniej staram się do tego podchodzić. Dlatego uważam, że wychowywanie dzieci w duchu bezstresowym pozbawia ich ważnej życiowej lekcji, utrudnia im poznanie samego siebie i innych. Nie da się chyba przeżyć życia bez jakichkolwiek trudnych emocji, wydaje mi się więc, że rolą rodzica jest pomoc w nauce obchodzenia się z tymi emocjami. A nie zapobieganie ich powstawaniu.  Podsumowując Nie chciałabym tylko być źle zrozumiana – nie uważam, że powinniśmy dzieciom dostarczać tych „złych” emocji jakoś specjalnie. Życie codzienne jest tak skomponowane, że samo będzie dziecku dostarczać okazji do ćwiczeń – bo tata wrócił zmęczony z pracy i nie chce się bawić, bo mama zdenerwowała się, kiedy po raz sto siedemdziesiąty ósmy musiała sprzątać rozlany sok z dywanu, bo brat nie chciał podzielić się zabawką, samochodzik się popsuł, akurat mama nie ma pieniędzy na lody… Wydaje mi się, że zadaniem rodzica jest po prostu dać dziecku szansę poradzenia sobie z tymi wszystkimi sytuacjami. Dając oczywiście wsparcie, jeśli to konieczne podpowiadając jakieś rozwiązanie, a nie – zabierając z życia dziecka stres i wszystkie sytuacje, które mogą potencjalnie prowadzić do tych tak nielubianych „złych” emocji. Na tym temat się nie kończy. Za dwa tygodnie (bo za tydzień będzie wpis w ramach projektu Przygody z książką), postaram się wytłumaczyć czym się różni moim zdaniem, to w jaki sposób ja staram się wychowywać moje dzieci, od bezstresowego wychowania właśnie. Już teraz zapraszam. A tymczasem chętnie się dowiem, jakie Twoim zdaniem są wady bezstresowego wychowania i czy może jest w nim coś, co te wady wyrównuje? Jeśli możesz, udostępnij ten wpis swoim znajomym, będę bardzo wdzięczna.     Post Bezstresowe wychowanie krzywdzi dziecko pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Bezstresowe wychowanie – wyraz szacunku czy prosta droga do klęski wychowawczej?

„Wszystko przez to bezstresowe wychowanie” – to tekst, który chyba każdy rodzic wcześniej czy później usłyszy. Nie zawsze w odniesieniu do swojego dziecka. Czasem od tak rzucone w kolejce przy kasie razem z pobłażliwym spojrzeniem posłanym matce dwulatka, który akurat z rozpaczy rzuca się na podłogę, bo nie dostał lizaka. Czasem ze złością wypowiedziane przez woźną w szkole, która po raz 150 musi czyścić pomazane długopisem ławki. A czasem – ku przestrodze – żeby Ci dogi rodzicu nie przyszło przypadkiem do głowy pozwolić na coś takiego. Moja wizja wychowania bezstresowego zmieniała się z biegiem lat. Zaczęłam jeszcze jako młoda, bezdzietna, nauczycielka od przekonania, że to samo zło. Sytuacja zmieniła się trochę, kiedy urodził się Klusek. Przestałam potępiać je tak definitywnie jak wcześniej. Do pełnego poparcia dużo mi brakowało, ale zaczęłam sobie zdawać sprawę z tego, że dziecko jest oddzielną jednostką, że ma swoje zdanie, swoje potrzeby, że ja nie jestem od tego, żeby  wbijać go  w jakieś z góry ustalone ramy porządku społecznego, poprawności rozwojowej i zmuszać do zachowań powszechnie uznawanych za akceptowalne, tylko dlatego, że jestem mamą. Nie byłam może pewna, co do tego, że dziecko może robić co che i kiedy chce, ale jednak skłaniałam się ku przekonaniu, że to moim zadaniem jest zrozumieć dziecko, które przecież dopiero uczy się norm społecznych i prawdy o samym sobie. Chociaż gdzieś tam głębiej, czaił się taki malutki lęk – że może jednak źle robię, może starając się dopasowywać do dziecka, wychowam rozpuszczonego bachora, który będzie miał ciągłe pretensje do mnie i do całego świata i podpali pobliski kiosk tylko dlatego, że pani w okienku nie zechce mu sprzedać papierosów. Masz tak czasami? Czym jest bezstresowe wychowanie? Do mnie głębsze zrozumienie tematu bezstresowego wychowania przyszło chyba dopiero z narodzinami Miśka. W mojej głowie utworzyła się wtedy dość prosta definicja, którą opisuję bezstresowe wychowanie:     jest to takie wychowanie, gdzie rodzice robią wszystko, żeby dziecko się nie stresowało – czyli, żeby nie przeżywało negatywnych emocji.   Siłą rzeczy w takim wychowaniu nie ma miejsca na zakazy – dziecko, które nie może zjeść cukierka, zaczyna płakać, a skoro rodzic nie chce, żeby dziecko płakało, robi wszystko co może, żeby temu zapobiec, najczęściej po prostu dając mu to, o co prosi. Nie ma miejsca na smutek ani inne negatywne emocje – dziecku popsuła się zabawka? Niech dziecko nie płacze, mama już leci kupić nową, albo kupi jak tylko się da. Dziecko chce wsadzić rączkę do gorącej zupy? No na to pozwolić nie można, więc trzeba wymyślić jakiś inny sposób – może zamiast tego pójdziemy na lody? I gotowe, uwaga odwrócona, dziecko zajęte lodami i szczęśliwe. No prawie, bo zamiast trzech gałek dostało dwie, a w ogóle to miały być truskawkowe, a są wiśniowe… Mama wraca z pracy głodna i zmęczona, dziecko rzuca się na nią stęsknione i chce koniecznie bawić się w konika, no to co może zrobić mama? Oczywiście kładzie torby w kąt i staje na czworaka, bo inaczej synek będzie płakał, a może nawet zacznie ją okładać piąstkami w złości. Nie ma wyboru. Rodzic przecież szanuje dziecko i musi robić to, czego ono chce. Tak? Chyba jednak nie. Z szacunkiem i ze stresem Mam nieodparte wrażenie, że wielu wydaje się, że są tylko dwie drogi – albo tradycyjna autorytarna – rodzic każe, dziecko musi, albo właśnie to nieszczęsne bezstresowe wychowanie – gdzie to rodzic się podporządkowuje. Ja na szczęście widzę alternatywę. Możliwe jest takie wychowywanie dzieci, gdzie szacunek do dziecka, łączy się z szacunkiem do rodzica (ogólnie rzecz biorąc – do innych ludzi). Wydaje mi się, że to trochę tak jakbyśmy poszli po prostu za słowami Korczaka – „nie ma dzieci, są ludzie.” Dzieci to ludzie, tylko ich potrzeby i możliwości są czasem inne niż nasze. Ale na dobrą sprawę, dorośli też mają różne możliwości – od 80latka nikt nie będzie wymagał przebiegnięcia maratonu. Kobieta w ciąży bez problemu może rozpłakać się na środku centrum handlowego i nikogo to nie zdziwi. Student zaczyna imprezę o dziesiątej, kiedy matka noworodka, od przynajmniej godziny smacznie chrapie. Różne etapy, różne potrzeby, różne możliwości. Wszystkich tych ludzi łączy jednak jedno – cywilizowany, kulturalny człowiek nie każe im zachowywać się tak, jak on uważa za stosowne, bezsprzecznie i bezapelacyjnie. A z drugiej strony nie poświęca swoich zamiarów i potrzeb, tylko dlatego, żeby nie zasmucić lub nie zdenerwować tej drugiej osoby.  Jeśli chcesz otworzyć okno w przedziale w pociągu, a Twój współpasażer nie, to razem próbujecie znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, a nie krzyczysz na niego, żeby koniecznie otworzył, bo Ty tak powiedziałaś. Jeśli jesteś w stanie posiedzieć jeszcze 15 minut przy zamkniętym oknie, a Twój współpasażer ma istotny powód, żeby go nie otwierać, to pewnie się z nim zgodzisz. Jeśli jednak czujesz, że za chwilę zemdlejesz, to nie zgodzisz się na zamknięcie okna, tylko po to, żeby nie denerwować współpasażera, prawda? Dlaczego tego samego podejścia nie praktykować również w stosunku do najmłodszych? Czy tutaj już nie obowiązuje zasada, traktuj drugiego tak jak sam byś chciał być traktowany? Konsekwencja tylko dla dzieci Nasze kontakty z innymi ludźmi zależą od wielu czynników, to czy się na coś zgodzimy czy nie, często zależy od sytuacji, naszego nastroju, tego czy mamy czas, czy nie i jeszcze wielu innych rzeczy. I nie czujemy się z tego powodu źle (o ile oczywiście w nerwach i złości nie powiemy lub nie zrobimy, czegoś, czego normalnie nigdy byśmy nawet nie pomyśleli). Takie życie. Jednak w stosunku do dzieci jest inaczej. Panuje przekonanie, że z dziećmi trzeba postępować zawsze konsekwentnie. Bo inaczej będą niewychowane, rozpieszczone i tradycyjnie – wejdą nam na głowę. Więc albo dziecko ma słuchać i robić, co mama każe, bez szemrania i niezależnie od tego, czy to się dziecku podoba czy nie. Mama każe – bez dyskusji – dziecko musi (wychowanie autorytarne). Albo odwrotnie – dla dziecka najlepsze jest to, żeby było ciągle szczęśliwie i miało wszystko, o czym tylko pomyśli. Mama jest po to, żeby wyściełać jego życie różami (wychowanie bezstresowe). Da się inaczej Do mnie żadna z tych opcji nie przemawia. Uważam raczej, że dziecku, tak jak dorosłemu należy się szacunek. Dziecko, tak jak dorosły – ma prawo głosu, może wyrazić swoje zdanie i nie musi zawsze robić tego, co rodzice mu każą. Ale też uważam, że rodzice mają swoje prawa – nie muszą robić wszystkiego, o co dziecko poprosi, tylko po to, żeby nie płakało. Ważne jednak, żeby okazywać sobie nawzajem szacunek. Czasem po prostu potrzebna jest rozmowa i wspólne ustalenie swoich potrzeb, granic i możliwości rozwiązania poszczególnych sytuacji. Nie do każdej bowiem, pasuje ten sam klucz – czasami potrzebna jest stanowczość, ale czasami można odpuścić. Pisałam już o tym, więc nie będę się powtarzać – Stawianie granic – negocjacje. Chciałabym kontynuować ten temat i za tydzień  pojawi się na blogu wpis o tym, jakie moim zdaniem są największe problemy wynikające z bezstresowego wychowania (rozumianego według definicji, którą zamieściłam w tym wpisie), oraz jak można inaczej do nich podejść. Aha – od przyszłego tygodnia wpisy będą ukazywały się nie w piątek, tak jak teraz, ale w środę – ze względu na projekt, do którego po raz kolejny dołączyłam – Przygody z Książką. A Ty po której stronie jesteś – za bezstresowym wychowaniem, czy raczej przeciw? Jeśli przeciw – to jakie Twoim zdaniem są największe grzechy tego nurtu? A może uważasz, że ma ono i swoje dobre strony? Z niecierpliwością czekam na Twój komentarz. Będę też wdzięczna, jeśli udostępnisz ten wpis dalej. Post Bezstresowe wychowanie – wyraz szacunku czy prosta droga do klęski wychowawczej? pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

30 zabaw wielkanocnych dla przedszkolaków

NASZE KLUSKI

30 zabaw wielkanocnych dla przedszkolaków

Angielski dla dzieci – zabawy z kartami obrazkowymi

NASZE KLUSKI

Angielski dla dzieci – zabawy z kartami obrazkowymi

NASZE KLUSKI

Stawianie granic – negocjacje

Tydzień temu pisałam czym moim zdaniem są granice i jak widzę ich rolę w wychowywaniu dziecka. Podsumowując – uważam, że granice są niezbędne. Ale należy je szanować, a nie narzucać. Co więcej, należy szanować nie tylko granice dziecka, ale i swoje. Powstaje tylko pytanie, co zrobić, kiedy moja granica i granica dziecka ścierają się. Wydaje mi się, że najlepszym rozwiązaniem w takich chwilach są po prostu negocjacje. Czyli zwyczajna rozmowa z dzieckiem i próba ustalenia rozwiązania, które będzie do zaakceptowania dla obu stron. Tylko jak to zrobić. Kilka moich przemyśleń znajdziesz poniżej. Negocjacje Oczywiście negocjacje z dzieckiem nie zawsze są łatwe. Szczególnie z takim, które jeszcze nie jest w stanie odpowiednio się komunikować z otoczeniem. Ale na szczęście dzieci szybko się uczą i jeśli im w tym pomożesz, to z dużym prawdopodobieństwem opanują sztukę negocjacji szybciej niż Ci się wydaje. Dwulatkowi powiesz: Widzę, że chcesz czekoladę. Nie mogę ci jej dać, bo… Może zamiast tego zjesz banana albo rodzynki? A rozmowa z trzylatkiem może już wyglądać tak: Dziecko: Chcę czekoladę! Mama: Nie mogę ci jej dać, bo … Dziecko: Ale ja chcę coś dobrego! Co możesz mi dać? Wybór Powiesz, że nie zawsze i nie wszystko da się negocjować? Pewnie masz rację. Są takie granice, od których przestrzegania może zależeć zdrowie, a nawet życie dziecka. Ale nawet przy takich podstawowych granicach, jak chodzenie za rękę po parkingu, na którym jeżdżą samochody czy używanie noża, myślę, że można spróbować znaleźć troszkę miejsca i dać dziecku wybór. To może pomóc szczególnie w sytuacjach, gdzie mamy do czynienia z dziecięcym „nie, bo nie” – wtedy kiedy dziecko po prostu uczy się o swojej odrębności i mocy sprawczej. „Musisz iść ze mną za rękę, bo tu jeżdżą samochody, wolisz trzymać mnie za lewą rękę czy za prawą, a może mam cię trzymać za kaptur?” Cel osiągnięty – dziecko zabezpieczone. Zrozumienie Kolejna rzecz, o której warto pamiętać, to to, że dzieciom często wystarczy to, że rozumiemy, o co im chodzi. Nie pozwolisz dziecku włożyć ręki do garnka z gotującą się zupą, ale sposób w jaki to zrobisz często ma duże znaczenie. Tak dla porównania: „Gdzie pchasz te łapy! Nie wolno! No, no, no! Czego płaczesz? Chcesz się poparzyć!?” albo „Chcesz włożyć rękę do garnka? Nie pozwolę Ci tego zrobić. Tam jest bardzo gorąco! [płacz] Jesteś chyba smutny, to przykre jak nie można zrobić, czegoś co się chce, prawda? Chcesz się przytulić?” Myślę, że różnica jest widoczna na pierwszy rzut oka. Czytaj: Jak rozmawiać z dwulatkiem? To dorosły ponosi odpowiedzialność za wynik Ale skoro już jesteśmy w temacie płaczu, chciałam przy okazji poruszyć temat, który sprawia nam rodzicom często dużo problemów. Tak mi się przynajmniej wydaje. Otóż niezaprzeczalnie to na nas ciąży odpowiedzialność za komunikację z naszym dzieckiem. My jesteśmy dorośli, mamy dużo większe możliwości zarówno werbalne jak i panowania nad sobą i własnymi emocjami, większe doświadczenie życiowe itd. Dziecko wiele jeszcze nie umie, wiele się musi nauczyć, w dodatku wiele swoich zachowań wzoruje na naszych zachowaniach. Jak by nie wykręcał, za wynik negocjacji z dzieckiem odpowiadamy my. Czasem może się okazać, że na daną chwilę możemy zrobić tylko jedno – np. zabrać niebezpieczne narzędzie, przytrzymać dziecko za rękę na siłę, żeby nie wpadło pod samochód, lub zrobić cokolwiek innego, co spowoduje w dziecku opór i płacz. Prawo do niezadowolenia Mamy wtedy tendencje do reakcji „Nie płacz! Nic się nie stało.” „Nie płacz! Przecież to dla Twojego dobra!” „Nie płacz, przecież…” Tak jakbyśmy nie chcieli zrozumieć, że dziecko płacze, bo jest smutne, złe, zdenerwowane, itp. bo nie może dostać tego czego chce. Nie dość, że nie może dostać, to i płakać nie może, i pokazać, że jest niezadowolone nie może, nic nie może. Spróbuj postawić się w jego sytuacji: wracasz z pracy, chcesz zjeść obiad, okazuje się, że obiadu nie ma, męża, który miał obiad ugotować też nie ma i zakupy nie zrobione. Dzwonisz do niego już trochę zdenerwowana i głodna pytasz o obiad. A on Ci na to – „Nie ma obiadu. Po co się denerwujesz, przecież skoro nie ma, to Ci nie wyczaruję!” A ty wtedy odpowiadasz spokojnie – „Aha, rozumiem, już nie będę się denerwować, bo to rzeczywiście bez sensu”? Sytuacja być może trochę inna niż trzymanie za rękę na parkingu, ale emocje w dużej mierze – podobne. Więc jeśli już podejmujemy decyzję, stawiamy granicę – dla dobra dziecka, własnego i całej rodziny, pozwólmy też dziecku wyrazić niezadowolenie z tego, że jego potrzeba nie została zaspokojona. Zamiast „Nie płacz!” – „Rozumiem, że jesteś smutny.” Szanowanie granic czy tresura Oczywiście, każdy z nas pewnie nie raz myślał, jak fajnie by było, gdyby nasze dziecko było cały czas miłe, radosne, czyste i z uśmiechem wykonywało każde nasze polecenie. Czasami mamy gorszy dzień i wkurza nas to, że wszystko musimy za każdym razem tłumaczyć, że to zajmuje tyle czasu i wysiłku. Że dużo łatwiej by było, gdyby nasze dziecko z automatu reagowało na nasze wytyczne zgodą i entuzjazmem. „Sprzątnij pokój!” „Jedz, nie wybrzydzaj!” „Jak mówię, że masz siedzieć spokojnie, to siedź.” Nie ma dyskusji. Być może nawet da się to w pewnym sensie osiągnąć. Skoro psa można nauczyć, że ma siadać i szczekać wtedy kiedy chcemy, to i człowieka można pewnie w podobny sposób wytresować – tu ciasteczkiem, tam paskiem… Tylko wydaje mi się, że tresowanie dzieci na dłuższą metę nie przyniesie pożytku ani nam (bo w końcu mogą się zorientować co się dzieje i spróbować zawalczyć o swoje), ani dzieciom. Za ilustrację tego problemu niech posłuży cytowany już kiedyś przeze mnie fragment z Pippi Pończoszanki „BYŁO TO DWOJE BARDZO GRZECZNYCH, DOBRZE WYCHOWANYCH I POSŁUSZNYCH DZIECI.TOMMY NIGDY NIE OBGRYZAŁ PAZNOKCI I ZAWSZE ROBIŁ TO, O CO MAMUSIA GO PROSIŁA. ANNIKA ZAŚ NIE NAPRZYKRZAŁA SIĘ, KIEDY NIE MOGŁA POSTAWIĆ NA SWOIM, I ZAWSZE WYGLĄDAŁA SCHLUDNIE W GŁADKO WYPRASOWANYCH, KRETONOWYCH SUKIENKACH, KTÓRYCH STARAŁA SIĘ NIE ZABRUDZIĆ.”   Zdaję sobie sprawę z tego, że te dwa wpisy dotyczące granic nie dają konkretnych odpowiedzi. Ale też, moim zdaniem, trudno jest tutaj ustalić jakieś z góry narzucone zasady. Każda rodzina jest inna, każdy ma swoje granice ustawione w innym miejscu. Jednej mamie nie przeszkadza to, że na podłodze są ciągle zabawki. Inną doprowadza to do białej gorączki. Dla jednej problemem będzie to, że nie może nigdzie sama wyjść, dla innej, że dziecko nie chce jeść buraczków. Jedyne co wydaje mi się ważne, to to, żeby poznawać siebie, swoje dziecko, swojego partnera i wspólnie tworzyć takie warunki życia, które wszystkim będą odpowiadać. Oczywiście nie musisz się ze mną zgadzać, jeśli masz inne zdanie, chętnie podyskutuję – wystarczy, że zostawisz komentarz. A jeśli podobał Ci się ten wpis, proszę również daj mi jakoś znać – skomentuj, udostępnij, odwiedź nas na FB. Ja tylko w ten sposób jestem w stanie dowiedzieć się, że to co piszę do kogoś dociera i że ktoś mnie rozumie Post Stawianie granic – negocjacje pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Stawianie granic w wychowaniu

Dzieci trzeba wychowywać! Dzieciom trzeba stawiać granice! Muszą wiedzieć, co im wolno, a czego nie. Muszą się słuchać starszych. Być grzeczne. Potrzebny im system kar i nagród! Inaczej wejdą nam na głowę, tak jak tym co to wychowują bezstresowo! Często słyszysz takie stwierdzenia? Pewnie na tyle często, że czasem zaczynasz się już zastanawiać, czy aby na pewno nie ma w nich jakiejś racji. Może to Ty popełniasz błąd, bo starasz się dziecko zrozumieć, pomóc mu, pozwolić rozwijać się i odkrywać świat na własnych warunkach? Ja osobiście myślę, że część ze stwierdzeń z pierwszego akapitu jest prawdziwa. Chociażby to, że dzieci trzeba wychowywać. Chociaż oczywiście co do sposobu wychowywania, pewnie każdy ma jakieś własne upodobania. Myślę też, że dzieciom trzeba stawiać granice. Ale na pewno nie dlatego, że muszą słuchać się starszych, bo inaczej wejdą nam na głowę. Czym są granice Dzisiaj będzie o granicach, bo o poruszenie tego tematu na blogu, zostałam poproszona na naszym profilu FB.Jeśli masz jakiś inny temat, o którym Twoim zdaniem powinnam napisać, daj mi proszę znać – mailowo, w komentarzu lub na FB. Postaram się pomóc. A wracając do tematu: Wbrew powszechniej opinii, granice, to nie to samo co zakazy. Przytoczę tu dwa tłumaczenia wyrazu granica z internetowego słownika języka polskiego PWN „linia podziału lub czynniki różnicujące coś” lub „kres możliwości fizycznych lub psychicznych człowieka” I myślę, że właśnie z tych perspektyw należałoby spojrzeć na problem „stawiania granic” – dzieciom i sobie. Z jednej strony, każdy z nas jest oddzielną jednostką. Dzieli nas od innych np. nasza własna fizyczna granica – skóra. Tam gdzie jest skóra, kończy się nasze ciało. Jeśli ktoś chce tę granicę przejść, najczęściej stawiamy opór. Nie lubimy też, kiedy ktoś bez naszego pozwolenia nas dotyka, czy podchodzi zbyt blisko. Ale mamy też inne granice – granice możliwości – nie sięgnę wyżej niż mi na to pozwala moja ręka. Tak samo jak czterolatek nie będzie w stanie na dłuższą metę iść tak samo szybko jak dorosły człowiek, bo zwyczajnie ma za krótkie nogi. To tylko przykłady granic fizycznych naszego ciała z jakimi spotykamy się na co dzień. Ale są też granice psychiczne. Ktoś może się czuć niekomfortowo wygłaszając przemówienie przed pełną salą. Ktoś inny nie znosi hałasu w centrach handlowych. Jeszcze ktoś inny jest już tak zmęczony, że nie jest w stanie spokojnie powtarzać dziesiąty raz: „Usiądź synku, bo muszę ci założyć buty”. Dla każdego ta granica może przebiegać w innym miejscu. Może też się zmieniać, zależnie od różnych czynników, takich jak chociażby zmęczenie, ból, głód. Ale te granice cały czas gdzieś w nas są. Te granice są też w naszych dzieciach. Tak samo jak my chcemy panować i zarządzać własnym ciałem, tak samo chcą tego dzieci. Tak samo jak my nie lubimy kiedy, ktoś nas nie słucha, tak samo nie lubią tego dzieci. Tak samo jak my nie lubimy wykonywać bezsensownych poleceń, tylko dlatego, że ktoś nam każe, tak samo nie lubią tego dzieci. Przykłady można by mnożyć i mnożyć, więc najlepiej sama zastanów się, co wywołuje w Tobie ewidentny sprzeciw, złość, smutek – i sprawdź dobrze, czy w podobnej sytuacji nie stawiasz swojego dziecka. Po co stawiać granice Powodów pewnie jest wiele, ale ja przytoczę tutaj tylko ten jeden. Chociaż pewnie zamiast o „stawianiu” granic, powinniśmy mówić o „respektowaniu” granic. Własnych i dziecka. A więc po co respektować te granice? Bo one czemuś służą. Jeśli coś sprawia nam dyskomfort psychiczny lub fizyczny (a często oba razem), to jest duże prawdopodobieństwo, że to coś nie jest dla nas dobre. Dotyk obcego człowieka, może okazać się niebezpieczny, spróbowanie nieznanej potrawy może skończyć się chorobą, niechęć do publicznych wystąpień może być obawą porażki i wyśmiania… Oczywiście często ograniczają nas rzeczy, które tak naprawdę są tylko w naszej głowie, które wynikają z błędnych założeń i mogą nam utrudniać życie. Warto więc zastanowić się, czy nam te granice służą czy nie. Ale żeby się zastanowić, trzeba je najpierw poznać. Pamiętając też o dziecku – jeśli Twoje dziecko czegoś się boi, czegoś nie chce, z czymś walczy – być może wynika to właśnie z jego własnych i indywidualnych granic. Staraj się to uszanować. W ten sposób Twoje dziecko ma szansę się lepiej poznać i zaufać swoim własnym reakcjom. Być może uda Ci się na siłę pokazać mu, że woda nie jest taka straszna, jeśli wrzucisz go do basenu. Ale jeśli jego granice będą notorycznie naruszane, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że z czasem przestanie ono ufać swoim naturalnym instynktom. I pójdzie gdzieś z nieznajomym panem, zapali papierosa, sięgnie po alkohol, skoczy na główkę lub zrobi coś jeszcze innego, tylko dlatego, że ktoś na niego naciskał. Czemu nie stawiać granic Natomiast moim zdaniem stawianie granic tylko po to, żeby dzieci nauczyły się, że na świecie są granice, które trzeba respektować, jest utrudnianiem życia i sobie i dziecku. Tego nie wolno, tamtego nie wolno, musisz się słuchać mamy, musisz zachowywać się tak, jak chce tata, albo pani w przedszkolu. Bo dziecko przecież musi znać swoje miejsce. Musi być posłuszne, jak nie będzie słuchać kiedy każesz mu założyć niebieskie skarpetki, to nie będzie słuchać, żeby nie wybiegać na ulicę. Jak nie zje grzecznie obiadu, bo mama kazała, to potem nie wróci do domu przed dwunastą! Jak nie chce siedzieć grzecznie bawić się samochodzikiem, tylko wali nim o podłogę, to przy obiedzie rodzinnym też nie posłucha, żeby nie ściągać zastawy ze stołu i wszyscy będą mówić, jakie to niewychowane. Jakie nie posłuszne. Zobaczysz, jeszcze trochę, a wejdzie Ci na głowę! Wspomnisz moje słowa! A według mnie, na tym świecie jest tyle prawdziwych granic, tyle rzeczy których z racjonalnych powodów zrobić nie można, wziąć nie można, zjeść nie można… Że dziecko zdąży się ich nauczyć naturalnie, spotykając je na co dzień w życiu. Nie trzeba go jeszcze specjalnie w tym celu tresować, tak na wszelki wypadek. Szanując granice dzieci, nie zapominaj też o szanowaniu swoich Kiedy już zdecydujesz się respektować granice dziecka, pamiętaj że jest jednak pewna rzecz,  o której czasami zdarza nam się zapominać. Chcemy, żeby nasze dziecko miało jak najlepiej. Żeby mogło się rozwijać, poznawać świat na swoich warunkach. Dbamy o to, żeby mogło wyrażać własne zdanie, żeby nie zmuszać go do niczego. Pozwalamy na wszystko, co nie jest dla niego bezpośrednim zagrożeniem. Podporządkowujemy dziecku całe swoje życie. A przecież rodzina, to nie tylko dziecko. Dziecko ma mamę, tatę, czasem rodzeństwo. I każda z tych osób ma własne potrzeby, własne granice, których przekroczenia nie chce. To, że dziecko chce rzucać klockami w meble może być jednocześnie potrzebą dziecka i granicą mamy. To że dziecko chce oglądać jak tato robi kupę, może być jednocześnie potrzebą (poznawczą) dziecka i granicą taty. Wiele jest takich sytuacji, kiedy zachowanie dziecka, jego dążenie do zaspokajania swoich potrzeb i poznawania świata, wiąże się z łamaniem granic innych członków rodziny. I co wtedy zrobić? Mniej więcej to samo, co robi dwoje cywilizowanych ludzi w przedziale w pociągu, kiedy jeden chce otworzyć okno, a drugi nie – negocjować. O tym jak ja, będzie już w następnym wpisie. Dokładnie za tydzień. Zapraszam. A tymczasem chętnie się dowiem, jak wygląda sprawa stawiania granic w Twoim domu? Uważasz, że są potrzebne, czy raczej starasz się usuwać je z życia dziecka tam, gdzie tylko to możliwe? Na jakim tle dochodzi u Ciebie najczęściej do ścierania się tych dorosłych i dziecięcych potrzeb i granic? Będę też oczywiście bardzo wdzięczna za każde udostępnienie tego wpisu.     Post Stawianie granic w wychowaniu pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Matki Polki poświęcenia

Jaki obraz masz w głowie, gdy słyszysz „Matka Polka”? Kobietę w zadeptanych kapciach, z podkrążonymi oczami, która po nocach szyje dzieciom kostiumy na bal przebierańców, co dzień przygotowuje trzydaniowy obiad ze świeżych i najzdrowszych składników, dbając w międzyczasie o rozwój własnych dzieci specjalnie dobranymi zabawami stymulującymi zarówno ich zdolności manualne, emocjonalne jak i intelektualne. Jednocześnie oczywiście chodząc do pracy. A wieczorem, kiedy już położy świeżo umyte dzieci spać w wyprasowanych piżamkach i pod wyprasowaną kołderką, bierze się za odkurzanie, pranie, zmywanie, szorowanie podług itd. Jeśli jest naprawdę wzorowa, to znajdzie jeszcze czas, żeby zrobić seksowny makijaż, założyć satynową koszulkę i szpilki i zająć się też potrzebami męża. Co musi Matka Polka? Wiele się wymaga od nas – kobiet. Ale nie do końca o tym chciałam dzisiaj napisać. Bo Matka Polka, poza byciem idealną, zazwyczaj musi być również męczennicą. Dzieci i rodzinie trzeba się poświęcić. To zaowocuje w przyszłości. Chcesz, żeby Twoje dzieci wyrosły na ludzi? MUSISZ im poświęcać czas. Chcesz, żeby się dobrze rozwijały? MUSISZ z nimi pracować. Chcesz, żeby umiały się zachować? MUSISZ je wychować. Zatem przeciętna Matka Polka bardzo dużo musi. Wszystko dla dobra dziecka oczywiście. Naprawdę musi? Czy naprawdę dla dziecka TRZEBA się poświęcać? Czy naprawdę teraz MUSISZ cały czas odpowiadać na jego pytania? MUSISZ słuchać co ma do powiedzenia? MUSISZ je przytulać? MUSISZ się z nim bawić?  Cała nasza relacja z dzieckiem opiera się na tym, że matka daje, a dziecko bierze, prawda? Wszędzie słyszę, że tak już jest ułożony ten świat. Trzeba przez to przejść, ale na szczęście dzieci szybko rosną i już niedługo będziesz mogła wrócić do swojego własnego życia. Więc nie marudź, zaciśnij zęby i bierz się do roboty. Samo się nie wychowa.  Czy to nie jest podejście od – wybacz – dupy strony? Gdzie sens? Gdzie logika? Słyszysz pewnie często jak szczęśliwe matki, które już odchowały swoje dzieci mówią jak to kiedyś było pięknie. Jak to dzieci o wszystkim opowiadały. Jak chciały się przytulać. Jakie były słodkie i w ogóle. A teraz to już z matką liczyć się nie chcą, nie chcą rozmawiać, o przytulaniu nie wspominając. Mają swoje życie. I dobrze, że sobie radzą, w końcu po to się matka wcześniej poświęcała, żeby teraz dziecko samo sobie w życiu radzić mogło. Ale matka zostaje sama, traci wpływ na dziecko, nie widzi go zbyt często… Trochę żal. A więc najpierw się poświęcamy i czekamy, aż dziecko wyrośnie – a to z ząbkowania, a to z pieluch, a to z buntu dwulatka, ze wspólnego spania, z buntu trzylatka, z ciągłego zadawania pytań, z ciągania mamy za spódnice,  z przedszkola, z podstawówki, z bycia nastolatkiem… Cały czas czekamy na kolejny etap rozwoju. A potem, żałujemy, że wszystkie minęły. Matka Nie Męczennica Może więc zamiast się poświęcać, docenimy czas, który jeszcze mamy? Zamiast mówić „MUSZĘ się z nim pobawić” spróbuj „jeszcze MOGĘ się z nim bawić”. Zamiast „ciągle MUSZĘ odpowiadać na jego pytania” – „na razie MAM MOŻLIWOŚĆ tłumaczyć mu świat”. Zamiast „NIE MOGĘ spokojnie porozmawiać z nikim, bo on cały czas gada” – „jeszcze mi ufa, cały czas MOGĘ być częścią jego świata”. Przykłady oczywiście można mnożyć, ale myślę, że już wiesz, o co mi chodzi. Dzieci rosną szybko, zmieniając się po drodze co chwila. Ten czas się nie powtórzy. Czasami jest łatwiej, czasami trudniej. Czasami mamy dość. Ale jedno jest pewne, Twoje dziecko nie będzie drugi raz przechodzić buntu dwulatka. Jak raz odejdzie od cycka, to najpewniej już nie wróci. Jak w końcu przestanie zadawać Ci pytania, nie będziesz miała już takiej możliwości tłumaczenia mu świata, jak zacznie się bawić z innymi dziećmi, z Tobą będzie się bawił coraz rzadziej, aż w końcu przyjdzie moment, że przestanie wcale. Jak sam nauczy się radzić sobie ze swoimi emocjami, nie będzie do Ciebie przychodzić już z każdą małą tragedią, to i nie usłyszysz też o każdej jego radości. Taka jest właśnie kolej rzeczy. Więc może zamiast się poświęcać dla swojego dziecka, zaczniesz doceniać to, że dane Ci jest być częścią kolejnego okresu jego życia? Nie przeraża Cię czasem, że już całkiem niedługo Twoje dziecko zacznie życie na własną rękę? Jeśli się zgadzasz – udostępnij. Będę bardzo wdzięczna. Post Matki Polki poświęcenia pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Prawa dziecka oczami Korczaka

Wzywam o Magna Charta Libertatum, o prawa dziecka. Może ich jest więcej, ja odszukałem trzy zasadnicze: Prawo dziecka do śmierci Prawo dziecka do dnia dzisiejszego. Prawo dziecka, by było tym, czym jest. Janusz Korczak „Jak kochać dziecko” Jak widzisz kontynuuję temat Korczaka. Po recenzji książki i cytacie z kotem we wstążeczkach, chciałam się z Tobą podzielić trzema prawami dziecka według tegoż samego pedagoga i lekarza. 1. Prawo dziecka do śmierci Brzmi masakrycznie, prawda? Dziecko i śmierć, to coś, co w naszej kulturze się nie łączy. Robimy wszystko, żeby nie dopuścić do śmierci. Zabezpieczamy co tylko się da, tłumaczymy, krzyczymy, zabraniamy. Każdy ruch dziecka widzimy jako potencjalne zagrożenie. Bawi się koralikiem? Na pewno włoży do ust i się zakrztusi.  Wchodzi na stołek? Na pewno spadnie – złamie nogę, albo głowę rozbije. Zaczyna biec – to samo – już oczami wyobraźni widzimy jak uderza małą główką w kant stołu. Próbuje dotknąć świeczki – w naszej wyobraźni to już poparzenie trzeciego stopnia. Chce wejść na drabinkę – na pewno spadnie. Chce pokroić ziemniaki – na pewno utnie palec. Młotka nie dasz, bo przecież zaraz się stuknie. Do piasku nie, bo zje, a ja zje, to na pewno robaki, ból brzucha, albo inny tężec. Do sali zabaw nie – bo zarazki. Nie biegaj! Nie skacz! Tego nie rób! Tego nie dotykaj! Tego nie jedz. Tam nie idź. Ufff. Dziecko uchronione. Tylko czy aby przypadkiem całkowicie zabierając to niebezpieczeństwo śmierci, nie zabieramy jednocześnie możliwości normalnego życia? Czytaj też: 4 powody, dla których dzieci powinny ryzykować. 2. Prawo dziecka do dnia dzisiejszego Pisałam już kiedyś o tym, czym jest działanie celowe i sensowne. Co prawda w trochę innym kontekście, ale ta sama zasada odnosi się do wychowania. Działanie celowe ukierunkowane jest na przyszłość. To co robisz dzisiaj, ma Ci przynieść korzyści w przyszłości, dzięki dzisiejszej ciężkiej pracy – za tydzień, miesiąc czy rok osiągniesz swój cel. Niby super, tylko niestety czasami w tym pędzie za przyszłymi sukcesami i celami, zapominamy o tym, że dzisiaj też jest dzień. W dodatku jest to dzień Twojego życia, nie będzie Ci go dane przeżyć po raz drugi. Dla kontrastu, działanie sensowne według tej zasady, to takie którego celem jest zaspokojenie teraźniejszych potrzeb. Chcę poczytać książkę – czytam. Chcę popracować w ogródku – pracuję. Chcę pobawić się z dziećmi – bawię się. Zapewne oba te podejścia mają w sobie coś dobrego. Problem, moim zdaniem, polega na tym, że obecnie rodzicom wmawia się, że dla dobra dziecka, wszystko powinni zbadać jak najwcześniej, wszystko powinni zacząć jak najwcześniej, wszystkiego powinni dopilnować od samego początku. Nie zaczniesz prostować krzywych zębów jak tylko wyjdą – Twoje dziecko będzie musiało mieć krzywe do końca życia, a to utrudni mu wszystko do tego stopnia, że Cię znienawidzi. Nie nauczysz czytać czterolatka? Nie poradzi sobie w szkole, będzie do tyłu za kolegami, będzie się czuł gorszy, przestanie się uczyć, skończy pijąc wino w bramie. Nie nauczysz pięciolatka liczyć do nieskończoności, dodawać, odejmować, mnożyć, dzielić, podnosić do kwadratu i rozwiązywać zadań z przynajmniej jedną niewiadomą – skazujesz go na życie nieudacznika. Nie będzie wystarczająco dużo malować, lepić z plasteliny, wycinać, poprawiać po śladzie – będzie miał słabą małą motorykę, co drastycznie zaważy na jego przyszłości. Co? Twój pięciolatek nie mówi jeszcze po angielsku? Musisz to jak najszybciej nadrobić! Koniecznie basen, albo karate – żeby utrwalać już w dzieciństwie przeświadczenie, że ruch jest ważny. I tak dalej. I tak dalej. I tak zmuszamy dzieci, prośbą, groźbą, podstępem – do robienia kolejnych i kolejnych rzeczy, których nie chcą robić. Zmuszamy – bo to dla jego dobra. Im wcześniej tym lepiej. Jeszcze mi podziękujesz w przyszłości. Na zabawę przyjdzie czas. Będziesz dorosły – będziesz robił, co zechcesz. To że nie będziesz już za bardzo wiedział co chcesz robić, kim tak naprawdę jesteś i co cię interesuje, jest bez znaczenia, bo przecież odniosłeś cel. Ciesz się! Tak niestety wygląda obecnie życie wielu dzieci, nie tylko tych najmłodszych. Może warto czasami zastanowić się ile nasze dzieci muszą zrobić, dla przyszłości, której często nie rozumieją, albo nie czują. A ile tak naprawdę czasu zostaje im na zajmowanie się teraźniejszością, jej problemami, zainteresowaniami, przyjemnościami? Chcemy, żeby nasze dziecko miało w życiu jak najlepiej – ale myślimy o tym dorosłym życiu, tak jakby to, które akurat jest nie było wystarczająco wartościowe. A tymczasem jest – okres dzieciństwa to też życie. Tak jak dorosły, tak i dziecko, przeżywa radości, smutki, sukcesy i porażki. Czemu te dorosłe mają być ważniejsze? Czy w ten sposób nie pozbawiamy naszego dziecka kilkunastu lat życia? Bo jeśli dobre życie zacząć się może dopiero w dorosłości, to czym jest czas przed? 3. Prawo dziecka, by było tym, czym jest Ten punkt łączy się trochę z poprzednim. „Nie ma dzieci, są ludzie” jak mówił Korczak. Już niemowlak ma swoje priorytety, zainteresowania. Rozwija się w swoim tempie, na własnych zasadach. Nauka pokazała nam jednak, że wszystko można poprawić, ulepszyć, zmienić. Trzeba tylko odpowiednio do tego podejść i odpowiednio długo i mocno pracować. Staramy się więc, żeby nasze dziecko było w przyszłości kimś. Zmieniamy, udoskonalamy… Robimy ćwiczenia, podajemy leki, zmuszamy do wysiłku, często ponad siły. Czy to sprawiedliwe? Czy naprawdę wszyscy muszą mówić w trzech językach, skończyć studia i pracować w biurze? Czy wszyscy muszą mieć idealną figurę, proste zęby, piękną wymowę, równie dobrze poruszać się po świecie wirtualnym, odnajdywać w towarzystwie, odgrywać rolę w przedstawieniu, czytać te same książki, grać na instrumencie… Ile dzieci żyje w przekonaniu że do niczego się nie nadają, bo nie radzą sobie w szkole, tak jak powinny? Ile dzieci zmuszanych jest do dodatkowych lekcji, które nie dają nic ponad to, że dziecko przestaje wierzyć w swoje możliwości. Oczywiście większość z nas powie, że żadna praca nie hańbi. Tylko że moje dziecko przecież nie może być sprzedawcą w kiosku, albo nie daj boże sprzątaczką. W dzisiejszych czasach każdy musi być ambitny. Nawet dzieci. Niezależnie od tego czy chcą, czy nie. A naprawdę nie każdy nadaje się na naukowca, biznesmena, gwiazdę telewizji. Pozwólmy dzieciom być, tym czym są. Postarajmy się dostrzec to czym są. Nie stwarzajmy w swoich głowach własnych planów i wyobrażeń, na temat tego jak powinno wyglądać ich życie. To, że ktoś będzie lekarzem, nie daje gwarancji na to, że będzie szczęśliwy. Późniejszy dopisek Korczaka zawiera jeszcze czwarte prawo, które jest niejako oczywiste i chyba nie wymaga tłumaczenia: Nie skrystalizowało się we mnie i nie potwierdziło jeszcze rozumienie, że pierwszym, niespornym jest prawo dziecka do wypowiadania własnych myśli, czynnego udziału w naszych o nim rozważaniach i wyrokach. Gdy dorośniemy do szacunku i ufności, gdy samo zaufa i powie, co jest jego prawem – mniej będzie zagadek i błędów.   A na zakończenie, jeszcze takie podsumowanie. Historia wiejskiego Jędrka. Z tej samej książki Jędrek wiejski. Już chodzi. Trzyma się futryny drzwi i ostrożnie przełazi z izby przez próg do sieni. Z sieni, po dwóch stopniach z kamieni pełznie na czworakach. Przed chałupą spotkał kota: spojrzeli na siebie i rozeszli się. Potknął się o grudkę, przystanął, patrzy. Znalazł patyk, siada, grzebie w piasku. Leży łupina kartofla, bierze do ust, piasek w ustach, skrzywił się, pluje, rzuca. Znów na nogach, biegnie naprzeciw psa; pies brutal przewrócił go. Skrzywił się do płaczu, nie; coś sobie przypomniał, ciągnie miotłę. Matka idzie po wodę; chwycił za kieckę i już pewniej biegnie. Grupa starszych dzieci, mają wózek, patrzy: odpędzili go, stanął na stronie, patrzy. Dwa koguty się biją. Posadzili go na wózek, wiozą, wywrócili. Matka woła. To pierwsze pół z szesnastu godzin dnia.  Nikt nie mówi, że jest dzieckiem, sam czuje, co ponad siły. Nikt nie mówi, że kot drapie, że ze schodów nie umie schodzić. Nikt nie zakreśla stosunku do starszych dzieci… (…) Myli się, błądzi często; więc guz, więc duży guz, więc blizna.  Ależ nie: nie chcę nadmiaru opieki zmieniać na jej brak. Wskazuję tylko, że roczniak wiejski już żyje, gdy u nas dojrzały młodzieniec dopiero żyć będzie. Na miły Bóg – kiedy? Dajesz swojemu dziecku takie prawa? Czy jednak myślisz, że świat poszedł do przodu, nie ma co wracać do wytycznych z przeszłości – niezależnie od tego jaki autorytet je podpiera? Chętnie dowiem się co masz do powiedzenia w tej sprawie. I oczywiście, jak zawsze, będę bardzo wdzięczna za udostępnienie artykułu dalej. Post Prawa dziecka oczami Korczaka pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Czemu Twoje dziecko jest ciągle niezadowolone (chociaż tak się starasz)

Też tak masz? Starasz się jak możesz, żeby urządzić dziecku super bal karnawałowy? Kupić idealny prezent? Udekorować piękny pokoik? Zorganizować wycieczkę, której nie zapomni do końca życia? Bo przecież na nas rodzicach, ciąży obowiązek zadbania o piękne wspomnienia z dzieciństwa naszych dzieci. Wszystko musi być idealnie, jak w filmie, jak w reklamie – szczęśliwa czteroosobowa rodzina siada do radosnego śniadania. Dziecko otwiera prezent, robi wielkie oczy i rzuca się z radości rodzicom w ramiona. Wspólna gra łączy rodzeństwo i rodziców. A wycieczka do muzeum wywołuje radość na twarzach wszystkich obecnych.  Wszyscy się cieszą, uśmiechają, rozmawiają… W śnieżnobiałych koszulach, na które nic się nie wylewa… Piękny obrazek. Tylko czemu pomimo tych naszych starań okazuje się, że dziecko akurat nie ma świątecznego nastroju. Piękna sukienka, tak starannie wybrana na świąteczną kolację, po dwóch minutach za stołem jest już zalana sokiem z czarnej porzeczki i umazana czekoladą. Otwierając prezent dziecko rzuca się, i owszem, mamie na szyję, tylko zamiast radości jest rozpacz, bo coś jest nie tak. Przy śniadaniu jest płacz, bo jeden chce akurat  jajko, a drugi naleśniki, a mama przecież wstała wcześnie rano, żeby przygotować wszystkim świeże gofry! Zanim wszyscy siądą do gry, zdążą się pięć razy pokłócić, bo obaj chcą zielony pionek, a w ogóle to jeden chce jeść, drugi iść na spacer, a Tatuś najchętniej sprawdziłby jeszcze coś w internecie. Wycieczka do muzeum okazuje się katastrofą, bo nic nie można dotykać, a w ogóle to zanim kupimy bilety, rozbierzemy się w szatni i zrobimy rutynowo siku, wszyscy robią się już głodni i nikt nie ma ochoty na zwiedzanie? Dorośli zachowują się jak dzieci Niedawno pisałam o książce Korczaka – „Jak kochać dziecko”. W ramach recenzji przytoczyłam kilka ciekawszych cytatów, ale jeden zostawiłam sobie na oddzielny artykuł.   „Jak często jesteśmy podobni do dziecka, które przystroiło kota we wstążkę, częstuje go gruszką, daje do oglądania malowanki i dziwi się, że niecnota pragnie wymknąć się taktownie lub, zrozpaczony, zadrapie”  Janusz Korczak „Jak kochać dziecko”   Czy ten opis coś Ci przypomina? Mam nadzieję, że tak. Jak często starasz się, żeby życie Twojego dziecka było najszczęśliwsze, najbardziej kolorowe, ekscytujące, fascynujące… Po prostu naj? Im bardziej się starasz, tym bardziej Twoje dziecko jest niezadowolone, zniechęcone, a nawet agresywne? Zamiast radości, którą Twoje starania powinny wywołać, masz smutek, niechęć, krzyk… Im więcej smutku, niechęci i krzyku Twojego dziecka, tym bardziej jesteś przekonana, że coś zrobiłaś nie tak, jesteś złą matką, złym ojcem… Albo odwrotnie, skłaniasz się ku przekonaniu, że rzeczywiście – dzisiejszych dzieci nie da się zadowolić, są roszczeniowe, rozpieszczone, niewdzięczne… Tak czy siak, dziecięcy smutek i złość przechodzi powoli na Ciebie. W końcu po co masz się starać? Po co to wszystko? Nie chcą mieć wspaniałych wspomnień – to nie! Bez łaski! Stop. Dzieci zachowują się jak kot Zastanów się teraz. Czemu kot z cytatu nie ma ochoty oglądać malowanek, jeść gruszek i siedzieć spokojnie obwiązany we wstążki? Przecież malowanki zapewne piękne, gruszki pyszne, słodziutkie, a we wstążkach wygląda tak słodziutko. Odpowiedź jest oczywiście prosta i oczywista – bo jest kotem i lubi chodzić swoimi drogami. To teraz zastanów się, czemu Twoje dziecko nie ma ochoty grzecznie i spokojnie siedzieć w pięknej, acz niewygodnej sukience? Czemu nie chce grać w grę w tym samym momencie co ty?  Czemu płacze, skoro dostało prezent? Czemu nie chce oglądać tak ciekawych eksponatów w muzeum? Nawet muzeum interaktywnym i ciekawym? Bo jest dzieckiem, bo akurat ma inne plany, bo źle się czuje w nowym miejscu, albo chce zrobić coś po swojemu… Dziecko, które traktuje kota według swoich standardów oczywiście postępuje niemądrze (choć ewidentnie – słodko). Ale to samo dotyczy dorosłego, który traktuje dziecko według swoich standardów. Tak jak kot nie jest dzieckiem, tak dziecko nie jest dorosłym. Czasami piękniejsze wspomnienia damy dziecku zakładając mu spodnie z „taniej odzieży” i puszczając wolno po placu za domem, niż ubierając go w koszulę za 100 zł i markowe jeansy i pilnując na każdym kroku, żeby miało coś ekscytującego do zrobienia. Wyciągaj wnioski Oczywiście to nie znaczy, że nie możesz planować wspólnych atrakcji dla całej rodziny. Nikt nie zabroni Ci spróbować zarazić własne dziecko miłością do mody, samochodów, gier planszowych czy czegokolwiek. Pamiętaj tylko, że dziecku nie wszystko ma obowiązek się podobać, tylko dlatego, że Tobie się wydaje, że to coś fajnego. Bądź gotowy na to, że coś nie będzie mu odpowiadać. I jeśli faktycznie okaże się, że dziecku Twoja „atrakcja” nie przypadnie do gustu, nie myśl o tym jak o swojej porażce rodzicielskiej. Ani tym bardziej nie myśl o swoim dziecku, że jest rozpieszczone, niewdzięczne i roszczeniowe. Spróbuj pomyśleć o tym, jak o nauce – otóż dowiedziałeś się właśnie czegoś więcej o swoim dziecku, o tym czego nie lubi, albo czego potrzebuje, żeby czerpać z „atrakcji” taką samą radość jak ty (może było głodne, śpiące, może nie podobało mu się, że jest tam aż tyle ludzi, hałas, może wszystko działo się za szybko, albo za wolno). Wyciągnij wnioski i jeśli w dalszym ciągu masz ochotę – próbuj kolejny raz. Ale jeśli nie masz ochoty – to też dobrze. Wbrew temu co nam wmawiają producenci zabawek, organizatorzy eventów, sale zabaw, akademie dla przedszkolaków itd. – dziecku nie trzeba aż tak wiele „sztucznych” atrakcji. Najczęściej w zupełności wystarcza mu możliwość samodzielnego odkrywania tego co ma wokół i uwaga rodziców, wtedy, kiedy jej akurat potrzebuje. Jeśli zgadzasz się ze mną, proszę udostępnij ten wpis znajomym lub zostaw mi komentarz. Z resztą jeśli się nie zgadzasz – również możesz udostępnić wpis dalej lub zostawić komentarz, który wskaże mi gdzie się nie zgadzamy. Jestem bardzo ciekawa jak podoba Ci się to „korczakowe” porównanie. Post Czemu Twoje dziecko jest ciągle niezadowolone (chociaż tak się starasz) pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

Lista rzeczy do zrobienia z dzieckiem zimą

NASZE KLUSKI

Lista rzeczy do zrobienia z dzieckiem zimą

NASZE KLUSKI

„Jak kochać dziecko” – czytamy o dzieciach

Ten wpis powinien był się ukazać 30. grudnia, ale… No cóż, nie wyszło. Tak więc ostatni wpis z cyklu „Czytamy o dzieciach” pojawia się dopiero dzisiaj, w całkiem nowym 2016 roku. A skoro już jesteśmy przy tym temacie – życzę Ci wszystkiego najlepszego na ten Nowy Rok, oby wszystko ułożyło się w nim tak, jak powinno. I oczywiście duużo cierpliwości i wewnętrznego spokoju. A wracając do książek, na ostatni wpis cyklu przewidziałam książkę z początków zeszłego stulecia. Książkę, która według autora, postała „w lazarecie polowym, pod huk armat” gdzieś na froncie I Wojny Światowej – „Jak kochać dziecko”. Autor – Janusz Korczak (lub jeśli wolisz – Henryk Goldszmit). Od razu zaznaczę, że książka choć krótka, nie należy do najłatwiejszych. Częściowo zapewne z powodu języka, który się trochę zmienił od 1918 roku, częściowo przez zmiany jakie od tego czasu zaszły w społeczeństwie, medycynie, warunkach życiowych, poglądach i przekonaniach lekarzy i rodziców. Ale chyba głównie dlatego, że jak pisze sam autor „w kilkudziesięciu wierszach tu, jak we wszystkich poruszonych w tej książce zagadnieniach, nie mogę rozwinąć tematu. Zadaniem moim budzić czujność…” Książka nie daje więc gotowych odpowiedzi, kardynalnych zasad których należy przestrzegać w wychowaniu, pewników, których zdezorientowany rodzic może się trzymać. Raczej porusza tematy, daje do myślenia, wymaga, żeby rodzic sam zdecydował, co jest dobre dla jego dziecka. A jeśli chodzi o poruszane tematy, to jest ich naprawdę wiele – od tego jak powinna wyglądać opieka nad niemowlakiem, jak go karmić, uspokajać, usypiać, obserwować… Przez zabawę i edukację dzieci w wieku szkolnym, aż po problemy z nastolatkami. To bardzo szeroki zakres tematów, zważywszy na to, że książka obejmuje około 170 stron formatu A5. Ale nie obszerność tematów i mały rozmiar książki jest powodem, dla którego Korczak nie daje nam konkretnych odpowiedzi. Powodem jest raczej przekonanie autora: „Nie wiem i wiedzieć nie mogę, jak nieznani mi rodzice mogą w nieznanych warunkach wychowywać nieznane mi dziecko(…). Chcę by zrozumiano, że żadna książka, żaden lekarz, nie zastąpi własnej czujnej myśli, własnego uważnego spostrzegania. ” I dalej: „Może bym i ja napisał sennik egipski higieny dla użytku matek. ‚Trzy i pół kilo wagi przy urodzeniu znaczy: zdrowie, pomyślność’. ‚Stołeczki zielone, flegmiaste: niepokój, przykra wiadomość’. (…) Ale przekonałem się, że nie ma przepisu, którego by nie doprowadziła do absurdu bezkrytyczna krańcowość.” Ale pomimo braku konkretnych wskazówek, pomimo tego, że trzeba czasami przebrnąć przez rozdział poświęcony tematom już nieaktualnym (śmiertelność przy porodzie, niezwracanie uwagi na rozwój psychiczny niemowlaków, niedostępność wag dla niemowlaków itd.), że czasami trzeba się dłużej zastanowić nad tym, co autor miał na myśli – warto jednak sięgnąć po tę książkę, bo porusza ona wiele problemów, które w dalszym ciągu są aktualne. Pokazuje obraz dziecka, który w dalszym ciągu obcy jest części społeczeństwa. Pomaga przemyśleć pewne sprawy, wysnuć własne wnioski. Przykłady? Proszę bardzo: Dziecko dobre czy wygodne? „Całe wychowanie współczesne pragnie, by dziecko było wygodne, konsekwentnie krok za krokiem dąży, by uśpić, stłumić, zniszczyć wszystko, co jest wolą i wolnością dziecka, hartem ducha, siłą jego żądań i zamierzeń. Grzeczne, posłuszne, dobre, wygodne, a bez myśli o tym, że będzie bezwolne wewnętrznie i niedołężnie życiowo.” Nieprzespane noce z noworodkiem „Nie zarzekaj się tych nocy. One dają to, czego nie da książka, niczyja rada. Bo tu wartość nie tylko w wiedzy, ale w głębokim przewrocie duchowym, który nie pozwala powracać do jałowych rozmyślań: co być by mogło, co być powinno, co byłoby dobre, gdyby… ale uczy działać w warunkach, które są.” Kiedy dziecko powinno „Kiedy dziecko powinno już chodzić i mówić? Wtedy, kiedy chodzi i mówi. Kiedy powinny się wyrzynać ząbki? Akurat wtedy, kiedy się wyrzynają. I ciemiączko powinno zarosnąć, kiedy właśnie zarasta. I niemowlę tyle spać powinno, ile mu potrzeba, aby było wyspane. (…) Numery dorożek, rzędy krzeseł w teatrze, termin płacenia komornego, wszystko to, co dla porządku wymyślili ludzie, może być przestrzegane; ale kto umysłem, wychowaniem na policyjnych przepisach, zechce sięgnąć po żywą księgę natury, temu się na łeb zwali cały olbrzymi ciężar niepokojów, rozczarowań i niespodzianek.” Sen „Zasadę, mniejsza o to, czy słuszną, „wcześnie kłaść się, wcześnie wstawać”, rodzice dla swej wygody świadomie sfałszowali na inną: im więcej snu, tym zdrowiej. Do gnuśnej nudy dnia dodają drażniącą nudę wieczornego oczekiwania na sen. Trudno wyobrazić sobie bardziej despotyczny, graniczący z torturą nakaz, jak: ‚Śpij!’” Wymówki „Zbity szyba, wylany atrament, podarte ubranie to nieudane przedsięwzięcie, choćby wbrew ostrzeżeniu czynione. A dorośli, straciwszy w źle obliczonej imprezie, jak przyjmą dąsy, gniew i połajania?” To tylko niektóre tematy poruszone w tej książce. Ale myślę, że przytoczone wyżej cytaty dość dobrze ilustrują całość. Zastanawiam się tylko dla kogo jest ta książka? Ja ją czytam z perspektywy rodzica i pedagoga z jakimś już stażem, przez niektóre problemy tam poruszane sama już przeszłam, w niektórych tematach sama doszłam do podobnych wniosków. Ale czy jeśli dać tę książkę kobiecie w ciąży czy rodzicom noworodka, to pomoże im ona czy raczej wprowadzi większy zamęt? Tego niestety nie wiem. W każdym razie na jakimś etapie warto po nią sięgnąć. I tym wpisem kończę zeszłoroczny projekt książek o dzieciach. Nie znaczy to oczywiście, że już nie będę o nich pisać. Na pewno jeszcze nie raz mi się to zdarzy. Ale nie będą to już wpisy regularne i nie w takiej ilości jak w roku ubiegłym. W dodatku nie będą to jedyne zmiany tegoroczne na blogu. O tym co się zmieni bliżej napiszę już niebawem. Post „Jak kochać dziecko” – czytamy o dzieciach pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Do cioć i wujków, którzy zawsze wiedzą lepiej

Święta za pasem. Czas spotkań rodzinnych, miłości i pokoju oraz wzajemnego przenikania się modelów wychowawczych. I o ile nie chcę twierdzić, że mój model jest jedynym słusznym, o tyle przy Świętach zawsze powtarzają się sytuacje, które wywołują we mnie wewnętrzny sprzeciw. W związku z tym, w tym roku chciałam przedstawić taki oto Świąteczny Apel do cioć i wujków, którzy zawsze wiedzą lepiej Dziecko ma prawo samo decydować kogo chce przytulić czy pocałować. Nie zmuszaj go do tego na siłę. Nie szantażuj słodyczami, prezentami ani emocjonalnie (Nie chcesz mnie przytulić? Będę płakać! Nie będę cię lubić. Itd.) Nie wyśmiewaj (Oj, ale się wstydzi! Taki duży chłopiec a jeszcze nie umie…). Nieśmiałość czy strach przed osobami, których się prawie nie zna lub zna słabo jest naturalną i zdrową reakcją. Chcesz, żeby dziecko okazało Ci sympatię? Daj mu szansę poczuć ją samodzielnie. Zaprzyjaźnij się z nim, a nie zmuszaj do przytulania. Dziecko ma prawo być smutne, płakać czy krzyczeć. W Święta wiele się dzieje, nie wszystkie dzieci dobrze znoszą zmiany, hałas, tłumy. To nie jest powód żeby się z nich wyśmiewać (Taki duży chłopiec i płacze!), zawstydzać (Wstyd! Taki duży i taka beksa!) czy przezywać (Beksa lala!). Dziecko, jak każdy, chce być częścią grupy. To że przestanie płakać, bo ktoś będzie się z niego wyśmiewać, nie znaczy, że przestanie być przestraszone czy smutne. Daj nam czas. Jeśli moje dziecko płacze, a ja już z nim rozmawiam, nie staraj się odwracać na siłę jego uwagi, zajmować go czymś innym, obiecywać mu cukierków czy ciastek. Wiem, że robisz to w dobrej wierze, ale tak naprawdę nie pomagasz, ani mi, ani dziecku. Rozdrażnione dziecko naprawdę nie potrzebuje więcej bodźców, potrzebuje spokoju i zrozumienia. Jeśli zamiast tego, słyszy piętnaście różnych propozycji co do tego, co ma zrobić, albo co dostanie, albo czemu powinien się wstydzić, to nie pomaga mu to zebrać myśli, ani poczuć się bezpiecznie. Ja wiem, że każdy ma jakiś swój sposób na obchodzenie się z płaczącym dzieckiem. Nie mówię, że mój jest lepszy niż Twój, ale wszystkie razem na pewno nie zadziałają. Daj mi szansę. Moje dziecko nie jest niegrzeczne! Żadne dziecko nie jest niegrzeczne. Nie chcę, żebyś tak o nim mówił. Dziecko może być zdenerwowane nową sytuacją. Może nie wiedzieć jak ma się zachować, żeby osiągnąć to czego chce. Może nie rozumieć czego się od niego oczekuje. Może nie radzić sobie z emocjami. Może po prostu nie być jeszcze w stanie dopasować się do danej sytuacji czy Twoich wymagań. Ale na pewno nie jest niegrzeczne! Jeśli chcesz pomóc – zamiast go oceniać, zastanów się czego chce i wytłumacz mu jak może to osiągnąć w „pokojowy” sposób, wytłumacz mu sytuację, powiedz mi, że nie życzysz sobie takiego zachowania. Ale nie mów dziecku, że jest niegrzeczne. Nie strasz! Ani tym, że ktoś je zabierze, ani tym, że Mikołaj nie przyjdzie, ani tym, że z kąta wyjdzie zaraz wielki pająk. Jeśli chcesz, żeby moje dziecko przestało coś robić, zwyczajnie mu to powiedz – „Nie chcę, żebyś tam wchodził, bo tam są rzeczy nie dla dzieci.” Jeśli nie słucha, powiedz mi, żebym się tym zajęła. Nie obrażę się, każdy ma prawo czegoś nie chcieć albo czuć się niekomfortowo, kiedy za plecami biegają mu dzieci. Naprawdę nie trzeba straszyć Panem czy Babą Jagą, są bardziej racjonalne metody. Nie wyśmiewaj! To że trzylatek chce cycka, to nie wstyd. To, że dwulatek ma gdzieś nocniki i sika w pieluchę, to nie wstyd. To że dziecko nie umie mówić „r” to nie wstyd. To, że płacze – to nie wstyd. Że chłopiec chce się bawić lalką, to też nie wstyd. Tak samo jak Ty, dziecko nie lubi być wyśmiewane, przezywane, ośmieszane. Mózg ludzki najlepiej uczy się tam, gdzie czuje się bezpiecznie. A chyba nikt nie czuje się bezpiecznie, kiedy się z niego wyśmiewają. Twoje uwagi nie pomogą więc dziecku nauczyć się nowych umiejętności, mogą za to podkopać jego pewność siebie. Nie kwestionuj moich zasad przy dziecku! Wydaje Ci się, że ograniczanie słodyczy, to zamach na szczęśliwe dzieciństwo i starasz się uratować chociaż jego resztki dla mojego dziecka? Ja mówię – to ostatni batonik, a jak tylko się odwracam, Ty z kieszeni wyjmujesz następny i mówisz „Masz, jedz! Mama nie widzi! No masz!” Ja mówię – wystarczy już bajek na razie, a Ty włączasz kolejną? Ja mówię, że już wychodzimy, a Ty zagadujesz dziecko „Ładnie się bawisz! Chcesz jeszcze zostać? Zostań! Pobaw się. Zobacz co tu mam!” Być może uważasz, że w ten sposób bronisz ostatnich bastionów dzieciństwa przed tyranem mamą. Ale tak naprawdę stawiasz dziecko przed bardzo trudnym wyborem. Dziecko chce być posłuszne, ale chce też kolejny batonik. I niezależnie od tego, którą opcję wybierze – nie będzie w pełni zadowolone. Jeśli weźmie batonik – nie posłucha mamy, a tego tak naprawdę nie chce. Jeśli nie weźmie – nie dostanie słodycza, a tego też tak naprawdę nie chce. Z takich sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Poza tym – zwróć uwagę – nakłaniasz go do nieposłuszeństwa. A za pięć minut będziesz oczekiwać, że na prośbę mamy przestanie ściągać z półki Twoje cenne pamiątki rodzinne, albo krzyczeć ci do ucha. A jeśli nie posłucha – powiesz, że jest niegrzeczne, prawda? Nie oczekuj cudów! Dzieci krzyczą, hałasują, domagają się uwagi, płaczą, denerwują się, biegają, są zainteresowane wszystkim wokół, wszystkiego chciałyby dotknąć. Czasem potrzebują czasu, żeby oswoić się z nową sytuacją, czasem w ogóle nie potrafią się w niej odnaleźć. Jeśli oczekujesz, że dziecko będzie cały wieczór grzecznie i w ciszy siedzieć za stołem, to już teraz mogę Ci powiedzieć, że mocno się zawiedziesz. Jeśli oczekujesz, że dziecko będzie szczęśliwe i radosne, tylko dlatego, że są Święta, że zje grzecznie barszczyk nie zalewając nowego ubranka, i spokojnie poczeka na Mikołaja nie zastanawiając się jak ściągnąć z póki twoje rodzinne kryształy – najpewniej się rozczarujesz. Jeśli myślisz, że jak tylko dziecko rozpakuje prezenty, zajmie się radośnie swoimi nowymi zabawkami i już do końca wieczoru będzie ziać miłością, radością i spokojem w akcie dziękczynienia – sam kierujesz się prosto w paszczę frustracji. Wiem że to dużo. Ale ja ze swojej strony obiecuję, że zrobię to samo. Myślę, że w ten sposób łatwiej nam będzie spędzić te Święta w miłej atmosferze i w szacunku do naszych dzieci, siebie nawzajem i przecież tak różnych stosowanych przez nas metod wychowawczych. Jeśli się zgadzasz – udostępnij. Będę bardzo wdzięczna. Dopiszesz coś jeszcze do mojego apelu? Czy może uważasz, że przesadzam i moje postulaty są bez sensu? Chętnie się dowiem – daj znać w komentarzu. Post Do cioć i wujków, którzy zawsze wiedzą lepiej pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

NASZE KLUSKI

Angielski na święta, czyli jak uczyć dzieci piosenek w języku obcym

Jest grudzień, więc w tym miesiącu również wpis o nauce angielskiego musi być poświęcony Bożemu Narodzeniu, prawda? Inaczej nie wypada. A więc, co możesz zrobić, żeby Twoje dzieci w świątecznym nastroju zapoznawały się z językiem angielskim?  Piosenkę, bo piosenka podobno jest dobra na wszystko. Jak nauczyć dziecko piosenki po angielsku? Dziecięce piosenki mają to do siebie, że szybko wpadają w ucho, trzeba ją więc wystarczająco dużo razy powtórzyć i nie ma opcji, żeby zapomnieć. Wyzwaniem może być tylko utrzymanie uwagi dziecka wystarczająco długo. Jak to zrobić? Pokazywać piosenkę z różnej perspektywy. Najpierw posłuchać piosenki, ot tak, dla relaksu. Potem dodać jakieś zadanie, np. jeśli usłyszysz „elf” podnieś do góry obrazek z elfem, albo zrób przysiad, albo klaśnij. Kiedy widzimy, że dziecko zaczyna się nudzić, zmieniamy zadanie, może np. niech policzy ile razy słowo „elf” wystąpiło w piosence? Zadanie można zmieniać kilka razy. Zazwyczaj takie kilkakrotne powtórzenie powoduje, że dzieci zaznajamiają się z piosenką na tyle, że zaczynają śpiewać. Mniej lub bardziej poprawnie – to bez znaczenia, nie należy ich jeszcze poprawiać, żeby zbyt szybko nie straciły zapału. Kolejnym etapem może być obejrzenie piosenki z filmikiem na youtube. Większość piosenek dla najmłodszych dawno już tam jest. To da dziecku kontekst, pokaże treść tego o czym śpiewają. Nawet jeśli nie zrozumie pojedynczych słów, to całość będzie mu się z czymś konkretnym kojarzyć. Potem poprośmy dziecko, żeby opowiedziało nam, co jest w piosence i na obejrzanym filmiku. Z samego tylko słuchania piosenki, młodsze dzieci raczej nie będą w stanie nam powiedzieć, o co chodzi nawet jeśli będą rozumiały większość słówek samych w sobie. Naprowadźmy je na właściwy tor, jeśli mają problemy, albo poprawmy ewentualne błędy w zrozumieniu sytuacji. W następnej kolejności niech dziecko spróbuje narysować to co dzieje się w piosence. Ewentualnie z naszą pomocą. Możemy śpiewać  piosenkę rysując odpowiednie elementy, lub po prostu puścić piosenkę w tle i pozwolić dziecku skupić się na rysowaniu. Innym razem zaproponujmy dziecku śpiewanie piosenki z pokazywaniem. Dzieci uczą się przez ruch, a łącząc go ze słowami mamy większą szansę, na to, że dziecko zapamięta słówka. Po prostu mózg będzie w stanie połączyć jedno z drugim. Bo zapamiętywanie to trochę tak jak budowanie mapy, która pomoże nam w razie czego odnaleźć zagubione gdzieś w zwojach mózgowych słówka. Jeśli zapomnimy słówko, mózg przypomina sobie ruch, zapach, dźwięk czy cokolwiek co kojarzy mu się z danym słowem i od tego bodźca łatwiej jest mu dojść bezpośrednio do potrzebnego słowa. Jeśli staramy się zapamiętać tylko słowo, to w razie zapomnienia, nie mamy żadnych innych drogowskazów, które nas do niego doprowadzą. Piosenka może być też wyjściem do odegrania przedstawienia, przy użyciu np. dostępnych zabawek, albo specjalnie do tego celu przygotowanych aktorów (np. obrazki postaci wycięte z papieru i przyklejone taśmą do ołówka, lub papierowe pierścionki, z papieru nałożone na palec, albo postaci z plasteliny czy ciastoliny, pomalowane kamyki… możliwości jest wiele). Warto też zwrócić uwagę na pojedyncze słówka. Co prawda dzieci, nie tak jak dorośli, nie potrzebują wiedzieć, co konkretnie śpiewają, żeby się dobrze bawić, ale jeśli damy im możliwość poznania znaczeń konkretnych słówek z tekstu piosenki, którą już znają, to zapewne dużo łatwiej i na dłużej je zapamiętają. Od czasu do czasu zapytajmy więc konspiracyjnym szeptem „a czy wiesz co znaczy Christmas”? Jeśli zrobimy zabawę z wyłapywania takich pojedynczych słówek, dziecko z dużym prawdopodobieństwem w niedługim czasie  dołączy i też będzie pytać, czy mama wie co to „saw” albo „snowman”. Tylko staraj się nie przesadzić. Jeśli z wesołej zabawy zrobi się wypytywanie i rozważanie każdego słówka, dziecko może się szybko zniechęcić. Tak jak ze wszystkim, nie ciągnij tematu, jeśli widzisz, że dziecko ewidentnie przestało się interesować. Odpuść, spróbuj później, za godzinę, następnego dnia. Zmuszanie do nauki to ostatnia rzecz, jaką chcesz robić własnym dzieciom. Uwierz mi. Ale chyba najłatwiej nauczyć dzieci piosenki wspólnym śpiewaniem. W domu, przy gotowaniu obiadu, wieszaniu prania, wieczornej kąpieli. W samochodzie, na spacerze. Jeśli mama czy tata dobrze się bawią śpiewając, to dziecko po prostu będzie ich naśladować. A tutaj kilka pomysłów na świąteczne piosenki po angielsku dla maluchów Lista świątecznych piosenek 10 little elves We Wish You A Merry Christmas Christmas is comming 10 Little Santas Dancing Christmas Tree Up on the Housetop Hello Reindeer (bardzo prosta) Reindeer Pokey (dobra dla najmłodszych, prosta i z pokazywaniem) So Merry Christmes to all you home and school teachers and see you in the whole new 2016. Jeśli podobał Ci się ten wpis, proszę udostępnij go znajomym. Będę też wdzięczna za każdy komentarz. Post Angielski na święta, czyli jak uczyć dzieci piosenek w języku obcym pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

Książki o Bożym Narodzeniu dla dzieci- kilka propozycji

NASZE KLUSKI

Książki o Bożym Narodzeniu dla dzieci- kilka propozycji

Tak jak obiecywałam we wpisie o zabawach świątecznych, dzisiaj napiszę o książkach, w których tematem przewodnim są święta Bożego Narodzenia. U nas to już taka trochę tradycja, kiedy w domu pojawiają się książki o Mikołaju (albo jak mówi Micha – Nołaju), to znak, że Święta są blisko. W tym roku specjalnie wcześniej udaliśmy się do biblioteki, bo w zeszłym niewiele udało nam się znaleźć, najlepsze tytuły były już wypożyczone. Co prawda mamy kilka swoich własnych pozycji, ale chętnie sprawdzamy też nowości. A co w tym roku przypadło nam do gustu? Nasze ulubione Książki o Bożym Narodzeniu dla dzieci (i mamy): Tato, kiedy przyjdzie Święty Mikołaj (Markus Majaluoma) – cześć cyklu o rodzinie Różyczków, w której wskutek splotu wydarzeń losowych, w domu Olafa, Konstantego i Anny Marii ląduje nie jeden, a trzech Mikołajów. Dowcipna opowieść nie tylko dla dzieci, a jednocześnie podpowiedź dla rodziców, których dzieci przez przypadek w Wigilię odkryją, że to nie Mikołaj, tylko jakiś pan Rurka, albo inny wujek Stefan w przebraniu. Wigilia Misia i Tygryska (Janosch) – kalendarz adwentowy w formie książkowej. Dwadzieścia cztery historyjki o oczekiwaniu na święta, o  rzeczach złych i dobrych. Wszystko w ciepłym nastroju, ale jednak podpiętym dość abstrakcyjnym humorem, który nie każdemu może pasować. Historie są bardzo życiowe i poruszają naprawdę wiele tematów, co z jednej strony jest plusem, ale z drugiej powoduje, że młodsze dzieci raczej nie zrozumieją do końca przesłania książki. To oczywiście nie znaczy, że nie warto im jej przeczytać. Coś ciekawego dla siebie z tych historii na pewno wyciągną. Mała uwaga dla wrażliwych – autor już w pierwszym opowiadaniu ostrzega, że nie będą to historie o elfach, wróżkach i dzwoneczkach. Bohater na pierwszej stronie wita się z czytelnikiem piosenką „Pora żegnać się z tym światem Kacperkowi grozi śmierć – a po biednym nieboraczku nikt nic nie dostanie w spadku” Z doświadczenia wiem, że nie każda mama będzie chętna do przeczytania czegoś takiego swojemu przedszkolakowi. Mimo wszystko moim zdaniem, warto sięgnąć po tę książkę. Pamiętnik Świętego Mikołaja (Adam Zabokrzycki) – siedem opowiadań, z których każde zdradza jakąś tajemnicę Świętego Mikołaja. Dużo w nich akcji, sporo się dzieje, nikt nie siedzi z założonymi rękami, bo trzeba przecież ratować wieloryby czy walczyć z piratami. Wszystko przy użyciu najnowszych technologii, które nie są obce Mikołajowi, bo przecież w dzisiejszych czasach Mikołaj nie może polegać tylko na „snail mail” musi również odbierać maile i smsy, obsługiwać panele odbiorcze z zaznaczonymi nazwami wszystkich krajów w co najmniej czterech językach czy wyszukiwać informacje w Google na swoim laptopie. Dołóżcie do tego ciekawe ilustracje i zgrabnie przemycone fakty z różnych dziedzin (ja np. dowiedziałam się, że mały wieloryb może wypić nawet 500 litrów mleka dziennie, a słowo „hauki” po fińsku znaczy szczupak) i macie pełny obraz tej książki. Myślę, że spodoba się zarówno przedszkolakom, jak i dzieciom szkolnym. W dodatku – to całkowicie polska produkcja. Boże Narodzenie w Bullerbyn – jedno z opowiadań zamieszczonych w książce „Bullerbyn. Trzy opowiadania.” Muszę przyznać, że to chyba moja ulubiona lektura o tematyce bożonarodzeniowej. Pokazuje jakie wszystko może być piękne, dobre i ciekawe kiedy jest się dzieckiem. Jak niewiele trzeba, żeby Święta były magiczne. O ile ich nie zepsujemy. Prosty tekst o prostych przyjemnościach. Czyli Astrid Lindgren w czystej świątecznej odsłonie. W dodatku z bardzo ciepłymi ilustracjami Ilon Wikland. A Ty masz swoją ulubioną książkę o Bożym Narodzeniu? Więcej wpisów o książkach znajdziecie klikając w link Post Książki o Bożym Narodzeniu dla dzieci- kilka propozycji pojawił się poraz pierwszy w Nasze Kluski.

List do Świętego Mikołaja – 13 pomysłów na prezent dla dwulatka

NASZE KLUSKI

List do Świętego Mikołaja – 13 pomysłów na prezent dla dwulatka

List do Św. Mikołaja – pomysły na prezent dla czterolatka

NASZE KLUSKI

List do Św. Mikołaja – pomysły na prezent dla czterolatka

(15 +) Pomysły na zabawy świąteczne dla przedszkolaków

NASZE KLUSKI

(15 +) Pomysły na zabawy świąteczne dla przedszkolaków